Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

zamek w karpatach

(Rozdział IV-VI

 

[z ilustracjami George'a Rouxa]

Przekład z francuskiego J.J.

nakład Gebethnera i Wolffa

Warszawa 1894

chat02.jpg (24655 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział IV

 

iadomość przyniesiona przez pasterza Frika rozeszła się szybko po całej wsi. Sędzia Koltz z lunetą w ręku powrócił do domu wraz z Nikiem i Miriotą; Na tarasie pozostał tylko Frik w otoczeniu jakich dwudziestu osób, mężczyzn, kobiet i dzieci, oraz kilku cyganów, niemniej przestraszonych od wieśniaków.

Wszyscy zarzucali Frika pytaniami, a pasterz odpowiadał z tą pewnością człowieka, który istotnie widział coś nadzwyczajnego.

– Tak – powtarzał – dym unosił się ponad zamkiem i tak będzie ciągle, dopóki kamień nie pozostanie na kamieniu.

– Ale kto mógł ogień rozniecić? – spytała jakaś staruszka, pobożnie składając ręce.

chat10.jpg (204568 bytes)

– Czort – odpowiedział Frik – to złośliwiec, który potrafi rozniecić ogień, lecz nie potrafi go ugasić.

Oczy wszystkich zwróciły się w stronę zamczyska, usiłując dostrzedz dym, wznoszący się ponad wieżę. Ulegając wpływowi podnieconej wyobraźni, wielu twierdziło, że widzą dym, chociaż w tej chwili wcale go nie było widać.

Wrażenie wywołane tą wiadomością było potężne. Trwoga nieopisana owładnęła wszystkimi umysłami. Jakto, zamek opustoszały był zamieszkany? Ale przez jakie istoty, wielki Boże?

We wsi Werst znajdowała się karczma, gdzie schodzili się wszyscy wieśniacy, i tacy, którzy lubili wódkę i tacy, którzy jej nigdy nie pili.

Właścicielem tej karczmy był żyd Jonasz, mający około lat sześćdziesięciu, z czarnemi błyszczącemi oczyma, garbatym nosem i spiczastą brodą. Uniżony i grzeczny, pożyczał wieśniakom chętnie małe sumki pieniężne, nie okazując się zbyt wymagającym pod względem rękojmi i procentów, chociaż pilnował bardzo, aby każdy wypłacał mu się akuratnie. Jednem słowem, nie był to jeszcze zły człowiek, nie tak, jak inni jego współziomkowie, którzy wyzyskują siedmiogrodzkich wieśniaków.

Karczma, zwana pod Królem Maciejem, znajdowała się na przeciwległym końcu wsi od domu sędziego Koltz. Było to stare domostwo, zbudowane w połowie z drzewa, a w połowie z kamienia. Tynk miejscami obleciał z murów, lecz pnące rośliny zasłaniały te szczerby, nadając domowi przyjemną powierzchowność.

Przez szklane drzwi, wychodzące na taras, wchodziło się do wnętrza domu, do wielkiej izby w której znajdowały się stoły i stołki przeznaczone dla uczęszczających tu gości, a również stary dębowy kredens, w którym stały półmiski, garnuszki i flaszki i poczerniały od starości kontuar, za którym siadywał Jonasz, zawsze gotów na usługi swych gości.

Izba ta zajmowała całą szerokość domu; dwa okna wychodziły na taras, a dwa z przeciwnej strony. Jedno z tych okien prawie zupełnie zasłaniały rośliny pnące, które rosły po stronie zewnętrznej domu, tak, że niewiele światła dostawało się przez nie, z drugiego widać było niższą część doliny Wulkan. O kilka stóp poniżej okna płynęły bystre fale strumienia Nyad.

Strumień wypływający z wyniosłości Orgall wił się przez wąwóz i zasilany obficie nawet podczas lata górskimi potokami, z szumem uchodził do łożyska wołoskiej rzeki Syl.

Po prawej stronie domu znajdowało się sześć małych pokoików, które przylegały do wielkiej izby i były przeznaczone dla podróżnych, rzadko się tu trafiających, którzy pragnęli odpocząć zanim przejdą granicę. Wiedzieli, że ceny są tu umiarkowane, gospodarz usłużny i tytoń niezły. Jonasz zajmował ciasną izdebkę na poddaszu, z której okienko w dachu wychodziło na taras.

W tej to karczmie wieczorem dnia dwudziestego dziewiątego maja zebrały się najpoważniejsze osoby z Werst: sędzia Koltz, nauczyciel Hermod, leśniczy Niko Deck i ze dwunastu znaczniejszych mieszkańców wioski; między nimi był także pasterz Frik, który chociaż biedny, cieszył się wielkiem uznaniem. Brakowało tylko doktora Patak, gdyż został wezwany przez jakiegoś dawnego swego pacyenta, który się już wybierał na tamten świat. Odjeżdżając, Patak powiedział, że postara się wrócić jak najprędzej.

Rozmawiano właśnie o ważnym wypadku dnia dzisiejszego, ale przytem nie zapomniano o jadle i napoju. Jonasz usługiwał wszystkim, przynosząc jednym mamałygę, rodzaj ciasta z kukurydzowej mąki, dość smacznego, gdy się je spożywa z mlekiem; drugim wódkę, lub inną jaką przekąskę. Izraelita zwracał baczną uwagę na to, aby goście jedli siedząc, gdyż uważał, że jedli wtedy więcej. Dziś zdawało się Jonaszowi, że wieczór znaczne przyniesie mu korzyści, gdyż w izbie nie było ani jednego pustego miejsca; usłużny właściciel gospody kręcił się ciągle z gąsiorkiem, dolewając do kubków, stojących przed gośćmi.

Było może wpół do dziewiątej wieczór. Rozmawiano już dość długo, a między zebranymi nie dochodziło jakoś do porozumienia. Wszyscy jednak zgadzali się pod jednym względem, a mianowicie, że jeśli stary zamek był zamieszkały przez jakichś obcych ludzi, to stawał się tak niebezpiecznym dla wsi Werst, jak niebezpieczną byłaby fabryka prochu w pobliżu miasta.

– To kwestya bardzo ważna, – odezwał się wójt Koltz.

– Bardzo ważna! – potwierdził nauczyciel, otaczając się kłębami tytoniowego dymu.

– Nie ulega wątpliwości – odezwał się Jonasz – że złe wieści obiegające o zamku szkodziłyby bardzo naszej okolicy.

– A teraz będzie jeszcze gorzej! – zawołał nauczyciel.

– Cudzoziemcy rzadko przyjeżdżają – przerwał z westchnieniem wójt Koltz.

– A teraz nie będą przyjeżdżali wcale! – dodał Jonasz również z westchnieniem.

– Wielu mieszkańców chce się już ztąd wynosić – odezwał się jeden z obecnych.

– Ja pierwszy to uczynię – odpowiedział jakiś wieśniak z okolicy – i wyniosę się z pewnością, skoro tylko sprzedam winnicę…

– Nie tak łatwo znajdziesz na nie nabywcę, rzekł Jonasz.

Oprócz trwogi, jaką wzbudzało we wszystkich sąsiedztwo zamku, groziło im jeszcze pogorszenie majątkowych interesów. Im mniej będzie podróżnych, tem więcej ucierpi karczmarz, wójt Koltz będzie miał mniejsze dochody od kopytkowego, a rolnikom jeszcze trudniej będzie sprzedawać grunta, i teraz już je sprzedawano za bezcen.

Jeżeli położenie było niewesołe, pomimo, że duchy zamkowo siedziały cicho, cóż to będzie, skoro objawiły swą obecność?

Wreszcie pasterz Frik odezwał się z wahaniem.

– Możeby to trzeba?…

– Co takiego? – zapytał wójt Koltz.

– Pójść do zamczyska, mój panie!

Obecni spojrzeli po sobie, potem spuścili oczy lecz nikt nie nie odrzekł ani słówka.

Po długiej chwili milczenia Jonasz odezwał się pierwszy:

– Pasterz twój, panie wójcie – rzekł głosem pewnym i śmiałym – wskazał jedyną możliwą drogę wyjścia z tak trudnego położenia.

– Udać się do zamku?

– Tak, moi przyjaciele – potwierdził karczmarz. – Jeżeli dym unosi się z komina wieży zamkowej, oczywiście palić się musi ogień, a jeżeli jest ogień, jakaś ręka musiała go rozniecić.

