Jules Verne
zamek w karpatach
(Rozdział VII-X)
[z ilustracjami George'a Rouxa]
Przekład z francuskiego J.J.
nakład Gebethnera i Wolffa
Warszawa 1894
© Andrzej Zydorczak
Rozdział VII
rudno opisać niepokój, który ogarnął mieszkańców wioski Werst, po oddaleniu się leśniczego i doktora Patak. Niepokój ten wzrastał z każdą chwilą, a upływające godziny wydawały się im wiekami.
Sędzia Koltz, karczmarz Jonasz i nauczyciel Hermod, w towarzystwie kilku jeszcze osób, stali prawie ciągle na tarasie. Wszyscy przypatrywali się uważnie zamkowi, czy nie dostrzegą na nim czegoś nadzwyczajnego. Ale dymu nie było widać z wieży, o czem się mogli przekonać przez lunetę, zwróconą ciągle w tym kierunku. Rzeczywiście dwa złote wydane na lunetę, nie mogły być lepiej zużytkowane i nawet sędzia Koltz, chociaż bardzo oszczędny, przyznał, że instrument jest bardzo pożyteczny.
W południe, gdy pasterz Frik powrócił z trzodą z pastwiska, zarzucono go pytaniami, badając, czy nie widział czego nadzwyczajnego.
Frik opowiadał, że przebiegł całą dolinę rzeki Syl, ale nie widział nic podejrzanego.
Po obiedzie wszyscy znów zajęli swoje stanowiska obserwacyjne; nikt nie siedział w domu, ale też nikt nie miał odwagi iść do karczmy pod królem Mateuszem, gdzie można było usłyszeć tajemnicze głosy. Mury często miewają uszy, jak mówi przysłowie, ale jeszcze nikt nie słyszał, aby miały usta!…
To też Jonasz lękał się, aby jego karczma nie została z tego powodu zaniedbana; w cóżby się wtedy jego handel obrócił? Chcąc uspokoić mieszkańców wioski, Jonasz przeszukał troskliwie cały dom, zwiedził wszystkie izby, otwierał kufry i skrzynie, zaglądał do każdego kącika w wielkiej sali, był w piwnicy i na strychu, aby się przekonać, czy jaki złośliwy żartowniś nie ukrył się w którym zakątku, aby wszystkich nastraszyć i zaciekawić. Ale nic nie znalazł!… Naokoło domu także żadnych nie odnalazł śladów. Jedna strona domu dotykała aż do strumienia Nyad i z tej strony niepodobieństwem było dostać się do okien, wysoko wzniesionych ponad wodą, do której dosięgał mur, okalający dom.
Jonasz wiedział dobrze, iż pod wpływem strachu ludzie nic nie rozumieją i że długi czas upłynie, zanim w karczmie zrobi się znów gwarno i tłumno.
Zobaczymy, czy ta złowroga przepowiednia się spełni.
Nie uprzedzajmy jednak wypadków i powróćmy do leśniczego i doktora.
Niko widząc zmartwienie wuja i siostry swej Mirioty, obiecał jak najkrócej bawić w zamku. Mniemał, że powróci wieczorem, jeśli mu się nic złego nie przytrafi. Wszyscy więc oczekiwali niecierpliwie jego powrotu, nie przewidując jakie w drodze napotka trudności, i że będzie zmuszony nocować na płaskowzgórzu Orgall.
Naturalnie, że obawa mieszkańców wioski spotęgowała się jeszcze za nadejściem nocy. Skoro godzina ósma wybiła na zegarze kościelnym w Wulkan, nikt nie krył już swego niepokoju. Co się to stało, że wędrowcy nie powracali?… Nikt nie miał zamiaru powracać do domu, gdyż każdemu zdawało się, że w dali widzi zbłiżających się leśniczego z doktorem.
Sędzia Koltz z córką doszedł aż do zakrętu drogi, tam, gdzie pasterz stał na czatach. Co chwila łudził się, że widzą jakieś cienie, wysuwające się z wąwozu. Ale droga była pusta, gdyż mało kto odważył się przebywać góry w nocy. A przytem był to wtorek, ale przedtem ani on, ani nikt na to nie uważał.
– Ojcze – odezwała się Miriota – kto wie, czy Nika nie uwięziły tam złe duchy? Kto wie, czy go kiedy ujrzymy?… Może on już nie żyje?
Sędzia Koltz starał się ją uspokoić, ale w duchu sam drżał o siostrzeńca. Wreszcie noc zapadła i Koltz, zostawiając na stanowisku Frika, powrócił z córką do domu.
Przerażona i smutna Miriota nie mogła całą noc zmrużyć oczu.
Nazajutrz o wschodzie słońca wszyscy mieszkańcy wioski byli już na nogach. Jedni kierowali się w stronę wąwozu, inni przechadzali się po drodze, a wszyscy rozmawiali o wypadkach tak żywo ich obchodzących. Mówiono, że pasterz Frik nie zapuścił się dziś w głąb lasów Plesa, lecz szedł brzegiem, a nie czynił tego bez ważnego powodu.
Trzeba więc było czekać na jego powrót i znowu sędzia Koltz, Miriota i Jonasz wyszli na koniec wsi na spotkanie.
Po półgodzinnem oczekiwaniu Frik ukazał się na drodze, ale szedł bardzo wolno, z czego nie można było wróżyć, że dobre wieści przynosi.
– I cóż dowiedziałeś się, Friku? – zapytał niecierpliwie sędzia Koltz.
– Nic – odpowiedział pasterz.
– Nic – szepnęła Miriota, której serce silniej zabiło z trwogi.
– O wschodzie słońca spotkałem dwóch ludzi w odległości pół mili od wioski, – mówił dalej pasterz. – Najpierw myślałem, że to Niko z doktorem. Nie! byli to jacyś nieznajomi!
– I któż to był taki? – podchwycił Jonasz.
– Dwaj podróżni, którzy z rana przeszli przez granicę Wołoszczyzny.
– Rozmawiałeś z nimi?
– Tak.
– Czy oni tu przyjdą do wioski?
– Nie, oni szli w kierunku Retyezat, na której szczyt pragną się dostać.
– Więc to są dwaj turyści?…
– Zdaje mi się, że wyglądają na to…
– A czy tej nocy, przechodząc przez wąwóz Wulkan, nie dostrzegli nic nadzwyczajnego w stronie zamczyska?
– Nie, wszak byli za daleko od zamku, bo jeszcze po tamtej stronie granicy – odparł Frik.
– Więc nic nie wiesz o Niku i doktorze?
– Nic; zresztą będziecie mogli sami rozpytać się o to podróżnych, gdyż za kilka dni przybędą do Werst, aby tu odpocząć, zanim pojadą do Koloswar.
– Żeby im kto nie zganił mojej karczmy, powiedział sobie w duchu zasmucony Jonasz. Kto wie, czy będą chcieli u mnie zamieszkać.
Myśl ta prześladowała karczmarza dniem i nocą.
Wszystko więc pozostało tajemniczem i niewyjaśnionem… Godziny upływały, a nasi wędrowcy nie zjawili się dotąd… Pokazuje się, że nikt nie może bezkarnie zbliżyć się do przeklętego zamku.
Po długiej naradzie postanowiono iść na pomoc leśniczemu i doktorowi. Choćby się przyszło narazić na największe niebezpieczeństwo, nie można ich przecie zostawić bez pomocy. Znajdzie się przecież kilku odważnych ludzi, którzy przedostaną się przez las Plesa i dostaną się do zamku wśród gór.
Tymi odważnymi byli: sędzia Koltz, pasterz Frik i karczmarz Jonasz. Nauczyciel Hermod dostał nagle takiego bólu w nodze, że nie mógł się ruszyć z krzesła.
Wszyscy więc trzej wyżej wymienieni, uzbroiwszy się doskonale, ruszyli w stronę wąwozu Wulkan i wkrótce wkroczyli w gęstwinę leśną.
Mieli nadzieję, że w drodze spotkają tych, których szukali; zresztą spodziewali się, że natrafią na ślad, którym postępował leśniczy z doktorem.
Można sobie wyobrazić jakie zamięszanie panowało w Werst po ich oddaleniu się.
– Po co oni się narażają! – wołali tchórze – tamtych nie uratują, a sami zginąć mogą!
Zginą! – to nie ulega wątpliwości. Biedna Miriota będzie opłakiwała nietylko brata, ale i ojca.
Smutek ogarnął serca wszystkich, tem więcej, że powrotu sędziego Koltz i jego towarzyszy nie można się było spodziewać przed zapadnięciem zmroku.
Jakież zatem było zdziwienie, gdy około drugiej po południu ujrzano tych odważnych ludzi wracających. Miriota wybiegła na ich spotkanie, zalewając się radosnemi łzami.
Lecz pomiędzy wracającymi nie było Nika.
– A gdzież jest biedny Niko? – zapytała Miriota przestraszona.
W tej chwili jednak spostrzegła Nika leżącego na noszach, zrobionych naprędce z gałęzi, które z trudem dźwigali Jonasz z pasterzem.
