Poprzednia część

 

 

Jules Verne

 

zamek w karpatach

(Rozdział XV-XIX)

 

[z ilustracjami George'a Rouxa]

Przekład z francuskiego J.J.

nakład Gebethnera i Wolffa

Warszawa 1894

chat02.jpg (24655 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział XV

 

ranciszek był przerażony nietylko swojem okropnem położeniem, ale jeszcze bardziej tem, że myśli plątały mu się w dziwny chaos. Pomimo największego wysiłku nie mógł się zastanowić, ani rozumować logicznie. Jedynym jasnem wrażeniem było wspomnienie Stilli i jej śpiewu, którego dźwięki ucichły już zupełnie.

Czyżby stał się znowu igraszką złudzenia? Nie, to być nie mogło! Przed chwilą napewno słyszał głos Stilli i jej postać widział na tarasie baszty zamkowej.

Ale razem z tem przekonaniem obudziło się w jego umyśle, że Stilla postradała zmysły, i wtedy zdawało mu się, że ją traci po raz drugi!

– Tak, ona musi być waryatką! – powtarzał sobie z rozpaczą. – Gdyby miała przytomność, poznałaby mnie po głosie i odpowiedziałaby mi choć słówkiem. Nieszczęśliwa!…

Przypuszczenie to mogło być prawdopodobne.

– Gdybym mógł wyrwać ją z tego szkaradnego zamczyska i przywieźć do zamku Krajowa, może otoczona troskliwemi staraniami biedna Stilla odzyskałaby zdrowie, – rozmyślał Franciszek pod wpływem głębokiego wzruszenia.

Wśród takich myśli przeszło mu kilka godzin; chciał zastanowić się chłodno nad swem położeniem, ale nie mógł tego dokazać.

– Powinienem wydostać się stąd jak najprędzej – rzekł sobie wreszcie. – Ale w jaki sposób stąd się wydostanę?… Muszę czatować na otwarcie drzwi. Pożywienie przyniesiono mi podczas snu… udam więc, ze śpię i będę czekał…

W tej chwili w myśli jego zbudziło się pewne podejrzenie, a mianowicie, że woda w konewce zawiera jakąś substancyę usypiającą… Ciężki, letargiczny sen, w jakim był pogrążony, sen bez marzeń i bez przerwy, musiał być wynikiem tego odurzającego napoju…

– A zatem pić nie będzie!… Nie dotknie nawet pożywienia, znajdującego się na stole… Jeden z mieszkańców zamku zjawi się zapewne w podziemiu, a wtedy…

Lecz jak długo przeciągnie się jeszcze jego oczekiwanie? Która mogła być teraz godzina? czy słońce wschodziło, czy też schylało się ku zachodowi?… Czy to był dzień, czy noc?

Franciszek nie mógł zdać z tego sprawy; napróżno nadsłuchywał szelestu kroków przy jednych, lub przy drugich drzwiach… Cisza głęboka panowała dokoła, a on błąkał się po samotnem więzieniu ze wzrokiem obłąkanym i głową płonącą od gorączkowych myśli. Ciężka, duszna atmosfera podziemna, tamowała mu oddech, w uszach mu szumiało, pragnął choć przez chwilę świeżem odetchnąć powietrzem, które tu dostawało się zaledwie przez szczeliny drzwi…

Nagle, przechodząc koło filaru z prawej strony, uczuł jakiś lekki powiew wietrzyka.

Czyżby w tem miejscu istniał otwór, prowadzący na zewnątrz?

Tak było w istocie: poza filarem znajdowało się przejście, którego Franciszek nie dostrzegł w cieniu.

Nie namyślając się ani chwili, młody hrabia wcisnął się w ciasne przejście, ciągnące się pomiędzy dwiema ścianami, i zaczął się kierować w stronę bladego światełka, które zdawało się połyskiwać w górze; wreszcie wydostał się na małe podwórko, nie mające więcej niż pięć lub sześć kroków w kwadrat i otoczone dokoła murem, wysokim może na sto stóp. Podwórko to było podobne do studni, i stąd właśnie dostawało się do podziemia nieco światła i powietrza.

Franciszek przekonał się, że na świecie był jeszcze dzień, gdyż w górnej części studni odbijały się ukośne promienie słońca, które jednak zwężały się zwolna, dowodząc, że gwiazda dzienna odbyła już połowę swego biegu. Franciszek zmiarkował, że mogła być godzina piąta po południu, spał zatem jakie czterdzieści godzin, co utwierdzało go w mniemaniu, że zostawał pod działaniem usypiającego napoju.

Ponieważ wyszedł ze swoim wiernym Rotzko z wioski Werst onegdaj, dnia jedenastego czerwca, zatem musiał dziś być trzynasty tego samego miesiąca…

chat36.jpg (210212 bytes)

Chociaż powietrze na tem podwórzu było przesiąkłe wilgocią, Franciszek jednak odetchnął pełną piersią i uczuł się pokrzepiony. Nadzieja jednak wydostania się stąd okazała się płonną, gdyż gładkie, kamienne ściany, nie dozwalały łudzić się myślą o ucieczce. Nigdzie nie widać było najmniejszej nierówności na murze.

Franciszek powrócił do podziemia, a przekonawszy się, iż nie może się inaczej wydostać z więzienia, tylko przez drzwi, chciał zobaczyć czy bardzo są mocne.

Pierwsze drzwi, te, któremi dostał się tutaj, były grube i mocne i zapewne zaryglowane z zewnątrz; niepodobieństwem zatem byłoby wyważyć je z zawias.

Drugie drzwi, te, poza któremi słyszał głos Stilli, nie wyglądały tak obronnie.

Miejscami deski były nawet spróchniałe, i może nie byłoby niepodobieństwem wydostać się tamtędy.

– Tak, tędy, tylko tędy! – powtarzał sobie Franciszek, który odzyskał zimną krew.

Ale nie było czasu do stracenia, gdyż można było przypuszczać, że ktoś wejdzie do podziemia, skoro tylko będzie mniemał, że Franciszek usnął pod działaniem odurzającego napoju.

Praca nad wyżłobieniem otworu we drzwiach trwała krócej, niż można było przypuszczać, gdyż drzewo było zupełnie spróchniałe wokoło żelaznych okuć, przytwierdzających drzwi do futryny. Franciszek za pomocą noża zdołał oderwać część jedną, i to prawie bez żadnego hałasu. Chwilami przerywał robotę i nadsłuchywał pilnie, chcąc się przekonać, czy z zewnątrz nie dochodzi go żaden szelest.

We trzy godziny później rygle odsunęły się, i Franciszek mógł otworzyć drzwi, które zaskrzypiały na zawiasach.

Wtedy jeszcze raz wyjrzał na małe podwórko, aby odetchnąć mniej dusznem powietrzem.

Teraz nie było już widać promieni słońca na murze, co stanowiło dowód, że słońce skryło się poza wierzchołek góry Retyezat. Zmrok zalegał już ciasne podwórko. Kilka gwiazd ukazywało się na niebie, a Franciszkowi zdawało się, że spogląda na nie przez długi teleskop. Drobne, białawe chmurki przysuwały się zwolna po niebie, gnane lekkim wietrzykiem, który zwykle uspokaja się przed nadejściem nocy. Blade, srebrzyste światło, ukazujące się na horyzoncie, dowodziło, że księżyc, będący teraz w drugiej kwadrze, wychylił się już z poza gór od strony wschodniej.

Franciszkowi zdawało się, że mogła być godzina dziewiąta.

Wrócił więc do podziemia, aby się trochę posilić i napić wody ze źródła, sączącego się poza kamiennym filarem; przedtem jeszcze wylał co do kropli płyn, znajdujący się w konewce. Następnie poprawił nóż, który miał za pasem, i wyszedł przez drzwi, zamknąwszy je starannie za sobą.

Może teraz spotka nieszczęśliwą Stillę, błądzącą w podziemnych galeryach?… Na tę myśl serce biło mu żywo w piersiach.

Postąpiwszy kilka kroków, potknął się o jakiś schodek. Zaczął więc iść pod górę, licząc stopnie. Było ich sześćdziesiąt, a nie siedemdziesiąt siedem, jak tych, po których zeszedł do podziemia, gdzie go uwięziono. Powinien więc jeszcze iść z jakie ośm stóp w górę, aby się wydostać na powierzchnię ziemi.

Szedł więc dalej ciemnym korytarzem, dotykając rękoma ściany. Szedł tak może z pół godziny, nie napotkawszy ani drzwi, ani kraty. Ale liczne zagięcia i załamywania korytarza nie dozwalały mu rozpoznać kierunku, w jakim się mógł znajdować względnie do płaszczyzny Orgall.

Po kilkunastu minutach odpoczynku, Franciszek znowu szedł dalej i właśnie w chwili, gdy mu się zdawało, że korytarz przedłuża się do nieskończoności, natrafił na jakąś przeszkodę.

Przed nim wznosiła się ściana, lecz pomimo szukania na wszystkie strony, Franciszek nie napotkał w niej otworu.

Nie było więc żadnego wyjścia!

Krzyk rozpaczy wyrwał się z piersi Franciszka. Nadzieja jego w proch się rozsypała… nogi odmówiły posłuszeństwa. Bezwładny prawie, osunął się na ziemię…

W tej chwili jednak dostrzegł u dołu muru szczelinę, około której cegły nie były spojone wapnem i poruszały się za dotknięciem.

– Może tędy się wydostanę! – zawołał Franciszek.

I zaczął po jednej odrzucać cegły, gdy nagle poza ścianą usłyszał szelest… