Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

zamek w karpatach

(Rozdział XI-XIV)

 

[z ilustracjami George'a Rouxa]

Przekład z francuskiego J.J.

nakład Gebethnera i Wolffa

Warszawa 1894

chat02.jpg (24655 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział XI

 

azajutrz Franciszek obudził się o świcie, mając zamiar zrana opuścić wioskę Werst i udać się do Kolosvaru.

Po zwiedzeniu przemysłowych osad w Petroseny i Livadzel, Franciszek miał zamiar zatrzymać się cały dzień w Karlsburgu, a potem dopiero spędzić jakiś czas w stolicy Siedmiogrodu. Następnie już koleją żelazną miał zwiedzić Węgry i na tem zakończyć podróż.

chat30.jpg (182085 bytes)

Franciszek wyszedł z gospody i, przechadzając się po tarasie, z lunetą w ręku, przypatrywał się ciekawie murom zamczyska, które rysowały się wyraźnie na jasnem tle nieba, w promieniach wschodzącego słońca.

W duchu zapytywał się, czy przybywszy do Karlsburga, dotrzyma obietnicy uczynionej mieszkańcom wioski Werst i uprzedzi policyę o tem wszystkiem, co dzieje się na zamku wśród gór?

Wprawdzie, gdy zobowiązał się przywrócić spokój wiosce, mniemał, że w zamku kryją się zbrodniarze, a przynajmniej ludzie podejrzani, którzy lękają się ręki sprawiedliwości i otoczyli się tajemniczością, – po dłuższem jednak zastanowieniu się Franciszek zmienił zdanie i zawahał się.

Wprawdzie od lat pięciu nikt nie słyszał o ostatnim potomku rodziny de Gortz; baron Rudolf znikł i nikt go nie widział. Rozeszła się wieść, że umarł po wyjeździe z Neapolu, ale któż mógł twierdzić, że tak było w istocie? Być może, baron de Gortz żył i przebywał w zamku swych przodków. Może mu towarzyszył wierny Orfanik, który jako fizyk mógł przygotowywać zjawiska, które taką trwogą przejmowały okolicznych mieszkańców?

Przypuszczenie Franciszka było dość prawdopodobne, gdyż jeśli baron de Gortz i Orfanik schronili się do zamczyska, chcieli właśnie uczynić go niedostępnym, aby w nim pędzić życie samotne, w jakiem obydwaj byli zamiłowani.

Jakże w tym wypadku miał postąpić młody hrabia? Czyż powinien się był mieszać do spraw prywatnych barona de Gortz? Właśnie rozmyślał nad rozwiązaniem tego pytania, gdy Rotzko przysunął się do niego na tarasie.

Franciszek wymienił mu swoje wątpliwości.

– Bardzo być może, panie hrabio, że baron de Gortz jest wmieszany w te nieczyste sprawy, – odpowiedział Rotzko. – Ale jeśli tak jest, to mojem zdaniem najlepiej nie mieszajmy się w to wszystko. Niech sobie radzą, jak chcą tchórzliwi mieszkańcy Werst, to już ich rzecz. Pocóż mamy się troszczyć o zapewnienie im spokoju?

– Zdaje mi się, że masz słuszność, mój poczciwy Rotzko, – potwierdził Franciszek.

– Sądzę, że postępując w ten sposób, uczynisz pan najlepiej, – odpowiedział z prostotą stary żołnierz.

– Teraz już sędzia Koltz i inni wiedzą, jak sobie radzić, jeśli chcą się pozbyć mniemanych duchów zamczyska.

– Bez wątpienia, panie hrabio, powinni tylko zawiadomić policyę w Karlsburgu.

– Po śniadaniu ruszamy w drogę, Rotzko!

– Wszystko będzie gotowe, proszę pana!

– Ale nim zejdziemy napowrót w dolinę rzeki Sil, zawrócimy się w stronę góry Plesa.

– A dlaczego, proszę pana?

– Chciałbym, jeśli można, z blizka przypatrzyć się murom starego zamczyska.

– W jakim celu, proszę pana?

– Jest to kaprys, mój Rotzko, kaprys, który nas opóźni w podróży o parę godzin zaledwie.

Rotzko bardzo był niezadowolony z tego postanowienia, które wydawało mu się zupełnie bezcelowem. Wierny sługa lękał się bowiem wszystkiego, co zbyt żywo przypominało hrabiemu przeszłość. Lecz nie mógł odwieść Franciszka od tego zamiaru.

Jakaś nieprzezwyciężona siła ciągnęła go do zamczyska; zdawało mu się, że słyszy wciąż głos Stilli.

Z początku mniemał, że złudzenie, jakiego doznał w izbie gospody pod królem Maciejem, było snem tylko, lecz w tej chwili przypomniał sobie, że jakiś głos tajemniczy ostrzegał w tem samem miejscu Niko Decka, który nie usłuchał groźby. Nic więc dziwnego, że hrabia postanowił zbliżyć się do starego zamku, nic jednak nie wspominając o tem mieszkańcom wioski Werst.

Kto wie, czy dowiedziawszy się o jego postanowieniu, nie przyłączyliby się do starego Rotzko i razem z nim nie błagali hrabiego, aby zaniechał zbyt ryzykownego przedsięwzięcia. To też hrabia zalecił swemu słudze jak najgłębsze milczenie.

Widząc podróżnych, dążących ku dolinie Sil, każdy będzie tego mniemania, że udają się do Karlsburga.

Hrabia, przypatrując się uważnie z tarasu okolicy, dostrzegł inną drogę, która, okrążając podnóże góry Retyezat, zwracała się ku wąwozowi Wulkan. Tym sposobem można było przez górę Plesa dostać się do zamku, nie przechodząc przez wioskę, a tem samem nie będąc widzianym przez mieszkańców.