Niko umarł! – zawołała z najwyższą trwogą.
– Nie, nie umarł – odpowiedział doktór Patak – ale i on i ja zasłużyliśmy na tę karę.
Młody leśniczy był rzeczywiście nieprzytomny. Leżał sztywny, blady, a nierówny oddech podnosił jego piersi. Doktór nie był blady, ale to tylko dzięki znużeniu, wywołanemu pochodem.
Gdy przyniesiono Nika do wioski i złożono go w pokoju sędziego Koltz, kilka minut leżał jeszcze z przymkniętemi oczami; wkrótce jednak otworzył powieki i spojrzał po otaczających. Chciał się podnieść, ale nie mógł tego dokazać, połowa jego ciała była nieruchoma, jakby sparaliżowana.
Biedny leśniczy potrzebował spokoju i wypoczynku, to też sędzia Koltz ustąpił mu swego pokoju, i wkrótce chory zasnął.
Tymczasem karczmarz Jonasz opowiadał licznie zebranym słuchaczom wszystkie szczegóły dzisiejszej wyprawy.
– Sędzia Koltz, Frik i ja – mówił – natrafiliśmy na ścieżkę, którą w gęstwinie zrobili Niko z doktorem i zaczęliśmy się zbliżać ku zamkowi. Szliśmy już tak ze dwie godziny, wdzierając się z trudnością pod górę i znajdowaliśmy się już niedaleko brzegu lasu, gdy spostrzegliśmy z daleka dwóch ludzi, w których poznaliśmy doktora i leśniczego. Doktór był już bez sił, a leśniczy upadł na ziemię. Niewiele mogliśmy się od nich dowiedzieć, gdyż doktór był prawie nieprzytomny a Niko leżał nieruchomy, jak kłoda drzewa. Naprędce zrobiliśmy nosze z gałęzi i na nich umieściliśmy biednego Nika, doktór także trochę sił odzyskał; zawróciliśmy więc do wioski, dźwigając Nika.
Co jednak było powodem wypadku, który spotkał Nika i czy ten ostatni dostał się do wnętrza zamku lub nie, to ani karczmarz, ani sędzia Koltz, ani pasterz Frik nie umieli na to odpowiedzieć, gdyż doktor był tak zmęczony i przestraszony, że ani słówka się jeszcze nie odezwał.
Jednakże Patak musiał już teraz mówić! Wszak obecnie nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo tu, w wiosce, w kółku przyjaciół i znajomych. Nie potrzebował się lękać wpływu złych duchów, a choćby mu one kazały milczeć pod przysięgą i nie wyjawić nikomu tajemnicy zamku wśród gór, wzgląd na dobro publiczne zwalniał go od dotrzymania tej przysięgi.
– Uspokój się, doktorze – rzekł sędzia Koltz – i przypomnij sobie, jak to było!
– Chcecie ażebym mówił?…
– Rozkazuję ci w imieniu wszystkich mieszkańców wioski Werst, gdyż chodzi tu o spokój i niebezpieczeństwo wszystkich!
Duży kieliszek wódki rozwiązał doktorowi język. Po chwili mówił urywanym głosem.
– Poszliśmy obydwaj z Nikiem i popełniliśmy szaleństwo!… Cały dzień przedzieraliśmy się przez ten las przeklęty… Zaledwie przed wieczorem dostaliśmy się do zamku… Ach! jeszcze drżę na to wspomnienie i nigdy w życiu nie zapomnę!… Niko chciał się dostać do zamku, aby noc przepędzić w wieży… czyli sypialni belzebuba!…
Doktór mówił to wszystko z taką trwogą, że dreszcz przejmował słuchaczy.
– Ja się na to nie zgodziłem – mówił dalej doktór. – Aż mi włosy powstają na głowie, skoro pomyślę, coby się było stało, gdybym był się zgodził na żądanie Nika!… Niko przystał więc na to, że będziemy nocowali na płaszczyźnie Orgall, pod gołem niebem. Ale moi przyjaciele, co to była za noc!… Czybyście mogli spać, kiedy duchy nie pozwalają wam zmrużyć oka!?… Nagle ukazują nam się w chmurach jakieś płomieniste smoki… i spadają na płaszczyznę, aby nas pożreć!…
Oczy wszystkich zwróciły się ku niebu, jakby szukając na niem owych fantastycznych widziadeł.
– W kilka chwil później – mówił dalej doktór – dzwony zamkowej kaplicy zaczęły dzwonić na gwałt…
Niejednemu ze słuchających zdawało się, że słyszy ten dzwon złowrogi.
– Potem ryk straszliwy dał się słyszeć w powietrzu… czy też jakieś wycia dzikich zwierząt, – opowiadał z trwogą doktór; – następnie światło trysnęło z okien wieży… jakiś piekielny płomień oświecał całe płaskowzgórze… My z Nikiem spojrzeliśmy na siebie… wyglądaliśmy jak trupy… straszne, przerażające widzenie!…
Twarz doktora wyrażała trwogę, w oczach malował się obłęd i w istocie można się było zapytać, czy nie wraca z tamtego świata.
Nie był nawet w stanie dalej opowiadać, i dopiero drugi kieliszek wódki sił mu nanowo dodał.
– Ale cóż się stało biednemu Nikowi? – zapytał sędzia Koltz, gdyż chciał się dowiedzieć o wypadku, którym tajemniczy głos groził leśniczemu w karczmie.
– Gdy się wreszcie rozwidniło – odpowiedział doktór – błagałem Nika, aby zaniechał swego zamiaru… Ale znacie go, jaki jest uparty… zszedł więc do rowu i ja byłem zmuszony iść a nim, gdyż ciągnął mnie za sobą… Zresztą sam już nie wiedziałem, co się ze mną dzieje… Niko usiłował się dostać ponad wejście podziemnej galeryi i w tym celu uchwycił za łańcuch, zwieszający się od zwodzonego mostu… W tej chwili odzyskałem trochę przytomności i chciałem powstrzymać tego śmiałka!… Zaklinam go, aby się cofnął póki czas i wraz ze mną powrócił do Werst… „Nie!” krzyknął Nik… Co do mnie wyznaję otwarcie, że chciałem uciekać, i zdaje mi się, że każdy z was uczyniłby to samo, będąc na mojem miejscu. Ale napróżno usiłowałem się poruszyć, moje nogi były, jak gdyby wrośnięte w ziemię… i żadną miarą nie mogłem się ruszyć z miejsca… byłem jak lis uchwycony w sidła… Nagle usłyszałem krzyk… ale jaki krzyk!… Wyrwał on się z ust Nika, który, puszczając łańcuch, upadł w głąb rowu, jak gdyby go jakaś niewidzialna zepchnęła ręka!
Doktór opowiedział rzeczywiście wszystko tak, jak się wydarzyło, nic nie dodając i nie ujmując, chociaż wyobraźnia jego silnie była podnieconą.
– Niko zemdlał, a ja nie pospieszyłem mu z pomocą, nie mogąc się ruszyć z miejsca… Nagle czuję, że tajemnicza potęga znika, żem wolny, że się mogę ruszyć, biegnę więc do Nika i zwilżywszy chustkę w wodzie, zacząłem go trzeźwić. Wkrótce odzyskał przytomność, lecz nie mógł się podnieść, gdyż połowa jego ciała była jakby sparaliżowana. Wreszcie z moją pomocą, z trudem i wysiłkiem nadzwyczajnym wydostał się na płaskowzgórze, i zaczęliśmy się wlec ku wiosce… Po godzinie drogi, ból jego tak się powiększył, że musieliśmy się zatrzymać. Nakoniec ja miałem sam udać się do wioski, aby wezwać pomocy. Wtem ujrzeliśmy sędziego Koltz, Jonasza i Frika, przybywających tak w porę!
Co do stanu chorego, doktór Patak nie śmiał wygłosić stanowczego zdania, gdyż nie wiedział jak określić tego rodzaju chorobę. Zapytany odpowiedział poważnie:
– Gdy choroba jest zwykłą, to i tak rzecz niesłychanie ważna; ale gdy wypływa z przyczyn nadprzyrodzonych, jeden tylko czort mógłby z niej uzdrowić.
Nie była to zbyt dobra wróżba dla Nika. Na szczęście Patak mógł się mylić.
Niko był zdrów i silny, można więc było mieć nadzieję, że natura zwycięży chorobę, byleby tylko Patak nie pielęgnował go troskliwie.
owyższe wypadki nie mogły uspokoić trwogi mieszkańców wioski Werst. Teraz nie można już było wątpić, że nie były to nic nieznaczące pogróżki owych ust tajemniczych. Niko dotknięty niewytłómaczonym cierpieniem, był bezwątpienia ukarany za nieposłuszeństwo i zuchwałość.
Zdarzenie to było przestrogą dla wszystkich, którzyby chcieli naśladować Nika. Ktoby się odważył pójść do zamku, naraziłby z pewnością życie. Gdyby leśniczy był wszedł do zamku, jużby go nikt żywym nie ujrzał w wiosce.
To też trwoga ogarnęła nietylko mieszkańców wioski Werst, ale nawet wioski Wulkan i innych miejscowości, położonych w dolinie rzeki Sil. Niektórzy mówili nawet o zupełnem wyniesieniu się z tych okolic; cyganie również nie chcieli pozostać w pobliżu zamczyska. Któżby bowiem sąsiadował z istotami nadprzyrodzonemi i złośliwemi? Trzeba się więc było przenieść w inną okolicę komitatu, chyba, że władza odważy się zniweczyć to groźne siedlisko. Lecz czy ludzie potrafią zwyciężyć siły nadprzyrodzone?
Przez pierwszy tydzień miesiąca czerwca nikt nie wychodził po za obręb wsi, nawet po to, aby pracować nad uprawą roli. Każde bowiem uderzenie motyką mogło wywołać ukazanie się widma, ukrytego we wnętrzu ziemi. Nawet pług, odkładając skibę, uwolnić mógł strzygi. Siejąc zaś ziarno, nie można było być pewnym, czy nie wyrośnie na jego miejscu dyabelskie jakie zielsko.
– Takby się stało z pewnością! – powtarzał z najgłębszem przekonaniem pasterz Frik.
On także nie zapuszczał się teraz ze swoją trzodą na pastwiska Sil.
Tak więc wioska pozostawała pod groźbą trwogi. Roboty w polu były zupełnie zaniedbane. Wszyscy siedzieli w domu, zamykając szczelnie drzwi i okna. Sędzia Koltz nie wiedział w jaki sposób zbudzić odwagę w drugich, gdyż nie mógł jej zbudzić w sobie. Zdawało mu się, że najlepszym do tego środkiem było udać się do Kolosvar i prosić o opiekę władzy.
Dym ukazywał się kilkakrotnie ponad wieżą, odróżniając się od mgły, wijącej się na płaskowzgórzu Orgall.
W nocy chmury przybierały czerwoną barwę, jak gdyby mieniły się odblaskiem pożaru. Zdawało się nawet, że jaskrawe płomyki unoszą się ponad zamkiem.
Odgłosy, które tak przeraziły doktora Patak, powtarzały się jeszcze ku wielkiej trwodze mieszkańców wioski Werst. Pomimo odległości wiatr południowo-zachodni przynosił odgłos głuchych grzmotów, których echo rozlegało się pomiędzy górami.
Wystraszeni ludzie mniemali, że czują wstrząśnienia podziemne, jak gdyby jakiś dawny krater zaczął się burzyć wśród łańcucha gór. Choć w tem wszystkiem co widzieli i słyszeli mieszkańcy Werst, było bardzo dużo przesady, nie można było jednak zaprzeczyć objawienia się niektórych dotykalnych faktów.
Karczma pod królem Maciejem, była wciąż pusta; nikt nie miał odwagi przestąpić jej progu i biedny Jonasz sądził, że będzie musiał zwinąć handel dla braku klienteli. Na szczęście przybycie dwóch podróżnych wpłynęło na zmianę tego przykrego stanu rzeczy.
Wieczorem dnia dziewiątego czerwca, około godziny ósmej, ktoś zastukał do drzwi karczmy. Jonasz pospieszył otworzyć, gdyż drzwi na zardzewiałych zawiasach nie otwierały się zbyt łatwo.
Jakkolwiek ucieszony przybyciem gości, Jonasz lękał się jednak czy nie ujrzy upiora, któremuby nie mógł udzielić schronienia. Nie otwierając więc drzwi, zaczął się wypytywać:
– Kto tam?
– Dwaj podróżni.
– A czy żywi?
– Ma się rozumieć.
– Czy jesteście tego pewni?
– Jak najpewniejsi, ale jeśli pozostawisz nas dłużej na dworzu, panie karczmarzu, kto wie, czy nie umrzemy z głodu!
Wreszcie Jonasz odsunął zasuwkę i dwaj mężczyźni weszli do izby. Zaraz na wstępie prosili właściciela karczmy o dwa pokoje, gdyż postanowili przepędzić w Werst dwadzieścia cztery godzin.
Przy migotliwem świetle lampki, Jonasz przypatrywał się uważnie podróżnym, którzy wydali mu się zwyczajnymi ludźmi. Szczęście więc zaczęło się uśmiechać właścicielowi karczmy pod Królem Maciejem.
Młodszy z dwóch podróżnych, mógł mieć lat trzydzieści kilka. Był wysokiego wzrostu, rysów twarzy szlachetnych i pięknych. Czarne oczy, ciemne włosy i takaż elegancko utrzymana broda, oraz wyraz twarzy nieco dumny i tęskny, pociągały ku sobie i nadawały mu pewną cechę, właściwą ludziom arystokratycznego pochodzenia. To też taki baczny spostrzegacz, jak Jonasz, odrazu zwrócił na to uwagę.
Gdy zapytał o nazwiska podróżnych, młody człowiek odpowiedział:
– Proszę zapisać w księdze: hrabia Franciszek de Télek i żołnierz jego Rotzko.
– Z jakiej miejscowości panowie przyjeżdżają?
– Z Krajowy.
Krajowa jest to jedno z większych miasteczek Rumunii, które graniczy z prowincyą Siedmiogrodu od południowej strony. Zatem Franciszek de Télek był pochodzenia rumuńskiego, tak jak się tego domyślał Jonasz od pierwszego wejrzenia.
Rotzko miał lat czterdzieści, był wysoki i tęgi, ciemne, gęste włosy i bujny zarost nadawały mu cechę wojaka. Miał na sobie torbę żołnierską, a w ręku niewielki tłómoczek.
Więcej rzeczy młody hrabia nie miał ze sobą, gdyż podróżował jak turysta, po większej części pieszo. Dowodziło tego nawet i jego ubranie: płaszcz zwinięty i zawieszony przez ramię, bluza obciśnięta pasem, od którego zwieszał się nóż myśliwski w rzemiennej pochwie, grube buty i kamasze, oraz mała na głowie czapeczka.
Byli to ci sami podróżni, których przed kilku dniami spotkał pasterz Frik, dążących do Ratyezat. Zwiedziwszy okolice aż do granic Mazos i więcej godne uwagi wierzchołki gór, przybyli do Werst w celu odpoczynku, aby następnie zwiedzić dolinę rzeki Sil.
– Czy macie dla nas jakie oddzielne pokoje? – zapytał Franciszek d Télek.
– I owszem… dwa… trzy… cztery… wiele pan hrabia będzie sobie życzył – odpowiedział Jonasz.
– Wystarczy nam dwa pokoje – odezwał się Rotzko – ale trzeba, żeby były obok siebie.
– Czy te byłyby dobre? – zapytał Jonasz, otwierając dwoje drzwi, znajdujących się w głębi izby.
– Bardzo dobre – odpowiedział Franciszek de Télek.
Jonasz odetchnął swobodniej, goście nie lękali się jego karczmy i on także nie potrzebował się ich obawiać, nie były to bowiem żadne nadprzyrodzone istoty, ani upiory, przywdziewające na siebie postać ludzką. Przeciwnie wyglądali na ludzi, których właściciel zajazdu rad widzi u siebie.
– No, teraz może już nie będą unikali mojej karczmy! – powtarzał sobie w duchu Jonasz.
– Jak daleko jesteśmy od Kolosvar? – zapytał młody hrabia.
– Z pięćdziesiąt mil, jadąc drogą, która przechodzi przez Petroseny i Karlsburg – objaśnił Jonasz.
– Czy ta droga jest męcząca?
– Dla pieszych podróżnych bardzo męcząca i jeżeli mi wolno zwrócić uwagę pana hrabiego, to zdaje mi się, że należałoby odpocząć dni kilka…
– Czy moglibyśmy dostać jakąkolwiek wieczerzę? – przerwał mu Franciszek de Télek.
– Jeżeli pan hrabia poczeka cierpliwie półgodziny, będę miał zaszczyt ofiarować mu ucztę godną tak zacnej osoby…
– Chleb, wino, jajka i zimne mięso będą dziś dla nas dostatecznem pożywieniem.
– Przyniosę to zaraz.
– Proszę jak najprędzej.
– W tej chwili.
I Jonasz zwrócił się ku drzwiom wiodącym ku kuchni, gdy zatrzymało go pytanie hrabiego.
– Widzę, że mało masz gości w swojej oberży?
– W istocie, w tej chwili niema tu nikogo, panie hrabio!
– A przecież zdaje mi się, że o tej porze wieśniacy palą fajki i pijają wódkę?
– Nie, to już za późno panie hrabio, tu ludzie chodzą spać z kurami.
Jonasz nie chciał powiedzieć prawdy, dlaczego karczma jego była tak osamotniona.
– Wszakże ta wioska liczy od trzystu do czterystu mieszkańców?
– Mniej więcej tyle, panie hrabio!
– Dziwna rzecz, że nie spotkaliśmy nawet żywej duszy, gdy przechodziliśmy przez główną ulicę wioski.
