Chancellor
Notatki podróżnego J.R. Kazallon
(Rozdział XXXIV-XLIV)
Ilustracje G. Riou
"Opiekun Domowy",1876
© Andrzej Zydorczak
21 grudnia. Cały ten wypadek pozostał bez skutku, przynamniej na dziś, w ciągu kilku godzin połowu, ryby znów się ukazały i nałapaliśmy ich bardzo wiele. Napakowano niemi próżną baryłkę, i ten przybytek żywności pozwala nam mieć nadzieję że przynamniej głód nam nie dokuczy.
Wieczór nadszedł, nie przynosząc nam chłodu, do którego przywykliśmy. Zwykle noce pod zwrotnikami są chłodne, dzisiejsza jednak obiecywała być zachwycającą.
Massa pary wodnej unosi się po nad falami.
O wpół do pierwszej będzie nów. Ciemność więc jest głęboka, aż do chwili kiedy oślepiające błyskawice nagle oświeciły niebo. Te niezmiernej wielkości wyładowanie elektryczne, bez określonej formy, zalewają obszerne przestrzenie potokami światła. Grzmotu ani słychać, do tego stopnia że cisza podobna w powietrzu, strachem nas przejmuje.
Dwie godziny prawie, spragnieni ożywczego wiatru, panna Herbey, Andrzej i ja przypatrywaliśmy się tym zapowiedziom burzy, w których natura zdawała się probować sił swoich, i zapomnieliśmy o obecnej chwili, uwielbiając ten wspaniały obraz walki elektrycznych płynów. Zdawało się że chmury tworzą jakby fortecę zionącą falami ognia. Najdziksze dusze muszą odczuwać te wielkie obrazy, tak że widziałem majtków z rozkoszą spoglądających na ten pożar obłoków. Może być, że majtkowie niespokojnie patrzą na ten zamęt będący zwiastunem walki żywiołów.
W samej rzeczy, cóżby zrobiło się z naszą tratwą, wystawioną na wściekłość chmur i oceanu.
Aż do północy siedzieliśmy na tyle statku. Te błyski promienne których białość odbija się tem silniej na tle czarnej nocy, rozlewają na około blade światło, podobne do grobowego ognia, do palącego się spirytusu, w którym rozpuszczono sól.
– Czy panie się boi burzy? panno Herbey, zapytał Andrzej.
– Nie panie, właściwiej mówiąc jestem pod wpływem uczucia pełnego uszanowania, czci nawet. Czyż nie jesteśmy w tej chwili świadkami, najpiękniejszego zjawiska natury?
– Tak pani, szczególniej kiedy zahuczy piorun. Czy można kiedy w życiu usłyszeć cóś więcej wspaniałego? Coż znaczy huk artyleryi suchy i bez odgłosu w porównaniu z tym trzaskiem przeciągłym i majestatycznym. Grzmot zapełnia duszę, jest to raczej ton, aniżeli odgłos, ton rozlewający się w fermatę jak nuty w głosie śpiewaka. I jeżeli mam szczerze powiedzieć, to nigdy śpiew artysty nie wzruszył mnie do tego stopnia, jak to potrafi zrobić wielki i niewypowiedziany głos natury.
– Basso profondo, przerwałem śmiejąc się.
– Naturalnie, odpowiedział Andrzej, i z przyjemnością bym posłuchał, bo te błyskawice zaczynają mnie nużyć jednostajnością swoją.
– Czy naprawdę tak myślisz Andrzeju? Wytrzymaj burzę jeżeli nadejdzie, ale nigdy jej nie przywołuj.
– Jak to! burza to wiatr, którego nam potrzeba.
– I woda! której tak spragnieni jesteśmy, dodała panna Herbey.
Można byłoby wiele odpowiedzieć tym młodym ludziom, ale nie chcę swoją prozą zatruwać im poetycznych uniesień.
Na burzę spoglądają z własnego punktu widzenia, i przez całą godzinę słyszałem jak ją poetyzowali i wzywali całą duszą.
Tymczasem niebo pokryło się gęstemi chmurami. Gwiazdy znikły zupełnie. Ciężkie i czarne obłoki krążą po nad nami zakrywając najmniejszy promyk światła. Co chwila, ta massa wyrzuca fale światła na których krzyżują się błyskawice.
Cały ten stos elektryczności rozlanej w górnych warstwach powietrza, wyładował się bez najmniejszego odgłosu.
Powietrze jest zupełnie suche jest więc złym przewodnikiem elektryczności płyn zatem nie będzie mógł się wydobyć inaczej jak tylko za pomocą potężnych uderzeń, zdaje się więc niemożliwem, ażeby burza nie wybuchnęła natychmiast z szaloną gwałtownością. Tegoż samego zdania jest Kurtis jest i bosman, który rządzi się tylko nieomylnym instynktem marynarza – kapitan zaś do tego instynktu dodał jeszcze wiedzę. Ukazał mi zawieszony po nad nami stos obłoków, nazwanych przez meteorologów pierścieniowemi, który powstaje tylko w okolicach zwrotnikowych, ze spędzenia przez wiatry stałe massy pary wodnej, zebranej z całego oceanu.
– Tak, panie Kazallon, rzekł Kurtis, jesteśmy w krainie burz, albowiem wiatr nas aż tutaj zapędził, i obserwator mający bardzo czuły słuch, mógłby tu słyszeć bezustanne toczenie się grzmotu po niebie. Spostrzeżenie to, które ja uważam jako zupełnie sprawiedliwe, zrobiono już oddawna.
– Zdaje mi się, odpowiedziałem wsłuchując się uważnie, że słyszę toczenie się o którem pan mówiłeś.
– Być może że to jest pierwsze mruczenie burzy, która za parę godzin wybuchnie z całą gwałtownością. Cóż robić, trzeba się przygotować na jej przyjęcie.
Nikt z nas nie myślał o spaniu, a nawet nie mógłby usnąć, do tego stopnia powietrze stało się ciężkiem i duszącem.
Błyskawice rozszerzają się, zalewając horyzont na jakie sto pięćdziesiąt stopni i obejmują całe półkule nieba, z atmosfery zaś wywiązuje się jakieś światło fosforyczne.
Nakoniec toczenia się grzmotu wzmocniły się; ale są to jeszcze odgłosy okrągłe, że się tak wyrażę, bez kątowatych wybuchów, huczenie nie ożywione żadnem echem. Zdaje się jak gdyby strop nieba był wypchany obłokami, których sprężystość głuszy odgłos wybuchów elektrycznych.
Morze dotychczas jest spokojne, ciężkie i nieruchome.
Pomimo tego, majtkowie nie mylą się co do znaczenia szerokich wahań, które zaczynają się objawiać.
Według ich wyrażenia, morze gotuje się i gdzieś w oddali huczy burza, której odbicie i my już uczuwamy. Silny wiatr jest już blisko i okręt przez ostrożność stanąłby doń w tej chwili przodem; tratwą jednak manewrować nie podobna, możemy tylko uciekać jeżeli nam się uda. Około pierwszej, jasna błyskawica, a w kilku sekund silne uderzenie zawiadomiły nas że burza jest już obok. Horyzont zakryły tumany mgły wilgotnej, zdawając się spadać na tratwę, kiedy nagle jeden z majtków zawołał:
– Orkan idzie! Orkan idzie!
nocy z 21 na 22 grudnia. Bosman poskoczył ku sznurom powstrzymującym żagle, i reję natychmiast spuszczono; w sam czas, bo orkan przeleciał jak błyskawica ponad nami. Gdyby majtek nie uprzedził nas swem wołaniem, bylibyśmy z pewnością przewróceni i wrzuceni w morze.
Namiot stojący na tyle tratwy, wiatry porwały w powietrzu. Tratwa jest zupełnie nieubezpieczona od wiatru, zbyt bowiem małą przedstawia płaszczyznę oporu, ale za to bałwany straszliwie jej zagrażają. Fale przez chwilę jakby zduszone pod ciśnieniem warstw powietrza obecnie podniosły się wściekle, i wysokość ich wzrasta w miarę doznanego poprzednio nacisku.
Tratwa posłusznie naśladuje bezładne ruchy bałwanów, kołysząc się, jak one gwałtownie na wszystkie strony.
– Przywiążcie się! przywiążcie się! woła na nas bosman rzucając pęk postronków.
Kurtis przybiegł nam na pomoc. Wkrótce potem Letourneurowie, Falsten i ja byliśmy mocno przywiązani do statku. Morze mogłoby nas unieść, ale najprzód potrzebowałoby rozbić statek. Panna Herbey przywiązała się wpół ciała do jednego ze słupów do których był przybity namiot, przy świetle błyskawicy widziałem jej twarz zawsze pogodną.
Tymczasem pioruny biją bez ustanku zalewając nam uszy i oczy hukiem i światłem.
