Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Chancellor

Notatki podróżnego J.R. Kazallon

(Rozdział XXIII-XXXIII)

 

Ilustracje G. Riou

"Opiekun Domowy",1876

chan001.jpg (92256 bytes)

 

© Andrzej Zydorczak

 

 

XXIII.

 

d 2 do 3 grudnia.  Przez 24 godzin jeszcze walczymy z energią i przeszkadzamy wzrostowi wody wewnątrz okrętu; ale widocznem jest że wkrótce nadejdzie chwila kiedy pompy nie wystarczą nawet na wyrzucanie ilości wody równej przybierającej. Przez ten dzień kapitan Kurtis który ani chwili nie spoczywa, zwiedza osobiście dno okrętu, cieśla, bosman i ja towarzyszemy mu.

Odrzucono kilka pak bawełny, poczem usłyszeliśmy wyraźnie gulgotanie wody. Czy otwór znów się zepsuł, czy cały kadłub zrujnował się do reszty? Nie wiemy. Na wszelki wypadek Robert Kurtis, ażeby uczynić ściany okrętu mniej przemakającemi, kazał cały tył okrętu obciągnąć płótnem smołowcowem. W ten sposób może się uda przerwać napływ wody z zewnątrz. Przyczem natychmiast wypompowalibyśmy wodę i ulżyli okrętowi. Nie tak łatwo jednak dokonać jak się zdawało. Potrzeba najpierw zmniejszyć szybkość okrętu, następne zaś płócienne szmaty przytrzymywane na linach podciągnięto pod spód okrętu, aż do miejsca gdzie poprzednio był otwór, tak że cały kadłub Chancellora zawinięto jak w powijaki.

Po uskutecznieniu tej roboty pompy znów zagrały i wzięliśmy się z całym zapałem do roboty. Woda wpływa wprawdzie do okrętu jednak w daleko mniejszej ilości i nad wieczorem przekonaliśmy się że ubyło kilka cali wody. Kilki cali wszystkiego! ale i to wygrana. Pompy wyrzucają wody więcej aniżeli jej przybywa, na chwilę więc nie pozwalamy sobie spocząć. Wiatr daleko silniej dmie tej nocy, pomimo że Kurtis kazał rozpuścić wszystkie żagle; znając doskonale stan okrętu, chce jak najprędzej przybić do lądu. W razie spotkania się w drodze z jakimkolwiek okrętem, ma zamiar wywiesić sygnały trwogi i przesadzić podróżnych, załogę, sam zaś nie ustąpi z Chancellora aż do ostatniej chwili.

Wszystkie te jednak plany nie miały się spełnić. W nocy, pod ciśnieniem zewnętrznem płótno ustąpiło i nazajutrz 3 grudnia, bosman po sondowaniu, nie mógł wstrzymać przekleństwa i wykrzyku: – Jeszcze sześć stóp wody na spodzie!

Na nieszczęście tak było w samej rzeczy!

Okręt znów się napełnia, widocznie zagłębia się i linia wodna podnosi się coraz wyżej.

Pomimo tego, pompy znów nie ustają na chwilę, wyczerpując ostatek sił naszych. Ręce mdleją, krew płynie z za paznokci, wszystkie jednak wysiłki marnują się nadaremnie, woda bezustanku przybiera.

Robert Kurtis ustawił nas rzędem i z otworu wielkiej klapy wydobywamy wodę kubłami, wylewając potem za pokład. Wszystko na próżno! O wpół do dziesiątej rano, znów sprawdzono głębokość, i przekonaliśmy się że wody przybyło na spodzie. Rozpacz opanowała niektórych majtków.

Kurtis zachęca ich do pracy – odmawiają.

Jeden z nich doradca i przewodnik buntu, człowiek złośliwy o którym wyżej już wspomniałem nazywa się Owen.

Lat około czterdziestu, z brodą rudawą, twarz zresztą bez zarostu, z wargami ściętemi, oczy ma szare z czerwonemi powiekami, nos prosty, uszy odstające, czoło pokryte zmarszczkami.

On to najpierwszy zszedł z stanowiska. Kilku towarzyszy naśladowało go; pomiędzy innymi zauważyłem kucharza Iynkstropa, także ladaco.

Na rozkaz Kurtis zachęcającego do wzięcia się znów do pracy, Owen odpowiedział stanowczo odmową.

Kapitan powtórzył rozkaz.

Owen powtórnie odmówił.

Kurtis zbliżył się do nieposłusznego majtka.

chan19.jpg (214251 bytes)

– Nie radzę panu dotknąć się do mnie! zimnym głosem powiedział Owen i usiadł na krawędzi okrętu.

Wtedy Kurtis wszedł do kajuty i za chwilę powrócił z nabitym rewolwerem.

Owen przez chwilę popatrzył na kapitana, potem zaś na znak Iynkstropa, znów powrócił do roboty.

 

 

XXIV.

 

4 grudnia.  Pierwsze oznaki buntu znikły pod energią i determinacyą kapitana. Czy na przyszłość tak samo się powiedzie? Należy mieć nadzieje, bo brak posłuszeństwa pomiędzy załogą, byłby dla nas straszliwym ciosem.

W nocy pompy przestały działać.

Okręt coraz ciężej porusza się, a że zbyt trudno mu jest unosić się na falach, bałwany więc zalewają pokład i przez klapy dostają się na spód. Nowy przybytek wody.

Położenie stało się równie groźnem jak pod koniec pożaru. Podróżni i załoga czują że okręt zaczyna im uciekać spod nóg. Widzą że woda powoli lecz ciągle wznosi się, grożąc im zarówno jak płomienie.

Załoga zresztą w skutek groźb Kurtisa pracuje ciągle i chcąc nie chcąc majtkowie energicznie walczą, sił jednak zaczyna im już brakować.

Ci którzy wydobywają kubły muszą uciekać z pod pokładu, gdzie po pas pogrążeni w wodzie, w każdej chwili mogą być zalani.

Pozostał ostatni środek i nazajutrz  po naradzie z porucznikiem i bosmanem, Kurtis postanowił opuścić okręt, a że łódka nie byłaby w stanie pomieścić nas wszystkich, postanowiono natychmiast zbudować tratwę.

Załoga ma pracować przy pompach aż do odpłynięcia. Cieśla Daulas dostał zlecenie bezzwłocznie przystąpić do roboty.

Uradzono że tratwa będzie zbudowaną z zapasowych rei i desek poprzednio przyrżniętych podług miary.

Tym sposobem, po zbiciu ich będziemy mieli silne rusztowanie, na którem spocznie pokład tratwy długiej na 40 a szerokiej około 20 do 25 stóp.

Kurtis, Falsten, cieśla i dziesięciu majtków natychmiast wzięli się do pił i toporów, któremi przyrzynają reje i deski.

Reszta załogi wraz z podróżnymi ciągle pracuje przy pompach. Obok mnie stoi Andrzej, na którego ojciec pogląda z głębokim smutkiem. Co stanie się z biednym chłopcem, jeśli będzie musiał walczyć z falami w warunkach z których najsilniej zbudowanemu mężczyźnie, trudno byłoby uratować się.

W każdym razie będziemy we dwóch około niego i nie opuścimy w danej chwili.