– A bo to dzisiaj sobota… wigilia niedzieli…
Franciszek de Télek nie pytał już o nic więcej, co było bardzo szczęśliwym wypadkiem dla Jonasza, nie mogącego się jasno wytłómaczyć. I tak biedny Jonasz drżał z trwogi na myśl, że podróżni, dowiedziawszy się historyi przeklętego zamku, uciekną natychmiast z wioski.
– Żeby tylko ten tajemniczy głos nie odezwał się w izbie, gdy oni będą jedli wieczerzę, mówił sobie w duchu, nakrywając do stołu.
W kilka chwil później na białym obrusie stała już skromna wieczerza, jakiej żądał hrabia.
Franciszek de Télek zasiadł do stołu, a naprzeciwko niego zajął miejsce Rotzko, gdyż do tego przyzwyczaili się w drodze; obydwaj zaczęli jeść z apetytem. Po wieczerzy każdy z nich odszedł do swego pokoju.
Podczas wieczerzy młody hrabia i Rotzko nie zamienili nawet dziesięciu słów, to też Jonasz; z wielkiem swojem niezadowoleniem, nie mógł się wcale wmięszać do rozmowy. Zresztą Franciszek de Télek zdawał się być człowiekiem zamkniętego i nieprzystępnego charakteru. Rotzko także nie zdawał się chętnym do udzielania objaśnień.
Jonasz więc musiał poprzestać na powiedzeniu gościom dobranoc. Ale zanim poszedł do swej izdebki na strychu, niespokojnym wzrokiem powiódł dokoła i przysłuchując się szmerom, dochodzącym z zewnątrz, powtarzał w duchu:
– Oby tylko ten szkaradny głos nie obudził ich ze snu!
Noc jednak upłynęła spokojnie.
Nazajutrz w świcie wiadomość o przybyciu podróżnych do karczmy pod królem Maciejem rozeszła się lotem błyskawicy po wsi i mnóstwo mieszkańców zebrało się przed karczmą.
Franciszek de Télek i Rotzko spali jeszcze znużeni wczorajszą wycieczką. Można było przypuszczać, że nie wstaną wcześniej jak około godziny siódmej lub ósmej rano.
Niecierpliwość ciekawych wzrastała z każdą chwilą, chociaż nikt nie miałby był odwagi wejść do izby, dopóki podróżni nie wyjdą ze swych pokoi.
Nareszcie około ósmej ukazali się obydwaj. Przez noc nic im się złego nie stało; przechadzali się swobodnie po głównej izbie karczmy, a potem zasiedli do śniadania.
Jonasz stał na progu i uśmiechając się przyjaźnie, zapraszał dawnych klientów, chcąc pozyskać na nowo ich zaufanie.
– Podróżny, który zaszczycił swoją obecnością moją gospodę, jest rumuńskim szlachcicem, – mówił – czegóż więc możecie się lękać wobec takiego towarzystwa.
Sędzia Koltz najpierwszy zdobył się na odwagę i około godziny dziewiątej wszedł do izby. Za nim podążył nauczyciel Hermod i jeszcze ze czterech innych mieszkańców. Lecz doktór Patak nie chciał im towarzyszyć.
– Noga moja nie postanie u Jonasza – mówił – choćby mi za każdą wizytę płacił po dziesięć florenów.
Musimy tu zrobić jedną uwagę: jeżeli sędzia Koltz odważył się wejść do karczmy, uczynił to nietylko przez ciekawość, ani przez chęć zapoznania się z podróżnymi, bynajmniej! – powodował nim głównie interes.
Jako podróżny, młody hrabia powinien był zapłacić drogowe za siebie i za swego żołnierza. A pieniądze te szły prosto do kieszeni wójta.
Sędzia Koltz więc w grzecznych słowach prosił o zapłatę, a Franciszek de Télek, jakkolwiek nieco zdziwiony tem żądaniem, uczynił mu jednak zadość.
Poprosił nawet sędziego i nauczyciela, aby usiedli przy jego stole. Zaproszeni nie mogli odmówić tak grzecznej prośbie i zajęli miejsca natychmiast.
Jonasz podał najlepsze napoje, na jakie się mogła zdobyć jego piwnica. Kilka obecnych temu osób zażądało także wódki, i w umyśle Jonasza zbudziła się nadzieja, że dawna jego klientela powróci do niego.
Zapłaciwszy żądaną kwotę – Franciszek de Télek zapytał – czy opłata znaczne przynosi korzyści.
– Nie takie, jakbyśmy pragnęli, panie hrabio – odpowiedział sędzia Koltz.
– Czy cudzoziemcy rzadko przyjeżdżają do tych stron Siedmiogrodu?
– Bardzo rzadko, chociaż okolica zasługuje na uwagę – odpowiedział Koltz.
– Podzielam to zdanie – rzekł młody hrabia. – To co widziałem wydaje mi się godnem uwagi przedsiębiorców i turystów. Ze szczytu góry Retyezat podziwiałem doliny rzeki Sil, i miasteczka rozrzucone w stronie wschodniej, jak również malowniczy łańcuch gór.
Wszystko to bardzo piękne, panie hrabio – odpowiedział nauczyciel Hermod, ale należało jeszcze wyjść na wierzchołek góry Paring.
– Nie wiem, czy mi wystarczy na to czasu – odpowiedział Franciszek de Télek.
– O! dość poświęcić na to dzień jeden.
– Zapewne, ale ja dążę do Karlsburg i chciałbym odjechać jutro rano.
– Jakto, pan hrabia chciałby nas już tak prędko opuścić? – zapytał uprzejmie Jonasz, gdyż pragnąłby był jak najdłużej zatrzymać swych gości.
– Nie mogę postąpić inaczej – odpowiedział hrabia de Télek. Zresztą w jakim celu miałbym pozostać dłużej w Werst?
– Przecież i nasza wioska warta jest uwagi turysty – odezwał się wójt Koltz.
– Jednakże mało uczęszczają do niej podróżni – odpowiedział młody hrabia – a to zapewne dlatego, że okolice tutejsze nie są zbyt ciekawe.
– W istocie, tak jest – potwierdził Koltz, myśląc w tej chwili o zamczysku.
– Tak, niema tu nic ciekawego – odezwał się nauczyciel Hermod.
– Ale, gdzież tam – odezwał się pasterz Frik, któremu to zaprzeczenie wyrwało się z ust prawie mimowoli.
Jakim wzrokiem zmierzyli go sędzia Koltz, a nadewszystko Jonasz, trudno jest nawet opisać. Po co chciał objawiać podróżnemu tajemnice, które go nic nie obchodziły? Skoro mu powie o zjawiskach, które miały miejsce na płaskowzgórzu Orgal i zwróci jego uwagę na zamek wśród gór, to z pewnością przestraszy go i obudzi w nim chęć jak najprędszego opuszczenia wioski. Tym sposobem w przyszłości żaden podróżny nie będzie chciał iść przez wąwóz Wulkan, aby się dostać do Siedmiogrodu.
Doprawdy Frik nie okazał więcej rozumu od swoich owiec.
– Ależ milcz, niedołęgo, milcz! – szepnął mu półgłosem Koltz.
Ale tego było dosyć, aby obudzić ciekawość młodego hrabiego, który, zwracając się do Frika, zapytał o wyjaśnienie słów dopiero co wyrzeczonych.
Pasterz nie lubił się cofać, gdy raz zaczął mówić, a przytem powiedział sobie w duchu, że Franciszek de Télek mógł mu dać dobrą radę, z której skorzysta cała wioska.
– Nie cofam tego, co powiedziałem, panie hrabio! – powtórzył.
– Więc w okolicach Werst jest coś godnego uwagi? – podjął znów Franciszek de Télek.
– Nie, nie! – zawołali obecni z przestrachem, wywołanym myślą, że druga wycieczka do zaklętego zamku, ściągnie na nich nowe nieszczęścia.
Franciszek de Télek z podziwieniem spojrzał na wieśniaków, na obliczu których malował się przestrach.
– Co to znaczy? – zapytał.
– Co to znaczy, mój panie – odpowiedział Rotzko; oto, że istnieje tu podobno jakiś zamek wśród gór?
– Zamek wśród gór? – powtórzył hrabia.
– No tak, w tej chwili wspomniał mi o nim pasterz – odrzekł Rotzko, wskazując na Frika, który kręcił głową, nie mając odwagi spojrzeć na swego pana.
Raz zacząwszy trzeba było iść dalej i opowiedzieć całą historyę pełną zabobonów i urojonych zdarzeń.
Widząc, że niema innego środka ratunku, sędzia Koltz postanowił sam powiedzieć wszystko hrabiemu i powtórzyć mu wieści, krążące o zaklętym zamku.
Można sobie wyobrazić zdziwienie Franciszka de Télek; chociaż nie był on uczonym człowiekiem, zawsze jednak wykształconym do tego stopnia, że nie wierzył w zjawiska i śmiał się z legend. To też opowiadanie o zamku, nawiedzanym przez duchy, obudziło jego niewiarę. Nie widział nic cudownego w tem, co mu opowiadał sędzia Koltz i twierdził, że są to fakta, które można łatwo wytłómaczyć w sposób naturalny. Dym z wieży i odgłos dzwonów nie były niczem nadzwyczajnem, a hałas i blask światła mogły być wynikiem halucynacyi.