Piorun nie czeka na ucichnięcie poprzednika, błyskawica, zachodzi jedna na drugą. Para wnosząca się nad morzem zdaje się płynąć. Możnaby sądzić że ocean i niebo ogarnął gwałtowny pożar, i widać było jak błyskawice unoszące się w niebo ze szczytu bałwanów, krzyżowały się z błyskawicami padającemi z obłoków w morze! Silny zapach siarki rozszedł się w powietrzu, dotychczas jednak pioruny mijały nas, uderzając tylko w morze.
Około drugiej, burza doszła do najstraszliwszej potęgi. Wiatr zmienił się na uragan i bałwany zagrażają tratwie rozerwaniem na kawały.
Cieśla Daulas, Kurtis, bosman, majtkowie starają się umocnić ją sznurami.
Całe strumienie padając na nas zlewają potokiem ciepłej wody.
Pan Letourneur rzucił się przed te bałwany, chcąc uchronić syna od ich gwałtownych uderzeń.
Panna Herbey jest ciągle nieruchoma, sądziłbyś że to posąg rezygnacyi.
W tej chwili, przy gwałtownym świetle, ujrzałem jak wielkie chmury, bardzo szeroko rozsiadłe na niebie i zapewne potężnie grube, przybrały kolor czerwony i dziwne trzeszczenie podobne do strzałów rotowych rozległo się w powietrzu. Było to dziwnego rodzaju trajkotanie spowodowane przez cały szereg wybuchów elektrycznych, dla których ziarnka gradu służą za łączniki pomiędzy przeciwnemi obłokami.
I rzeczywiście w skutek spotkania się prądu zimnego powietrza z chmurą elektryczną, uformował się grad zawzięcie padający.
Zostaliśmy skartaczowani przez grad wielkości orzecha włoskiego, który uderzał z dźwiękiem metalicznym o pokład statku.
Meteor ten trwał przeszło pół godziny i przez ten czas wiatr znacznie ucichł. W krótce jednak przeskakując najprzód ze wszystkich stron kompasu, zerwał się z gwałtownością nie dającą się z niczem porównać. Maszt którego bocianie gniazdo burza złamała pochylił się na bok. Spieszyliśmy się z usunięciem tych złomków lękając się ażeby ciężarem swoim nie skruszyły masztu przy podstawie. Ster zupełnie zepsuty, porwany zaś rudel woda daleko uniosła. Jednocześnie poręcz tratwy została z lewej strony oberwaną, przez ten wyłom bałwany rzuciły się na nas. Cieśla i majtkowie chcieli zreperować uszkodzenie, jednak gwałtowne rzucanie się statku nie pozwoliło im dokonać tego, padając jedni na drugich, kiedy nagle tratwa uniesiona przez olbrzymi bałwan pochyliła się pod kątem więcej niż 45º. Jakim sposobem ci ludzie nie zostali pochwyceni przez fale, dla czego powrozy powstrzymujące nas nie popękły, czemu nie wpadliśmy w morze, doprawdy wytłómaczyć sobie nie mogę. Co do mnie, uważałem za niemożliwe prawie ażeby przy jednym z takich gwałtownych poruszeń tratwa nie miała się przewrócić w skutek czego przywiązani do jej szczątków, odrazu skończylibyśmy w konwulsyach uduszenia. I rzeczywiście około trzeciej rano w chwili kiedy uragan rozszalał do najwyższego stopnia, tratwa uniesiona na grzbiecie bałwanów stanęła prawie prostopadle. Okrzyki przerażenia rozległy się, czy się przewrócimy… nie…
Na niezmierzonej wysokości tratwa zatrzymała się i przy silnem świetle błyskawic krzyżujących się na wszystkie strony, my biedni ogłuszeni i przestraszeni, ujrzeliśmy pod sobą ocean pieniący się jak gdyby rozbijał skały. Tratwa odzyskała swoje położenie poziome, ale w skutek tych gwałtownych szarpań pękły sznury, któremi były przywiązane baryłki. Widziałem jedną z nich jak spadała z pomostu, druga zaś rozleciała się w kawałki wylewając na wszystkie strony wodę którą była napełniona!
Majtkowie rzucili się ażeby pochwycić drugą baryłkę z suszonem mięsem, na nieszczęście jednak jednemu z nich wpadła noga pomiędzy rozsunięte deski platformu które następnie znów się ścisnęły. Nieszczęśliwy ryczał z bólu. Chcąc biedz do niego rozerwałem wiążące mnie sznury… już było zapóźno. W oślepiającej błyskawicy ujrzałem biedaka z drewnianą nogą uniesionego przez bałwan, który uderzył na nas w tej chwili. Jego towarzysz znikł razem z nim, zanim zdążyliśmy pespieszyć na ratunek. Mnie zaś morze rzuciło na platformę gdzie uderzywszy się o jakiś kąt wystający, upadłem bez zmysłów.
22 grudnia. Dzień nareszcie zabłysnął i słońce zajaśniało z pomiędzy chmur, pozostałych od wczorajszej burzy. Starcie się żywiołów trwało zaledwie kilka godzin, ale powietrze i woda nie mogły się jeszcze uspokoić po tej szalonej walce. Mogłem tylko opisać sam jej początek, bo długie zemdlenie, które nastąpiło po uderzeniu, odebrało mi zupełnie możność uważania na przebieg wypadków. Wiem tylko że wkrótce potem uragan uspokoił się pod wpływem gwałtownym ulewy osłabiającej elektryczne natężenie powietrza, burza nie przetrwała nocy. W krótkim tym jednak przeciągu czasu wieleż nam ona szkód wyrządziła, wiele strat niepowetowanych, jakże okropna nędza będzie jej następstwem! Z całych potoków wody, które wylała nie byliśmy w możności zatrzymać ani kropelki. Odzyskałem zmysły dzięki staraniom panów Letourneur i miss Herbey; ale Robert Kurtis ocalił mi życie powstrzymując mnie w chwili kiedy bałwan chciał mnie unieść z pokładu.
Jeden z majtków których woda nam porwała był to Austin młody człowiek lat 28-mu, posłuszny, dzielny i odważny. Drugi był stary irlandczyk. O’Ready, co przeżył tyle rozbić na morzu. Jest nas wszystkiego 16 osób na tratwie, a teraz zobaczmy co nam pozostało z żywności. Robert Kurtis chciał się przekonać i zrobić jej dokładny obrachunek.
Wody nie zabraknie nam jeszcze, bo na spodzie rozbitej beczki jest około 60 kwart, druga zaś zupełnie jest nietknięta. Dwie baryłki w których było suszone mięso i złowione przez nas ryby woda uniosła nic nam nie pozostawiając, sucharów ocalało wszystkiego około 60-ciu funtów. Sześćdziesiąt funtów na sześnaście osób t. j. ośm dni żywności licząc po pół funta na dobę.
Robert Kurtis wyjaśnił nam jak rzeczy stoją; słuchano go w milczeniu, po czem każdy zamknął się w sobie i tak smutnie spędziliśmy dzień cały. Widocznem jest jednak że też same myśli zrodziły się w głowie każdego. Dziwnie spoglądamy po sobie i widmo głodu zaczyna nas prześladować. Dotychczas nie jesteśmy jeszcze pozbawieni żywności i napoju; porcye jednak wody trzeba zmniejszyć, co zaś do sucharów…
Zbliżywszy się niechcący do grupy majtków leżących na przodzie tratwy, usłyszałem jak Flaypol mówił do towarzyszów: – Dobrze by zrobili ci którzy mają umrzeć, żeby pospieszyli.
– Masz racyę, odpowiedział Owen, tym sposobem reszta miałaby na dłużej żywności.
Dzień przeszedł w ogólnym upadku na duchu. Każdy dostał pół funta sucharów. Jedni z nas pożarli go z rodzajem wściekłości, inni z rozsądnem umiarkowaniem. Zdaje mi się że inżynier Falsten rozdzielił swoje porcyę na tyle kawałków ile razy na dzień przywykł jadać, potem zjadł jeden, resztę chowając na później.
Jeżeli któremu z nas przeznaczono przeżyć wszystkich, to chyba Falstenowi.
d 23 do 30 grudnia. Po burzy wiatr pociągnął od północo-wschodu i dmie ciągle z równą siłą. Musimy z niego korzystać albowiem zbliża nas ku ziemi. Za staraniem Daulasa znów silnie ustawiono maszt, zawieszono żagiel i tratwa postępuje ciągle przebiegając przeszło dwie mile na godzinę. Zreperowano także rudel, urządzony za pomocą drąga i kawałka szerokiej deski. Nieszczególnie on działa wprawdzie, pod wpływem jednak wiatru popychającego tratwę, nie trzeba zbytecznych wysileń ażeby nią kierować. Przy pomocy sznurów i klinów pościągano deski platformy, poręcz z prawej strony uniesiona przez fale została znów odbudowaną, przez co zakryci jesteśmy przeciw bałwanom. Jednem słowem zrobiliśmy wszystko co było w naszej możności, ażeby wzmocnić te nietrwałą wiązankę z masztu i desek skleconą.