Około południa, załatwiwszy dość wygórowany rachunek, podany mu przez Jonasza, Franciszek wybrał się w drogę.

Sędzia Koltz, Miriota, nauczyciel Hermod, doktor Patak, pasterz Frik i wielu innych mieszkańców przyszli go pożegnać.

Nawet młody leśniczy wyszedł już ze swego pokoju, z czego można było wnosić, że wkrótce zupełnie odzyska zdrowie. Doktor Patak niesłychanie był dumny, przypisując sobie zaszczyt uzdrowienia Nika.

– Bywajcie zdrowi! – powiedział hrabia, wzruszony ich uprzejmością.

chat31.jpg (167097 bytes)

– Szczęśliwej drogi, panie hrabio! – rzekł leśniczy.

– Daj Boże, aby była szczęśliwa! – odpowiedział Franciszek, na którego czole ukazała się chmurka niepokoju.

– Panie hrabio, – odezwał się sędzia Koltz, – prosimy pana, abyś nie zapomniał o danem nam przyrzeczeniu, skoro przybędziesz do Karlsburga.

– Nie zapomnę o niem, panie Koltz! Ale jeślibym się zabawił nieco dłużej w podróży, wie pan już, w jaki sposób można się pozbyć niepokojącego sąsiedztwa. Mam nadzieję, że wkrótce zamek wśród gór przestanie być przedmiotem trwogi dla mieszkańców wioski Werst.

– Łatwo to mówić! – szepnął nauczyciel.

– No i wykonać, – dodał Franciszek. – Jeżeli tylko chcecie, to zanim upłynie czterdzieści godzin, żandarmi przekonają was, kto się ukrywa w zamczysku…

– Z wyjątkiem wtedy, jeśli to są duchy, jak należy się tego domyślać! – dodał pasterz Frik.

– A choćby nawet i w takim razie, – odpowiedział Franciszek, wzruszając ramionami.

– Panie hrabio, – rzekł doktor Patak, – gdyby pan hrabia był ze mną i z Nikiem, możeby pan nie odzywał się w ten sposób!

– Wątpię, – odpowiedział Franciszek, – choćbym nawet był tak dziwnie przytrzymany za nogi w głębi rowu.

– Za nogi?… tak… choć to raczej obuwie moje było przytrzymane! Chyba, że pan przypuszcza… iż w tym stanie umysłu, w jakim się wtedy znajdowałem, nie zdawałem sobie sprawy, czy to sen, czy rzeczywistość…

– Ja nic nie przypuszczam i nic nie twierdzę, doktorze, – przerwał Franciszek, – i nawet nie będę usiłował wytłómaczyć panu tego, co się wydaje niepojętem. Ale bądź pan pewien, że gdy żandarmi przyjdą zwiedzić zamek wśród gór, obuwie ich, przyzwyczajone do karności, nie będzie uwięzione tak, jak pańskie buty.

Nakoniec młody hrabia pożegnał mieszkańców i razem ze swym wiernym Rotzko puścił się drogą ku wąwozowi.

W godzinę obydwaj dostali się na prawy brzeg rzeki i szli w górę jej biegu, okrążając z południowej strony górę Retyezat.

Rotzko postanowił w duchu nie robić żadnej uwagi swemu panu, gdyż wiedział, że byłby to trud nadaremny. Przyzwyczajony do wojskowego posłuszeństwa, Rotzko uspokajał się tem, że gdyby jakieś niebezpieczeństwo groziło hrabiemu, potrafiłby go obronić.

Po dwóch godzinach drogi Franciszek i Rotzko usiedli, aby trochę odpocząć.

W tem miejscu rzeczka Sil, która zboczyła nieco na prawo, zbliżała się znów do drogi. Po drugiej stronie, poza wyniosłością Plesy widać było płaskowzgórze Orgall, odległe o pół mili, a może nawet o milę. Trzeba więc było oddalić się od brzegów rzeki, jeśliby Franciszek chciał przejść przez wąwóz, aby się zwrócić ku zamkowi.

Naturalnie, że chcąc uniknąć powrotu do wioski, podróżni nasi naddali kawał drogi. Jednak mniemali, że dojdą jeszcze za dnia do celu podróży i że przypatrzą się dokładnie zewnętrznym murom zamczyska. Skoro zmrok zapadnie, będą mogli wrócić zwykłą drogą, wiodącą do wioski Werst, gdyż wtedy nikt już ich nie zobaczy.

Zamiarem Franciszka było przenocować w Livadzel, małem miasteczku, położonem przy spływie dwóch rzeczek Sil i udać się nazajutrz w drogę do Karlsburga.

Odpoczynek trwał pół godziny. Franciszek głęboko zamyślony nie odzywał się ani słowa.

Rotzko musiał sobie zadawać gwałt, aby nie powiedzieć swemu panu:

– Napróżno wdzieramy się tutaj… Oddalmy się lepiej od tego przeklętego zamczyska!

Po odpoczynku zaczęli przedzierać się przez gęstwinę drzew, wśród których żadna nie ukazywała się ścieżka. Grunt miejscami miał głębokie wyboje, gdyż w porze deszczowej rzeka Sil występuje z łożyska i rozlewa się mnóstwem bystrych strumyków, zamieniając wybrzeże w trzęsawisko. Naturalnie, że taka przeszkoda opóźniła pochód. Z godzina zeszła podróżnym nim dostali się na drogę do wąwozu Wulkan, a była już wtedy godzina piąta po południu.

chat32.jpg (173791 bytes)

Prawy bok góry Plesa nie jest porosły tak gęstym lasem jak ten, przez który Niko siekierą musiał torować sobie drogę; znajdowały się tu jednak inne trudności. Grunt był tak nierówny, że trzeba było postępować z wielką ostrożnością. Olbrzymie odłamy granitu, grożące zsunięciem się w przepaść, głębokie rozpadliny i wielkie kamienie, które śnieżne lawiny postrącały ze szczytu gór, tamowały co chwila drogę, tworząc chaotyczny obraz, pełen potęgi i zgrozy.