Franciszek de Télek zaczął nawet żartować ku wielkiemu oburzeniu słuchaczy:
– Ale, panie hrabio, zdarzyło się jeszcze coś innego – odezwał się sędzia Koltz.
– I cóż takiego?
– Powtarzam, że niepodobieństwem jest dostać się do wnętrza tego zamku.
– Doprawdy?
– Nasz leśniczy z doktorem chcieli przed kilku dniami przedostać się przez mury i o mało co drogo nie przypłacili swej śmiałości.
– I cóż im się stało? – z ironią zapytał hrabia.
Sędzia Koltz opowiedział szczegółowo o przygodach Niko Decka i doktora Patak.
– A więc – zaczął młody hrabia – gdy doktór chciał wyjść z rowu, nogi jego tak silnie trzymały się gruntu, że nie mógł ani kroku postąpić naprzód?
– Nie mógł ani postąpić naprzód, ani się w tył cofnąć, dodał nauczyciel Hermod.
– Musiało to być przewidzenie – odparł Franciszek de Télek – doktór nie mógł się ruszyć ze strachu!
– Niech i tak będzie, panie hrabio – odpowiedział sędzia Koltz.– Ale z jakiej przyczyny Niko Deck doznał tak gwałtownego wstrząśnienia, gdy położył rękę na żelaznych zawiasach zwodzonego mostu?
– Może się uderzył silnie!
– A tak, bardzo silnie – zaczął Koltz – tak silnie, że od tego dnia leży w łóżku…
– No, ale przecież nie jest śmiertelnie chory? – zapytał z pośpiechem hrabia.
– Na szczęście – nie – odpowiedział sędzia Koltz, czekając jakiego wyjaśnienia udzieli mu teraz Franciszek de Télek.
– W tem wszystkiem nie widzę nic nadzwyczajnego – odezwał się hrabia po krótkiej chwili milczenia. – To tylko podług mnie nie ulega wątpliwości, że zamek jest obecnie zamieszkały. Przez kogo, nie wiem, ale w każdym razie nie są to duchy, tylko ludzie, którzy mają jakiś cel ukrywania się. Są to zapewne zbrodniarze, szukający tam schronienia…
– Zbrodniarze – zawołał sędzia Koltz.
– Bardzo być może, a ponieważ się lękają, aby ich tam nie ścigano, starają się utrzymać we wszystkich to przekonanie, że zamek jest nawiedzany przez duchy.
– Jakto, więc pan mniemasz, panie hrabio… – zaczął nauczyciel Hermod.
– Widzę, że mieszkańcy tych okolic są bardzo zabobonni, a ci, którzy rozgościli się w zamku, wiedzą o tem i tym sposobem unikają niepotrzebnych odwiedzin.
Dowodzenia hrabiego były bardzo prawdopodobne, lecz nikt w nie nie wierzył.
Młody hrabia spostrzegł, że nie przekonał słuchaczy, to też dodał tylko.
– Ponieważ panowie nie chcecie zgodzić się ze mną pod tym względem, możecie więc myśleć, co wam się podoba o zamku wśród gór.
– My wierzymy tylko w to, co widzieliśmy na własne oczy, panie hrabio – odpowiedział sędzia Koltz.
– I w to, co istnieje rzeczywiście – dodał nauczyciel.
– Niech i tak będzie, ale doprawdy żałuję, że nie mogę rozporządzać jeszcze dniem jednym, gdyż ja i Rotzko poszlibyśmy zwiedzić ten sławny zamek i zapewniam was, ze wkrótce dowiedzielibyśmy się, co to wszystko znaczy…
– Co? pan hrabia chciałby zwiedzić zamek? – zawołał sędzia Koltz.
– O! nie wahałbym się ani chwili i nawet dyabeł we własnej osobie nie przeszkodziłby mi dostać się do wnętrza.
– Słuchając dowodzeń Franciszka de Télek, obecnych innego rodzaju ogarnęła trwoga. Jak on mógł wyrażać się tak pogardliwie o duchach? Przecież tym sposobem mógł ściągnąć na wioskę jak najgorsze klęski. Wszak duchy słyszały wszystko, co tylko mówiono w karczmie pod królem Maciejem. Kto wie, czy tajemniczy głos nie ozwie się znowu?…
Sędzia Koltz zmuszony był powiedzieć Rumuńczykowi, w jaki sposób przestrzegano leśniczego, grożąc mu surową karą, jeśli ośmieli się iść do zamczyska.
Franciszek de Télek wzruszył tylko ramionami, potem wstał z krzesła mówiąc, że w tej izbie nie mógł się dać słyszeć żaden głos.
– Wszystko to istnieje tylko w waszej imaginacyi – rzekł. – Jesteście zbyt łatwowierni.
Kilku trwożliwych wieśniaków, słysząc te sceptyczne i pełne niedowiarstwa słowa, skierowało się ku drzwiom, aby nie pozostawać dłużej w tak szkodliwem towarzystwie.
Ale Franciszek de Telek powstrzymał ich ruchem ręki.
– Widzę – rzekł – że mieszkańcy wioski Werst zostają pod wpływem strachu.
– I nie bez słuszności, panie hrabio – odpowiedział sędzia Koltz.
– Przecież jest sposób, dozwalający raz wykryć te tajemnicze sprawy, które się dzieją w starym zamku. Pojutrze będę w Karlsburg i jeżeli chcecie, oznajmię o tem wszystkie miejscowej władzy. Wtedy przyślą wam tu zaraz oddział żandarmów, albo agentów policyjnych, i zaręczam wam, że ci ludzie dostaną się do wnętrza zamku i albo wypędzą żartownisiów, którzy się naśmiewają z waszej łatwowierności, albo schwytają zbrodniarzy, którzy mają może jakie złe zamiary.
Była to bardzo dobra rada ze strony hrabiego, ale nie przypadła do gustu mieszkańcom Werst. W ich przekonaniu, ani żandarmi, ani policya, ani nawet cała armia nie poradziłaby nic przeciw duchom upiorom, które rozporządzają nadprzyrodzonemi siłami.
– Nie powiedzieliście mi jeszcze, panowie, – zaczął znowu młody hrabia – do kogo należał, lub należy ten stary zamek?
– Do starożytnej rodziny, od wieków osiadłej w tych stronach, do baronów Gortz – odpowiedział sędzia Koltz!
– Do rodziny barona Gortz? – zawołał Franciszek de Télek.
– Tak jest!
– Czy to do tej samej, z której pochodził baron Rudolf?
– Tak, panie hrabio!
– I nie wiecie, co się z nim stało?
– Nie. Już od wielu lat baron de Gortz nie ukazywał się w zamku.
– Franciszek de Télek pobladł i powtarzał machinalnie wzruszonym głosem:
– Rudolf de Gortz!
odzina hrabiów de Télek jest jedną z najdawniejszych i najbardziej sławnych w Rumunii. Hrabiowie wywodzą swój ród jeszcze wcześniej, niż kraj odzyskał swoją niepodległość przy końcu szesnastego wieku. Nazwisko ich zapisało się chlubnie na kartach dziejowych tej prowincyi, tak obfitującej w przewroty polityczne.
Obecnie jedynym spadkobiercą imienia i majątku hrabiów de Télek był ów młody człowiek, który przybył do wioski Werst.
W dziecinnych latach Franciszek nigdy nie wydalał się z ojcowskiego zamku, gdzie przebywali jego rodzice, otoczeni szacunkiem wszystkich, gdyż bogactw swoich używali zawsze na szlachetne cele. Zaledwie raz do roku wyjeżdżali z zamku Krajowa, gdy sprawy lub interesy zmuszały ich do tego.
Ten rodzaj samotnego wychowania wpłynął stanowczo na usposobienie młodego hrabiego. Jedynym jego nauczycielem był sędziwy starzec, Włoch z pochodzenia, który, sam nie będąc zbyt wykształconym, niewiele także mógł nauczyć Franciszka. To też młodzieniec słabe miał pojęcie o sztuce, naukach i literaturze współczesnej. Ulubionem jego zajęciem były łowy; dniem i nocą przebiegał pola i lasy, ścigając jelenie i dziki, na które napadał z nożem myśliwskim w ręku. Nieraz śmiało wyzywał do walki niedźwiedzia i walczył z nim zwycięsko. Był to więc odważny i silny młodzieniec, gdyż tego rodzaju życie rozwinęło w nim siły fizyczne.
Hrabina de Télek umarła, gdy syn miał zaledwie lat piętnaście, a w sześć lat później młody hrabia stracił ojca, który zginął wskutek nieszczęśliwego wypadku na polowaniu.
Można sobie łatwo wyobrazić boleść Franciszka, osieroconego w tak młodym wieku. Kochał on szczerze i serdecznie rodziców i gorzko opłakiwał ich stratę. Pozostał teraz sam na świecie.