Nie w tem jednak leży nasze największe niebezpieczeństwo. Wraz ze słońcem wróciły upału zwrotnikowe, które nam poprzednio tyle dokuczyły. Dzisiaj na szczęście, lekki wietrzyk chłodzi nas niekiedy. Zbudowano dobry namiot na tyle tratwy i z kolei pod nim szukamy schronienia. Pomimo tego brak żywności daje się dotkliwie uczuć. Każdy widocznie cierpi z głodu. Policzki nam pozapadały, twarze wychudły. U wielu z nas systemat nerwowy jest silnie zaatakowany, ściskanie się żołądka sprawia przykre uczucie. Gdybyśmy dla oszukania tego głodu, dla uśpienia pili jaki narkotyk np. opium lub tytoń, może niecierpielibyśmy tyle, Nie! my nic nie mamy.
Jeden z nas przynajmniej nie czuje tych cierpień. Porucznik Walter pożerany nieustanną gorączką od dawna już nic nie je, pragnienie jednak dokucza mu straszliwie. Miss Herbey pomimo tego że sama część swojego napoju oddaje choremu, potrafiła uzyskać u kapitana powiększenie porcyi wody i co kwadrans zwilża nią usta porucznika. Walter nie może już prawie mówić i wzrokiem tylko dziękuje za opiekuńcze starania. Biedny chłopiec skazany na śmierć; nie ma siły, która byłaby w stanie utrzymać go przy życiu. Przynajmniej długo cierpieć nie będzie. Dziś zdaje się że odzyskał świadomość swojego losu, i dał mi znak ażebym się do niego zbliżył. Usiadłem obok niego. Zebrał wtedy wszystkie siły i przerywanemi słowami zapytał:
– Panie Kazallon, czy ja prędko skończę?
Na chwilę zawahałem się z odpowiedzią co Walter zauważył.
– Mów pan prawdę, rzekł, całą prawdę.
– Nie jestem lekarzem, nie mógłbym więc…
– Nic nie szkodzi, odpowiedz pan, bardzo proszę.
Długo patrzyłem na chorego, potem położyłem ucho na jego piersi. Od kilku dni suchoty zrobiły gwałtowne postępy. Jedno z płuc nie działa już zupełnie, drugie zaś zaledwie wystarcza na potrzeby oddychania.
Walter jest ofiarą gorączki, która zwykle zwiastuje koniec w piersiowych słabościach.
Cóż miałem odpowiedzieć pytającemu biedakowi. Wzrok jego tak badawczo wlepił się we mnie, że nie widziałem co robić i szukałem tylko sposobu wymknięcia się.
– Mój przyjacielu, rzekłem, w obecnem naszem położeniu, nikt z nas nie może liczyć na, to żeby pozostało mu jeszcze wiele dni żywota… Kto wie czy za jakie ośm dni, z tych wszystkich, co są na tratwie…
– Za ośm dni! szepnął porucznik, nie spuszczając oczów ze mnie.
Przez następne dnie, to jest 24, 25, 26 grudnia, nic się nie zmieniło.
Chociaż może to się wydawać nieprawdopodobnem, ale przyzwyczailiśmy się do głodu i nie umieramy.
Opowiadania rozbitków często już zaznaczały wypadki podobne. Czytając je, zawsze posądzałem opisujących o przesadę. A jednak tak nie było i dziś przekonywam się, że brak żywności dłużej można znieść, niż zwykle sądzą. Zresztą kapitan uważał za stosowne do pół funta chleba, codzień dodawać nam po kilka kropli wódki, i sposób ten żywienia zadziwiająco podtrzymuje nasze siły. Gdybyśmy mieli na dwa miesiące, na miesiąc chociaż zapewnioną taką porcyę!
Na nieszczęście zapasy wyczerpują się, każdy przewiduje chwilę w której zabraknie nam i tego szczupłego posiłku.
Morze musi nas zaopatrzyć w ryby, ale dotąd wcale się to nie udaje; pomimo tego że bosman i cieśla z rozplątanych konopi i gwózdzi wyciągniętych z podłogi statku, porobili wędki z czego bosman szczególniej bardzo się cieszył.
– Nie są to zbyt eleganckie haczyki, ale byle przynęta była, to i na te gwoździe ryby doskonale się łapać będą! To tylko bieda, że oprócz sucharów nic nie mamy, a te rozpływają się w wodzie. Żebym tak jedną rybkę złapał, to już potem nie zabrakło by nam świeżego mięsa na przynętę, ale to właśnie sztuka złapać pierwszą rybę.
Bosman ma racyę i rybołóstwo zapewne się nie powiedzie. Probujemy jednak szczęścia ale żadna ryba nie chwyta. Widocznie zresztą, te morza nie są rybne.
Przez cały 28 i 29 ponawialiśmy próby, ale zawsze bezwocnie. Suchary rozpływały się w wodzie napróżno. Zresztą szkoda marnować resztek naszej ostatniej żywności, której okruszyny już prawie zliczyć można. Bosman widząc to, wymyślił założyć na haczyk szmatkę materyi wełnianej. Panna Herbey udzieliła kawałeczek czerwonego szala którym była okryta. Może być że ten jaśniejący gałgan skusi jakąś żarłoczną rybę.
30-go zrobiliśmy nową próbę. Przez kilka godzin wędki stały zapuszczone w głębinę. Po wyciągnięciu okazało się że ryby nie tknęły nawet szmaty.
Bosman upadł na duchu. Jeszcze jeden środek ratunku wymknął się nam. Cóżbyśmy dziś dali za tę pierwszą rybę, przy pomocy której moglibyśmy łowić inne.
– Niedługo będę miał lepszą zanętę dla mojej wędki, rzekł bosman po cichu do mnie.
– Jaką? zapytałem.
– Dowiesz się pan w swoim czasie, odpowiedział dziwnie jakoś spojrzawszy na mnie.
Nie rozumiem co mogą znaczyć te wyrazy w ustach człowieka tak zwykle umiarkowanego? Myślałem o tem całą noc.
d 1-go do 5-go stycznia. Trzy miesiące już upłynęło odkąd Chancellor wypłynął z Charleston; od dwudziestu zaś dni jesteśmy rzuceni na tej tratwie, oddani na łaskę morza i wiatrów. Nie możemy zupełnie pomiarkować, czy zbliżyliśmy się ku zachodowi, ku lądowi Ameryki, czy też burza odrzuciła nas na środek oceanu. Podczas ostatniego uraganu pomimo zachowanej ostrożności, potłukły się instrumenta obserwacyjne. Kurtis nie ma ani busoli do wskazania kierunku, ani też sextantu do oznaczenia wysokości.
Nieszczęśliwy zbieg okoliczności które nas dotąd uparcie prześladowały, każe się spodziewać, że znajdujemy się gdzieś bardzo daleko od lądu.
Ta zupełna niepewność ma w sobie coś rozpaczliwego, ale nadzieja nigdy nie ulatuje zupełnie z serca ludzkiego i wbrew całemu rozumowaniu często łudzimy się myślą że znajdujemy się już w bliskości lądu. Każdy więc spogląda na horyzont szukając na tej czystej linii śladu upragnionej ziemi.
Oczy nasze, szczególniej pasażerów nienaowykłych do morza, co chwila zdają się spostrzegać coś na poziomie wody, i tem boleśniejsze sprawiają rozczarowanie.
Zdaje się ci że widzisz… nic nie ma!
To obłoczek jakiś, to mgła, to kołysanie się fali. Ziemi tam nie ma, żaden okręt nie ukazuje się na tej szarej przestrzeni, gdzie niebo i morze zlewają się w oddali.
Tratwa zawsze stanowi środek tej pustyni kulistej. 1-go stycznia zjedliśmy ostatni suchar, a raczej ostatnie okruchy suchara. 1-go stycznia, wieleż wspomnień ten dzień przywodzi nam na pamięć, i przez porównanie z dzisiejszym położeniem jakże smutnym się nam wydaje.
Zmiana roku, życzenia noworoczne składane w kółku rodzinnem. Nadzieja którą się serca poją, dla nas to wszystko przestało istnieć. Czyż ktokolwiek z nas ośmieliłby się powtórzyć dziś te słowa: Życzę ci nowego roku! słowa których nie sposób prawie wymówić bez uśmiechu na twarzy? Czyż dla nas nie rok ale dzień jeden życia pozostał jeszcze?
Pomimo to bosman zbliżył się do mnie i z szczególnym wyrazem twarzy rzekł:
– Panie Kazallon, winszuję panu.
– Czy nowego roku?
– Nie, tylko rozpoczynającego się dnia, bo dziś będziemy ostatni raz w życiu jeść.
Tak jest, nic nam nie zostało, a pomimo tego że każdy wiedział o zupełnem wyczerpaniu się zapasów żywności, kiedy o zwyczajnej godzinie odmówiono nam porcyi, byliśmy jakby piorunem rażeni! Nikt nie chciał wierzyć w ten post przymusowy!
Nad wieczorem uczułem gwałtowny kurcz żołądka który następnie wywołał ziewanie bolesne, w dwie godziny potem wszystko się uspokoiło.