Przed panią Kear, która w skutek ciągłej senności, straciła prawie władzę myślenia, ukryto cały ogrom niebezpieczeństwa.

Panna Herbey wychodzi na pokład, ale tylko na kilka minut. Pobladła z zmęczenia, ale sił nie utraciła wcale. Zaleciłem jej, ażeby na wszelki wypadek była gotową.

– Jestem przygotowaną na wszystko, odrzekła mi śmiała dziewczyna, poczem wróciła do pani Kear.

Wzrok Andrzeja Letourneur pobiegł za nią, i wyraz głębokiego smutku wyrył się na jego twarzy.

Około ósmej wieczorem ukończono prawie wiązanie tratwy. Spuszczono próżne i mocno zatkane beczułki, których przeznaczeniem jest, ażeby silnie przymocowane do tratwy, łatwiej ją unosiły na falach.

W dwie godziny później rozległy się krzyki w kajucie z której wybiegł p. Kear wołając: Toniemy! Okręt się topi! W chwilę potem p. Herbey i Falsten wynieśli omdlałą panię Kear.

Rozpaczliwe wołania ciągle się powtarzają, zamęt na okręcie nie do opisania.

Robert Kurtis wbiegł do kajuty, wynosząc mappę, sextant i busolę.

Załoga rzuciła się do tratwy, na której jednak dla braku pokładu nie można szukać ratunku.

Trudno opisać wszystkie myśli które przebiegły przez moję głowę, trudno wypowiedzieć to szybkie jasnowidzenie, w którym ujrzałem całe życie moje!

Zdawało się, że całe moje istnienie zamknęło się w tej ostatniej chwili! Czułem usuwające się wraz zemną deski okrętu. Ujrzałem wznoszącą się wodę, jak gdyby ocean rosł podemną.

Kilku majtków schroniło się na maszty z rozpaczliwymi okrzykami. Chciałem iść za ich przykładem.

Czyjaś ręka mnie zatrzymała. To p. Letourneur z oczami pełnemi łez, wskazał mi swojego syna.

– Tak, zawołałem ściskając go konwulsyjnie za rękę. We dwóch ocalimy go.

Zanim zdążyłem to powiedzieć, Kurtis pochwycił Andrzeja unosząc go ku bocianiemu gniazdu, kiedy Chancellor zwykle dotąd szybko popychany wiatrem, zatrzymał się nagle. Uczuliśmy silne wstrząśnienie.

chan20.jpg (211634 bytes)

Okręt pogrążył się w morze! Woda zalewa mi kolana. Instynktownie pochwyciłem za jakąś linę…  Raptem jednak pogrążenie wstrzymało się, i Chancellor którego pokład zatopił się od dwie stopy pod poziom morza, stanął nieruchomy.

 

 

XXV.

 

nocy z 4 na 5 grudnia.  Robert Kurtis przebiegłszy zalany pokład zaniosł Andrzeja na bocianie gniazdo, gdzie i p. Letourneur także wdrapał się wraz ze mną.

Spojrzałem na około siebie, o ile pozwoliła mi noc dość jasna. Kapitan powrócił na swoje stanowisko na wystawce. Na samym tyle statku pod wzniesieniem dotąd niezatopionem, widać w cieniu pana Kear, jego żonę, pannę Herbey i Falstena. Na krańcu przednim porucznik i bosman, reszta załogi pouczepiana na masztach.

Andrzej Letourneur wgramolił na najwyższą platformę bocianiego gniazda. Biedny ojciec musiał mu ustawiać nogę na każdym stopniu drabiny sznurowej, pomimo kołysania której, dostał się na górę bez przypadku.

Nie ma jednak środka przekonania pani Kear, która za nic w świecie nie chce ustąpić z wystawki, narażając się na porwanie przez lada silniejszy bałwan. Panna Herbey nie chciała rozstać się z swoją panią i pozostała przy niej.

Najpierwszem staraniem Kurtisa jak tylko okręt zaprzestał się pogrążać było rozpuszczenie wszystkich żagli, potem zaś zrzucono reje przy masztach ażeby tym sposobem zapewnić równowagę okrętu; zdaje się że okręt nie przechyli się na żadną stronę, może jednak co chwila iść na dno. Zbliżyłem się do Kurtisa zapytując, co myśli o tem.

– Czy ja mogę wiedzieć, odrzekł zupełnie spokojnym głosem. To zależy od stanu morza. To pewno, że w tej chwili okręt stanął w równowadze, którą jednak za chwilę utracić może!

– Czy Chancellor może płynąć teraz, mając dwie stóp wody na pokładzie?

– Nie panie Kazallon, może jednak posuwać się bokiem pod działaniem prądów i wiatru, i jeżeli utrzyma się w ten sposób przez parę dni, to dowiezie nas do lądu. Oprócz tego, jako ostatni ratunek mamy tratwę, którą za kilka godzin ukończę; równo z świtem odpłyniemy.

– Więc masz pan jeszcze jakąkolwiek nadzieję?

– A pocóż się z nią rozstawać, panie Kazallon, nawet w najcięższych okolicznościach. Mogę pana zapewnić że jeżeli mamy przeciwko sobie 99 szans zagłady, pozostaje nam jeszcze jedna szansa wyratowania się. Jeżeli się nie mylę, to Chancellor w połowie zatopiony, znajduje się w tych samych warunkach, w jakich w 1795 r. uratowano statek trzymasztowy Junona. Przez 20 dni wisiał on pomiędzy dwoma wodami. Podróżni i załoga schronili się na wierzchołki masztów, i kiedy nareszcie ukazała się ziemia, wszyscy którzy wytrzymali głód i zmęczenie, ocalili się na łodziach rybackich! Jest to fakt zbyt znany w dziejach żeglarstwa, ażebyś pan także nie przypominał go sobie! Dlaczegóż więc Chancellor nie ma być równie szczęśliwym jak Juno.

Może byłoby wiele do odpowiedzenia kapitanowi, ale ze wszystkiego okazuje się że Kurtis nie utracił dotąd nadziei.

Ponieważ jednak równowaga okrętu w każdej chwili może się zachwiać, lepiej więc jak najprędzej opuścić Chancellora; uradzono więc ażeby nazajutrz, jak tylko cieśla ukończy tratwę, natychmiast odpływać.

Wystawcie sobie teraz rozpacz załogi, kiedy około północy Daulas spostrzegł, że rusztowanie tratwy zniknęło! Liny powstrzymujące go pękły przy zatonięciu okrętu i wiązanie odpłynęło zapewne już przed godziną przynajmniej!

Majtkowie dowiedziawszy się o tem nowem nieszczęściu, zaczęli rozpaczliwie wołać: Ścinać maszty! Spuszczać maszty w morze!

I nie zastanawiając się nad niewłaściwością postępowania chcą rąbać maszty: z nich zbijać tratwę.

Ale Robert Kurtis zapobiegł temu.

– Na miejscu chłopcy, zawołał. Niech nikt nie waży się przeciąć chociażby postronka bez mojego rozkazu. Chancellor jest w równowadzie! Chancellor nie zatonie tak prędko!

Chcąc niechcąc usłuchali go, i każdy wrócił na wskazane miejsce.

Jak tylko rozwidniło się Robert Kurtis wspiął się na szczyt okrętu, troskliwie rozglądając się po morzu na około okrętu i szukając okiem tratwy.

Próżne usiłowania! Zniknęła. Spuszczenie łódki dla poszukiwań jest niepodobieństwem z powodu silnego kołysania się bałwanów. Zresztą do niczego nie mogłoby doprowadzić.

Trzeba więc natychmiast przystąpić do budowania nowej tratwy.

Pani Kear zdecydowała się nareszcie ustąpić z wystawki i dostała się na pokład bocianiego gniazda, gdzie upadła bez zmysłów.

Pan Kear razem z Silasem Huntley są na przednim maszcie. Obok pani Kear i panny Herbey obrali sobie miejsce Letourneurowie. Naturalnie jest im zbyt ciasno na platformie mającej zaledwie 12 stóp średnicy. Pomiędzy bocianiemi gniazdami przeciągnięto druty zabezpieczające od zbytniego kołysania się.

Kurtis kazał rozciągnąć po nad platformą kawał płótna, przez co zabezpieczył kobiety od skwaru słońca.

Na szczęście schwytano kilka baryłek pływających pomiędzy masztami okrętu po zatonięciu. Jest w nich mięso wędzone, suchary i woda słodka stanowią cały nasz zapas.

 

 

XXVI.

 

5 grudnia. Dzień gorący. Grudzień pod szesnastym stopniem jest najpiękniejszym miesiącem lata.

 Jeżeli wiatr nie ochłodzi promieni słońca, możemy spodziewać się szalonych upałów.

Morze jest ciągle wzburzone. Pudło w 3/4 zatopione rozbija bałwany jak skała. Rozpryśnięte bałwany zalewają nas pianą jak gęstym deszczem.

Z Chancellora widać ponad morzem: trzy maszty z gniazdami, mały maszt przedni na którym zawieszono łódkę, chcąc ją uchronić od porwania przez fale, dalej wystawkę i czub przedni połączone wązką ramką poręczy.

Pokład zupełnie zatopiony.

Komunikacya pomiędzy gniazdami stała się bardzo trudną. Majtkowie tylko pnąc się po linach, potrafią przechodzić z jednego na drugie. Niżej pomiędzy masztami morze szumi jak na rafie i rozrywa powoli ściany okrętu, z których deski mają posłużyć na zbudowanie tratwy.

Dla podróżnych którzy schronili się na platformy, jest to okropne widowisko; słyszeć ten ocean ryczący, widzieć go huczącym o kilka stóp pod nogami.

Zresztą lepiej nie zastanawiać się nad tem, bo otchłań tak ciągnie ku sobie, tak kusi…

Pomimo tego załoga, bez chwili odpoczynku pracuje nad budową drugiej tratwy. Użyto do tego wszystkich desek, masztów górnych i pod kierunkiem Kurtisa z całą skrupulatnością prowadzą robotę.

Chancellor trzyma się w zawieszaniu i nie powinien zatonąć; zresztą kapitan sądzi że tratwę należy zbudować trwale, o ile można jak najtrwalej.

Przeprawa będzie długa, bo najbliższy brzeg to jest Kajenna znajduje się o paręset mil od nas. Lepiej więc przebyć jeden dzień dłużej na masztach i zbudować statek dający zupełną pewność. Wszyscy zgodziliśmy się na to.

Majtkowie znów nabrali ducha i robota idzie ostro.

chan21.jpg (211121 bytes)

Jeden tylko majtek stary, mający lat sześćdziesiąt, z brodą i włosami osiwiałemi na pokładach, opiera się przeciw opuszczeniu Chancellora. Jest to Irlandczyk nazwiskiem O’Ready.

Właśnie byłem na wystawce kiedy i on przyszedł.

– Proszę pana, odezwał się żując najspokojniej prymkę, koledzy są tego zdania żeby opuścić okręt, a ja zaś wcale nie mam ochoty. Dziewięć razy rozbiłem się, to jest cztery razy na pełnem morzu i pięć razy nad brzegami…

Takie jest moje rzemiosło… Ja się znam na tem doskonale… Otóż, niech mnie Bóg ciężko skarze, zawsze widziałem że ci którzy szukali ocalenia na tratwach lub w łodziach marnie ginęli… Dopóki okręt płynie, nie powinno się z niego uciekać. Więcej nic nie mam do powiedzenia!

Wyrzekłszy te słowa stary Irlandczyk, któremu zapewne szło o to tylko, ażeby dla spokojności sumienia powiedział co myśli, znów zamilkł zapewne na bardzo długi czas, bo znają go z małomówności posuniętej do nieprawdopodobieństwa.

Około trzeciej po południu, zauważyłem że Kear i Huntley, żywo rozprawiają na przednim maszcie. Nafciarz silnie namawia na coś ex-kapitana, ten zaś zdaje się opierać i robić zarzuty, rozglądając się po niebie, po morzu, kiwając głową okazuje wątpliwość.

Nareszcie po godzinnej naradzie, Silas Huntley spuścił się po linach na pokład i wszedłszy pomiędzy majtków, zniknął mi z oczów.

Nie przywiązując do tego żadnej wagi, poszedłem na platformę, gdzie rozmawialiśmy przez kilka godzin z pp. Letourneur, Falstenem, panną Herbey.

Około piątej zjedliśmy razem obiad składający się z sucharów, mięsa suszonego, i po półszklanki wody na osobę.

Pani Kear, złamana cierpieniem nic nie jó. Panna Herbey chcąc jej sprawić jakąś ulgę zwilża od czasu do czasu jej pałające usta.

Nieszczęśliwa kobieta mocno cierpi i wątpię ażeby długo jeszcze wytrzymała. Mąż ani razu nie dowiadywał się o nią. Tymczasem około szóstej posądziłem go o to, że nareszcie uczciwość przemówiła w tem sercu samolubnem. Pan Kear zawołał na majtków stojących na przodzie okrętu, prosząc ażeby mu pomogli zejść z bocianiego gniazda. Czyżby chciał zobaczyć się z żoną będącą na tylnym maszcie?

Majtkowie najprzód udali że nie słyszą. P. Kear nalega silniej i obiecuje zapłacić im za udzieloną sobie pomoc.

Natychmiast dwóch majtków, Burke, Sandon, skoczyli na poręcz, dobiegli do tylnego masztu i wspięli się na gniazdo. Po przybyciu jednak na miejsce zaczęli się targować. Widocznie żądają zbyt wiele, a Kear zbyt mało daje.

Przez chwilę sądziłem że pozostawią go na maszcie. Zgodzili się jednak i p. Kear dobył z trzosa paczkę dollarów oddając jednemu z majtków, który uważnie przeliczył summę i jak sądzę, musiał schować do kieszeni najmniej sto dollarów.

Idzie oto żeby spuścić pana Kear z masztu naprzód okrętu. Burke i Sundon okręcili go powrozem, następnie przełożyli linę przez drąg i spuścili go na dół jak skrzynię, nie bez wielu figlów i szturchańców, które szczerze rozśmieszyły całą załogę.

Omyliłem się. Kear nie miał zupełnie zamiaru zobaczyć się z żoną będącą na platformie tylnej. Pozostał wraz z Silasem Huntly na przodzie okrętu. Wkrótce potem straciłem ich z oczów.

Noc zapadła, wiatr uspokoił się, ale morze jest ciągle wzburzone. Księżyc który wszedł około czwartej, niekiedy ukazuje się w przerwach pomiędzy chmurami, których czerwony odblask zwiastuje na jutro silny wiatr. Oby nieba dały, ażeby ten wiatr dął od północo-wschodu i popychał nas wciąż ku ziemi. Najmniejsza zmiana w kierunku byłaby dla nas szkodliwą, albowiem tratwa może płynąć tylko z wiatrem!

Robert Kurtis wszedł na platformę około ósmej. Widocznie stan nieba napełnia go niepokojem i chce odgadnąć co będzie jutro.

Po półgodzinnej obserwacyi, zanim zszedł na dół uścisnął mnie za rękę w milczeniu i powrócił na wystawkę.

Nadaremnie starałem się usunąć na wązkiej przestrzeni dla mnie zachowanej na platformie; złe przeczucia opanowały mną. Niepokoi mnie cisza w powietrzu, które jest zbyt spokojne. Niekiedy tylko powiew wiatru prześlizgnie się po linach wydobywając z nich metaliczne dźwięki. Oprócz tego czuć coś na morzu. Silnie rozkołysane buja się jak gdyby pod wrażeniem odległej burzy. Około północy obłoki na chwilę rozsunęły się przepuszczając blask księżyca, i bałwany odbiły żywe jego światło, jak gdyby z otchłani rozlewając blask po falach.

chan22.jpg (192511 bytes)

Podniosłem się rozglądając na około. Dziwna rzecz, na chwilę zdawało się ujrzałem ciemny punkcik kołyszący się w oddali na wodzie. Nie może to być skała, bo widocznie poddaje się działaniu fali. Cóżby to było takiego?

Potem księżyc znów zniknął; ciemność głęboka otoczyła nas i usnąłem przytulony do masztu.

 

 

XXVII.

 

6 grudnia.  Przespałem kilka godzin. O czwartej zbudził mię świst wiatru i usłyszałem głos Roberta Kurtis, rozlegający się wśród szumu fal wstrząsających masztami. Powstałem, i silnie trzymając się za druty chcę poznać co się dzieje na około i podemną. Pośród ciemności słychać ryczące morze, wielkie szmaty białej piany przechodzą pomiędzy masztami silnie kołyszącemi się w skutek bujania się wody. Dwa czarne cienie t. j. Kurtis i bosman poruszają się na białawem tle morza. Głos ich tłumiony zaledwie dobiega mnie. W tej chwili jeden z majtków wysłany przez kapitana dla przymocowania liny przeszedł około mnie.

– Co się stało? zapytałem.

– Wiatr się wykręcił…

Następnie dodał kilka słów których nie dosłyszałem wyraźnie; zdaje się jednak że powiedział pod kątem prostym.

Pod kątem prostym, ależ w takim razie wiatr z północno-wschodniego zmienił się na południowo-zachodni! Przeczucia moje nie omyliły mnie! Wiatr nas popycha na pełna morze!

Wkrótce potem dzień się zrobił. Wiatr nie wykręcił się na odwrót, ale, co równie jest smutne dla nas dmie od południo-wschodu, oddalając nas, tym sposobem od ziemi. Oprócz tego na pokładzie jest już pięć stóp wody i poręcze zniknęły zupełnie. Podczas nocy okręt pogrążył się, tak że wzniesienie na przodzie i wystawka są zupełnie położone na równi z wodą bezustanku je zalewającą. Pod wiatrem Robert Kurtis i załoga pracują nad ukończeniem tratwy, co jednak z wolna postępuje z powodu gwałtowności fali; trzeba największą postępować ostrożnością, ażeby związanie nie rozpadło się, zanim go silnie zmocują. Panowie Letourneur stoją obok mnie i ojciec podtrzymuje syna chromiącego, przeciwko silnym kołysaniom.

– Ależ to jaskółcze gniazdo zaraz się złamie, zawołał pan Letourneur usłyszawszy trzeszczenie wązkiej platformy na której stojemy. Panna Herbey podniosła się na te słowa i wskazując panią Kear leżążą u jej nóg zapytała:

– Cóż mamy teraz robić?

– Trzeba zostać tu gdzie jesteśmy. Panno Herbey, dodał Andrzej Letourneur, to nasze najpewniejsze schronienie, nie lękaj się pani.

– Nie lękam się o siebie, odpowiedziała dziewczyna spokojnym głosem, ale o tych, którzy dbają o życie!

O ósmej bosman krzyknął na załogę:

– Hola tam na przodzie.

– Słucham pana, odrzekł któryś z majtków zdaje mi się że O’Reay.

– Czy macie łódkę?

– Nie mamy.

– A więc ją skradziono.

Rzeczywiście nie ma już łodki, która dotychczas wisiała przy przednim maszcie. Jednocześnie przekonano się, że zniknął pan Kear, Silas Huntly i trzech majtków, z których jeden Szkot a dwóch Anglików.

Teraz zrozumiałem co było przedmiotem rozmowy pomiędzy panem Kear i Silasem. Obawiając się że Chancellor utonie zanim dokończą tratwę, postanowili uciec i za pomocą przekupstwa nakłonili trzech majtków do skradzenia łódki. Wiem także co znaczy punkt czarny widziany przezemnie w nocy. Nędznik opuścił żonę. Niegodny kapitan opuścił okręt! Ukradli nam łódkę może ostatnią nadzieję ratunku.

– Pięciu ocalonych, rzekł bosman.

– Pięciu nieboszczyków, odpowiedział stary Irlandczyk, którego zdanie jest zdaje się bardzo prawdopodobne ze względu na wzburzenie morza. Jest nas więc na okręcie 22 osób. Wielu z nas jeszcze ubędzie?

Załoga dowiedziawszy się o tej podłej zdradzie zarzuciła zbiegów gradem przekleństw. Gdyby przypadkiem wrócili na okręt, ciężko by odpokutowali za swoję zbrodnię. Zaleciłem ukryć przed panią Kear ucieczkę jej męża. Nieszczęśliwa kobieta trawiona ciągłą gorączką jest prawie bez zmysłów. Na całą jej chorobę nie mamy najmniejszego środka, bo w czasie zatonięcia okrętu nie mogliśmy ocalić pudła z lekarstwami. Cóż z resztą pomogą lekarstwa w warunkach ciągłej trwogi i niepokoju w jakim się znajduje.

 

 

XXVIII.

 

6 grudnia (dalszy ciąg). Chancellor nie utrzymuje już równowagi między dwiema warstwami wody. Prawdopodobnie pudło psuje się coraz więcej i okręt pogrąża się widocznie.

Na szczęście przed wieczorem skończą tratwę, na której się pomieścimy jeżeli tylko Kurtis nie będzie uważał za stosowne odłożyć na jutro odpłynięcia z okrętu. Wiązanie silnie zbudowano. Długie sztuki drzewa, silnie związano postronkami a że wzajemnie pomiędzy sobą się krzyżują, całość więc wznosi się na dwie stopy nad morzem. Co do pokładu, zbito go z desek pomostu zerwanego przez fale. Po południu przeniesiono na tratwę wszystko co dało się ocalić żywności i żaglów – instrumenta i narzędzia ciesielskie. Trzeba się spieszyć albowiem w tej chwili już bocianie gniazdo jest wzniesione zaledwie o 10 stóp nad morze, z przedniego zaś maszta widać tylko sam wierzchołek z ukosa sterczący po nad fale. Jutro zapewne wybije ostatnia godzina Chancellora! Muszę teraz skreślić stan moralny w jakim się znajdujemy. Trudno wypowiedzieć co się dzieje ze mną. Zdaje mi się że jest to raczej najzupełniejsza obojętność niż rezygnacya. Pan Letourneur żyje tylko swoim synem, ten zaś myśli tylko o ojcu, Andrzej okazuje poddanie się odważne i chrześciańskie, z którem porównać tylko mogę poddanie się miss Herbey. Falsten jest zawsze Falsten i bezustannie rysuje w swoim karnecie, pani Kear umiera powoli pomimo starań panny Herbey i moich. Co do majtków z tych kilku zaledwie zachowało spokój, reszta straciła zupełnie głowy. Niektórzy z nich są gotowi posunąć się do ostateczności. Trudno będzie wyżyć z niemi na wązkiej tratwie, jeżeli poddadzą się wpływowi Owena i Inyxtropa.

Porucznik Walter pomimo całych wysileń słabnie coraz więcej, tak że musiał zaprzestać pełnienia obowiązków służbowych. Za to Robert Kurtis i bosman to ludzie na twardo ukuci, że się posłużę tutaj wyrażeniem metarulgicznem, co ich doskonale maluje.

Około piątej wieczorem jedna z naszych towarzyszek przestała cierpieć. Pani Kear umarła, po bolesnem konaniu, może nawet nie rozumiejąc swego położenia. Westchnęła kilka razy i wszystko się skończyło. Aż do ostatniej chwili panna Herbey okazywała dla niej poświęcanie prowadziwie wzruszające.

chan23.jpg (209283 bytes)

Noc przeszła spokojnie; nad ranem ująłem zimną rękę zmarłej, której członki już stężały. Ciało jej nie może dłużej zostać na bocianiem gnieździe. Panna Herbey i ja zawinęliśmy nieboszczkę w jej ubranie, potem zmówiono parę modlitw za duszę nieszczęśliwej kobiety i pierwsza ofiara naszej nędzy została rzuconą do morza. W tej chwili jeden z ludzi stojących w bliskości wyrzekł te okropne słowa: „Otóż trup którego będziemy żałować!” Odwróciłem się, to Owen tak przemówił. Przez głowę moję przebiegła myśl że w samej rzeczy wkrótce zabraknie nam żywności.

 

 

XXIX.

 

7 grudnia. Okręt ciągle się zagłębia. Morze podmywa już bocianie gniazdo. Wystawka i przód okrętu skryły się pod falami, jeszcze tylko trzy maszty sterczą nad wodą. Tratwa już jest gotową i naładowaną wszystkiem co się ocaliło. Na przodzie zbudowano rusztowanie na którem ma stanąć maszt, który podtrzymywać będą liny przywiązane ze wszystkich stron do pokładu. Żagiel małego masztu przyczepiony do rejów, może nas popchnie ku lądowi. Kto wie zresztą czy to czego nie mógł dokonać Chancellor, słaba klejonka z desek może dokona. Nadzieja jest tak silnie wkorzenioną w serca ludzkie, że spodziewam się jeszcze…  Siódma rano… Mieliśmy już wsiadać, kiedy nagle okręt tak szybko zatonął, że cieśla i ludzie zajęci na tratwie musieli odciąć linę, ażeby nie być pogrążonemi w otchłań. Straszliwy niepokój nas ogarnął, albowiem właśnie w chwili kiedy okręt tonie, ostatnia deska naszego ratuuku oddala się od nas. Dwóch majtków i uczeń straciwszy zupełnie głowę rzucili się w morze, napróżno starając się walczyć z falami. Wkrótce ujrzeliśmy że nie dopłyną do tratwy i nie powrócą do okrętu, mając przeciwko sobie wiatr i fale. Robert Kurtis okręcił się sznurem i rzucił na ich ratunek. Próżne wysilenie! zanim zdołał do nich dopłynąć, trzej nieszczęśliwi których dotąd jeszcze widzę jak bronią się przeciwko zatonięciu, znikli wyciągając ku nam błagalne dłonie. Roberta Kurtis wyciągnięto zupełnie ogłuszonego przez uderzenia bałwanów. Daulas jednak i majtkowie przy pomocy długich sztuk drzewa któremi wiosłowali, starali się powrócić do okrętu. Po cało godzinnych trudach, po całej godzinie która nam się wiekiem wydała, po godzinie podczas której morze zaczęło zalewać platformy, tratwa oddalona zaledwie o dwa węzły przybiła do okrętu. Daulas rzucił linę bosmanowi i przywiązano ją do szczątków wielkiego masztu. Nie ma ani chwili do stracenia, albowiem gwałtowny wir formuje się nad zapadającym okrętem i kulki powietrza coraz więcej ukazują się na morzu.

chan24.jpg (184320 bytes)

– Wsiadać, wsiadać, zawołał Robert Kurtis.

Andrzej najprzód dopomógł pannie Herbey, potem sam dostał się szczęśliwie na pokład wraz z ojcem. W kilka chwil wszyscyśmy wsiedli, wszyscy, oprócz kapitana Kurtisa i starego majtka O’Ready. Robert Kurtis stojąc na bocianiem gnieździe nie chce porzucić okrętu, dopóki ten nie zniknie mu z oczów, jest to jego obowiązek i jego prawo. On kocha tego Chancellora, dowodzi nim, przykro mu więc rozstać się z nim. Irlandczyk został na przednim gnieździe.

– Siadaj stary, woła na niego kapitan.

A czy to już okręt tonie, zapytał uparciuch z najzimniejszą krwią w świecie.

– Przecie widzisz że lada chwila pójdzie do głębi.

– W takim razie trzeba już wysiąść, odrzekł O’Ready któremu woda do pasa już dostawała i kiwając smutnie głową wskoczył na tratwę. Robert Kurtis chwilę jeszcze pozostał na bocianiem gnieździe spoglądając na około, potem ostatni porzucił swój statek. Był już na to wielki czas. Odcięto linę i tratwa z wolna się oddaliła. Wszyscy spoglądaliśmy w stronę tonącego okrętu. Najprzód zniknął szczyt przedniego masztu, potem wierzchołek wielkiego masztu ukrył się pod wodę i wkrótce nic nie pozostało z pięknego Chancellora.

 

 

XXX.

 

7 grudnia (ciąg dalszy). Nowy statek nas unosi; zatonąć on nie może, bo sztuki drzewa z których jest zbudowany zawsze wypłyną na wierzch, ale czy się nie rozpadnie gubiąc rozbitków schronionych na nim.

Z dwudziestu ośmiu osób które zabrał Chancellor z Charleston, dziesięć już zginęło.

Jest nas ośmnaście na tratwie tworzącej nieforemny czworobok, mający około czterdziestu stóp długości na 20 szerokości.