– Ręka… gdyby tylko nie pazur – odpowiedział stary wieśniak, potrząsając głową.

– Ręka, czy pazur – to już wszystko jedno – rzekł znowu karczmarz. – Trzeba się przedewszystkiem dowiedzieć, co to znaczy? Od czasu gdy baron Rudolf de Gortz opuścił zamek, dym ukazał się po raz pierwszy z kominów jego.

– Być może, iż już przedtem dym się wydobywał, tylko nikt na to nie zwrócił uwagi – odezwał się wójt Koltz.

– Na to się nigdy nie zgodzę! – zawołał z żywością nauczyciel.

– A ja przeciwnie uważam to za rzecz zupełnie możliwą – dodał sędzia Koltz – a to dlatego, że nie mieliśmy przedtem lunety, któraby nam pozwoliła widzieć dokładnie, co się dzieje w zamku.

Uwaga była słuszna. Zdarzenie mogło mieć miejsce, chociaż tego nie dostrzegł nawet Frik, mający doskonałe oczy. Nie ulegało jednak wątpliwości, że jakieś istoty żyjące zajmowały teraz zamek wśród gór. A sąsiedztwo takie groziło wielkiem niebezpieczeństwem.

– Istoty ludzkie? – z tajemniczą miną rzekł nauczyciel Hermod. – Nie jestem tego zdania, moi przyjaciele. Dlaczegożby istotom ludzkim miało przyjść do głowy schronić się do zaklętego zamczyska? W jakim celu uczyniłyby to? W jaki sposób by się tam dostały?

– A któż to ma być, owi przybysze? – zawołał wójt Koltz.

– Jakieś nadprzyrodzone istoty – odpowiedział doniosłym głosem Hermod. – Są to zapewne duchy, widma, upiory, kto wie nawet, czy nie owe najniebezpieczniejsze potwory, będące w połowie wężami, a w połowie kobietami?…

Podczas gdy Hermod wyliczał straszydła, obecni patrzyli z trwogą, jedni na drzwi, drudzy na okna, a trzeci w komin, jak gdyby się spodziewali, że ukażą im się widma, wywołane przez nauczyciela szkółki.

– Jednakże, moi dobrzy przyjaciele – odważył się przemówić Jonasz – jeżeli te istoty są duchami, nie mogę pojąć, dlaczego rozniecają ogień, kiedy nie potrzebują nic gotować?

– A w jakiż sposób przyrządzają czary? – odparł Frik. – Zapominacie, że do czarów trzeba także ognia.

– Masz słuszność – dodał Hermod stanowczym tonem, który nie dopuszczał żadnego powątpiewania.

Wszyscy się zgodzili na to, że zamek wśród gór zamieszkały był przez duchy, które go obrały sobie za miejsce swoich intryg i knowań potajemnych.

Do tej pory Niko Deck nie brał wcale udziału w rozmowie, słuchał tylko uważnie, co mówili drudzy. Stary zamek ze swymi tajemniczymi murami, starożytnem pochodzeniem i budową, przypominającą czasy feodalne, wzbudzał w nim ciekawość i szacunek zarazem. A chociaż Niko był równie łatwowiernym jak i inni mieszkańcy Werst, nie zbywało mu na odwadze i nieraz już okazywał chęć zwiedzenia ruin.

Wprawdzie wszyscy mu odradzali, ale Niko Deck uporczywie zwykle trzymał się przy raz powziętem postanowieniu.

W tej chwili Niko milczał i nikt nie potwierdził propozycyi wniesionej przez Frika. Któżby przy zdrowych zmysłach chciał iść do zaklętego zamku?… Każdy szukał w głowie wymówki, którąby się mógł wykręcić… Koltz był już za stary na tak uciążliwą wędrówkę, nauczyciel musiał pilnować szkoły, a Jonasz karczmy; obowiązkiem Frika było dozorować trzody, a inni wieśniacy musieli także, albo paść bydło, albo uprawiać rolę.

Nie, żaden z nich nie chciał się na to narażać, a każdy powtarzał sobie w duchu:

– Ten, kto się ośmieli pójść do zamczyska, może już nigdy stamtąd nie wrócić.

W tej chwili drzwi karczmy otworzyły się z łoskotem ku wielkiej trwodze zabranych gości i na progu ukazał się… Patak, bynajmniej nie podobny do owej zaczarowanej bogini, o której wspominał Hermod.

Pacyent doktora umarł, i Patak podążył na zgromadzenie do karczmy pod Królem Maciejem.

– Otóż i doktór! zawołał wójt Koltz.

Doktór przywitał się ze wszystkimi i rzekł z lekką ironią:

chat11.jpg (203371 bytes)

– A więc ciągle mówicie o starym zamku, w którym podług waszego mniemania mieszka czort!… Ach, jacy z was tchórze!… Co was to obchodzi, czy dym unosi się z kominów zamkowych, lub nie?… Nasz uczony nauczyciel Hermod także cały dzień otacza się kłębami tytuniowego dymu i nikt niema o to do niego pretensyi… Rzeczywiście w całej okolicy zapanowała trwoga, o niczem innem nie mówią, jak tylko o tem, że upiory roznieciły ogień w zamku?… Nic dziwnego, może mają katar. Być może, iż pomimo maja zimno panuje w komnatach zamkowych. A może zajmują się pieczeniem chleba dla tamtego świata?… Przecież i tam trzeba jeść, kiedy człowiek zmartwychwstaje!… Może to piekarze niebiescy osiedlili się wśród starych ruin?

Mieszkańcy wioski Werst nie lubili tego rodzaju żartów, nikt też nie odpowiedział na nie.

Wreszcie Koltz zapytał:

– A zatem, doktorze, nie przywiązujesz żadnej wagi do tego, co się dzieje w zamku?

– Żadnej, panie Koltz.

– Przecież wiele razy powtarzałeś, że byłbyś gotów udać się tam, jeśliby cię kto do tego zachęcił?

– Ja? powtórzył z niechęcią Patak, jak gdyby nie przypominał sobie tych słów, wyrzeczonych dawniej.

– Jakto? czyż tego nie mówiłeś i nie powtarzałeś wiele razy? nalegał nauczyciel.

– No, nie przeczę, że mówiłem to nie raz… i jeśli o powtórzenie tego…

– Nie, chodzi o wykonanie, rzekł Hermod.

– Prosimy cię o to usilnie, doktorze! dodał wójt Koltz:

– Rozumiecie zapewne, moi przyjaciele… że taka propozycya…

– No, jeśli się pan wahasz! zawołał karczmarz, to nie potrzebujemy cię prosić, dość tylko przypomnieć dane słowo.

– Jakie słowo? podchwycił doktór.

– Twoje własne słowo, doktorze.

– Daj no pokój, Jonaszu, przerwał Koltz. Wiemy wszyscy, że Patak jest człowiekiem, który dotrzymuje danego słowa… To co powiedział, że uczyni, uczyni z pewnością… choćby dlatego aby oddać przysługę naszej wiosce i całej okolicy…

– Jakto, więc mówicie na seryo?… Chcecie, abym poszedł do zamku wśród gór, – zaczął doktór; którego twarz czerwona nagle pobladła.

– Nie możesz się od tego uchylić, odpowiedział stanowczo wójt Koltz.

– Proszę was, dobrzy przyjaciele… proszę was… zastanówcie się trochę…

– Już zastanowiliśmy się dostatecznie, odpowiedział Jonasz.

– Pomyślcie, na co by mi się przydało, gdybym tam poszedł?… Cóż ja tam odkryję?… Może jakich poczciwych ludzi, którzy się schronili do zamku i nie przeszkadzają nikomu?…

– No, w takim razie, jeśli to są poczciwi ludzie, dodał nauczyciel Hermod, nie masz się pan czego lękać, będziesz mógł nawet ofiarować im swoje usługi.

– Gdyby potrzebowali moich usług, odpowiedział doktór Patak, i gdyby mnie wezwali, nie wahałbym się, wierzcie mi… udać się do zamku… Ale ja nie chodzę tam, gdzie mnie nie proszą, ani też nie leczę za darmo…

– Zapłacimy ci za twoje trudy, odezwał się wójt Koltz, i to natychmiast.

– Kto mi zapłaci?

– Ja… my wszyscy… tyle, ile będziesz chciał, odezwało się kilkanaście głosów.