Nazajutrz to jest 3-go, ze zdziwieniem spostrzegłem że nic mi nie dolega. Czułem w sobie niezmierną próżnię, ale zarówno moralną jak i fizyczną. Głowy ciężkiej i osłabionej nie mogłem prawie utrzymać na korku, i doznaję ciągłego zawrotu, jak gdybym spoglądał w przepaść u nóg mych będącą.
Nie wszyscy jednak doznają tych samych symptomów. Kilku z nas cierpi straszliwie, szczególniej bosman i cieśla, którzy z natury już potrzebują wiele jeść.
Boleści zmuszają ich do krzyków mimowolnych, i każdy z nich związał się mocno sznurem. A to dopiero drugi dzień. Ah! te pół funta suchara, ta szczupła porcyjka która wydawała się nam tak niewystarczającą, dziś w wyobraźni naszej dorosła olbrzymich rozmiarów, kiedy nic już nie pozostało! Ten kawałek suchara, gdyby nam teraz dano choć połowę, choć ćwiarteczkę, mógłby utrzymać nas przez kilka dni przy życiu! Tak, po okruszynie jedlibyśmy, powoli.
W mieście oblężonem kiedy głód zapanuje można jeszcze znaleść na śmieciach, w rynsztoku, w kącie jakim, kość nieogryzioną, korzonek w pomyjach wyrzucony, i zaspokoić lub oszukać na chwilę głód.
Ale na tych deskach tyle razy zmytych przez fale, gdzie już w każdą szpareczkę zaglądaliśmy, wyskrobali kąciki w które wiatr mógł rzucić jakąś odrobinę chleba, tak na tych deskach nic nie ma. Napróżno było szukać.
Noce są straszliwie długie do przebycia, dłuższe niż dnie. Napróżno pragnę od snu choćby chwilowego zapomnienia. Sen jeżeli zamyka nam oczy, to tylko w gorączkowem marzeniu pełnem widziadeł.
Jednakże dziś w nocy, znużony, twardo przespałem kilka godzin.
Nad ranem zbudził mnie hałas na tratwie. Wstałem i widzę na przodzie murzyna Ynxtrop, Owena, Flaypola, Wilsona, Burkego, Sandona zgromadzonych w zaczepnych widocznie zamiarach.
Te łotry pochwyciły narzędzia ciesielskie, jak siekiery, dłuta i młoty, któremi zagrażają kapitanowi, bosmanowi i cieśli.
Natychmiast przyłączyłem się do Kurtisa, za moim przykładem poszedł Falsten. Mamy tylko noże pomimo to bronić się będziemy.
Owen z całą hałastrą zbliżyli się ku nam. Są pijani. W nocy dobrali się do baryłki z wódką i prawie wszystką wypili.
Ale czegoż chcą?
Owen i Ynxtrop mniej pijani, podburzają spojonych alkokolem majtków żeby nas wymordowali.
– Precz z Kurtisem! wołają… W morze kapitana! Owen będzie dowódcą, Owen nich komenderuje.
Owen też podszczuwa całą szajkę, Ynxtrop służy mu tylko za pomocnika. Nienawiść tych dwóch ludzi względem oficerów okazała się teraz, bunt chociażby udał się, nic nie zmieni w naszem położeniu. Zausznicy ich jednak nie zastanawiają się nad tem i uzbrojeni groźnie ku nam się zbliżają.
Kurtis podszedł i krzyknął:
– Rzucić broń!
– Śmierć kapitanowi! wrzasnął Owen.
Nędznik znakami podburzał swoję szajkę, tymczasem Robert Kurtis rozpychając pijanych zbliżył się prosto ku niemu.
– Co chcesz, zapytał?…
– Precz z dowódcą na tratwie! wszyscy tutaj są równi.
Głupi szaleniec! Czyż nędza już nie zrównała nas wszystkich!
– Owenie, powtórzył kapitan, złóż broń.
– Ty sam się poddaj, odpowiedział Owen.
Walka rozpoczęła się. Owen i Wilson rzucili się na Kurtisa, odbijającego ciosy kawałkiem drąga, jednocześnie Burke i Flaypol wpadli na Falstena i bosmana. Przeciwko sobie miałem murzyna Ynxtropa, który chciał mię zamordować toporem. Pochwyciłem go obydwoma rękami ażeby powstrzymać uderzenie, ale łotr był silniejszy odemnie. Po kilku chwilach widziałem że nie dotrzymam mu placu, nagle Ynxtrop padł wznak na platformę pociągając mię za sobą. To Andrzej Letourneur pochwyciwszy go za nogę, przewrócił w samą porę. Ta pomoc ocaliła mnie. Murzyn padając wypuścił broń, którą pochwyciłem chcąc mu zmiażdżyć czaszkę… Andrzej z kolei powstrzymał mnie. Buntownicy schronili się na przód tratwy. Robert Kurtis, uniknąwszy ciosów które mu chciał zadać Owen, porwał za siekierę i uderzył nią z całej siły. Owen odskoczył na bok i siekiera rozplatała piersi Wilsonowi. Nędznik padł wznak i zniknął w morzu po za tratwą.
– Ratujcie go! ratujcie go! zawołał bosman.
– Zabity, odpowiedział Daulas.
– Właśnie dla tego, krzyknął bosman, i zamilkł nie dokończywszy rozpoczętego zdania.
Śmierć Wilsona położyła koniec walce. Flaypol i Burke pijani do najwyższego stopnia upadli bez czucia. Pochwyciliśmy więc Ynxtropa i przywiązali u stóp masztu. Owena zdołali także ująć cieśla i bosman.
Kurtis z siekierą w ręku zbliżył się ku niemu mówiąc:
– Módl się nędzniku, bo wybiła ostatnia twoja godzina.
– Widać że pan masz wielki apetyt zjeść mnie, odrzekł Owen z całą bezczelnością.
Ta straszliwa odpowiedź ocaliła mu życie. Robert Kurtis odrzucił siekierę którą chciał zabić Owena i blady ze wzruszenia usiadł na tyle tratwy.
5-go i 6-go stycznia. Scena ta głębokie na nas uczyniła wrażenie. Odpowiedź Owena w okolicznościach w jakich się znajdujemy przeraziła i przygnębiła najenergiczniejszych.
Jak tylko umysł mój trochę się uspokoił, żywo podziękowałem młodemu Letourneur, którego przytomność ocaliła mi życie.
– Pan mi dziękujesz? Powinieneś raczej przeklinać!
– Ciebie, Andrzeju!
– Panie Kazallon, ja przedłużyłem tylko twoją nędzę!
– Panie Letourneur, rzekła miss Herbey, spełniłeś swój obowiązek.
Zawsze poczucie obowiązku kieruje tą młodą dziewczyną! Wychudzona i wybladła przez pragnienie i głód, w podartych sukniach, ale ani jedna skarga z ust jej nie wyjdzie; tyle nędzy nie może jej pognębić!
– Panie Kazallon, rzekła, wszak jesteśmy przeznaczeni na śmierć głodową.
– Tak jest, panno Herbey, odpowiedziałem twardo.
– Jak długo można żyć bez pożywienia?
– Może więcej niż myślimy, długich bez końca dni!
– Osoby silnej konstytucyi więcej cierpią, prawda?
– Tak ale umierają prędzej. To ich nagrodą!
Jak mogłem odpowiadać w ten sposób tej młodej dziewczynie?
Jakto, ani słowa pociechy nie znalazłem dla niej. Nagą prawdę rzuciłem jej tylko w oczy! Czy uczucie ludzkości zupełnie wygasło we mnie? Panowie Letourneur, patrzą na mnie zdumieni, jasnemi, ale przerażająco rozszerzonemi przez głód oczami. Wzrokiem pytają się nawzajem czy to naprawdę ja mówiłem. Kilka minut potem, gdyśmy zostali sami, panna Herbey przemówiła do mnie cichym głosem:
– Panie Kazallon, chcesz pan oddać mi przysługę?
– Tak jest miss, odpowiedziałem tą razą ze wzruszaniem, gotów jestem wszystko uczynić dla młodej dziewicy.
– Jeślibym umarła przed panem, co może nastąpić pomimo że jestem słabszą od niego, przyrzecz mi że wrzucisz moje ciało w morze.
– Panno Herbey, wybacz mi…
– Nie, nie, przerwała żywo na pół z uśmiechem, miałeś pan racyę przemawiając do mnie w ten sposób, przyrzecz mi, błagam o co cię proszę. Żywa nie obawiam się niczego… ale umarła.... Wszak spełnisz moję prośbę? Obiecałem. Panna Herhey podała mi wychudzoną rękę z podziękowaniem.
Jeszcze jedna noc przeszła. Cierpienia moje chwilami bywają tak gwałtowne, że nie mogę powstrzymać krzyku wydzierającego się z mej piersi; gdy przejdą wpadam w rodzaj obłędu, po oprzytomnieniu dziwi mnie że towarzysze moi jeszcze żyją. Głód najmniej zdaje się dokuczać gospodarzowi statku p. Hobbart, o którym dotąd bardzo mało mówiłem. Jestto mały człowieczek o fizyonomii dwuznacznej, o spojrzeniu słodkiem, uśmiechającym się często uśmiechem, który porusza tylko jego usta, oczy ma wiecznie wpół przymknięte, jakby dla ukrycia ich wyrazu, słowem cała jego osobistość tchnie fałszem. Przysiągłbym że jest hipokrytą. Jeśli mówiłem że on najmniej zdaje się cierpieć, to nie dla tego żeby się nie użalał. Przeciwnie, jęczy bezustannie, ale nie wiem czemu jęki jego wydają mi się udanemi. Będę pilnował tego człowieka, bo mam na niego posądzenie które muszę wyjaśnić.
Dzisiaj 6 stycznia p. Letourneur, poprowadził mnie na tył tratwy z ostrożnością, widocznie nie chce być ani widzianym ani słyszanym. Ciemno już było, zatem łatwo uniknęliśmy wzroku pasażerów.
– Panie, mówi do mnie po cichu p. Letourneur, Andrzej jest bardzo słaby! Syn mój umiera z głodu! ja nie mogę dłużej na to patrzeć, nie mogę. Pan Letourneur mówi tonem w którym przebija gniew powstrzymywany, spojrzenie jego ma w sobie coś dzikiego. Ah! ileż ten biedny ojciec musi cierpieć!
– Panie, rzekłem biorąc go za rękę, nie traćmy nadziei. Może jaki okręt…
– Nie przyszedłem do pana po oklepane pociechy, przerwał mi niecierpliwie; że okrętu nie spotkamy wiesz o tem dobrze. Idzie mi o co inszego: jak dawno mój syn, pan i inni nie jedliście? Mocno zdziwiony tem pytaniem, odpowiedziałem:
– Od 2 stycznia sucharów zabrakło, dziś mamy 6-go, a więc 4 dni jak…
– Jakeście nie jedli, dokończa p. Letourneur, ja zaś od ośmiu!
– Ośm dni!
– Tak! oszczędzałem dla mojego syna!
Na te słowa łzy mi z oczu wytrysły. Pochwyciłem za ręce p. Letourneur.... nie mogłem przemówić. Patrzę się na niego!.... Ośm dni.
– Panie, wyrzekłem nareszcie, czego chcesz odemnie?
– Pst!… Nie tak głośno, niech nikt nas nie słyszy.
– Ale mów pan!
– Ja chcę… rzekł zniżając głos… ja pragnę abyś ofiarował Andrzejowi…
– Ależ, pan sam, czyż nie możesz?
– Nie! nie!… Domyślił by się że ja nie jadłem dla niego, odmówiłby… Nie! trzeba aby to pochodziło od ciebie.
– Panie Letourneur!
– Przez litość! zrób mi tę łaskę, największą o jaką cię błagam… a zresztą… za pańskie trudy… Mówiąc to, p. Letourneur bierze mnie za rękę i ściskając ją z lekka…
– Tak za twoje trudy… będziesz jadł… trochę!…
Biedny ojciec! Słuchając go drżę jak dziecię! Do głębi czuję się wzruszony, a serce zdaje mi się że pęknie! Równocześnie czuję, że p. Letourneur wsuwa mi w rękę kawałek suchara.
– Strzeż się, aby cię nie zobaczono. Potwory! zabili by cię! Jutro dam ci znowu kawałek! Nieszczęśliwy nie ufa mi! A może ma i racyę. Czując ten kawałek suchara w ręku, muszę bardzo panować nad sobą aby go nie zjeść.
Wytrzymałem próbę. Ci co mnie czytają mogą sobie wyobrazić ile mnie ona kosztowała! ja wysłowić nie umiem. Gdy noc nadeszła przysunąłem się do Andrzeja i podałem mu ten mały kawałek suchara, jako pochodzący odemnie.
Biedny Andrzej rzucił się na niego.
– A mój ojciec? zapytał.
Odpowiedziałem że jego ojciec dostał równą część… że jutro… i dni następnych, będę jeszcze mógł mu dać… niech bierze! niech bierze!
Andrzej nie pytał mi się skąd ja mam suchary, i żarłocznie poniósł swój kawałek do ust.
7 stycznia. I tego wieczoru jeszcze, pomimo ofiary pana Letourneur nie jadłem nic… nic!
Od kilku dni woda która zalewa platformę tratwy za każdym wzniesieniem fali, obdziera do żywego mięsa, skórę z nóg majtków. Owen, którego bosman za bunt trzyma na przodzie tratwy, znajduje się w okropnym stanie. Na prośby nasze rozwiązano go. Sandon i Burke także mają nogi pokaleczone przez sól; my zaś dotychczas uchroniliśmy się od tego, albowiem tył tratwy jest wzniesiony.
Dziś rano bosman, pod wpływem głodowego szaleństwa rzucił się na szmaty starego płótna wiszące na końcach starych masztów.
Dotąd słyszę zgrzyt jego zębów, pożerających te gałgany. Straszliwy głód zmusił nieszczęśliwego, do wypychania żołądka czemkolwiek, ażeby powstrzymać gwałtowne kurcze.
Po długich poszukiwaniach udało mu się odszukać kawałek skórzanego obicia na jednym z masztów.
Ta skóra, to materya zwierzęca, gryzie i ją więc z niedającą się opisać chciwością, i zdaje się po przełknięciu że jest mu daleko lepiej. Wszyscy zaczęliśmy go naśladować, kapelusz z lakierowanej skóry, daszek od czapki, jednem słowem cokolwiek było materyą zwierzęcą zostało pożarte.
Był to instynkt zwierzęcy, któremu podlegliśmy wszyscy bez możności powstrzymania się. Zdawało się przez chwilę że nic w nas nie ma ludzkiego. Nigdy nie zapomnę tej okropnej sceny. Głodu nie zaspokoiliśmy, ale przynamniej na chwilę przestał nam dokuczać. Niektórzy z nas jednak nie mogli znieść tego rodzaju pokarmu i wyrzucili go też w gwałtownych wymiotach.
Wybaczcie mi ten szczegół! Nie powinienem nic ukryć z cierpień jakich doznali rozbitki. Z mojego opowiadania niech każdy się dowie wiele to cierpień, moralnych i fizycznych człowiek przechodzić może. Wszystko opowiem, bo na nieszczęście przeczuwam że nie doszliśmy jeszcze do krańca naszych cierpień. Zrobiłem uwagę która potwierdza podejrzenia powzięte przeciwko gospodarzowi statku. Hobart pomimo tego że jęczał ciągle aż do przesady, nie przyjął udziału w poprzednio opisanej scenie. Słysząc go, zdawać by się mogło że kona z wycieńczenia, patrząc znów na niego widać że nic a nic głód mu nie dokucza. Ten fałszywiec musi mieć jakiś ukryty skład z którego czerpie. Szpiegując go ciągle ale żadnym sposobem złapać nie mogę.
Upał jest ciągle nie do wytrzymania, szczególniej jak wiatr ustaje. Porcye wody są niewystarczające, ale głód zabił w nas pragnienie. Kiedy więc przyjdzie mi na myśl że w razie braku wody możemy jeszcze więcej cierpieć, prosimy gorąco Boga, ażeby nas uchronił od tej nowej ostateczności. Na szczęście mamy jeszcze parę garncy wody w beczułce, która rozbiła się podczas burzy, druga zaś baryłka jest zupełnie nietknięta. Pomimo zmniejszenia się liczby osób na statku, kapitan uszczuplił porcyą wody na kwaterkę, w czem jak uważano ma najzupełniejszą racyę. Wódki pozostało nam jeszcze z pół garnca, schowano ją na tyle tratwy.
Dziś 7 stycznia o wpół do 8-ej wieczorem porucznik Walter umarł na moich rękach.
Starania panny Herbey i moje nic nie pomogły. Pozostało nas czternaście osób.
Na kilka chwil przed śmiercią, Walter dziękował pannie Herbey i mnie za opiekę jakąśmy nad nim rozciągali. I niedosłyszalnym prawie głosem rzekł upuszczając list trzymany w drżących rękach:
– Panie… ten list… to do mojej matki… brak mi sił… To ostatni list od niej… pisała do mnie: „czekam na ciebie moje dziecko, chciałabym się z tobą zobaczyć.” Nie, matko ty już mnie nie ujrzysz więcej… Panie… ten list… połóż go na moich ustach… tutaj… tutaj… chcę umrzeć całując go… moja matko… mój Boże!…
Włożyłem w zimną już rękę Waltera list, i przykryłem nim usta umierającego. Na chwilę wzrok jego się ożywił i usłyszeliśmy słabe pocałowanie.
Dusza jego uleciała!… Niech Bóg ją ma w swojej świętej opiece.
8 stycznia. Całą noc czuwałem nad zwłokami, a p. Herbey modliła się za duszę umarłego.