Wdzierać się pod górę w takich warunkach było niezmiernie trudną rzeczą i zajęło podróżnym znów godzinę czasu. W istocie mogło się zdawać, że sama natura broni przystępu do starego zamczyska. Rotzko miał nadzieję, że napotkają takie przeszkody, które zwalczyć będzie niepodobieństwem.

Wreszcie wydostali się na płaszczyznę Orgall, i zamek widać już było doskonale na pustym obszarze, z którego trwoga oddalała wszystkich mieszkańców okolicznych.

Franciszek i Rotzko zbliżali się do zamku od strony bocznego muru, który zwrócony był ku północy. Niko Deck i doktor Patak podczas swej niefortunnej wyprawy dotarli do niego ze strony wschodniej, gdyż dążyli drogą, która biegła w kierunku przeciwnym.

Ze strony północnej było niepodobieństwem dostać się do zamku, gdyż nie było tu ani bramy, ani zwodzonego mostu, a mur, stosując się do nierówności gruntu, był w tem miejscu nadzwyczaj wysoki.

Lecz dla hrabiego było to zupełnie obojętną rzeczą, gdyż nie miał zamiaru dostać się do wnętrza zamku.

Była już godzina wpół do ósmej wieczorem, gdy Franciszek de Télek i Rotzko znaleźli się na płaszczyźnie Orgall. Przed nimi wznosiły się stare, poczerniałe mury, których barwa zlewała się barwą góry Plesa. Z lewej strony, mur, okalający zamek, załamywał się i w tem miejscu stała właśnie narożna baszta. Na baszcie urządzony był taras, otoczony balustradą, a na nim wyrastał odwieczny buk, którego pokrzywione gałęzie świadczyły o gwałtownych burzach, co niegdyś szalały na tych wyniosłościach.

Rzeczywiście pasterz Frik nie mylił się. Chcąc wierzyć legendzie, stary zamek baronów de Gortz miał przetrwać już tylko trzy lata.

Franciszek w milczeniu przyglądał się olbrzymiej budowli, nad którą dumnie panowała środkowa wieża. Wewnątrz zamku musiały się znajdować sklepione i obszerne sale, długie korytarze i kryjówki, budowane w głębi ziemi, tak jak to bywa zwykle w starożytnych, węgierskich fortecach.

Żadna chyba siedziba nie mogłaby być odpowiedniejsza na pobyt dla ostatniego potomka baronów de Gortz. Hrabia de Télek, przypatrując się murom, coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że Rudolf de Gortz, mający upodobanie do życia samotnego i dziwacznego, schronił się do tego odludnego zamczyska.

Nic jednak nie zdradzało bytności ludzi w zamku. Z kominów nie wydobywał się dym, przez szczelnie zamknięte okna nie słychać było żadnego szelestu. Nawet krzyk ptaka nie mącił tajemniczej ciszy, która panował dokoła ponurego zamku.

Przez kilka chwil Franciszek przypatrywał się ciekawie murom, które dawniej rozbrzmiewały odgłosem zabaw i szczękiem broni; przypatrywał się i milczał, gdyż w sercu jego budziło się mnóstwo wspomnień.

Rotzko z szacunkiem usunął się na bok, nie chcąc przerywać panu zadumy. Gdy słońce skryło się już tak poza górę Plesa, że w dolinie rzeki Sil zapanował zmrok, Rotzko zbliżył się do hrabiego.

– Panie, – rzekł, – już wieczór się zbliża… już blizko ósma godzina.

Zdawało się, że Franciszek nie słyszał tej uwagi.

– Już czas wracać, – odezwał się znów Rotzko, – jeżeli chcemy być w Livadzel przed zamknięciem gospód.

– Zaraz, zaraz… za chwilę Rotzko, – odpowiedział Franciszek.

– Zejdzie nam co najmniej godzina, proszę pana, nim dostaniemy się na drogę do wąwozu, a ponieważ już noc ciemna, nikt nas nie zobaczy.

– Jeszcze kilka chwil i zaraz powrócimy w stronę wioski, – odpowiedział Franciszek, nie ruszając się z miejsca.

– Panie, w ciemności będzie nam trudno kierować się wpośród skał, – dodał Rotzko. – Zaledwie doszliśmy tu w dzień jasny!.. Przebacz mi pan, jeśli nalegam.

– Masz słuszność Rotzko, chodźmy już… – odpowiedział Franciszek, lecz zdawało się, że jakaś niewidzialna siła zatrzymuje go w miejscu.

Czyżby go także coś trzymało za nogi, jak doktora Pataka?… Ale nie, nogi jego były zupełnie swobodne; mógłby ruszać się jak chciał, lecz nie miał ochoty się oddalić.

– Czy pan idzie, panie hrabio? – zapytał raz jeszcze Rotzko.

– Idę, idę, – odpowiedział Franciszek, lecz stał wciąż.

Zmrok zalegał już płaskowzgórze Orgall; budynek rzucał długi cień, a kształty zamku majaczyły teraz w niewyraźnych zarysach. Wkrótce cienie nocy zakryją wszystko, jeśli żadne światło nie zabłyśnie w wązkich oknach wieży.

– Proszę pana… chodźmy! – powtarzał Rotzko.