Lecz pomimo zapewnień doktór był takim samym tchórzem, jak wszyscy mieszkańcy Werst. Ale udając do tej pory mądrzejszego od innych, wyśmiewając się z legend i podań, był teraz w kłopocie, jak odmówić przysługi, której od niego żądano. Pomimo sowitego wynagrodzenia, nie chciał iść do zamku. Starał się więc przekonać zgromadzonych, że wycieczka jego nie przyniosłaby żadnej korzyści, i że mieszkańcy wioski naraziliby się na śmieszność, wysyłając go do opuszczonych ruin. Opór jego wywołał długą rozprawę.

– Zdaje mi się doktorze, że nie narazisz się na żadne niebezpieczeństwo, gdyż nie wierzysz w duchy, zaczął nauczyciel Hermod.

– Nie, nie wierzę w duchy.

– A więc jeśli w zamku nie przebywają duchy, tylko ludzie, to poznasz się z nimi.

Dowodzenie nauczyciela nie było pozbawione logiki, i trudno było coś na to odpowiedzieć.

– Pod tym względem zgadzam się z tobą, Hermodzie! rzekł Patak. Ale jeśli mnie tam zatrzymają w zamczysku…

– To tylko będzie dowód, że przyjęli cię gościnnie, odezwał się Jonasz.

– Bez wątpienia; jednakże gdyby się moja nieobecność przedłużała, a ktoś potrzebował mojej pomocy w wiosce?…

– Wszyscy jesteśmy zdrowi zupełnie, odpowiedział wójt Koltz, niema w wiosce ani jednego chorego.

– Powiedz otwarcie, doktorze… czy jesteś zdecydowany pójść tam? zapytał karczmarz.

– Bynajmniej, odparł doktór. Ale nie czynię tego przez obawę; o nie!… wiecie dobrze, że nie daję wiary tym wszystkim baśniom… Powiem otwarcie, że to wszystko wydaje mi się śmiesznem i niedorzecznem. Dlatego, że dym ukazał się ponad wieżą zamkową, dym, który może nie jest dymem… Ależ nie, stanowczo nie pójdę do zamku!…

– Ale ja pójdę! odezwał, się milczący dotąd leśniczy Niko Deck.

– Ty, Niku? zawołał wójt Koltz.

– Tak, ale pod warunkiem, że towarzyszyć mi będzie doktór Patak.

Doktór zerwał się ze stołka.

– Czy myślisz o tem naprawdę, mój panie leśniczy? zapytał. Ja… miałbym ci towarzyszyć!… Rzeczywiście… byłaby to przyjemna przechadzka… dla nas obydwóch… gdyby… mogła się na cóś przydać… i gdyby się można na nią odważyć… Wiesz Niku, że niema nawet drogi, któraby wiodła do zamku… Nie moglibyśmy się tam dostać…

– Powiedziałem, że pójdę do zamku, odpowiedział Niko Deck, a skoro powiedziałem, że pójdę, to pójdę!…

– Ależ ja tego nie powiedziałem, rzekł doktór z obawą.

– Tak, tak, mówiłeś to pan! odezwał się Jonasz.

– Tak, tak, mówiłeś to pan! potwierdzili wszyscy.

Dawny dozorca szpitalny nie wiedział, jak się bronić. Ah! jakże teraz żałował w duchu, że się tak nieoględnie zaplątał w tę sprawę. Nigdy nie przypuszczał, aby słowa jego brano na seryo i kazano mu narażać jego własną osobę… Teraz niepodobieństwem było się cofać, nie narażając się na pośmiewisko mieszkańców wioski Werst i wsi okolicznych. Postanowił więc nie okazywać miotającej nim trwogi.

– No, jeśli tego chcecie koniecznie – rzekł – będę towarzyszył Nikowi, chociaż uważam to za rzecz zupełnie bezużyteczną!

– Dobrze, doktorze Patak, doskonale! – zawołali gości, zgromadzeni w karczmie.

– I kiedyż wybierzemy się na tę wycieczkę, panie leśniku? – zapytał doktór z obojętnością, którą chciał pokryć trwogę.

– Jutro zrana – odpowiedział Niko.

Po tych słowach długa nastąpiła cisza, dowodząc jak wszyscy obecni głęboko byli wzruszeni. Wypróżnione butelki i kieliszki stały na stole, a jednak nikt nie myślał wracać do domu. To też Jonasz zakrzątnął się, aby pełne postawić gąsiorki.

Nagle wpośród głębokiej ciszy, zalegającej izbę, odezwał się głos jakiś, wymawiając zwolna i dobitnie następujące wyrazy:

Mikołaju Deck, nie chodź jutro do zamku!… Nie chodź tam… gdyż może ci się przytrafić nieszczęście!

Któż to przemawiał w ten sposób? Skąd pochodził ów głos, którego nikt nie znał i który zdawał się pochodzić z ust niewidzialnych?… Ma się rozumieć, że to mógł być tylko głos upiora głos jakiś nadprzyrodzony, głos z tamtego świata.

Można sobie łatwo wyobrazić przestrach wszystkich. Nikt nie śmiał spojrzeć jeden na drugiego, nikt nie śmiał przemówić słowa.

chat12.jpg (174781 bytes)

Najodważniejszym był oczywiście Niko. Był pewnym, że te słowa wymówił ktoś, znajdujący się w pokoju. Leśniczy postąpił śmiało do kredensu i otworzył go…

Nie było tam jednak nikogo.

Podszedł do drzwi, otworzył je, wyszedł na taras aż do drogi, biegnącej pośrodku wioski.

Nie spotkał i tu nikogo.

W kilka chwil później wójt Koltz, nauczyciel Hermod, doktór Patak, Niko Deck, pasterz Frik i inni goście wyszli z karczmy, pozostawiając samego Jonasza, który pospiesznie drzwi zaryglował.

Tej nocy mieszkańcy Werst pozamykali starannie drzwi swoich domostw, jak gdyby im w istocie groziły fantastyczne zjawiska…

Nieopisana trwoga zapanowała we wsi.

 

Rozdział V

 

azajutrz o dziewiątej z rana Niko i doktór Patak czynili przygotowania do wycieczki. Zamiarem leśniczego było iść przez wąwóz Wulkan, kierując się jak najkrótszą drogą w stronę podejrzanego zamku.

Po nadzwyczajnym wypadku owego dymu, który się ukazał ponad wieżą zamkową, a mianowicie po owym tajemniczym głosie, który dał się słyszeć w karczmie Jonasza, cała ludność była nawpół nieprzytomna z trwogi. Cyganie mówili o wyniesieniu się z tych okolic. We wszystkich chatach rozmawiano o tem, ale po cichu. Któżby się ośmielił zaprzeczać, że to nie dyabeł, czort, jak go w tamtych okolicach nazywali, wymówił zdanie tak groźne dla młodego leśnika. Przecież w karczmie było z piętnaście osób, i to osób wiarygodnych, które słyszały te dziwne wyrazy. Niepodobieństwem było twierdzić, że wszyscy ulegli złudzeniu zmysłów. Nie, nie można było w to wątpić; tajemniczy głos ostrzegł Niko Decka, że przytrafi mu się nieszczęście, jeżeli trwać będzie w zamiarze udania się do zamku wśród gór.

A jednak leśniczy wybierał się tam, nie będąc do tego zmuszonym. I w istocie, chociaż wójt Koltz mógłby odnieść korzyść z wyjaśnienia tajemnicy, odnoszącej się do zamku, chociaż mieszkańcy wioski pragnęli dowiedzieć się, co się tam działo, wszyscy chcieli skłonić Nika, aby zaniechał dotrzymania danego słowa.

Miriota błagała brata ze łzami, aby się nie narażał. Groziło mu niebezpieczeństwo, zanim jeszcze się dał słyszeć ów głos tajemniczy, a po tem ostrzeżeniu iść do zamku było po prostu szaleństwem. Jak można było w ten sposób narażać swoje życie?…

Ale ani błagania przyjaciół, ani prośby Mirioty nie zdołały zachwiać postanowieniem Nika. Rzeczywiście nie zdziwiło to nikogo, gdyż wszyscy znali jego niezłomny charakter, wytrwałość, a nawet upór: Powiedział, że pójdzie do zamku, i nic go już nie zdoła odwrócić od tego zamiaru; nawet groźba, zwrócona wprost do niego. Tak, pójdzie do zamczyska, choćby miał nigdy stamtąd nie wrócić!