Trzy lata spędził w samotności, w swoim rodzinnym zamku, nie mając odwagi porzucić miejsc, tyle mających dla niego wspomnień. Nie pragnął nawet zawarcia znajomości. Zaledwie dwa razy był w Bukareszcie, dokąd powoływały go interesy. Lecz wyjeżdżał zwykle na krótko i potem zaraz wracał do zamku.
Życie takie nie mogło trwać wiecznie, i wreszcie Franciszek zapragnął poznać świat i ludzi.
Postanowił zatem podróżować, a miał już wtedy dwadzieścia trzy lata. Duży majątek pozwalał mu zadawalniać wszystkie upodobania. Pozostawiwszy więc zamek swój pod opieką starych sług, wyjechał z kraju, zabierając ze sobą Rotzko, starego żołnierza, Rumuna, pozostającego od lat dziesięciu w służbie hrabiego de Télek i będącego zwykłym towarzyszem myśliwskich wypraw młodego hrabiego. Rotzko był człowiekiem odważnym, roztropnym i przywiązanym bardzo do swojego pana.
Zamiarem młodego hrabiego było zwiedzić Europę, zatrzymując się po kilka miesięcy w stolicach i ważniejszych miastach stałego lądu. Mniemał, że tym sposobem uzupełni nieco swoje wykształcenie, wiele pozostawiające do życzenia. Zawczasu więc nakreślił sobie plan podróży.
Najpierw chciał zwiedzić Włochy, gdyż mówił dość biegle po włosku, czego się nauczył od starego księdza. Włochy, obfitujące we wspomnienia miały dla niego tyle uroku, że spędził w tym kraju cztery lata, przebywając kolejno w Wenecyi, Florencyi, Rzymie i Neapolu i nie mogąc się nasycić pięknością sztuki.
– Później zobaczę Francyę, Niemcy, Rosyę i Anglię, więcej nawet skorzystam z pobytu, gdy będę starszym i rozsądniejszym. Piękność zaś włoskiego kraju najwięcej podobać się musi w młodym wieku.
Franciszek de Télek miał lat dwadzieścia siedm, gdy był w Neapolu po raz ostatni. Miał zamiar przepędzić tam zaledwie kilka dni, zanim się uda do Sycylii.
Niespodziewana okoliczność wpłynęła nietylko na zmianę jego usposobienia, lecz zarazem oddziałała na całe jego życie.
Przez kilka lat spędzonych we Włoszech, młody hrabia, jakkolwiek nie bardzo poświęcał się nauce, do której nie miał nadzwyczajnych zdolności, rozwinął jednak w sobie poczucie piękna, które olśniło go nagle, jak niewidomego światło. Zachwycał się więc arcydziełami malarstwa i rzeźby, gdy zwiedzał muzea w Neapolu, Wenecyi i Rzymie. Z rozkoszą również słuchał śpiewu znakomitych artystów, występujących w teatrze.
Z rodziny Franciszka de Télek mieszkali w Neapolu krewni, dość blizcy, ludzie niezamożni ale bardzo zacni. Niewiadomo z jakich powodów nie żyli oni w zażyłości z rodzicami Franciszka.
Jedyną mieli córkę imieniem Stilla. Dzieweczka ta kształciła się w śpiewie i sztukę tę przy dźwięcznym głosie, którym ją natura obdarzyła, posiadła w wysokim stopniu.
Rodzice Stilli postanowili wprowadzić ją na deski sceniczne.
Wkrótce Stilla wystąpiła w teatrze San-Carlo i zyskała sławę. Głos jej czysty, dźwięczny, doskonała metoda i skończona gra dramatyczna, zachwycały publiczność. Stilla śpiewała tylko utwory włoskich mistrzów, którzy wtedy zajęli pierwsze miejsce wpośród kompozytorów. Śpiewała ona kolejno w Turynie, Medyolanie, Wenecyi, Francyi, Rzymie i Neapolu.
Stilla była dla Franciszka siostrą cioteczną. Głos jej bardzo się podobał rozlubowanemu w sztuce młodzieńcowi. Zamiast więc zwiedzić Sycylię i wyjechać z Włoch, postanowił zostać w Neapolu, dopóki siostra występować miała w teatrze San-Carlo.
Ale nietylko on uwielbiał tak głos Stilli. Był jeszcze ktoś drugi, który nie opuszczał żadnego przedstawienia. Człowiek pięćdziesięciokilkoletni, miał wszystkie cechy dziwaka i odludka. Nie żył z nikim i nigdzie nie bywał. Jedyną jego rozrywką, było uczęszczanie do teatru na opery. Zajmował zwykle zakratowaną lożę i słuchał z największą uwagą śpiewu artystów. Śpiew Stilli bardzo mu się podobał. Gdy Franciszek de Télek ujrzał pewnego razu tego człowieka, zachwiał się, poczerwieniał i gniewnie syknął:
– Znowu ta mara!…
Stilla znała tego człowieka z widzenia i, rzecz dziwna, obawiała się go po trosze. Jedynym towarzyszem jego był niejaki Orfanik. W jakim wieku był Orfanik i skąd pochodził, niktby tego nie umiał określić. Wnosząc z jego mowy, gdyż mówić lubił dużo, był on jednym z tych zapoznanych uczonych, których geniuszu ludzie nie umieli ocenić, i którzy z tego powodu nienawidzą świat cały. Musiał to być człowiek zajmujący się odkryciem rozmaitych wynalazków i żyjący kosztem swego bogatego opiekuna.
Orfanik był średniego wzrostu, szczupły i blady. Jedno oko miał zawiązane czarną chustką, gdyż musiał je stracić przy jakichś doświadczeniach z dziedziny fizyki lub chemii. Przytem nosił okulary, gdyż drugie oko miał także osłabione: był krótkowidzem. Przechadzając się samotnie, machał rękami, jak gdyby rozmawiał z jakąś niewidzialną istotą.
Wszyscy bywający częściej w teatrze znali tych dwóch dziwacznych ludzi, którzy podniecali ich ciekawość, i chociaż odludki unikali każdego, dowiedziano się wreszcie o ich nazwiskach i narodowości.
Raz Franciszek de Télek spotkał ich na ulicy, gdy przejeżdżali w odkrytej karecie, stanął i zacisnąwszy ręce, zawołał:
– Rudolfie de Gortz! dlaczego mnie jeszcze prześladujesz!?…
Po niejakim czasie Stilla objawiła chęć porzucenia sceny. Życie domowe bez wysiłków i ciągłych niepokojów poczęło mieć dla niej więcej uroku, niż scena.
Lubownicy śpiewu byli zrozpaczeni utratą tak znakomitej śpiewaczki, która już tylko kilka razy miała się ukazać na scenie.
Najbardziej zagniewanym był ów nieznajomy dziwak, którego Franciszek de Télek raz nazwał Rudolfem baronem de Gortz, a który tak się rozkoszował głosem Stilli.
Orfanik mniej teraz ukazywał się na ulicach Neapolu; widać, że baron był tak smutny, iż zaufany jego towarzysz nie odstępował go prawie, bywał z nim nawet w teatrze, do którego, jak wielu uczonych, niewiele miał upodobania i nie znał się wcale na muzyce.
Wreszcie nadszedł dzień ostatniego występu Stilli.
Gdyby teatr San-Carlo był dziesięć razy większy, jeszcze okazałby się za małym do pomieszczenia widzów, pragnących raz jeszcze usłyszeć śpiewaczkę.
Nieznajomy dziwak zajął zwykłe swoje miejsce w loży. Orfanik znajdował się obok niego.
Stilla ukazała się na scenie bardziej wzruszona, niż kiedykolwiek w życiu, lecz po chwili zapanowała nad sobą i zaczęła śpiewać z zapałem i uniesieniem niezwykłem.
Nareszcie nadeszła ostatnia dramatyczna scena, która się kończy śmiercią bohaterki. Stilla przelewała w czarowne dźwięki muzyki wszystkie uczucia przepełniające jej duszę, głos jej brzmiał czysto i metalicznie, jak dzwonek kryształowy.
Nagle zakratowane okienko w loży barona de Gortz otworzyło się, i ukazała się w niem twarz okolona siwymi włosami. Bystre spojrzenie czarnych oczu podwyższało jeszcze bladość tej twarzy.
Stillę nagle ogarnęła trwoga niewysłowiona, śpiew umilkł… artystka zaś, podnosząc batystową chusteczkę do ust, odjęła ją zbroczoną krwią. W tej chwili zachwiała się i padła jak martwa na ziemię…
Trudno opisać przestrach i zamieszanie, które zapanowało wśród publiczności. Baron de Gortz krzyknął przeraźliwie.
Franciszek wybiegł na scenę i pochylił się nad zemdloną.
– Siostro, o moja siostro! – krzyczał – tyś umarła, umarła!
W istocie Stilla umarła; pękła jej żyła w piersiach. Śpiew jej umilkł wraz z ostatniem tchnieniem.