I Franciszek już chciał się zastosować do jego prośby, gdy na tarasie nad basztą, tam gdzie się wznosił buk legendowy, ukazała się jakaś postać…

Franciszek przypatrywał jej się uważnie… Była to kobieta, ubrana w białą szatę, z rozpuszczonymi włosami. Szła zwolna, wyciągając przed sobą ręce.

W tej postaci, której z powodu zmroku nie można już było widzieć dokładnie, zdawało się Franciszkowi, że poznaje Stillę.

chat33.jpg (212971 bytes)

 

Zjawisko trwało tylko chwilę. Franciszek przecież był prawie pewien, że widział nieszczęśliwą siostrę.

– Ona żyje! – powtarzał z radością i ze zdziwieniem.

 

Rozdział XII

 

le czy to nie złudzenie? Jakże mogła żyć ta, którą wszyscy mieli za umarłą?… A jednak nietylko Franciszek, ale nawet Rotzko miał to przekonanie, że widziełi na baszcie przesuwającą się Stillę.

A zatem przez pięć lat Stilla żyła tu, w tym odludnym zamku wśród gór!

Wszystko to wydawało się niemożebnem, nieprawdopodobnem, jednak Franciszek powtarzał sobie, że Stilla żyje, skoro ją widział na tarasie.

Teraz jedyną myślą młodego hrabiego było wyrwać z tego zamku Stillę, gdzie była zamkniętą przez pięć lat.

– Słuchaj mnie, Rotzko – zaczął Franciszek przerywanym głosem – a nadewszystko dopomóż mi rozwikłać tę zagadkę… gdyż zdaje mi się, że od zmysłów odchodzę…

– Panie hrabio… mój drogi panie!

– Bądź-co-bądź, ja muszę się dostać do zamku… dziś jeszcze…

– Ależ nie, pozostawmy to do jutra…

– Niepodobna… ona tam jest… może mnie także poznała…

– No to i ja z panem pójdę…

– Nie, ja sam dostanę się do zamku.

– Sam?

– Tak jest.

– Ale w jaki sposób dostanie się pan w głąb zamku, jeżeli Niko Deck nie mógł się tam dostać?

– Ale ja wejdę…

– Most zwodzony jest spuszczony.

– Już ja potrafię znaleźć wyłom, przez który się dostanę…

– Więc stanowczo pan nie chce, abym mu towarzyszył?

– Nie!… Musimy się rozłączyć, gdyż w ten sposób bardziej możesz mi być użyteczny…

– Czy ja tu mam na pana czekać?

– Nie, Rotzko.

– A więc gdzież pójdę?

– Do Werst… albo nie… nie chodź do Werst – odpowiedział Franciszek. – Lepiej, aby ci ludzie nie wiedzieli o niczem… Udasz się do wioski Vulkan i tam przepędzisz noc… Jeżeli ja nie wrócę do rana, poczekasz kilka godzin i udasz się do Karlsburga… Tam opowiesz wszystko naczelnikowi policyi i przyjdziesz tu z siłą zbrojną. Jeżeli nie można będzie inaczej, niech szturmem zdobędą zamek… Ja muszę ocalić Stillę!…

Rotzko przestraszył się, widząc niezłomne postanowienie hrabiego.

– Idź, Rotzko! – zawołał jeszcze raz.

– Więc pan tego żąda koniecznie?

– Rozkazuję ci!

Wobec tego żądania Rotzko musiał okazać się posłusznym. Zresztą Franciszek już się oddalił i znikał w pomroce wieczornej.

Rotzko przez chwilę stał w miejscu, nie mając odwagi oddalić się. Przyszło mu na myśl, że usiłowania Franciszka okażą się daremne, gdyż nie zdoła się przedostać nawet przez mur, okalający zamczysko, i będzie zmuszony wrócić do wioski Vulkan, może nawet jeszcze w nocy… Wtedy obadwaj udadzą się do Karlsburga i to, czego pojedynczy ludzie nie potrafili dokonać, władza spełni z łatwością… Tak, z przeklętego zamczyska nie pozostanie nawet kamień na kamieniu, jeśli Rudolf de Gortz będzie się chciał bronić, choćby mu nawet dopomagało całe piekło.

Uspokojony nieco, Rotzko zaczął schodzić z góry Orgall, aby się wydostać na drogę wiodącą ku wąwozowi Vulkan.

Franciszek tymczasem, idąc koło muru, minął basztę narożną z lewej strony.

Tysiące myśli krzyżowały się w jego głowie. Teraz był pewien, że baron de Gortz ukrywa się w zamczysku i że Stilla żyje!… Ale jak się dostać do niej, a nadewszystko, jak ją uprowadzić z zamku, w którym, ma się rozumieć, jest pilnie strzeżoną?

– Zwyciężę wszystkie przeszkody, których Niko nie mógł przezwyciężyć! – powtarzał sobie w duchu.

Zdawało mu się, że najłatwiej będzie mógł się dostać od strony południowej, gdzie było wejście do galeryi, do której prowadził most zwodzony. Dlatego też szedł tuż przy wysokim murze, przez który niepodobieństwem byłoby się przedostać do wnętrza.

W dzień nie byłoby to rzeczą zbyt trudną, ale podczas ciemnej nocy, gdy księżyc jeszcze nie ukazał się na niebie, nawet posuwanie się wzdłuż murów wiele nastręczało trudności. Ciemność nocy potęgowała jeszcze mgła, unosząca się zwykle pomiędzy górami. Jeden fałszywy krok mógł go strącić w rów głęboki, gdzie wpadając, mógł pociągnąć za sobą jaki odłam skały, któryby go przygniótł na śmierć.