Gdy nadeszła chwila odejścia, Miriota przeżegnała Nika, łącząc wielki, mały i środkowy palec, co podług zwyczajów rumuńskich jest hołdem oddanym Trójcy Świętej.

Doktór Patak napróżno usiłował się wykręcić od towarzyszenia Nikowi. Mówił, co tylko mógł na swoję obronę, wyszukiwał rozmaite urojone przeszkody. Powoływał się na groźbę wygłoszoną w karczmie Jonasza przez głos nieznany, która zabraniała udawać się do zamku…

– Ta groźba do mnie się tylko odnosiła – odpowiadał mu niezmiennie Niko Deck.

– Ale jeżeli przytrafi ci się jakie nieszczęście, panie leśniku, czy ja nic na tem nie ucierpię? – zapytał doktór.

– Albo ja wiem? – odparł Niko Deck. – Obiecałeś iść ze mną do zamku, więc musisz pójść, skoro ja pójdę.

Wszyscy przyznali słuszność leśnikowi; lepiej przecież, aby Niko Deck nie poszedł sam na tak niebezpieczną wycieczkę. To też doktór chociaż z trwogą w duszy, musiał się zgodzić na tę propozycyę, gdyż widział, że opinia jego bardzo byłaby narażona. Miał nadzieję, że jakaśkolwiek przeszkoda w drodze skłoni jego towarzysza do powrotu.

Tak więc Niko Deck i doktór Patak ruszyli w drogę, a sędzia Koltz, nauczyciel Hermod, Frik i Jonasz odprowadzili ich aż do zakrętu drogi, gdzie zatrzymali się wszyscy.

Sędzia Koltz jeszcze raz spojrzał w stronę zamku przez lunetę, którą wciąż nosił przy sobie. Z wieży zamkowej w tej chwili dym się nie wydobywał, gdyż byłoby go widać doskonale na jasnem tle nieba, podczas pogodnego wiosennego poranku. Czy należało wnosić z tego, że ci goście zwyczajni lub nadprzyrodzeni opuścili już zamek, widząc, że leśnik nie lęka się ich pogróżek?

Wielu podzielało to zdanie, co jeszcze bardziej zachęcało do wytrwałości w powziętem postanowieniu.

Wreszcie pożegnali się i Niko Deck, pociągając doktora za sobą, znikł na zakręcie drogi.

Młody leśniczy miał na sobie swój zwykły strój, w którym wychodził do lasu: długie buty, luźną kurtkę, obciśniętą rzemiennym pasem, za którym zatknięty był duży nóż myśliwski i torba z ładunkami; przez plecy miał przywieszoną fuzyą, a na głowie czapkę z szerokim daszkiem. Był on bardzo dobrym strzelcem, a że zamiast upiorów można było spotkać jakiego włóczęgę, pragnącego przedostać się przez granicę, lub też niedźwiedzia, należało być przygotowanym.

Doktór uzbroił się także w jakiś stary pistolet, który na pięć strzałów trzy razy chybiał. Niósł też małą siekierkę, którą mu dał Niko, ażeby ją miał na wypadek potrzeby torowania sobie drogi pośród gęstych krzaków. Doktór miał na sobie płaszcz podróżny, długie podkute buty i kapelusz z dużem rondem; to ciężkie ubranie nie przeszkadzałoby mu jednak uciekać, gdyby się zdarzyła sposobność po temu.

Obydwaj mieli w torbach trochę żywności, aby się mogli czemś posilić, w razie gdyby się poszukiwania trochę przeciągnęły.

Niko Deck i doktór Patak szli kilkaset kroków wzdłuż prawego brzegu rzeczki Nyad. Gdyby się byli udali drogą krążącą wśród zarośli w wąwozie, byłoby to ich zanadto oddaliło ku stronie zachodniej. Dla nich najdogodniej byłoby iść ponad strumieniem, gdyż Nyad ma źródło u góry Orgall. Ścieżka z początku była dość wygodna, ale potem zmieniła się w niedostępne zarośla, najeżone skałami i przeżynane wąwozami, których nawet pieszy człowiek przebyć nie był w stanie. Musieli więc zwrócić się w lewo, a potem dopiero skierują się ku zamkowi, skoro przebędą niższą część lasów, pokrywających górę Plesa.

Była to jedyna dostępna droga do zamku. W czasach, gdy zamek był zamieszkały przez hrabiego Rudolfa de Gortz, droga wycięta umyślnie wśród zarośli prowadziła do wioski Werst przez wąwóz Wulkan i dolinę wołoskiej rzeki Syl, ale zaniedbana od lat dwudziestu okryła się bujną roślinnością; krzaki zarosły ją tak gęsto, że dziś napróżno szukaćby tu było śladów stóp ludzkich.

W chwili, gdy mieli oddalić się od łożyska rzeki Nyad, której wody z szumem staczały się w dolinę, Niko Deck zatrzymał się w celu rozejrzenia się po okolicy. Teraz zamek znikł im z przed oczu i wychyli się dopiero, gdy miną lasy, rosnące na niższym stoku góry.

W gęstym lesie trudno się zoryentować, można tylko było wnioskować, w której stronie co leży po słońcu, którego promienie oświecały w tej chwili dalekie wierzchołki w stronie południowo-wschodniej.

– Widzisz, panie leśniczy – zaczął doktór – widzisz, że niema nawet drogi… wszak to gęstwina nie do przebycia!

– Zaraz sobie utorujemy drogę – odpowiedział Niko.

– Łatwiej to powiedzieć, niż zrobić, Niku!

– Eh! i zrobić nietrudno, doktorze!

– Więc trwasz w swojem postanowieniu?

Leśniczy odpowiedział skinieniem głowy i zaczął się przedzierać pomiędzy drzewami.

Doktora ogarnęła nieprzeparta chęć ucieczki, ale towarzysz jego odwrócił się i spojrzał mu w oczy tak badawczo, że tchórz nie śmiał się cofnąć.

– To przynajmniej pozwól mi odpocząć! – błagał Patak.

Leśniczy nie mógł odmówić doktorowi, aby spocząć nad brzegiem strumienia, tem bardziej, że i głód dokuczać mu począł. W torbie mieli żywność i wódkę, mieli więc czem się posilić, a czysta woda ze źródła mogła ugasić ich pragnienie. Czegóż więcej można było żądać?

Usiedli więc i posilali się.

Patak posiliwszy się miał nadzieję, że Niko zabłąka się w nieznanym sobie lesie. Doktór zapomniał o tej szczególnej umiejętności, o tym cudownym niemal instynkcie, którym są obdarzeni ludzie, zmuszeni do częstszego obcowania z naturą; potrafią oni się kierować podług drobnych, dla innych niedostrzegalnych prawie oznak, jakiemi są, rozwój gałęzi w pewnym kierunku, pochyłość gruntu, barwa kory, różne odcienia mchów, które zmieniają się stosownie do tego, czy są wystawione na wichry północne czy południowe. Niko był zanadto biegły w swojem rzemiośle, aby się miał zabłąkać nawet w nieznanej sobie miejscowości.

W istocie przebycie tej gęstwiny nie było łatwem. Wiązy, buki i klony, zwane inaczej fałszywemi jaworami, oraz wspaniałe dęby, rosły tu na niższej pochyłości góry, a wyżej wznosiły się brzozy, jodły i sosny. Olbrzymie te drzewa, których wierzchołki sięgały wysoko, miały potężne pnie, a gęste ich gałęzie, okryte bujnemi liśćmi, tworzyły kopułę zieleni, przez którą nie mógł się przedostać ani jeden promyk słońca.

Wprawdzie nachylając się nieco, można było przejść pod drzewami, ale tu znowu inne napotykało się przeszkody, gdyż grunt cały porośnięty był pokrzywami i cierniami. Jakiejże więc pracy trzebaby było, aby go wykarczować i uchronić się tym sposobem od mnóstwa kolców i oparzeń, na które naraża najlżejsze dotknięcie się tych roślin. Niko nie zważałby był na to, cóż go to obchodziło, że trochę twarz i ręce podrapie! Tylko najgorsza rzecz, że iść trzeba było wolno, a to przeszkoda nie lada, gdyż wędrowcy nasi pragnęli najdalej po południu dostać się do zamku. Mieli zamiar zwiedzić stare ruiny w dzień, aby przed zapadnięciem nocy wrócić do wioski Werst.

chat13.jpg (218535 bytes)

Leśniczy ujął siekierę w rękę i zaczął torować sobie drogę wśród gęstwiny, najeżonej kolcami. Co chwila potykał się na nierównym gruncie, gdzie wystawały korzenie drzew i wiły się gałęzie. Niekiedy nogi mu lgnęły w wilgotnej, grubej warstwie, utworzonej z zeschłych liści, których wiatr stąd nie zmiatał. Na wszystkie strony rozpryskiwały się tysiące przeróżnych strąków, ku wielkiej trwodze doktora, który drżał za najlżejszym szelestem, oglądając się na prawo i na lewo, a gdy raz cierń zaczepił o jego ubranie, zdawało mu się, że chwytają go jakieś pazury. Ale teraz już i powracać sam nie miałby odwagi i postępował tuż za swoim towarzyszem.

Niekiedy wśród lasu spotkali małe polanki, gdzie promienie słońca olśniewały ich nagle. Spłoszone bociany zrywały się z gniazd i odlatywały szybko. Lecz przejście tych polanek bywało jeszcze trudniejsze od przedzierania się przez gąszcze. Tu bowiem leżały stosy gałęzi, które wicher oberwał z drzew, powalone kłody olbrzymich pni, spróchniałych i rozsypujących się ze starości, które nigdy nie będą obrobione na deski i spławiane z nurtem rzeki Syl. Wszystko to niezmiernie utrudniało pochód; młody leśniczy, zręczny i silny, łatwiej przebywał te kłopotliwe przejścia, ale dla otyłego doktora była to prawdziwa katusza; zadyszany i spocony nie mógł zdążyć za swym przewodnikiem. Kilka razy Niko musiał mu dążyć z pomocą, gdyż biedny doktór przewrócił się i nie mógł dźwignąć się z ziemi.

– Zobaczysz, Niku – mówił płaczliwym głosem doktór – że ja połamię nogi.

– No, to je sobie zreperujesz.

– Bądź rozsądnym, panie leśniczy; nie można przecież upierać się wobec niepodobieństwa!

Ale Niko Dek nie słuchał już jego uwag, a doktór rad nie rad musiał dążyć za nim.

Czy szli dobrze w kierunku zamku, nie umieliby na to odpowiedzieć, ale że ciągle pieli się w górę, dosięgli wreszcie brzegu lasu około godziny trzeciej po południu. Teraz już drzewa zaczynały rosnąć rzadziej, a rzeka Nyad ukazywała się znów wpośród skał, lecz Niko Dek nie wiedział czy strumień zmienił kierunek w stronę północną-zachodnią, czy oni zboczyli ku niemu. Upewniło go to jednak, że szli dobrze, gdyż Nyad wypływał z góry Orgall.

chat14.jpg (206567 bytes)

Przez cały czas wędrówki, doktór nie mógł rozmawiać z leśniczym, który szedł ciągle naprzód; gdy znowu usiedli nad brzegiem rzeki, doktór wynagrodził sobie sowicie dotychczasowe milczenie, gdyż był znakomitym gadułą, a przeciwnie Niko więcej milczącym i małomównym. Doktór więc zasypywał leśniczego pytaniami, na które Nik odpowiadał bardzo zwięźle.

– Porozmawiajmy trochę, Niku – zaczął doktór – lecz porozmawiajmy rozsądnie.

– Słucham cię! – odpowiedział Niko.

– Sądzę, jeżeliśmy się tu zatrzymali, to dlatego, aby nabrać sił…

– Ma się rozumieć.

– Bo inaczej nie moglibyśmy wrócić do Werst…

– A raczej… dostać się do zamku…

– Ależ, Niko Decku, idziemy już ze sześć godzin i zaledwie doszliśmy do pół drogi…

– To znaczy, że nie powinniśmy tracić napróżno czasu.

– Ależ noc zapadnie zanim dojdziemy do zamku, a sądzę, panie leśniczy, że nie będziesz o tyle szalony, aby wchodzić pociemku do ruin; musimy więc czekać dnia…

– No, to zaczekamy.

– Więc nie chcesz się wyrzec tego projektu, w którym nie ma za grosz zdrowego rozsądku?

– Nie.

– Jakto! Siły nasze wyczerpały się ze znużenia, potrzebujemy posiłku i wygodnego łóżka, a ty chcesz noc spędzić pod gołem niebem?…

– Naturalnie, jeżeli napotkamy jaką przeszkodę, która nam nie dozwoli dostać się do zamku.

– A jeżeli nie będzie żadnej przeszkody?…

– Prześpimy się w komnacie zamkowej.

– W komnacie zamkowej! – zawołał doktór Patak. – Czy myślisz, panie leśniczy, że zgodziłbym się na to, aby noc spędzić w tem przeklętem zamczysku.

– Nie inaczej; chyba, że wolisz spać sam na dworze?

– Sam, Niku? Ależ o tem nie było mowy… Jeżeli mamy się rozłączyć, to już wolę pożegnać tutaj i sam powrócić do wioski!

– Nie było o tem mowy, doktorze Patak, ale to było postanowione, że pójdziesz ze mną do zamczyska.

– W dzień i owszem… ale w nocy… nigdy…

– A jeśli tak, to wracaj pan do domu i staraj się nie zabłądzić w tej gęstwinie leśnej.

Uwaga ta jeszcze więcej przeraziła doktora, a nużby się zabłąkał? Nie umiał się kierować w lesie i nie znał zupełnie tych okolic, czyżby więc trafił na drogę prowadzącą do Werst?

A gdy go noc zaskoczyła w lesie, tu wpośród tych skał i wąwozów, gdzie co krok czyhają przepaście, w które mógłby się stoczyć? Mógł więc nie wejść do zamku po zachodzie słońca, ale w każdym razie wolał iść za leśniczym. Spróbował jednak po raz ostatni zatrzymać towarzysza.

– Wiesz dobrze, mój kochany Niku, że nie przystałbym nigdy na to, aby się z tobą rozłączyć – rzekł. – Ponieważ chcesz koniecznie iść do zamku, nie pozwolę ci iść samemu…

– Dobrze mówisz, doktorze, sądzę, że dotrzymasz słowa.

– No tak, ale powiem ci jeszcze słówko. Przyrzecz mi, że jeśli noc zapadnie, zanim dostaniemy się do zamczyska, nie będziesz usiłował wejść do niego…

– To tylko mogę ci obiecać, doktorze, że dołożę wszelkich starań, aby się dostać do zamku i, że się nie cofnę, dopóki się nie dowiem, co się tam dzieje.

– Co się tam dzieje? – zawołał doktór Patak, wzruszając ramionami. – Ależ cóż się tam ma dziać?

– Ja nie wiem, ale ponieważ postanowiono, aby się dowiedzieć, dowiem się…

– Najpierw trzeba dojść do tego dyabelskiego zamku! – zawołał rozgniewany do najwyższego stopnia doktór. A wnosząc z trudności – jakie napotkaliśmy dotąd, i czasu którego potrzebowaliśmy do przebycia tej przestrzeni, noc zapadnie zanim dostaniemy się do ruin…

– Jestem przeciwnego zdania – odpowiedział Niko Deck. – Im wyżej pniemy się ku górze, las staje się rzadszym, jodły nie rosną tak gęsto, jak wiązy, klony i buki.

– Ale trudniej nam będzie wspinać się po stromych skałach.

– O! nie są to przecież skały niedostępne!

– Ale podobno można napotkać niedźwiedzie w pobliżu skał Orgall!

– Mam strzelbę, a ty doktorze masz pistolet do obrony.

– Ale gdy noc zapadnie, zabłąkamy się w ciemności!

– Nie, gdyż mamy teraz przewodnika, który mam nadzieję, że nas już nie opuści.

– Przewodnika! – zawołał doktór i zerwał się szybko, spoglądając dokoła niespokojnym wzrokiem.

– Tak – potwierdził Niko Deck – a ten przewodnik jest to strumień Nyad. Dość nam będzie iść jego prawym brzegiem, aby się dostać do szczytu wzgórza, w którym ma swoje źródło. To też zdaje mi się, że za dwie godziny będziemy przy bramie zamkowej, jeżeli nie zwlekając puścimy się w drogę.

– Za dwie godziny, Daj Boże, żeby nie za sześć – odpowiedział doktór.

– No, czyś już gotów?

– Już miałbym odpocząć? Ale nie posiedzieliśmy tu nawet kilku minut?