Oto nazwiska wszystkich co ocaleli z Chancellora.

PP. Letourneur, Falsten, miss Herbey, i ja z podróżnych; kapitan Robert Kurtis, porucznik Walter, bosman, gospodarz statku Hobbart, kucharz Iynxtrop, cieśla Daulas; siedmiu majtków Austin, Owen, Wilson, O’Ready, Burke Sandon i Flaypol.

Czy niebo już dość nas doświadczyło, odkąd wypłynęliśmy – to jest przez 62 dni, czy ręka Pańska dość już zaciężyła nad nami.

Najwięcej nawet mający ufności nie mogą spodziewać się. Dajmy jednak pokój przyszłości i zajmując się tylko obecną chwilą, skreślimy dalej wypadki tego dramatu, w miarę jak się będą nasuwać. Znamy już podróżnych poznajmy teraz jakie pozostały środki zachowania życia.

Robert Kurtis zdołał wyładować tylko to z żywności co zostało uratowane z spiżarni, której większą część zniszczyła woda pochłaniając Chancellora.

Żywności tej jest bardzo mało, jeżeli zwrócimy uwagę na to że jest nas 18 osób i może długi czas upłynie zanim dostaniemy się do lądu.

Beczułka sucharów, beczułka mięsa, baryłka wódki i dwie beczki wody, oto wszystko co zdołano ocalić.

Od pierwszego więc dnia będą wydawane zmniejszone porcye. Ubrania żadnego nie mamy oprócz na sobie. Kilka żagli posłuży nam za przykrycie i schronienie.

Narzędzia cieśli Daulasa, sextant, mappa scyzoryki, romdelek, blaszany kubek, z którymi O’Ready, ani na chwilę nie rozstał się: otoż i wszystko co nam pozostało.

Wszystkie skrzynie złożone na pokładzie i przeznaczone do złożenia na pierwszej tratwie, spłynęły podczas zanurzenia się okrętu, później zaś nie było już środka dostać się do wnętrza statku.

Tak się przedstawia nasze położenie. Jest ono ciężkie, ale nie rozpaczliwe. Na nieszczęście obawiam się czy nie zabraknie nam energii moralnej, jednocześnie z energią fizyczną.

Zresztą jest wielu pomiędzy nami, posiadających złe skłonności, których trudno będzie opanować.

 

 

XXXI.

 

alszy ciąg 7 grudnia. Pierwszego dnia nic się nie przytrafiło. Dziś około ósmej rano, kapitan Kurtis zawołał pasażerów i załogę.

Moi panowie, rzekł, proszę dobrze uważać na to co powiem. Na tej tratwie wydaję rozkazy, tak samo jak na pokładzie Chancellora. Liczę więc że będą one wysłuchane przez każdego z was. Myślmy tylko o w ogólnym ratunku, trzymajmy się, a Bóg nam dopomoże.

Słowa te były dobrze przyjęte przez wszystkich.

Wietrzyk powiewający w tej chwili, którego kierunek kapitan oznaczył za pomocą busoli, pociąga od północy.

Jest to bardzo szczęśliwa dla nas okoliczność. Trzeba z niej spiesznie korzystać, i śpieszyć się ku lądowi Ameryki.

Daulas ustawił maszt, na podstawie poprzednio już przygotowanej i przymocował go dwoma podporami mocno przytwierdzonemi.

Żagle rozciągnięto, przybito, opatrzono liami i statek zaczął się szybko posuwać gnany siłą wiatru.

Zaledwie spełniono zadanie, cieśla wziął się do urządzenia steru, przy pomocy którego można byłoby utrzymać kierunek żądany. Kurtis i Falsten udzielili mu rad swoich. Po dwugodzinnej pracy umieszczono z tyłu tratwy coś w rodzaju rudla, bardzo podobnego do używanych przez Malajczyków. W czasie tej roboty Kurtis zrobił obserwacye niezbędne dla dokładnego oznaczenia szerokości i długości jeograficznej. O samem południu oznaczył wysokość słońca. Otrzymany punkt wskazał

15º 7, szerokości północnej.

49º 35, długości zachodniej względnie do Grenwich.

Punkt ten oznaczony na planie wskazał że jesteśmy odlegli o 650 mil na północo-wschód od Paramaribo, to jest od części najwięcej zbliżonej do kontynentu amerykańskiego, która stanowi wybrzeże Gujanny holenderskiej.

Nawet przy pomocy sprzyjającego wiatru nie możemy się spodziewać więcej upłynąć dziennie nad 10 do 12 mil na tak niedoskonałym przyrządzie jakim jest tratwa, która pod wiatr wcale pływać nie może. Tak więc podróż nasza przy najszczęśliwszych okolicznościach wymaga dwóch miesięcy czasu, wyjąwszy przypadku, bardzo mało prawdopodobnego, gdybyśmy napotkali okręt, albowiem Atlantyk jest daleko rzadziej odwiedzany z tej strony aniżeli z północy lub z południa. Oprócz tego jeśli wiatr się zmieni i popchnie nas na wschód, to już nie dwa miesiące ale cztery lub sześć nim przybijemy do brzegu, a żywności zabraknie nam przed końcem trzeciego! Roztropność nakazuje nam spożywać tylko tyle, ile potrzeba do utrzymania życia. Kapitan Kurtis prosił nas o radę w tym względzie, wszyscy byliśmy jego zdania. Racye będą podzielone pomiędzy wszystkich bez różnicy, ażeby głód  i pragnienie w połowie były zaspokojone. Kierowanie statkiem nie wymaga zbyt wielkich sił fizycznych. Co do wódki, będzie rozdzielana z największą oszczędnością bo mamy jej wszystkiego 6 kwart, nikomu nie wolno dotknąć baryłki bez pozwolenia kapitana. Co dzień mamy dostawać po dziesięć łutów mięsa i dziesięć łutów sucharów na osobę. Jest to bardzo mało, jednak zważając na to że jest nas 18 osób do żywienia, potrzeba około 6 funtów dziennie t. j. na 3 miesiące blisko 600 funtów. Cały nasz zapas zaledwie dochodzi do tej cyfry, więcej zatem dostawać nie możemy. Wody także mamy około 150 garncy, każdy więc dostanie po pół kwarty, co wystarczy także na 3 miesiące. Rozdziału żywności będzie dokonywać co dzień bosman około 10-tej godziny rano. Każdy dostanie swoję całodzienną racyę mięsa i sucharów, którą zje kiedy i jak mu się podoba. Woda zaś dla braku naczyń będzie rozdawaną dwa razy dziennie i którą każdy będzie musiał zaraz wypić. Mamy oprócz tego jeszcze dwa prawdopodobieństwa powiększenia zapasów żywności: połów ryb i deszcz. Rozstawiono więc próżne baryłki ażeby łapać wodę. Co do wędek te już majtkowie zaczęli przyrządzać.

Taki jest plan naszego postępowania, od którego nie mamy zamiaru odstąpić ani na krok, uważając go jako jedyny środek uchronienia się od głodowej śmierci. Zbyt wiele już mamy przykładów uczących nas, że powinniśmy wszystko przewidywać; zresztą taki brak pierwszych potrzeb dowodzi, że los nas ciągle prześladuje.