Franciszek szedł jak najbliżej muru, macając rękoma, dla kierowania się wśród ciemności. Zdawało mu się, że jakiś dziwny instynkt popycha go naprzód.

Zwodzony most, gdy był otwarty, prowadził właśnie do podziemnej galeryi.

Lecz okrążywszy narożną basztę, Franciszek zaczął różne napotykać przeszkody. Olbrzymie odłamy skał tamowały mu drogę i zmuszały oddalać się od muru, a nic nie przychodziło mu w pomoc, żadne światełko nie rozjaśniało ciemnej nocy; nawet mury zamczyska znikły mu z przed oczu!

Franciszek jednak posuwał się naprzód, to wdrapywał się na odłamy skał, zagradzające mu przejście, to znów pełzał po ziemi, krwawiąc sobie ręce o ciernie i krzaki. Ponad jego głową unosiły się puszczyki, wydając żałosne jęki.

Ach! dlaczegoż dzwon starej kaplicy nie dzwonił dziś tak jak wtedy, gdy Niko Deck z doktorem byli tutaj? Dlaczego tajemnicze światło nie zabłysnęło z wieży? Dźwięk i światło byłyby dla niego wskazówką, która mogłaby go kierować, jak marynarza kieruje światło latarni morskiej.

Lecz głęboka ciemność otaczała go dokoła.

Trwało to może z godzinę. Wnosząc z pochyłości gruntu, Franciszek mniemał, że zabłądził. Może już ominął wejście do galeryi podziemnej, nie dostrzegłszy wśród ciemności mostu zwodzonego?

Zatrzymał się gniewny na samego siebie. W którą stronę powinien się zwrócić?… Ogarniała go rozpacz na myśl, że musi czekać dnia!… Ale wtedy mógłby go kto zobaczyć z okien zamku. Rudolf de Gortz miałby się wtedy na baczności.

Dziś więc, tej nocy koniecznie, musi się dostać do zamku. Wtedy zawołał po kilka razy głośno i dobitnie:

– Stillo!… Stillo!

Tylko echo mu odpowiedziało.

Nagle światełko jakieś zabłysło wśród nocy, wprawdzie drżące i niepewne, gdyż pochodziło z wysoka, ale zawsze stało się ono wskazówką dla Franciszka, który upewnił się, że światło musiało zabłysnąć w oknie środkowej wieży.

Być może Stilla zsyła mu tę pomoc. Bez wątpienia musiała go poznać po głosie i wskazywała mu drogę.

Franciszek zwrócił się więc w stronę, gdzie migotało światełko. W miarę jak się zbliżał, światełko rozjaśniało się żywszym blaskiem. Wkrótce dotarł znów do muru okalającego zamek.

Światło błyszczało wprost niego i w istocie pochodziło z wieży. Lecz kto wie, czy Franciszek nie napotka teraz jakich nieprzezwyciężonych trudności?

Jeżeli wejście do galeryi podziemnej jest zamknięte i most zwodzony jest podniesiony, jakim sposobem hrabia wdrapie się na mur, wysoki około stóp pięćdziesięciu?

Franciszek zbliżył się do miejsca, gdzie most się wspierał. Galerya podziemna była otwartą.

Most był spuszczony.

chat34.jpg (218171 bytes)

Franciszek, nie zastanawiając się, przebiegł przez most i położył dłoń na klamce od drzwi.

Drzwi otworzyły się.

Franciszek wszedł w korytarz pod ciemne sklepienie, ale zaledwie postąpił kilka kroków, gdy most zwodzony z trzaskiem podniósł się do góry, zamykając tym sposobem wejście do galeryi od strony zewnętrznej.

Tak więc hrabia Franciszek de Télek został uwięziony w zamku wśród gór.

 

Rozdział XIII

 

ieszkańcy krainy Siedmiogrodzkiej, jako też podróżni, którzy wdzierają się pod górę, lub schodzą przez wąwóz Wulkan, znają starożytny zamek tylko ze strony zewnętrznej. Z tej odległości, gdzie trwoga zatrzymywała najodważniejszych mieszkańców wioski Werst i jej okolic, zamek wydawał się tylko olbrzymią masą kamieni i murów, które po części rozsypywały się już w gruzy.

Nikt jednak nie wiedział, czy wewnątrz był zrujnowany lub nie, lecz w istocie tak nie było, gdyż pod osłoną grubych i wytrwałych murów, wewnętrzne budowle starej feudalnej fortecy pozostały niewzruszone i mogły pomieścić całą załogę.

Wysokie, sklepione sale, głębokie piwnice, liczne korytarze, przejścia, których podmurowanie kryło się wśród bujnej roślinności; podziemne skrytki, dokąd nigdy nie dostawało się światło dzienne, kręte schody, wykute w grubych murach, więzienia pod ziemią opatrzone tylko małemi, zakratowanemi okienkami, – wszystko było jeszcze w zupełnym porządku. Środkowa wieża miała trzy piętra, ponad któremi znajdował się taras, otoczony balustradą; wewnątrz wieży były komnaty mieszkalne. Przez wszystkie budowle, znajdujące się w obrębie murów, biegły korytarze, wijące się kapryśnie, to aż do tarasów nad wieżą, to do baszt narożnych, to znów zniżając się aż do podziemnych galeryi. W kilku miejscach znajdowały się cysterny, to jest studnie, w których zbierała się woda deszczowa, a nadmiar jej odpływał potem do strumienia Nyad. Pod zamkiem krzyżowały się tunele, które wychodziły na drogę w wąwozie Wulkan. Jednem słowem, wnętrze zamku wśród gór wyglądało tak zawile, jak labirynty w Porsenna, Lemnos lub na Krecie.

Młody hrabia, dostawszy się do nieznanego zamczyska, znalazł się w położeniu Tezeusza, bohatera starożytnej Grecyi, szukającego córki króla Minosa. Brakowało mu jednak nitki Aryadny. Czy bez niej da sobie radę w labiryncie?

Franciszek pragnął dostać się do wnętrza zamku i doszedł do celu. Ale dziwna rzecz, że mu nie przyszła do głowy ta uwaga: dlaczego mianowicie most zwodzony zawsze zamknięty i podniesiony, dziś został otwarty, jakby umyślnie dla ułatwienia mu przejścia?… Nie zaniepokoiło go nawet to, że most zamknął się zaraz po jego przejściu. Cieszyła go jedynie ta myśl, że znajdował się już w zamku Rudolfa de Gortz i że będzie mógł oswobodzić Stillę.

Galerya, do której Franciszek się dostał, była szeroka i wysoka. Ponad nią wznosiło się sklepienie, lecz wszystkich tych szczegółów Franciszek nie mógł widzieć, gdyż w galeryi panowała ciemność. Kamienne płyty, stanowiące podłogę, były w niektórych miejscach popękane i utrudniały przejście.

Hrabia przysunął się do lewej ściany i postępował naprzód, opierając się ręką o kamienny gzems, którego powierzchnia, pokryta saletrą, osypywała się pod dotknięciem jego dłoni. Nie słyszał żadnego szmeru, oprócz odgłosu własnych kroków, które odbijały się dalekiem echem. Przewiew ciepłego powietrza, nasyconego wonią zgnilizny, owionął go nagle, jak gdyby otwór jakiś otwarto na przeciwległym końcu galeryi.

Minąwszy kamienny słup, podtrzymujący sklepienie. Franciszek znalazł się przy wejściu do korytarza, o wiele już węższego. Wyciągając bowiem rękę, dosięgał nią drugiej ściany.

Pochylony, ostrożnie posuwał się naprzód, usiłując zdać sobie sprawę, czy korytarz, którym postępował, ciągnie się w kierunku prostym.

O dwieście kroków poza słupem, Franciszkowi zdawało się, że korytarz zwraca się na lewo, a o pięćdziesiąt kroków dalej, że biegnie znowu w kierunku przeciwnym. Czyżby korytarz ten dochodził do zewnętrznego muru, albo może do stóp głównej wieży?

Franciszek zaczął iść prędzej, ale co chwila zatrzymywał się, to zawadzając o jakąś nierówność gruntu, to potrącając się o ściany, gdy korytarz zakręcał się nagle. W pewnych odstępach spotykał poprzecznie idące korytarze, rozchodzące się widać w rozmaitych kierunkach. Ciemność nie dozwalała mu się kierować, i napróżno wysilał zmysły, aby cokolwiek zmiarkować w tej kreciej jamie.

Franciszek musiał się wracać wiele razy, gdyż znajdował się niekiedy w korytarzach bez wyjścia. Lękał się tylko, aby nie natrafił na jaką źle zamkniętą łapkę i nie wpadł w jaki loch, skąd nie mógłby się wydostać. To też gdy stąpnął na jaką taflę, odzywającą się głucho, trzymał się jak mógł muru. Pomimo to posuwał się wciąż naprzód z pośpiechem, który mu się nie dał długo zastanawiać.

Ponieważ nie wchodził na schody, ani nie schodził nadół, upewniał się w przekonaniu, że znajduje się na równi z dziedzińcem wewnętrznym i że może wreszcie wydostanie się do stóp wieży.

Bez zaprzeczenia musiała istnieć krótsza i łatwiejsza droga, prowadząca do wejścia do galeryi podziemnej i do wewnętrznych zabudowań zamku. W czasach, gdy mieszkała tu rodzina baronów de Gortz, nie potrzeba było nawet przechodzić przez podziemia, aby się dostać do zamku, do którego prowadziły drugie drzwi, znajdującej się naprzeciw podziemnej galeryi.

Drzwi te wychodziły na plac zwany wojennym, wpośrodku którego wznosiła się wieża.

Już z godzinę może młody hrabia błądził w podziemiach, nadsłuchując, czy nie usłyszy jakiego szmeru, nie śmiejąc wołać Stilli, aby nie obudzić czujności jej nieprzyjaciół. Nie tracił jednak odwagi, powtarzając sobie, że iść będzie, dopóki mu sił starczy, lub dopóki nie napotka nieprzezwyciężonej przeszkody.

Wkrótce przecież, chociaż nie chciał tego przyznać przed sobą, uczuł się wycieńczonym niesłychanie. Od wyjścia z wioski Werst nie jadł nic jeszcze; głód i pragnienie dokuczały mu więc okropnie; nogi uginały się pod nim. Ciepłe i wilgotne powietrze podziemia tamowało mu oddech, serce biło mu w piersiach jak młotem.

Była już może dziewiąta godzina w wieczór, gdy Franciszek znalazł się nad schodami, prowadzącymi w dół, ku fundamentom zamku. Być może schody nie miały wyjścia?

Franciszek zaczął schodzić, rachując stopnie, idące w kierunku ukośnym od korytarza. Schodów było siedemdziesiąt siedem, następnie zaś ciągnął się wązki, pochyły korytarz, wijący się kręto w podziemiu.

Franciszek szedł jeszcze z pół godziny, aż wreszcie zmęczony zatrzymał się, wspierając się o ścianę. Nagle o jakie dwieście lub trzysta kroków przed sobą ujrzał świecący punkcik.

Skąd pochodziło to światło? Czy było to jakie naturalne zjawisko, lub gaz wodorodny błędnego ognika, który zabłysnął w głębokościach podziemia?… A może był to blask latarni, która posługiwał się jaki mieszkaniec zamczyska?