– Mylisz się doktorze, siedzimy już z pół godziny. Czy jesteś gotów do dalszej drogi?

– Tak, łatwo ci to mówić, ale mnie nogi ciążą, jak gdyby były z ołowiu, Ja nie jestem tak wytrwały, jak ty, Niku! Nogi mi popuchły i okrucieństwem jest z twojej strony zmuszać mnie, abym szedł w tej chwili.

– Ah! nudzisz mnie wreszcie, doktorze! Możesz więc iść lub wracać! Szczęśliwej podróży ci życzę!

Mówiąc to, Niko podniósł się z ziemi.

– Zaklinam cię na miłość Boską, posłuchaj mnie, leśniku! – zawołał doktór Patak.

– Nie chcę słuchać dłużej twoich niedorzeczności.

– Ponieważ jest już późno, dlaczegóż nie mamy zostać tu, w tem miejscu? Dlaczego nie spędzić nocy pod osłoną tych drzew?… Jutro, o wschodzie słońca na dalszą wyruszymy wędrówkę i więcej będziemy mieli czasu dostać się do ruin…

– Doktorze – odpowiedział Nicko Deck, powtarzam ci raz jeszcze, że moim zamiarem jest przepędzić noc w zamku.

– Nie, nie uczynisz tego, Niku! – zawołał doktór. Ja ci na to nigdy nie pozwolę!

– A to jakim sposobem?

– Przyczepię się do twego ubrania, będę się nawet bił z tobą…

Nieszczęśliwy doktór, pod wpływem trwogi, nie wiedział nawet co mówi.

Niko nic nie odpowiedział i przerzuciwszy strzelbę przez plecy, postąpił kilka kroków w stronę strumienia.

– Poczekaj! Poczekaj! – wołał miłosiernym głosem doktór. – Ah! to dyabeł nie człowiek. – Jeszcze chwilę… nogi mam zupełnie zesztywniałe… nie mogę się ruszać!…

Lecz błagania jego nie wzruszyły leśniczego i biedny doktór dobrze musiał przyśpieszyć kroku, aby podążyć za Nikiem, który nawet nie odwrócił glowy.

Była godzina czwarta po południu. Promienie słońca, muskając wierzchołki góry Plesa, za którą miały się skryć wkrótce, oświecały las sosnowy. Niko miał słuszność, że należało się spieszyć, gdyż zmrok zapadał szybko wśród lasu.

Ciekawy i dziwny zarazem widok przedstawiają lasy, rosnące na stokach gór, mianowicie na pewnej ich wyniosłości. Drzewa nie są tu jeszcze karłowate i drobne, jak wyżej wśród skał, lecz rosną proste, wyniosłe, dosięgając pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu stóp wysokości. Pnie ich są gładkie, pozbawione sęków, a gałęzie tworzą zielone sklepienie. Traw i krzewów rośnie pod niemi niewiele, tylko po ziemi pełzają jak węże, wystające i poplątane ich korzenie. Grunt pokrywa nizki, żółtawy mech, zasypany uschłemi gałązkami i szyszkami, które trzeszczą pod nogami przechodniów. Miejscami ziemia jest twarda, a ostre odłamki skał, przecinają najgrubsze obuwie. Może ze ćwierć mili postępowali tą przykrą drogą. Aby się przedrzeć przez te odłamy skał, potrzeba było zręczności i siły, której już nie posiadał doktór Patak.

chat15.jpg (214333 bytes)

Gdyby Niko Deck był sam, byłby tę przestrzeń przebył w godzinę, ale ze swoim towarzyszem stracił trzy godziny, gdyż co chwila musiał mu pomagać wdrapywać się lub schodzić ze skał. Doktór teraz lękał się tylko jednej rzeczy, a mianowicie aby nie został sam w tej pustyni.

W miarę, jak wyniosłość stawała się przykrzejszą, las przerzedzał się coraz bardziej. Teraz drzewa tworzyły już tylko grupy, porozrzucane od siebie w pewnej odległości. W przerwach pomiędzy drzewami widać było szczyty gór, wyłaniających się jeszcze zpośród wieczornego zmroku.

Strumień Nyad, którego brzegiem postępowali dotychczas, płynął coraz węższem korytem, gdyż wędrowcy nasi docierali już do jego źródła. O kilkaset kroków ponad niem, widać już było płaszczyznę Orgal i budowle zamczyska.

Wreszcie Niko Deck wydostał się na wzgórze, ciągnąć za sobą zasapanego doktora. Biedak nie miał już sił postąpić kilku kroków i upadł na wpół żywy na ziemię.

Niko nie czuł prawie żadnego znużenia. Stał milczący, ze wzrokiem utkwionym w stary zamek, którego nigdy nie widział zbliska.

Zewnętrzny mur z wieżyczkami otoczony był dokoła głębokim rowem. Most zwodzony był podniesiony i zakrywał wejście do podziemnej galeryi, opierając się na wielkich kamieniach.

Dokoła zamku panowała pustka i cisza. Przy zapadającym zmroku wieczornym stare mury przedstawiały się jeszcze groźniej i wspanialej. Nie widać było nikogo, ani na murach zewnętrznych, ani na tarasie, otaczającym wieżę. Dym również nie wydobywał się z komina, uwieńczonego dziwaczną chorągiewką, pogiętą i zardzewiałą.

– Widzisz, Niku – odezwał się doktór Patak – że niepodobieństwem jest przeskoczyć ten rów, spuścić most zwodzony, lub otworzyć wejście do galeryi podziemnej?

Niko nic nie odpowiedział, gdyż przekonał się, że trzeba się było zatrzymać przed murami zamku. Jakżeby mógł po ciemku spuszczać się do rowu, a potem wdrapywać na mur? Nie było innej rady, jak czekać wschodu słońca i dopiero przy świetle dziennem rozpocząć poszukiwania.

I tak też postanowiono uczynić ku wielkiej uciesze doktora, a niezadowoleniu leśniczego.

 

Rozdział VI

 

rebrzysty sierp księżyca, który ukazał się na niebie, znikł wkrótce po zachodzie słońca. Chmury, gromadząc się od zachodu, zaćmiły szybko ostatnie dnia blaski. Wkrótce ciemność zupełna zaległa okolicę, a kształty gór i zamczyska, znikły w pomrokach nocy, która zapowiadała się bardzo ciemną, ale nie groziła burzą, ani deszczem. Było to rzeczą bardzo pocieszającą dla Nika i jego towarzysza, którzy musieli spać na dworze.

Na skalistem płaskowzgórzu Orgall nie rosły drzewa; gdzieniegdzie tylko znajdowały się krzaki, które wędrowcom nie mogły służyć za schronienie.

Za to odłamy skał wznosiły się na wszystkie strony, jedne tkwiły głęboko w ziemi, drugie leżały tak na powierzchni ziemi, że silniejszy wiatr mógłby je strącić w przepaść.

Jedyną rośliną, która rosła obficie na tym kamienistym gruncie, był pospolity, kolący oset.

Niko i Patak zaczęli się rozglądać, aby wybrać odpowiednie miejsce, gdzieby mogli spędzić noc i osłonić się trochę od zimna, które w nocy bywa dokuczliwe na takich wysokościach.

– Ja sądzę, że nam tu nigdzie dogodnie nie będzie – szepnął doktór Patak.

– Nie masz się jeszcze na co skarżyć – odpowiedział Niko Deck.

– Tak twierdzisz – gniewnie przerwał mu doktór. – Ależ to miejsce bardzo odpowiednie dla dostania kataru, lub reumatyzmu, z którego nie umiałbym się wyleczyć!

Szczere wyznanie nieumiejętności wyrwało się mimowoli z ust doktora, który w tej chwili więcej niż kiedykolwiek żałował swojego wygodnego domku w Werst, pokoju i doskonale posłanego łóżka.

Trzeba było wybrać pomiędzy odłamami skał taki, któryby osłonił ich od wiatru, wiejącego z południowo-zachodniej strony. I tak też uczynił Niko. Wkrótce obydwaj z doktorem obrali stanowisko poza skałą, płaską u góry jak stół.