Hrabia de Télek po tej strasznej scenie rozchorował się tak ciężko, iż nie był nawet na pogrzebie Stilli, na który wyległa prawie cała ludność Neapolu.
Pochowano ją na cmentarzu Campo Santo Nuovo, gdzie na pomniku z białego marmuru wyryto tylko jeden wyraz:
Stilla.
Wieczorem po pogrzebie jakiś samotny człowiek przyszedł na cmentarz Campo Santo Nuovo. Długo stał z pochyloną głową przy grobowcu znakomitej artystki.
Człowiekiem tym był Rudolf baron de Gortz.
Tejże nocy w towarzystwie Orfanika wyjechał on z Neapolu, i od tej chwili nikt nie wiedział o jego losach.
Rozdział X
akie mniej więcej były dzieje tej smutnej historyi.
Franciszek de Télek przez kilka tygodni złożony był chorobą.
Kiedy nareszcie mógł się już podnosić z łóżka, Rotzko prosił go, aby jak najprędzej wyjechał z tego przeklętego miasta i wrócił do swego rodzinnego zamku.
Przed wyjazdem młody hrabia modlił się długo na grobie Stilli.
Wróciwszy do domu rodzinnego, pięć lat spędził w zupełnym odosobnieniu. Wspomnienie tragicznego zgonu siostry pozostało zawsze niezatarte w jego umyśle.
W chwili, kiedy się rozpoczęło nasze opowiadanie, młody hrabia opuścił przed kilku tygodniami swój zamek, i to na usilne błagania swego sługi Rotzko, który pragnął, aby pan rozerwał się trochę.
Hrabia de Télek, ulegając namowom wiernego sługi, postanowił zwiedzić prowincye siedmiogrodzkie. Stary sługa miał nadzieję, że potem namówi pana na podróż po Europie, której wypadki zaszłe w Neapolu nie dozwoliły mu dokończyć.
Najpierw zwiedzili płaszczyzny aż do podnoża Karpat i dotarli do wąwozu Vulkan; potem po wycieczce na górę Rotyezat i do doliny Maros, przybyli odpocząć w wiosce Werst, w zajeździe pod królem Maciejem.
Wiemy, jakie było usposobienie wieśniaków w chwili, gdy Franciszek de Télek przybył do wioski i w jaki sposób dowiedział się on o dziwacznych zdarzeniach, które miały się przytrafiać w zamczysku. Można sobie wyobrazić jego zdziwienie, gdy się dowiedział, że zamek był własnością barona Rudolfa de Gortz.
Wrażenie wywołane z tego powodu zbyt było silne, aby miało ujść uwagi sędziego Koltza i innych obecnych tam osób. Rotzko był w duchu niesłychanie zagniewany na sędziego, że wywołał tę całą głupią historyę.
– Nie wiedzieć po co wleźliśmy tu! – powtarzał sobie w duchu.
Młody hrabia milczał, ale po wyrazie jego twarzy znać było, że był niezwykle wzruszony.
Chociaż sędzia Koltz i jego przyjaciele zrozumieli, że istniała jakaś tajemnica pomiędzy hrabią de Télek a baronem de Gortz, nie śmieli jednak o nią go pytać.
W kilka chwil później wszyscy wyszli z gospody pod królem Maciejem, jeszcze bardziej zaciekawieni zdarzeniami, które nie wróżyły nic dobrego dla wioski.
Czy teraz, skoro młody hrabia dowiedział się, do kogo należy zamek, dotrzyma danego przyrzeczenia? Czy przybywszy do Karlsburga, nie uprzedzi władzy i nie wezwie jej pomocy?
– Jeśli on tego nie uczyni, to ja uczynię! – powtarzał sędzia Koltz. – Trzeba będzie dać znać policyi, aby zwiedziła zamek i przekonała się, czy tam w istocie pokutują duchy, lub mieszkają złoczyńcy. Wioska nie może być dłużej z tego powodu narażona na takie przykrości!
Postanowienie sędziego Koltza żywą wywołało sprzeczkę, jakże bowiem można było stawać do walki z duchami i upiorami? Cóż w takim razie pomogą szable i rewolwery?
Franciszek de Télek, pozostawszy sam w gospodzie pod królem Maciejem, pogrążył się w myślach.
Z godzinę siedział nieruchomy w fotelu, potem wstał, wyszedł z izby na taras i zapatrzył się w dal.
Na płaskowzgórzu Orgall, tuż obok szczytów góry Plesa, wznosił się stary zamek. Tam to prawdopodobnie żył dawniej ów dziwny człowiek, który uczęszczał do teatru San-Carlo.
Teraz zamek był opuszczony, gdyż baron Gortz nie powrócił do niego po bytności w Neapolu. Nikt nie wiedział nawet, co się z baronem stało. Być może już nie żył do tej pory.
Franciszek gubił się w najrozmaitszych domysłach, ale żaden nie wydawał mu się uzasadnionym. Przygoda Niko Decka zaciekawiała go niesłychanie, i pragnął szczerze wyjaśnić tę tajemnicę, a tem samem zapewnić spokój mieszkańcom wioski Werst.
Nie wątpił, że w zamku mieszkają złoczyńcy, którzy tam znaleźli schronienie. Postanowił więc dotrzymać danego słowa i wyjaśnić historyę fałszywych upiorów, uprzedzając o tem wszystkiem policyę w Karlsburgu.
Przedtem jednak postanowił rozmówić się z młodym leśniczym. Około trzeciej godziny po południu udał się sam do domu sędziego, któremu ta wizyta pochlebiała niezmiernie.
Sędzia powiedział hrabiemu kilka komplementów, a mianowicie, jak czuje się szczęśliwym, przyjmując w swoim domu potomka szlachetnej rodziny rumuńskiej, któremu wioska Werst zawdzięczać będzie spokój i zamożność, gdyż turyści nie będą się lękali jej zwiedzać, skoro już nie będą im groziły złośliwe duchy z zamczyska.
Franciszek de Télek podziękował uprzejmie i zapytał, czy mógłby się widzieć z leśniczym.
– Owszem, panie hrabio! – odpowiedział sędzia. – Niko ma się już lepiej i wkrótce będzie mógł pełnić swoje obowiązki.
W tej chwili weszła do pokoju Miriota i grzecznym ukłonem powitała gościa.
– Wszak Niko-Deck nie był niebezpiecznie chory? – zapytał hrabia.
– Nie, panie hrabio, za co Bogu niech będą dzięki! – odparło dziewczę.
– Czy macie tu dobrego doktora?
– Hm, hm, – mruknął sędzia Koltz, dając tym sposobem niezbyt pochlebne świadectwo o zdolnościach Pataka.
– Mamy doktora Pataka, – odezwała się Miriota.
– Czy to ten, który towarzyszył Nikowi w wycieczce do zamczyska?
– Tak, panie hrabio!
– Chciałbym, panno Mirioto, widzieć się z twoim bratem, aby dowiedzieć się o szczegółach tej wyprawy, – rzekł Franciszek.
– Udzieli on ich panu z chęcią, chociaż może być, iż go to trochę zmęczy.
– O! ja nie będę nadużywał jego sił, panno Mirioto, – śmiejąc się odpowiedział hrabia.
– Jestem o to zupełnie spokojna, – rzekła dziewczyna, – trwoży mnie co innego, panie hrabio!
– Cóż takiego?
– Niko podraźnił duchy… Kto wie, czy one nie będą go prześladowały całe życie!
– O, nie lękaj się tego, panno Mirioto, zaradzimy temu jakoś!…
– Więc pan twierdzi, że nic złego nie stanie się Nikowi?
– Ależ nic! Dzięki pomocy policyi za kilka dni każdy będzie mógł zwiedzać wnętrze zamku z takiem bezpieczeństwem, jak drogę w wiosce Werst!
Młody hrabia widział, że nie zdoła zwalczyć wiary w zabobony, która tak głębokie zapuściła korzenie w umysłach tych nieoświeconych ludzi. Nie starał się więc przekonywać Mirioty, o ile jej przekonania są błędne, tylko prosił, aby go zaprowadziła do pokoju leśniczego.
Młoda dziewczyna wskazała mu drogę.
Niko wiedział o przybyciu podróżnych do gospody Jonasza. Gdy Franciszek wszedł do pokoju, leśniczy podniósł się na powitanie. Rodzaj paraliżu, jakiego doznawał w pierwszej chwili, minął już teraz, mógł więc dokładnie odpowiadać na pytania, czynione mu przez hrabiego de Télek.
– Panie Deck, – rzekł Franciszek, uścisnąwszy przyjaźnie rękę leśniczego, – muszę pana najpierw zapytać, czy pan wierzy w obecność złośliwych duchów w starym zamku?
– Muszę w to wierzyć, panie hrabio! – odpowiedział Niko.
– I mniemasz pan, że to one nie dozwoliły panu przekroczyć murów zamku?
– Nie wątpię o tem.
– A dlaczego, jeżeli wolno zapytać?
– Dlatego, że gdyby tam nie było duchów, to wszystko, czego doznałem, byłoby rzeczą niepojętą.