– Może to Stilla? – myślał Franciszek.

W tej chwili przypomniał sobie, że już jedno światełko wskazało mu niejako drogę do zamku, gdy zabłądził pomiędzy skałami na płaskowzgórzu Orgal. Jeżeli to Stilla postawiła owo światło w oknie wieży, to może i teraz pragnęła mu dopomódz, aby mógł się kierować wśród tego podziemnego labiryntu?

Franciszek głęboko wzruszony zaczął się przypatrywać z uwagą.

Jakieś rozproszone światło, a nie świecący punkcik, napełniało rodzaj podziemnej pieczary, znajdującej się w końcu korytarza.

Franciszek zaczął więc pełzać na rękach i na nogach, gdyż był tak osłabiony, że iść już nie mógł i, przedostawszy się przez ciasny otwór, upadł na progu pieczary.

Pieczara ta zachowana w zupełnie dobrym stanie, wysoka była może na dwadzieścia stóp i mniej więcej tak samo rozległa. Ściany jej i kopuła były zaokrąglone. Sklepienie wpierało się na ośmiu grubych kolumnach, ozdobionych kapitelami, które zbiegając się do środka, tworzyły rodzaj podstawy; wpośrodku niej umieszczona była szklana ampułka, to jest lampka, z której połyskiwało żółtawe światełko.

Naprzeciw drzwi, któremi wszedł Franciszek, znajdowały się drzwi drugie, zamknięte obecnie, na których duże, zardzewiałe gwoździe wskazywały miejsce, gdzie znajdowały się rygle zewnętrzne.

Franciszek podniósł się i dowlókł z trudem do drzwi przeciwległych, usiłując otworzyć te ciężkie podwoje.

Ale wysiłek jego okazał się daremnym.

 

Rozdział XIV

 

ilka zniszczonych sprzętów znajdowało się w pieczarze: w jednym kącie stało łóżko, a raczej lichy tapczan z dębowego drzewa, na którym była porzucona nędzna pościel; dalej stał stołek z krzywemi nogami i stół, przytwierdzony do ściany żelaznemi sztabami. Na stole stało kilka naczyń i konewka napełniona wodą, obok zaś na półmisku kawał zimnej zwierzyny, dalej pół bochenka chleba, czarnego i suchego, jak suchar żołnierski. W drugim kącie na wyżłobioną kamienną płytę sączyła się woda z jakiegoś źródełka i znikała następnie przez mały otwór, znajdujący się tuż obok kamiennego słupa.

Wszystko to dowodziło, że w tej pieczarze spodziewano się gościa, a raczej więźnia. Lecz czy tym więźniem miał być Franciszek, którego podstępem starano się wciągnąć do zamczyska? Na to trudno odpowiedzieć.

Znużenie, przechodzące jego siły, pozbawiło go zwykłej bystrości umysłu; był tak głodny i spragniony, że na widok posiłku zapomniał o wszystkiem i, ugasiwszy pragnienie wodą z konewki, zjadł kawał mięsa i chleba i rzucił się na niewygodne łóżko, aby za pomocą choć chwilowego wypoczynku odzyskać nieco sił utraconych.

Po chwili, gdy chciał zebrać rozpierzchłe myśli, nie mógł tego w żadne sposób dokazać: uciekały mu one, jak woda, której, zaczerpnąwszy dłonią, nie mógłby zatrzymać w ręku, gdyż przeciekłaby mu pomiędzy palcami.

Czy powinien był czekać dnia, aby rozpocząć na nowo poszukiwania? Obezwładniona wola nie dozwoliła mu być panem jego czynów.

– Nie – powtarzał sobie z uporem, – nie będę czekał dnia… do wieży!… muszę dojść do wieży jeszcze dzisiejszej nocy!…

Gdy się tak pasował ze znużeniem, nagle lampa zawieszona pod sklepieniem zgasła i pieczarę zaległa ciemność głęboka.

Franciszek chciał się dźwignąć z łoża, ale osunął się bezsilny na posłanie i stracił świadomość rzeczywistości. Myśl jego zatrzymała się nagle, jak wskazówki zegara, w którym pękła sprężyna. Był to sen dziwny, a raczej przykre odrętwienie, zupełna, letargiczna niemoc całej jego istoty; gęsta pomroka pokryła mu umysł, jak gdyby grubą zasłoną…

Jak długo trwał sen, Franciszek obudziwszy się nie umiał zdać sobie z tego sprawy. Zegarek, nienakręcony w porę, stanął. Sztuczne światło paliło się znów w lampce pod sklepieniem.

Franciszek porwał się z łóżka i pobiegł do drzwi, przez które wszedł do pieczary. Drzwi były otwarte; potem zwrócił się do drugiego wejścia, lecz to było ciągle zamknięte.

Zaczął się zastanawiać i przypominać sobie rozmaite szczegóły, lecz to i dziś nie przychodziło mu z łatwością.

Jeżeli ciało jego odpoczęło po znużeniu, umysł był dziwnie ciężki i zamglony.

– Jak ja długo spałem? – pytał się Franciszek w duchu. – Czy teraz noc, czy dzień?

Wewnątrz pieczary nic się nie zmieniło, z wyjątkiem tego, że lampę zapalono nanowo i postawiono jadło i świeżą wodę w konewce.

Oczywiście ktoś był w pieczarze, podczas gdy Franciszek był pogrążony we śnie głębokim. Któż mógł wiedzieć, że on się znajdował w podziemiach zamczyska?… Chyba baron Rudolf de Gortz, w którego władzy znajdował się widocznie?… Czyżby Franciszek był skazany przez niego na więzienie, na pozbawienie widoku świata i ludzi?