Był to olbrzymi odłam kamienny, będący niegdyś ławką, ukryty w cieniu roślin, zwanych świerzbnicą i łamikamieniem, które w tamtych stronach znajdują się obficie, mianowicie ponad drogami. Wyrastają one tak wysoko, że wędrowiec może odpocząć w ich cieniu. Oprócz tego starodawny zwyczaj każe wieśniakom umieszczać w cieniu tych roślin naczynie z wodą dla ochłody podróżnych. Wodę wieśniacy odmieniają codziennie. Gdy zamek był zamieszkały przez barona Rudolfa de Gortz i tu znajdowało się kamienne naczynie, które służba zamkowa codziennie świeżą napełniała wodą. Ale teraz mech porastał wszędzie, a kamienny dzban prawie w proch się rozsypał.

W jednym rogu ławki wznosił się krzyż granitowy, lecz już zaniedbany i połamany. Doktór Patak, udający mędrka, nie chciał przyznać, że krzyż ten obroni go od zjawisk nadprzyrodzonych, ale jak wielu niedowiarków i przez dziwną sprzeczność, nie był dalekim od uwierzenia w istnienie dyabła. W duchu był nawet najmocniej przekonany, że czort znajduje się niedaleko, gdyż to on niezawodnie zamieszkiwał zamek; jemu z pewnością nie przeszkodzi do wyjścia, ani brak mostu zwodzonego, ani rów głęboki. Zły duch wydostanie się z łatwością z zamku, jeżeli przyjdzie mu ochota skręcić kark śmiałkom, którzy się tu dostali.

Gdy doktór myślał o tem, że w takich warunkach musi noc przepędzić, drżał z trwogi. Nie było to zawiele żądać od człowieka, aby tu przyszedł? I najodważniejszy cofnąłby się w podobnem położeniu.

Nagle przypomniał sobie rzecz jedną, o której nie myślał, wychodząc z Werst. Był to właśnie wtorek wieczór, a mieszkańcy tych okolic nigdy nie wychodzą z domu we wtorek po zachodzie słońca, gdyż jest to dzień sprzyjający rzucaniu uroków. Podanie twierdziło, że ktokolwiek wyszedłby o tej porze, naraziłby się na najgorsze niebezpieczeństwo. To też we wtorek po zachodzie słońca nie zobaczy się nikogo na drodze, ani na polu. A tymczasem doktór Patak był nietylko poza domem, ale w pobliżu zamku nawiedzanego przez duchy, o dwie lub trzy mile odległości od wioski. I tu musi czekać świtu… jeżeli go doczeka naturalnie. Doprawdy, jak można tak kusić złego ducha?

Doktór, zajęty temi myślami, milczał, podczas gdy leśniczy z miną najspokojniejszą w świecie wyciągnął z torby kawał zimnego mięsa i, napiwszy się wódki, zaczął jeść z apetytem. Doktór poszedł także za jego przykładem. Zjadł kawał pieczonej gęsi z chlebem, popił wódką i uczuł się znacznie pokrzepionym. Głód zaspokoił wprawdzie, lecz trwogi nie uśpił.

Teraz śpijmy! – rzekł Niko Deck, umieściwszy torbę u stóp skały.

– Ja miałbym spać, panie leśniczy?

– Dobranoc ci, panie doktorze!

– Łatwo ci życzyć dobrej nocy, Niku, ale ja boję się, aby dzisiejsza noc źle się nie skończyła…

Niko milczał, gdyż nie miał ochoty do rozmowy. Przyzwyczajony skutkiem swego powołania nieraz nocować w lesie, oparł się o kamienną ławkę i wkrótce zasnął snem twardym. To też doktór klął tylko pocichu, słuchając chrapania swego towarzysza. Patak nie mógł zasnąć, gdyż ciągle wytężał słuch i wzrok, pomimo znużenia ciągle słuchał i patrzył. Podbudzona trwogą i bezsennością jego wyobraźnia, przedstawiała mu najdziwaczniejsze obrazy, chociaż nic nie mógł dostrzedz w ciemnościach nocy. Niewyraźne kształty otaczających go przedmiotów, ciemne chmury przesuwające się po niebie, niepewne zarysy starego zamazyska, przejmowała go niewymowną obawą. Zdawało mu się, ze skały poruszają się, tańcząc fantastycznie. Kto wie, czy nie runą ze swych podstaw, przygniatając śmiałków, którzy chcieli się dostać do zamczyska.

Nieszczęśliwy doktór podniósł się z ziemi, słuchając szmeru i wycia wiatru, który szumi zawsze na takiej wysokości. Dźwięki tego wichru podobne są zarazem do szeptu, jęków i westchnień. Słyszał przytem szelest skrzydeł nocnych ptaków, uderzających skrzydłami o skały. Puszczyki, sowy i nietoperze kręciły się w powietrzu, wydając żałosne skargi. Doktór drżał na całem ciele, zimny pot oblewał mu czoło.

W ten sposób upłynęły mu długie godziny do północy. Gdyby jeszcze mógł był rozmawiać i narzekać, nie czułby się tak opuszczonym. Ale Niko Deck spał snem głębokim.

Północ, to najgorsza godzina, godzina duchów, uroków i upiorów.

Ale cóż się to stało?

Doktór zapytywał się sam siebie, czy rzeczywiście nie śpi, lub czy znajduje się pod wpływem złudzenia.

chat16.jpg (200257 bytes)

Tam z daleka zdawało mu się, że widzi spowite mgłą chmur, przesuwające się dziwaczne postacie, oświecone grobowem światłem, Smoki i potwory z ogonami wężowemi i bajeczne twory zwane hippogryfy, mające postać pół orła, pół konia i olbrzymie upiory, mknęły szybko w powietrzu, a doktorowi zdawało się, że lada chwila pochwycą go w pazury i rozszarpią zębami.

To znów mniemał, że wszystko się porusza na płaskowzgórzu Orgall, skały, drzewa i krzaki. Wreszcie usłyszał jakiś dźwięk dziwny, odzywający się w jednostajnych odstępach.

– To dzwon!… – szepnął do siebie, dzwon zamkowy.

Tak, dźwięki te pochodziły ze dzwonu, znajdującego się nad starą kaplicą; nie, nie mylił się, nie był to dzwon kościelny z wioski Wulkan, gdyż wiatr przynosiłby ten odgłos ze strony przeciwnej!

Lecz dźwięki stawały się coraz szybsze i głośniejsze… Ręka, targająca za sznur dzwonu, nie zdawała się głosić śmierci… był to raczej dzwon wzywający na trwogę, którego echo musiało się rozlegać aż do granicy Siedmiogrodu.

Słysząc te złowrogie dźwięki, doktór Patak skamieniał prawie ze strachu, konwulsyjne dreszcze wstrząsały całem jego ciałem.

Nawet leśniczy obudził się na ten hałas i podniósł się z ziemi do której przeciwnie pochylił się skulony Patak.

Niko zaczął słuchać, usiłując przebić wzrokiem otaczające go ciemności.

– Ten dzwon! ten dzwon! powtarzał doktór Patak. To dyabeł nim dzwoni!

Leśniczy nic nie odpowiedział.

Nagle ryk jakiś podobny, do ryku jaki wydają syreny morskie rozległ się donośnie w powietrzu, głusząc na chwilę wszystkie inne dźwięki.

Wtem światło błysnęło ze środkowej wieży, światło silne, rozsiewające dokoła olśniewające blaski.

Z jakiego ogniska pochodziło to światło, którego promienie rozlewały się długiemi smugami po powierzchni płaskowzgórza Orgall, obejmując niby łuną pożaru okoliczne skały? Odblask jednak tego światła wydawał się sinawym?

chat17.jpg (208001 bytes)

– Niku, Niku! – wołał doktór – spojrzyj na mnie!… Czy ja także jestem trupem, tak jak ty?

W istocie obydwaj wyglądali jak nieboszczycy, gdyż dziwne to światło trupią bladością powlokło ich lica. Oczy wydawały się przygasłe i pogłębione, policzki zielonawo-sine, włosy najeżone pod wpływem trwogi, przypomniały owe mchy, które, podług ludowej legendy, rosły na czaszce wisielców.

Niko Deck zdumiony był do najwyższego stopnia tem co widział i słyszał. Doktór Patak doszedł już do najwyższego stopnia trwogi, wszystkie nerwy w nim drgały, oczy wyrażały śmiertelną obawę, stał nieruchomy, jakby skamieniały.

Straszliwe to zjawisko nie trwało dłużej nad minutę. Potem światło słabło stopniowo, hałas cichł zwolna, a na płaskowzgórzu Orgall zapanowała znów cisza i ciemność.

Naturalnie, że wędrowcy nasi nie mogli już zasnąć; doktór był nawpół żywy ze strachu, leśniczy, wsparty o kamienną ławkę, czekał wschodu jutrzenki.

O czem myślał Niko Deck wobec tylu nadzwyczajnych zjawisk, które może zachwiały jego postanowieniem? Czy swoją śmiałą wycieczkę dalej jeszcze prowadzić będzie? Powiedział wprawdzie, że dostanie się do zamku, zwiedzi wieżę… Ale czy nie dość, że dotarł do muru okalającego zamczysko, że naraził się na gniew duchów i wywołał walkę żywiołów? Przecież nikt mu tego za złe nie weźmie, że nie dotrzymał danego przyrzeczenia, jeśli powie w wiosce, że dotarł aż do murów zaklętego zamku.

Nagle doktór chwycił go za rękę, i ciągnąc go za sobą, rzekł stłumionym głosem:

– Chodź… chodź!…

– Nie! – odpowiedział Niko.

I powstrzymał doktora, który bezsilny osunął się na ziemię.

Nareszcie okropna noc się skończyła; jak leśniczy, tak doktór nie umieli sobie zdać sprawy z upływającego czasu. Nakoniec na niebie ukazały się pierwsze blaski jutrzenki.

Promienie różowego światła oświecały od strony wschodniej wierzchołki góry Paring, wznoszącej się z drugiej strony doliny Syl. Białawe mgły wiły się ponad dolinami i górami, niebo mieniło się różnorodnemi barwy.

Niko obejrzał się na zamek, którego kształty wychylały się coraz wyraźniej pośród mgły porannej; wkrótce widać już było mur, kaplicę, a następnie odwieczny buk, którego liście szemrały za lekkim wiatru podmuchem.

Z pozoru zamek wyglądał tak, jak zwykle. Dzwon był nieruchomy, jak również stara chorągiewka na dachu. Dymu nie było widać, a zakratowane okna wieży były starannie zamknięte.

Ponad tarasem krążyło kilka ptaków, wydając ostre krzyki.

Niko spojrzał w stronę głównego wejścia, prowadzącego do zamku. Zwodzony most zamykał wejście do podziemnej galeryi, obok, którego wznosiły się dwa kamienne słupy, ozdobione herbami baronów de Gortz.

Wypadki nocne nie wpłynęły bynajmniej na zmianę postanowienia leśniczego, który się nigdy nie cofał przed niczem. Ani tajemniczy głos, ostrzegający go w karczmie pod królem Maciejem, ani zjawiska nadprzyrodzone dźwięków i światła których był świadkiem, nie powstrzymałyby go od przejrzenia zamku. W godzinę zwiedzi galeryę i wieżę i dotrzymawszy zobowiązania, powróci przed południem do Werst.

Co do doktora Patak, ten był już tak przygnębiony i przerażony, że nie miał ani sił, ani woli do opierania się. Szedł, gdzie go popychano, a gdy upadł na ziemię, nie miałby siłę się podnieść. To też nie zrobił żadnej uwagi, gdy leśniczy wskazując na zamek rzekł:

– Chodźmy!

A jednak w dzień doktór mógł był powrócić do Werst, nie lękając się zabłądzenia w lesie. Nie było to jednak żadną z jego strony zasługą że pozostał z Nikiem; jeżeli bowiem nie porzucił swego towarzysza, to tylko dla tego, że nie zdawał sobie sprawy z groźnego położenia. To też gdy leśniczy pociągnął go w stronę zamku, doktór poszedł zanim bez wahania.

W murze otaczającym zamczysko nie było żadnego wyłomu, żadnej szczerby, przez którą możnaby się dostać do wnętrza. Mogło się to nawet dziwnem wydawać, że stare mury nie podlegały dotąd ruinie, chociaż można to było przypisywać ich grubości. Dostać się na wierzch muru aż do wieżyczek, wznoszących się w odstępach było niepodobieństwem, gdyż mur wznosił się ponad rowem, i miał do czterdziestu stóp. Zdawało się więc, że Nik, dostawszy się zamku napotka nieprzezwyciężone przeszkody, które mu nie pozwolą dostać się do wnętrza.

Na szczęście, albo na nieszczęście dla niego, ponad wejściem do podziemnej galeryi znajdował się rodzaj strzelnicy, czy też framugi, w której umieszczano armaty. Uchwyciwszy się więc łańcucha, który od zwodzonego mostu zwieszał się aż do ziemi, mógł człowiek silny i zręczny dostać się do tej framugi. Otwór strzelnicy był tak duży, że człowiek mógł wygodnie przejść przez niego, ale kto wie, czy nie był z drugiej strony zakratowany? Tą więc drogą Niko mógł się dostać do wnętrza starego zamku.

chat18.jpg (188954 bytes)

Niewiele myśląc, zszedł w ukośnym kierunku ze wzgórza w głąb rowu, zarzuconego kamieniami i zarośniętego zielskiem. Stąpając nie można było wiedzieć, czy przypadkiem pod bujnem zielskiem nie kryją się setki jadowitych wężów i padalców, lęgnących się zwykle w miejscach wilgotnych.

W głębi rowu, niegdyś zapełnionego wodą, sączył się mały strumyczek, który można było z łatwością przeskoczyć.

Niko nie stracił ani odrobiny zimnej krwi i energii fizycznej i moralnej, gdy tymczasem doktór postępował za nim machinalnie.

Przeszedłszy przez strumyk, leśniczy postępował wzdłuż muru ze dwadzieścia kroków i zatrzymał się pod wejściem do podziemnej galeryi, w miejscu, w którem zwieszał się łańcuch od zwodzonego mostu. Pomagając sobie rękami i nogami, miał nadzieję, że dostanie się do kamiennego gzemsu, wystającego poniżej strzelnicy.

Niko nie chciał zmuszać doktora Patak, aby się wdrapywał na mury, gdyż jego tusza stanęłaby temu na przeszkodzie, uścisnął go więc tylko za rękę i polecił mu, aby się nie ruszał z tego miejsca. Potem zaczął się wpinać za pomocą łańcucha, co dla silnego jak on górala, nie przedstawiło zbyt wielkich trudności.

Gdy doktór spostrzegł, że jest sam, zrozumiał w części, w jak groźnem znajduje się położeniu. Towarzysz jego był już o jakie dwanaście stóp ponad ziemią, co widząc, doktór zawołał z najwyższą trwogą:

chat19.jpg (190071 bytes)

– Zatrzymaj się, Niku… zatrzymaj się…

Ale leśniczy nie słuchał go.

– Chodź tu… chodź tu… albo ja odejdę!… jęczał doktór, podnosząc się z trudnością z ziemi.

– Nie nudź mnie, odpowiedział Niko i dalej wspinał się po łańcuchu ku górze.

Doktór Patak, pod wpływem szalonego strachu, chciał się wydostać napowrót na wzgórze, aby znaleźć się znów na płaszczyźnie Orgall i zmykać co prędzej w stronę wioski Werst…

Ale o dziwo, wobec którego niczem były owe zjawiska nocne, doktór nie mógł się ruszyć z miejsca…

Nogi jego były tak skrępowane, jakby je uchwyciły kleszcze, ani drgnąć, ani posunąć się nie był w stanie… Zdawało mu się, że nagle przyrósł do ziemi. Czyżby się dostał w jaką zasadzkę. Trwoga nie dozwoliła mu się zastanawiać, lecz zdawało mu się, że gwoździe jego obuwia przylgnęły do ziemi.

Stał więc nieruchomy, nie mając odwagi nawet krzyczeć… Wyciągnął tylko z rozpaczą ręce ku niebu, jak gdyby się chciał wyrwać z tych złowrogich sideł, ukrytych we wnętrzu ziemi.

Tymczasem Niko dosięgnął już do miejsca, gdzie znajdował się otwór prowadzący do galeryi podziemnej i oparł się ręką o żelazne okucie, na którem wspierały się zawiasy zwodzonego mostu…

W tej chwili z piersi jego wyrwał się krzyk boleści. Niko cofając się nagle w tył, jak gdyby został rażony piorunem, ześlizgnął się po łańcuchu, który uchwycił instynktownie i stoczył się w głąb rowu:

– Tajemniczy głos prawdę mówił, gdy przepowiadał, że spotka mnie nieszczęście! szepnął i stracił przytomność.

Poprzednia częśćNastępna cześć