 

 

XXXII.

 

d 8 do 17 grudnia.  Wieczorem każdy z nas przykrył się żaglem. Zmęczony tyloma godzinami spędzonemi na maszcie, spałem twardo przez długi czas. Tratwa stosunkowo lekko wyładowana unosi się z łatwością na fali. Morze spokojne nie zalewa nas bałwanami, na nieszczęście jednak fala się zmniejsza dlatego że wiatr ustaje, tak, że obudziwszy się rano byłem zmuszony zanotować w swoim dzienniku: Cisza na morzu. Kiedy dzień już zabłysnął nic nowego nie miałem do zaznaczenia. Panowie Letourneur doskonale spali całą noc; Uścisnęliśmy się z nim za ręce. Panna Herbey od dawna pierwszy raz spokojnie spoczywała; twarz jej straciwszy wyraz zmęczenia, zyskała wiele na właściwym sobie uroku. Jesteśmy poniżej jedenastego równoleżnika. Słońce błyszczy w całym blasku na niebie, ale za to upał okropny. Powietrze jest zmieszane z parą unoszącą się nad morzem. Żagle zwieszone, niekiedy tylko nadymają się pod wpływem słabego wietrzyku. Kurtis i bosman po pewnych znakach dostrzegalnych tylko dla marynarzy, poznali że prąd unosi nas lekko trzy mile na godzinę ku zachodowi. Byłaby to nadzwyczaj szczęśliwa okoliczność, mogąca wpłynąć na skrócenie naszej żeglugi. Oby więc kapitan i bosman nie mylili się, tem bardziej że przy tak silnym upale małe racye wody zaledwie są w stanie zaspokoić pragnienie. Pomimo to od czasu porzucenia Chancellora a właściwie mówiąc bocianich gniazd na jego masztach, położenie nasze rzeczywiście się poprawiło; Chancellor w każdej chwili mógł zatonąć do reszty, tutaj zaś nie potrzebujemy się tego lękać. To też i zdrowie wszystkich znacznie się poprawiło. W dzień przechadzamy się, rozmawiamy, spieramy się nawet, patrząc na morze. W nocy śpiemy przykryci żaglami. Wszystko nas obecnie zajmuje, szczególnie zaś łowienie ryb na wędkę.

– Panie Kazallon, rzekł do mnie Andrzej po kilkodniowym pobycie na nowym statku, zdaje mi się że znów wróciliśmy do tych dni pełnych spokoju, spędzanych na skale Ham-Rock.

– Masz racyę mój Andrzeju.

– Jednak dodałbym że tratwa ma znakomitą przewagę nad skałą, mianowicie że postępuje ciągle.

– Dopóki wiatr sprzyja mój Andrzeju, przewaga jest rzeczywiście po stronie tratwy ale niechże się zmieni.

– Eh, panie Kazallon, miejmy nadzieję, nie upadajmy na duchu.

– Otóż wszyscy łudzimy się tą nadzieją, tak, zdaje się żeśmy już przebyli wszelkie próby. W przyjaznych okolicznościach znajdując się choć chwilowo odzyskuję spokój i zaufanie w lepszą przyszłość.

Nie wiem co się dzieje w duszy Kurtisa, nawet nie wiem czy podziela nasz spokój. Najczęściej trzyma się na uboczu. Ten człowiek czuje cały ogrom ciążącej na nim odpowiedzialności, jako dowódca powinien ocalić życie nie tylko sobie ale i każdemu z nas. Znając go, wiem że w ten sposób pojmuje swoje obowiązki.

Majtkowie po całych prawie dniach śpią na przodzie tratwy. W skutek rozkazu kapitana, na tyle statku, pozostawiony dla pasażerów, rozpięto namiot chroniący nas od słońca. Stan zdrowia zadawalniający, tylko porucznik Walter nie może odzyskać sił straconych. Starania nasze nic nie pomagają, i biedak gaśnie co chwila.

Nigdy nie mogłem lepiej ocenić Andrzeja Letourneur. Ten miły chłopiec jest duszą naszego towarzystwa; posiada dowcip oryginalny, nowe poglądy na świat, i niespodziane zwroty ożywiające rozmowę, która rzeczywiście nie tylko nas bawi, ale i uczy. Chorowita jego twarz ożywia się jak tylko zaczyna mówić. Ojciec połyka jego słowa, niekiedy bierze go za rękę i trzyma w ten sposób po całych godzinach.

Panna Herbey niekiedy przyjmuje udział w rozmowie, zachowując jednak pewną ostrożność. Każdy z nas stara się ażeby zapomniała o stracie tych, którzy nią się mieli opiekować. W panu Letourneur znalazła przyjaciela na którego może liczyć, jak na ojca, i ośmielona wiekiem – mówi do niego z całą szczerością. Opowiedziała mu swoje życie pełne odwagi i poświęcenia, jak zwykle los biednych sierot. Od dwóch lat była w domy państwa Kear, teraz zaś pozostała bez środków na dziś, bez majątku na przyszłość, pełna wiary jednak i gotowa na wszelkiego rodzaju próby.

Panna Herbey w skutek dzielnego charakteru, jaki energicznie w niej się przejawia, nakazuje dla siebie szacunek, także dotąd pomimo całego nieokrzesania ludzi z załogi, najmniejszym gestem, spojrzeniem nawet nikt nie śmiał jej obrazić.

chan25.jpg (186194 bytes)

12, 13, i 14 grudnia nie sprowadziły żadnej zmiany w naszem położeniu. Wiatr w nierównych odstępach popycha nas ku lądowi. W żegludze nic się nie przytrafiło. Na tratwie załoga nie ma nic do roboty. Sterem nawet nie potrzeba kierować. Statek płynie z wiatrem, nie zbaczając na strony. Kilku majtków dyżurnych na przodzie okrętu z największą uwagą dają baczenie na pogodę i na morze.

Już siedm dni upłynęło od porzucenia Chancellora. Przyzwyczailiśmy się do ilości wydawanego nam pożywienia. Szczególniej w tem co się tycze jedzenia. Siły nasze nie wyczerpują się przez ruch lub pracę, nie zużywając się więc nie mamy zarazem potrzeby odżywiać się obfitszym pokarmem.

Najwięcej dokucza nam brak wody, przy panujących obecnie upałach, ilość jej rzeczywiście jest zbyt małą.

chan26.jpg (196787 bytes)

15-go gromada ryb z rodzaju leszczów morskich zaroiła się około tratwy. Tak są żarłoczne że łowimy ich massę, chociaż nasze wędki składają się po prostu z postronka z zakrzywionym na końcu gwoździem, na który zamiast zanęty włożony kawałeczek suszonego mięsa. Był to prawdziwie cudowny połów i na pokładzie wyprawiono ucztę. Niektóre ryby usmażono na ruszcie, inne ugotowaliśmy w morskiej wodzie na ogniu rozpalonym na przodzie tratwy. Co za feta dla nas odwykłych od świeżego pokarmu! Przez dwa dni schwytano 200 funtów tych leszczów. Niech by teraz deszcz upadł, a wszystko będzie jak najlepiej.

Na nieszczęście nie długo cieszyliśmy się temi rybami. 17-go kilku rekinów należących do gatunku psów morskich, długości od 4 do 5-ciu metrów ukazało się na powierzchni morza.

Pletwy i wierzch ciała mają czarny, w plamy  i poprzeczne pręgi białe. Obecność tych szkaradnych stworzeń zawsze niepokoi. Tratwa jest tak mało wzniesioną po nad poziom morza, że znajdujemy się prawie na równej linii z niemi, tak że często uderzają gwałtownie ogonami o brzegi statku.

Majtkowie odpędzili nareszcie te potwory uderzając wiosłami w wodę, dziwiłbym się jednak dlaczego nie miałyby ścigać nas jako przeznaczoną dla siebie ofiarę… Nie lubię tych złowróżbnych towarzyszy…

 

 

XXXIII.

 

d 18 do 20 grudnia. Czas się zmienił wiatr silniejszy wieje, na co nie możemy się skarżyć, albowiem sprzyja nam widocznie; umocowano tylko silniej maszt, obawiając się ażeby zbyt silne parcie wiatru nie złamało go. Ciężki statek posuwa się nareszcie szybciej pozostawiając za sobą drugi ślad na morzu. Po południu chmury pokryły niebo; upał zmniejszył się. Fala silniej bujała tratwą; kilka bałwanów upadło na nas. Na szczęście cieśla za pomocą kilku desek urządził pawęzie, chroniące nas lepiej od niepogody.

 Przymocowano także podwójnemi linami, baryłki z żywnością i beczki z wodą. Burza mogłaby nam za jednym zamachem porwać całą żywność i doprowadzić do krańcu niedoli. Nie mogę o tem pomyśleć bez drżenia i obawy.

18-go majtkowie zebrali niewiele roślin morskich znanych pod imieniem Sargassów, bardzo podobnych do tych które napotkaliśmy pomiędzy Bermudami i Ham-Rock.

Zawierają one materyą białkowatą, bardzo przyjemnego smaku. Zachęciłem towarzyszów do zrywania i żucia tych wodorostów, przez co ochładzaliśmy sobie gardło i usta.

Przez cały dzień nic nowego nie przytrafiło się.

Zauważyłem tylko że kilku majtków, w ich liczbie Owen, Burke, Flaypol, Wilson i murzyn Inyxtrop, ciągle mają pomiędzy sobą narady, których przedmiotu nie mogę się domyśleć. Jak tylko który z podróżnych lub oficerów zbliża się ku nim, rozchodzą się udając obojętność. Robert Kurtis toż samo zauważył; te pokątne gawędki wcale mu się nie podobają, postanowiliśmy dawać więcej baczenia na tych ludzi. Owen i Inyxtrop są to łotry, których należy się obawiać, tem bardziej że mają wpływ na resztę załogi.

19-go upał nie do wytrzymania. Na niebie ani jednej chmureczki, wiatr ucichł najzupełniej i tratwa stanęła.

Kilku majtków kąpało się w morzu i wybornie im to posłużyło, odpędzając zupełnie pragnienie. Za wielkie jednak niebezpieczeństwo grozi, w skutek bliskiego sąsiedztwa z rekinami, żaden z nas więc nie kąpał się. Kto wie jednak czy później nie pójdziemy za przykładem majtków?

Patrząc na ten bezmiar Oceanu równego jak zwierciadło, na zwieszone żagle przy maszcie, zaczynam się doprawdy obawiać, ażeby ta cisza nie potrwała zbyt długo.

Zdrowie Waltera coraz więcej nas niepokoi. Jest napastowany przez silną febrę powracającą nieperyodycznie. Może być że siarczan chininy poradziłby tej chorobie, ale skądże go wziąć.

Oprócz tego ten biedny chłopiec cierpi na suchoty, które od pewnego czasu rozwinęły się w nim gwałtownie. Zewnętrzne oznaki tej choroby są tak na nieszczęście każdemu znane, że pomylić się trudno, trzebaby mieć wiele dobrej woli po temu. Kaszel suchy, oddech krótki, poty obfite, szczególniej nad ranem. Schudł, nos jego wyciągnął się, wypieki na twarzy silnie odbijają od ogólnej bladości całego ciała, policzki ma wpadnięte, usta zacisnięte, łącznią w oku błyszczącą i niebieskawą. W najlepszych więc warunkach żaden lekarz nic nie miał by tutaj do zrobienia w obec choroby która nigdy nie daruje życia nikomu.

20-go taż sama temperatura, taż sama nieruchomość tratwy. Palące promienie słońca przebijają się przez namiot, tak że niekiedy ciężko oddychamy osłabieni w skutek silnego upału.

Z jakąś niecierpliwością oczekujemy na chwilę w której bosman ma rozdawać szczupłą porcyjkę wody! Jakże łapczywie rzucamy się na te kilka kropli ogrzanego płynu! Kto nie wie co to jest pragnienie, nie będzie w stanie pojąć wiele cierpimy.

Walter więcej niż każdy z nas cierpi dla braku wody. Widziałem parę razy jak panna Herbey oddawała mu prawie całą swoją porcyę. Litościwa i miłosierna dziewczyna, robi co może, ażeby jeżeli nie zażegnać, to choć osłodzić cierpienia biednego towarzysza niedoli.

Dziś rano, rzekła do mnie:

– Panie Kazallon, ten nieszczęśliwy słabnie coraz więcej.

– Tak pani, ale nic nie możemy mu pomódz.

– Ciszej pan mów, mógłby nas usłyszeć.

Potem wsparłszy na ręku głowę siadła zadumana na końcu tratwy.

Dzisiaj miał miejsce niemiły wypadek, ale wart zanotowania. Około pierwszej, wyżej wymienieni majtkowie mieli silną dysputę. Ciche wprawdzie, ale ożywione ich gesta wskazywały żywe zainteresowanie się przedmiotem rozmowy, w skutek której Owen poszedł ku tyłowi statku, na część tratwy oddzieloną dla pasażerów.

– Owen gdzie idziesz? zapytał go bosman.

– Gdzie mi się podoba, odpowiedział zuchwale majtek. Usłyszawszy taką hardą odpowiedź bosman zerwał się z miejsca, ale przed nim jeszcze Kurtis zastąpił drogę Owenowi. Majtek wytrzymał wzrok kapitana i rzekł śmiało:

– Panie kapitanie, mam coś panu powiedzieć od moich kolegów.

– Mów!

– Co się tyczy wódki, tej małej baryłeczki… czy ją chowają dla oficerów, czy dla świń morskich?

– Cóż więcej?

– Żądamy ażebyśmy co dzień dostawali porcyę jak zazwyczaj.

– Nie!

– Jak pan mówi?

– Mówię że nie.

Majtek popatrzył na Kurtisa i uśmiech złośliwy przemknął po jego twarzy. Chwilę zawahał się jakby nie wiedząc czy ma nalegać lub nie, ale wstrzymał się i odszedł do towarzyszów powtarzając im po cichu rezultat rozmowy.

Przyszłość nam pokaże czy Kurtis dobrze zrobił odmawiając tak stanowczo? Kiedy zacząłem z nim o tem mówić, rzekł:

– Wódki im dać! zawołał… wolę ją wylać w morze.

 

Poprzednia częśćNastępna cześć