Wzdrygnął się młody hrabia na to przypuszczenie, lecz natychmiast powiedział sobie, że tak być nie może, gdyż on ucieknie, bo wie dobrze, które podziemie wiodło do mostu zwodzonego.

Postanowił natychmiast opuścić zamek. Ale w jaki sposób dopełni tego postanowienia, skoro most zwodzony zamknął się po jego odejściu?

– No, to przecież dostanę się do muru okalającego zamek – pocieszał się w duchu – i bądźcobądź wdrapię się na mur po jakich szczerbach, czy wyłomach!… Za godzinę muszę się wydostać z zamczyska!

On się wydostanie, ale co się stanie z biedną Stillą? Czy Franciszek zaniecha zamiaru oswobodzenia jej?… Czy jej nie wyrwie z przykrej niewoli?…

O! nie! teraz tem więcej trwał w swem postanowieniu, lecz to, czego nie mógł dokazać sam, dokaże z pomocą agentów, których Rotzko musiał przyprowadzić z Karlsburga do wioski Werst… Szturmem zdobędą stare zamczysko i zwiedzą wszystkie jego zakątki…

Należało tylko czemprędzej wprowadzić w czyn to postanowienie.

Franciszek podniósł się z łóżka i zwrócił się w stronę korytarza, przez który dostał się do pieczary. Wtem usłyszał jakiś szmer poza drugiemi, zamkniętemi drzwiami.

Zdawało mu się, ze był to szelest zwolna zbliżających się kroków.

chat35.jpg (199304 bytes)

Franciszek pobiegł w tę stronę i, powstrzymując oddech, przyłożył ucho do grubych dębowych podwoi. Nadsłuchywał pilnie…

Szelest zbliżających się kroków słychać było w regularnych odstępach, jak gdyby ktoś wchodził po schodach. Nie ulegało zatem wątpliwości, że poza drzwiami znajdowały się drugie schody, które łączyły zapewne pieczarę z wewnętrznym dziedzińcem.

Chcąc być przygotowanym na wszelki wypadek, Franciszek wyciągnął z pochwy nóż, który miał zawieszony u pasa, i ujął go silną dłonią.

Jeżeli ukaże się jaki sługa barona de Gortz, Franciszek rzuci się na niego, wyrwie mu z ręki klucze i skrępuje go, aby nie mógł szkodzić. Potem wyjdzie korytarzem, który zapewne prowadzi na dziedziniec, a tem samem do wieży zamkowej.

Jeśli w pieczarze zjawi się baron Rudolf de Gortz, a Franciszek byłby go poznał z łatwością, gdyż doskonale zapamiętał rysy jego twarzy, o! wtedy hrabia de Télek zemścić się potrafi.

Nagle kroki przycichły; widać, że idący zatrzymał się w sionce, poprzedzającej wejście do pieczary.

Franciszek stał nieruchomy, oczekując na otwarcie drzwi…

Podwoje nie otworzyły się, tylko poza niemi rozległ się głos dźwięczny i silny, którego tony wydały się czarowną pieśnią dla uszu hrabiego.

Był to głos Stilli, troszkę może słabszy, niż dawniej, ale posiadający te same zalety: dźwięczność, uczucie, zrozumienie sztuki i jakiś czar odrębny, a jemu tylko właściwy.

Stilla śpiewała tę samą tęskną, rzewną pieśń, którą Franciszek słyszał już w sennem marzeniu, gdy drzemał w izbie gospody Jonasza.

Słuchał więc z uniesieniem ślicznej melodyi, czekając rychło-li się drzwi otworzą i ukaże się w nich Stilla, obdarzając go zarazem swobodą…

– Stillo! – zawołał – Stillo!…

Lecz drzwi pozostały zamknięte… Franciszek poskoczył i usiłował je otworzyć. Silne podwoje nawet nie drgnęły.

A tymczasem śpiew cichł w oddali… dźwięki jego słabły… szelest kroków znikał.

Franciszek ukląkł na ziemi, wstrząsając z całych sił zawiasami i kalecząc sobie ręce o ostrze żelaza. Wszystko napróżno, już nawet głosu Stilli nie mógł dosłyszeć!

Wtedy okropna myśl szybko, jak błyskawica, powstała mu w głowie.

– Stilla zapewne postradała zmysły, skoro mnie nie poznała po głosie! – zawołał z rozpaczą. – Byłaby mi przecież chociaż jednem odpowiedział słówkiem!… I nic dziwnego: spędzić pięć lat w zamknięciu, w odosobnieniu zupełnem od ludzi… to można oszaleć!…

Zerwał się z ziemi i błędnym wzrokiem spojrzał dokoła; głowa mu płonęła, wszystkie tętna uderzały jak młotem, krew wrzała ogniem w żyłach.

– O Boże! – zawołał, – czuję, że mój rozum się miesza, a myśli plączą się bezładnie!… Czyżbym i ja miał zmysły postradać jak ona!…

Mówiąc to, biegał tam i napowrót po pieczarze, jak dziki zwierz w klatce…

– Nie, nie, – powtarzał, – niech Bóg broni, żebym miał zmysły postradać!.. Ja muszę wyjść z tego zamczyska… i wyjdę stąd.

Zwrócił się do drzwi, przez które wszedł był do pieczary… lecz drzwi były zamknięte, chociaż Franciszek nie słyszał najlżejszego szelestu.

Widocznie zamknięto je wtedy, gdy słuchał głosu Stilli.

Tak więc uwięziony najpierw w obrębie zamczyska, młody hrabia został następnie uwięziony w pieczarze.

Poprzednia częśćNastępna cześć