Kiedy dzień już się ukazał ciało zupełnie ostygło. Spieszyłem się… tak jest śpieszyłem się wrzucić je w morze. Prosiłem Roberta Kurtis ażeby mi dopomógł spełnić ten smutny obowiązek. Zawinięte ciało, w resztki podartego ubrania, wrzuciemy w wodę z której z pewnością nie wypłynie z powodu straszliwego wychudnięcia.
Jak tylko zaczęło świtać, Robert Kurtis i ja przejrzeliśmy kieszenie zmarłego i zachowaliśmy różne drobiazgi które ten co przeżyje odda biednej matce, bacząc przy tem ażeby kto z załogi nie spostrzegł. Kiedy poprawiałem ubranie mające służyć za całun nieboszczykowi, mimowolnie wyrwał mi się okrzyk zgrozy.
Brakowało prawej nogi, którą ktoś w nocy oberżnął. Któż mógł popełnić taką profanacyę! Widocznie podczas nocy, zmęczenie wzięło nademną górę, usnąłem i zbrodniarz skorzystał z tego.
Robert Kurtis spojrzał na około okropnym wzrokiem; na pokładzie jednak wszystko spokojne, ciszę przerywają tylko jęki zgłodniałych. Może nas szpiegują. Śpiesznie więc rzućmy szczątki w morze, ażeby uniknąć jeszcze okropniejszych scen. Zmówiwszy kilka modlitw, wrzuciliśmy trupa w morze, które natychmiast go pochłonęło.
– Do kroćset piorunów, tych rekinów to dobrze karmią! krzyknął za mną murzyn Jnxtrop. Bosman w tej chwili stanął obok mnie.
– Widziałeś pan, nogę mu odjęli, niegodziwce!
– Nogę… a tak!… Cóż robić? byli w prawie.
– Jakto w prawie!
– Mój panie, lepiej zjeść umarłego, jak żywego.
Nie wiedząc co odrzec na tę okrutną odpowiedź, uciekłem na tył statku.
Około jedenastej rano niesłychane szczęście nas spotkało. Bosman który w nocy zarzucił wędki, tym razem miał nadzwyczaj szczęśliwy połów. Wyciągnął trzy stokfisze, z których każdy miał po jakie pięć ćwierci łokcia długości.
Zaledwie zdążył wyciągnąć je na pokład, już majtkowie się na nie rzucili. Kapitan, Falsten i ja z trudnością ich powstrzymaliśmy, chcąc zaprowadzić w podziale porządek.
Trzy ryby na 14 osób to niewiele, każdy jednak dostał swoją cząstkę. Najwięcej z nas zjadło je na surowo, żywcem prawie. Kurtis, Andrzej i miss Herbey mieli cierpliwość zaczekać trochę. Zapalili ogień w kąciku tratwy i upiekli swoje porcyjki. Nie mogłem się zdobyć na podobną cierpliwość!
Pan Letourneur rzucił się jak wilk zgłodniały na swój kawałek ryby. Nie pojmuję jakim sposobem ten nieszczęśliwy człowiek wyżył dotąd, nie jedząc tak długo. Radość bosmana graniczy prawie z szaleństwem. Gdyby rybołóstwo podobnie udawało mu się dalej ocalelibyśmy od śmierci głodowej.
Zacząłem z nim gawędkę, zachęcając do nowych prób.
– Naturalnie, odpowiedział mi, zacznę, zacznę.
– Dla czegoż pan teraz nie chcesz zarzucić wędki?
– A teraz nie można, najlepiej w nocy, wielkie ryby najłatwiej się wtedy łapią, a muszę oszczędzać przynęty, tembardziej, że postąpiliśmy tak głupio, nie schowawszy ani kawałka ryby.
– Rzeczywiście jest to błąd nie do naprawiania.
– A jednak teraz udało się panu złapać kilka ryb bez przynęty?
– Owszem, miałem…
– I dobrą?
– Widać doskonała kiedy na nią ryby biorą.
– Czy panu jeszcze co zostało?
– Tak.
Skromny ten posiłek, przywrócił nam trochę sił a z niemi i nadzieję. Rozmawiamy wesoło o rybołóstwie bosmana i nikomu przez myśl nawet nie przejdzie, ażeby na drugi raz równie się powieść nie miało. Widocznie losy stały się dla nas łaskawsze.
W umysłach naszych nastąpił przewrót; możemy mówić o przeszłości. Myśl przestała być przykutą do teraźniejszej chwili lub okropnej przyszłości, która nam zagraża. Falsten, Kurtis, Letournerowie i ja, przypomnieliśmy sobie straconych towarzyszy, szczegóły pożaru, zatonięcie statku, Ham-Rock, okropne wieszanie się na masztach, burzę, i wszystkie te wypadki zdają się nam być bardzo odległemi.
Tak wszystko to minęło a my żyjemy jeszcze. Żyjemy! Jeżeli to się nazywa życiem! Z dwudziestu ośmiu pozostało nas 14 osób, a wkrótce może będzie 13.
– Zła liczba, rzekł Letourneur, czternastego nie prędko byśmy się doczekali.
W nocy z 8-go na 9-ty bosman, na tyle tratwy znów zarzucił wędki, i sam czuwał na niemi nie dowierzając nikomu.
Nad ranem przyszedłem do niego. Pałającemi oczami patrzał w głębinę wód, tak że mnie nie spostrzegł.
Wziąłem go lekko za ramię. Odwrócił się.
– I cóż bosmanie?
– Cóż przeklęte rekiny zjadły moję przynętę.
– A więcej już nie zostało nic?
– Nie, odrzekł, ściskając mię za rękę a czy wiesz pan czego to dowodzi? To dowodzi, że nigdy rzeczy w połowie robić nie należy.
Zatkałem mu ręką usta. Zrozumiałem!
Biedny Walter!
d 9-go do 10-go stycznia. Dziś znowu cisza zaległa na morzu. Słońce pali, i ani jednej nawet zmarszczki nie widać na jego falach. Jeżeli nie znajdujemy się na jakim prądzie unoszącym nas bezwiednie, to tratwa jest w zupełności nieruchomą.
Upał szalony. Pragnienie do niezniesienia. Brak wody daje nam się więcej czuć niżeli za pierwszym razem.
Przeczuwam, że sprawione przezeń cierpienia będą daleko większe od cierpień głodowych.
Wielu z nas ma usta, języki, i gardła zupełnie spieczone, błona śluzowa pęka prawie z suchości pod wpływem rozpalonego powietrza którem oddychamy. Na usilne prośby moje kapitan podwoił dziś porcye wydawanej nam wody. Tak więc cztery razy na dzień chłodzimy się odrobiną wody, która pomimo przykrycia płótnem zupełnie prawie ocieplała. W ogóle mieliśmy dziś bardzo zły dzień. Majtkowie pod wpływem głodu przychodzą do rozpaczy.
Wiatr nie zerwał się pomimo wejścia księżyca prawie w pełni będącego. Noce jak zwykle między zwrotnikami są chłodne, w skutek czego doznajemy znacznej ulgi, za to w dzień temperatura stała się zupełnie nieznośną. Ciągły wzrost ciepła przekonywa nas, że tratwa została gdzieś bardzo daleko na południe rzuconą. Ziemi nikt z nas nawet nie wygląda, zapomnieliśmy prawie, że ona istnieje. Zdaje nam się, że kula ziemska zmieniła się w płynny glob. Wszędzie i zawsze ocean nieskończony! Dziesiątego taż sama temperatura. Ogień żywy leci na nas z nieba! Oddychamy powietrzem jak gdyby z pieca wychodzącem. Pragnienie zwyciężyło w nas głód i z wściekłością prawie oczekujemy chwili w której Robert Kurtis ma nam wydzielić po kilka kropel wody. Raz się napić do woli, chociażby umrzeć natychmiast! W tej chwili to jest w południe jeden z majtków dostał okropnych boleści, w skutek czego wrzeszczy przeraźliwie. Był to niegodziwy Owen, który leżąc na przodzie tratwy tarzał się w strasznych konwulsyach. Zawlokłem się do niego. Jakkolwiek źle postępował, uczucie ludzkości nakazuje go ratować, a przynajmniej ulżyć w cierpieniach. Nagle majtek Flaypol stojąc obok masztu z ręką na wschód zwróconą zawołał: Okręt! Zerwaliśmy się wszyscy na równe nogi. Cisza, nikt słowa nie śmiał wymówić. Nawet Owen zaprzestawszy jęków zerwał się jak inni.
Rzeczywiście w stronie wskazanej przez Flaypola widać biały punkcik, ale czy ten punkt zmienia położenie, czyżby to był żagiel, co myślą o tem marynarze, których wzrok nigdy nie myli. Spojrzałem na Roberta Kurtis, który z założonemi na piersiach rękami spoglądał na zagadkowy punkt. Zdaje się, że całe życie zbiegło mu się w oczach, zmrużył powieki, zmarszczył czoło i zasłonił się ręką od blasku słońca, które go raziło. Jeżeli ten punkcik biały jest żaglem, Kurtis z pewnością się nie pomyli. Ale on spuścił głowę i ramiona mu opadły. Spojrzałem. Biały punkcik zniknął już. Nie był to okręt, raczej jakiś odbłysk słońca, wierzchołek bałwana zwodniczego, jeżeli zaś to był okręt w takim razie zniknął już z horyzontu. Po złudnej nadziei, jeszcze większa rozpacz nas ogarnęła. Każdy wrócił na swoje miejsce, tylko Robert Kurtis nie poruszył się wcale. Krzyki Owena znów się rozlegają. Ciało jego rzuca się w okropnych boleściach, tak, że prawdziwie strach bierze, patrzeć na niego. Gardło ściśnięte od kurczu spazmatycznego, język suchy, brzuch wzdęty, puls drobny i nieregularny. Nie ma najmniejszej wątpliwości że Owen otruł się koperwasem. Brak nam lekarstw mogących zneutralizować truciznę, koniecznie jednak należy wzbudzić wymioty, ażeby wyrzucił z żołądka szkodliwą materyę, do czego najłatwiej doprowadzi woda letnia. Poprosiłem o nią kapitana czego naturalnie mi nie odmówił. Ponieważ pierwsza beczułka jest już zupełnie wypróżniona, zbliżyłem się do drugiej nietkniętej. Owen jednak zobaczywszy, że zbliżam się do beczki, ukląkł wołając nie ludzkim głosem: nie! nie! nie! Dla czego: nie? Wróciłem do Owena tłómacząc mu co chcę zrobić. Jeszcze energiczniej odpowiedział mi, że nie chce pić tej wody. Łechocąc go więc po języczku wywołałem wymioty i wkrótce wyrzucił z siebie niebieskawy płyn. Przekonaliśmy się, że miałem racyą i że Owen w samej rzeczy otruł się koperwasem miedzianym. W tej chwili żaden ratunek nie może go ocalić.
Ale skąd dostał trucizny? Badaliśmy go wraz z kapitanem .
Któż opisze przerażenie z jakiem usłyszeliśmy jego zeznanie!
Dręczony pragnieniem, ukradł parę kwaterek wody z nietkniętej dotąd beczułki!
Ta woda była zatruta!
d 11 do 14 stycznia. W nocy Owen umarł, wśród gwałtownych ataków mózgowych. Widocznie baryłka kiedyś zawierała koperwas. Nie pytamy się przez jaką fatalność napełnioną ją wodą, dla czego zabraliśmy ją na tratwę, czemu w czasie burzy ta beczka raczej nie pękła, dość że nie mamy już wody!
Ciało Owena natychmiast rzucono w morze, albowiem uległo w jednej chwili rozkładowi, tak że bosman nie mógł zrobić z niego przynęty. Zbrodniarz ten nawet śmiercią swoją nam nie dopomógł. Każdy z nas wie doskonale w jakim jesteśmy położeniu, ale nikt nic nie mówi. Bo i czem zresztą mówić? Oprócz tego dźwięk głosów ludzkich stał się dla nas nieznośnym. Staliśmy się tak rozdrażnieni że lepiej zupełnie z sobą nie rozmawiać, bo najmniejsze słowo, gest nawet, już doprowadza nas do wściekłości trudnej do powstrzymania.
Dwunastego stycznia nie dostaliśmy już więcej wody, ostatnią kroplę wyczerpaliśmy wczoraj. Na niebie nie ma ani jednej chmurki deszczowej, w cieniu jest do 40 stopni ciepła, a i tego cienia na tratwie tak mało.
Trzynastego położenie w niczem się nie zmieniło. Woda morska, źre mi nogi do żywego mięsa, na co zupełnie nie zwracamy uwagi, podobnież jak i wszyscy inni, którzy wcześniej odemnie doznali tej przykrości.
Ah! ta woda, która nas otacza ze wszystkich stron! Kiedy pomyślę o tem że zamieniając ją w parę lub zamrażając można by ją uczynić zdatną do picia! W postaci pary lub lodu nie miałaby już w sobie ani jednego atomu soli, i możnaby ją było pić. Próżne to jednak marzenia, nie mamy aparatów i zrobić ich nie możemy. Dziś rano narażając się na pożarcie przez rekinów, bosman i kilku majtków kąpało się w morzu, przez co doznali niezmiernej ulgi w pragnieniu. Pasażerowie wraz ze mną zaledwie trochę pływać umiejący, puściliśmy się na wodę przywiązani na linach, przez ten czas Robert Kurtis zwracał uwagę na wodę. Na szczęście jednak żaden rekin się nie zbliżył. Pomimo usilnych naszych próśb panna Herbey nie chciała iść za naszym przykładem.
Czternastego o jedenastej rano, kapitan zbliżył się do mnie i rzekł cicho do ucha:
– Nie zdradź się pan, panie Kazallon, może być że się mylę, nie chcę narażać towarzyszów na nowe rozczarowania, tą razą jednak naprawdę zobaczyłem okręt…
Kapitan dobrze zrobił, uprzedziwszy mnie, bo nie byłbym panem pierwszego wzruszenia.
– Spojrzyj pan, dodał, z tyłu po lewej stronie.
Powstałem i udając najzupełniejszą obojętność przebiegłem wzrokiem łuk poziomu wskazany mi przez Roberta Kurtis. Moje oczy nie są oczami marynarza, pomimo to jednak w ledwie dostrzegalnej sylwetce rozpoznałem okręt pod żaglem. W tejże samej chwili bosman którego wzrok przypadkiem w tę samą stronę był zwrócony krzyknął nagle: Okręt! Obecność statku nie sprawiła takiego wrażenia jakiegośmy się spodziewali. Czemu winno głównie: niewiara i wycieńczenie sił. Ale bosman nie ustawał krzyczeć: okręt! okręt! I wszystkie spojrzenia zwróciły się na morze.
Tą razą nie omyliliśmy się. Statek któregośmy się nie spodziewali nawet, dąży ku nam. Czy jednak nas ujrzy?
Majtkowie się starają rozpoznać rodzaj i kierunek statku szczególniej kierunek. Robert Kurtis popatrzywszy się uważnie rzekł do mnie:
– Ten okręt jest to bryg płynący prawą stroną ku nam. Jeżeli jeszcze przez dwie godziny jeszcze utrzyma się w tym samym kierunku, musi nam przeciąć drogę.
Dwie godziny! dwa wieki! a jednak kierunek statku w każdej chwili może się zmienić, tem bardziej że o ile się zdaje, lawirując, przeciwko wiatrowi podsunął się. Zakreśliwszy więc łuk dany, przechyli się na lewą stronę, i znów oddali od nas. Gdyby on szedł ku nam z wiatrem, moglibyśmy spodziewać się ratunku. Trzeba się starać ażeby bądź co bądź spostrzeżono nas z okrętu. Robert Kurtis rozkazał używać wszelkich sygnałów, albowiem bryg jest od nas odległy o jakie dwanaście mil, zatem nie mógłby usłyszeć naszego głosu. Nie mamy także broni palnej, której wystrzały mogłyby zwrócić uwagę. Należy więc przywiązać chorągiew na szczycie masztu. Czerwony szal miss Herbey najlepiej się do tego nadał, albowiem ten kolor doskonale się odbija na tle morza i nieba. Lekki wiatr powiewa nim napełniając serca nasze radością. Wiemy z jaką energią człowiek tonący chwyta każdy przedmiot który mu pod rękę podpadnie, szal ten był dla nas tym właśnie przedmiotem. Godzinę całą przebyliśmy w największej niecierpliwości. Bryg widocznie zbliżył się do tratwy, chwilami jednak zdaje się zatrzymywać jak gdyby miał zmieniać kierunek. Jakże ten okręt wlecze się powoli! A jednak ma wszystkie żagle rozpuszczone i pudło już prawie widać po nad horyzontem. Wiatr jednak słabnie ciągle a może ustanie zupełnie. Dalibyśmy rok życia, ażeby być starszemi o godzinę. Bosman i kapitan sądzą, że w tej chwili okręt jest tylko o 9 mil odległy od tratwy. Przez półtory więc godziny przebiegł zaledwie trzy mile. Może być więc że wiatr przelatujący po nad naszemi głowami, nie dochodzi do statku. Zdaje mi się nawet że żagle okrętu wiszą opuszczone przy masztach. Stanąłem obok panów Letourneur i miss Herbey i wzrok nasz kolejno bada i okręt zdala unoszący się na fali, i kapitana nie poruszonego na przodzie statku, obok którego stał bosman. Wzrok nasz na chwilę nawet nie odwrócił się od okrętu, i na twarzach które nie mogą się utrzymać w zupełnej spokojności, czytać możemy wrażenia jakich doznają. Żaden z nas nie wyrzekł ani jednego słowa dopóki Daulas nie wykrzyknął na głos:
Zawraca! Życie nasze zdawało się uciekać wraz z oddalającym się okrętem. Zerwaliśmy się. Z ust bosmana wypadło straszliwe przekleństwo. Okręt oddalony o dziewięć mil od nas nie mógł spostrzedz znaków któreśmy mu dawali. Tratwa dla niego w tej odległości była tylko punkcikiem zalanym falami promieni słonecznych. Nie mógł nas zobaczyć. Ktokolwiek byłby kapitanem tego statku, nie dopuściłby się tego rodzaju okrucieństwa, ażeby uciec bez dania nam ratunku.
Nie, to jest nieprawdopodobne; nie widział nas! Ognia! dymu! zawołał Kurtis. Spalmy wszystkie deski na tratwie będące. Jest to jedyny środek ażebyśmy byli spostrzeżeni.
Ułożyliśmy na przodzie sto desek, które z trudnością się zapaliły. Skutkiem jednak wilgoci masa dymu wzleciała prosto ku niebu. Gdyby noc zapadła przed zniknięciem okrętu, nawet z takiej znacznej odległości możnaby dojrzeć łunę.
Godziny upływają; ogień zagasł…
W podobnych okolicznościach ażeby poddać się woli Bożej, trzeba mieć władzę nad sobą której już mi zabrakło. Tak jest; straciłem już wiarę w tego Boga, który nie dość że nas doświadcza tak okropnie ale jeszcze zdaje się naigrawać z nas przez ukazywanie widziadeł ocalenia. Zacząłem kląć i bluźnić jak bosman przed chwilą. Słaba ręka, wsparła się na mnie i miss Herbey ukazała mi niebo!
Nie, tego już zanadto! nie chcę nic więcej widzieć, ukryłem się pod żaglem; zapłakałem jak dziecko. Przez ten czas okręt zmieniwszy żagle oddalił powoli ku wschodowi, a w trzy godziny potem najsilniejszy wzrok nie mógł go już odszukać na horyzoncie.
15 stycznia. Po tym ostatnim ciosie śmierć nam tylko pozostała. Ona nas z pewnością nie zawiedzie. Kilka chmur ukazało się na wschodzie, i lekki wietrzyk poruszył powietrzem. Temperatura stała się trochę znośniejszą i pomimo naszego osłabienia, ulegliśmy jej wpływowi. Gardło moje oddycha powietrzem mniej palącem, ale od czasu połowu bosmana t. j. od siedmiu dni nic nie jedliśmy. Na tratwie nic już nie ma. Wczoraj dałem Andrzejowi ostatni kawałek suchara, przechowany przez ojca, który mi z płaczem go oddał…
Od wczoraj murzyn Ynxtrop uwolnił się z więzów, Kurtis nie kazał mu ich na nowo założyć! Po co? Ten nędznik i jego wspólnicy są tak osłabieni przez brak pożywienia, że obawiać się ich nie ma potrzeby. Kilka wielkich rekinów ukazało się pod wodą, patrzymy z jaką wielką szybkością skrzydła ich przerzynają fale. Niestety! są to trumny żyjące, czychające na pochłonięcie naszych nędznych szczątków. Nie przerażają mnie już, raczej przyciągają. Zbliżają się tak blisko do brzegów tratwy, że o mało jeden z tych potworów nie chłapnął ręki Flaypola, którą trzymał zwieszoną.
Bosman, z oczami szeroko rozwartemi, z zaciśniętemi zębami, patrzy na rekinów inszym niż ja wzrokiem. Chce ich pożreć, ale nie być pożartym przez nich. Gdyby mu się udało złowić jednego nie oszczędzałby jego ciała. Postanowił spróbować, ale ponieważ nie ma przynęty, stara się sobie ją sfabrykować. Robert Kurtis i Daulas podzielaj jego zdanie, naradzają się wspólnie, rzucając kawałki maszta lub liny tym żarłokom dla przytrzymania ich przy tratwie.
Daulas poszedł poszukać swego młotka ciesielskiego z którego myśli zrobić przynętę. Można przypuszczać że młotek ten uwięźnie w szczękach, za pomocą ostrzy, jeśli zwierz go chciał połknąć. Co do rączki młotka która jest drewniana, przymocowano ją do liny, którą znowu mocno przybito do słupa tratwy.
Żądze nasze są wzburzone do najwyższego stopnia przez te przygotowania. Wszystkiemi możliwemi środkami obudzamy uwagę rekinów, które już nie uciekają.
Wędka nakoniec gotowa, ale nie mamy nic na przynętę. Bosman który chodzi wzdłuż tratwy, rozmawiając z samym sobą, zagląda, w każdy kąt jakby szukał trupa między nami.
Zmuszony jest użyć środka raz już próbowanego, i żelazo młotka owiązać kawałem czerwonego szala miss Herbey.
Ale bosman boi się zanurzyć wędki przed przekonaniem się czy wszystkie ostrożności porobiono. Próbuje więc czy wędka jest dobrze przymocowana. Czy lina wytrzyma wstrząśnienia? Czy słupek jest dosyć mocny ażeby się im oprzeć? Bosman z wielką starannością bada te ważne szczegóły.
Nakoniec rzucono cały aparat w wodę.
Morze tak jest przezroczyste że można rozróżnić każdy przedmiot o 100 stóp pod powierzchnią. Widzimy więc zanętę, jak powoli spada w głębinę owinięta w czerwoną smatę, której kolor jaskrawo odbija się na niebieskiem tle wody.
Pasażerowie i załoga, pochyleni przez poręcz patrzymy w najgłębszem milczeniu. Zdaje się jednak że rekiny, odkąd ofiarowano im ten smaczny kąsek znikły zupełnie. Z pewnością jednak nie oddaliły się i cokolwiek spadło by w morze, z pewnością w jednej chwili byłby przez nich pożartem.
Nagle, bosman dał znak ręką. Ukazuje nam potworną masę, która wietrząc powierzchnią morza zbliża się do statku. To rekin długości ze 12 stóp, wysunął się z głębiny i płynie po stronie prawej tratwy.
Kiedy zwierz znajdował się zaledwie o cztery sążni od tratwy, bosman pociągnął zlekka za linę, ażeby naprowadzić przynętę na jego drogę, i nadał szmacie czerwonej lekki ruch, ażeby wyglądała jak żywy przedmiot.
Czuję że serce moje bije silnie, jak gdyby od tej próby życie moje zależało!
Rekin zbliża się, oczy błyszczą na powierzchni morza i z pomiędzy otwartych szczęk widać, przy każdem odwróceniu się potwora bokiem do nas, podniebienie najeżone ostremi zębami.
Ktoś krzyknął na tratwie zapewne mimowolnie. Rekin zatrzymał się i zniknął w głębinie.
Bosman zerwał się blady z gniewu i rzekł:
– Zabiję pierwszego co się odezwie!
I znów zabrał się do roboty. Bądź co bądź bosman ma racyę.
Przynętę znów zanurzono; przez całe jednak pół godziny nie widać rekina; trzeba ją więc na jakie 20 sążni zapuścić. Zdaje się jednak że w tej głębokości woda wzrusza się niespokojnie, co dowodziłoby że rekiny są tak głęboko.
W samej rzeczy, wędka nagle została szarpniętą tak silnie że bosmanowi wyrwała linę z ręki; na szczęście przywiązano ją do tratwy i nie może nam uciec.
Rekin połknął przynętę i schwytał się.
– Na pomoc, chłopcy, na pomoc! zawołał bosman. Wszyscy pasażerowie i załoga rzuciliśmy się do liny. Nadzieja wzmacnia nam siły, pomimo to z trudnością ciągniemy, bo rekin szarpie się wściekle. Powoli jednak, górne warstwy wody zakipiały pod uderzeniami ogona i piersi potworu.
Nachyliwszy się zobaczyłem niezmierną masę wijącą się wśród zakrwawionych fal.
– Śmiało! śmiało! woła bosman.
Nareszcie wypłynęła głowa zwierzęcia, przez otwarte szczęki hak dostał się w głąb’ gardła i uwiązł tak silnie, że nie mogą wyrwać go stamtąd żadne szamotania się. Daulas porwał za topór ażeby do dobić jak tylko zbliży się do tratwy.
W tejże chwili usłyszeliśmy trzask. Rekin zamknął gwałtownie szczęki, strzaskał niemi rękojeść haka i zniknął w głębinie.
Jęk rozpaczy wyrwał się każdemu z piersi. Bosman, Kurtis i Daulas, próbowali jeszcze złapać którego rekina. Nie mają jednak ani haka ani narzędzi do zrobienia go, zarzucili stryczki, które jednak zsuwały się po gładkiej skórze psów morskich. Bosman nawet ażeby ich zwabić, zwiesił nogę po za tratwę, narażając ją na ucięcie zębami.
Bezowocnych prób zaprzestano nareszcie, i każdy poszedł na swoje miejsce oczekiwać śmierci, której niczem zażegnać nie możemy.
Na odchodnem usłyszałem jak bosman mówił do Kurtisa:
– Kapitanie, kiedy pociągniemy losy?
Kurtis nic nie odpowiedział, ale pytanie było postawiono.