– Może mi pan opowie szczegółowo całą przygodę?
– Bardzo chętnie, panie hrabio!
I Niko zaczął opowiadać to wszystko, o czem hrabia de Télek słyszał już w gospodzie, a co uważał za wynik jakichś naturalnych zjawisk.
W istocie wypadki te możnaby było łatwo wytłómaczyć, gdyby była pewność, że w zamku mieszkają dobrzy, lub źli ludzie, posiadający jakieś przyrządy, któreby mogły wywoływać fantastyczne obrazy. Co zaś do uczucia, jakiego doznał doktor Patak, któremu się zdawało, że jest przykuty do ziemi, mogło to być jedynie wynikiem złudzenia. Bardzo może być, że nie mógł się ruszyć ze strachu, że nogi odmówiły mu posłuszeństwa.
– Ależ panie hrabio, on chciał właśnie uciekać, a takiemu tchórzowi nie zbrakłoby wtedy na chęciach! – odpowiedział Niko. – Przyznaj pan, że to prawda!
– No to przypuśćmy, że nogi jego zaplątały się w jakieś sidła, ukryte w trawie, w głębi rowu! – zaczął Franciszek.
– Sidła, gdy pochwycą, kaleczą okrutnie i nieraz skórę zedrą, a na nogach doktora Pataka nie było żadnego śladu obrażenia.
– Słuszna uwaga, panie leśniczy, a jednak wierzaj mi, że jeśli doktor Patak nie mógł się ruszyć z miejsca, nogi jego musiały uwięznąć w jakichś sidłach.
– Teraz ja z kolei zapytam pana hrabiego: jakim sposobem te sidła otworzyły się same, wracając wolność doktorowi?
Franciszek nie wiedział co na to odpowiedzieć.
– Zresztą mniejsza o to, czego doznawał doktor Patak, – ciągnął dalej leśniczy, – ja tylko powiem to, czego ja doznałem…
– Naturalnie, że to będzie daleko lepiej! – potwierdził hrabia.
– Wrażenia moje bardzo jasno dadzą się określić. Doznałem nadzwyczaj silnego wstrząśnienia, lecz w jaki sposób, nie umiem wytłómaczyć.
– I nie miałeś, panie leśniczy, żadnej rany na ciele? – zapytał Franciszek.
– Żadnej, panie hrabio, a jednak wstrząśnienie było niezwykle gwałtowne.
– I to w chwili, gdy dotknąłeś się ręką żelaznego okucia zwodzonego mostu?
– Tak, panie hrabio! Zaledwie się dotknąłem, zostałem jak gdyby sparaliżowany. Na szczęście, że drugą ręką trzymałem się łańcucha i nie puściłem go pomimo bólu. Tym sposobem zsunąłem się w głąb rowu, gdzie doktor podniósł mnie bezprzytomnego zupełnie.
Franciszek kręcił głową z niedowierzaniem.
– To co opowiadam panu hrabiemu zdarzyło się rzeczywiście, – mówił dalej Niko. – Nie było to żadne złudzenie, ani sen, gdyż przez tydzień byłem prawie bezwładny i nie mogłem się ruszyć z łóżka. Nie miałem zupełnie władzy w jednej ręce i nodze, nie mogłem więc być igraszką złudzenia!
– Ależ ja tego nie mówię, owszem przyznaję, że doznałeś pan gwałtownego wstrząśnienia…
– Powiedz pan: dyabelskiego!
– Nie, na to się nie zgodzę, i pod tym względem różnimy się w zdaniach, – odpowiedział młody hrabia. – Pan mniemasz, że skrzywdziła cię jakaś nadprzyrodzona istota, a ja w to nie wierzę!
– A jakże pan hrabia wytłómaczy to wszystko, co mnie spotkało?
– W tej chwili nie wiem jeszcze, ale bądź pewnym, panie leśniczy, że wszystko się wyjaśni w sposób najprostszy.
– Daj Boże! – odpowiedział leśniczy.
– Powiedz mi jeszcze, czy ten zamek oddawna należy do rodziny Gortzów? – zapytał Franciszek.
– Tak, panie hrabio, od niepamiętnych czasów jest on w posiadaniu tej rodziny, chociaż ostatni jej potomek, baron Rudolf, znikł i nikt nigdy o nim nie słyszał.
– A jakże dawno on znikł z tych okolic?
– Będzie już mniej więcej lat dwadzieścia.
– Dwadzieścia lat? – powtórzył hrabia.
– Tak, panie hrabio. Pewnego dnia baron Rudolf opuścił zamek, a w kilka miesięcy po jego wyjeździe umarł stary sługa, jedyny człowiek, który pozostał w zamku. Od tej pory nikt o baronie nie słyszał.
– I nikt nie był już po tem w zamku?
– Nikt.
– A jakież wieści krążą o tem w okolicy?
– Ludzie mówią, że baron Rudolf umarł za granicą, i to wkrótce po opuszczeniu zamczyska.
– Ludzie się mylą, baron żyje, a raczej żył jeszcze przed pięciu laty.
– Jak to żył jeszcze, panie hrabio?
– Tak, przebywał we Włoszech… w Neapolu…
– Czy pan hrabia go tam widział?
– Tak jest.
– A po upływie tych lat pięciu?
– Nie słyszałem już nic o nim.
Leśniczy zamyślił się. W głowie jego zbudziło się przypuszczenie, którego nie miał odwagi wyrazić słowami. Wreszcie podniósł głowę i rzekł:
– Nie można przypuścić, panie hrabio, aby baron Rudolf de Gortz powrócił do kraju, z zamiarem zamknięcia się w starem zamczysku?
– Nie, tego nie należy przypuszczać, Niku!
– Cóżby miał za cel ukrywania się… i niedopuszczania do siebie ludzi?
– W istocie, nie miałby w tem żadnego chyba wyrachowania, – odpowiedział Franciszek de Télek.
A jednak przypuszczenie to utrwalało się coraz silniej w umyśle hrabiego. Kto wie, czy baron, którego życie zawsze było zagadkowe i otoczone tajemniczością, nie schronił się do tego zamku po wyjeździe z Neapolu? Tu dzięki zabobonnej trwodze, podniecanej umiejętnie, mógł żyć w zupełnem odosobnieniu, nie narażając się na żadne nieprzyjemne poszukiwania lub odwiedziny.
Franciszek nie chciał jednak dzielić się swymi pomysłami z mieszkańcami wioski Werst, gdyż musiałby ich wtajemniczyć w fakta, obchodzące go zbyt żywo.
Zresztą wiedział, że nie przekona nikogo, tembardziej, gdy Niko dodał:
– Jeżeli baron Rudolf znajduje się w zamku, należy mniemać, że on jest czartem, bo tylko czart mógłby się mną obejść w ten sposób!
Franciszek, słysząc te słowa, zmienił przedmiot rozmowy. Uspokoił leśniczego co do następstw jego wycieczki, lecz zarazem przestrzegał go, aby się nie narażał powtórnie.
– Trzeba to pozostawić władzy i policyi, która potrafi zbadać tajemnicę zamku wśród gór.
Nareszcie młody hrabia pożegnał leśniczego i pogrążony w myślach powrócił do gospody, skąd się nie ruszał przez cały dzień.
O szóstej po południu Jonasz podał mu obiad w wielkiej izbie, gdzie nikt mu nie przerywał samotności.
Około godziny ósmej wieczorem Rotzko rzekł do swego młodego pana:
– Czy panu nie jestem już potrzebny?
– Nie, Rotzko!
– No, to pójdę wypalić fajkę na tarasie!
– Owszem, idź, mój kochany!
Franciszek pozostał teraz sam zupełnie. Nawpół leżąc w fotelu, zwrócił się myślą w przeszłość, a przed oczyma jego wyobraźni zaczęły się przesuwać rozmaite obrazy. Przypomniał sobie ostatnie przedstawienie w teatrze San-Carlo i wrogiego sobie barona de Gortz.
Marząc w ten sposób, Franciszek zaczął drzemać. Znajdował się w tym stanie pół snu, a pół jawy, w którym człowiek słyszy jeszcze każdy szelest i zwraca uwagę na szmery i dźwięki.
Franciszek wiedział, że sam znajduje się w izbie. Wtem nagle usłyszał głos łagodny i dźwięczny. Zerwał się na równe nogi i słuchał uważnie.
Byłże to sen, czy rzeczywistość? Zdawało mu się, że niewidzialne usta szemrzą tuż przy jego uchu dobrze mu znaną melodyę. Utwór ten śpiewała Stilla na ostatnim koncercie, w którym brała udział.
Zachwycony urokiem ślicznej melodyi, Franciszek słuchał, nie zdając sobie sprawy z doznawanego wrażenia. Wreszcie ocknął się zdumiony, powtarzając z głębokim przekonaniem:
– To głos mojej siostry, znam go przecież tak dobrze!
Wtem znowu dokoła zapanowała głęboka cisza, i Franciszek, wracając do poczucia rzeczywistości, powiedział sobie:
– Śniło mi się, spałem!… to był sen!…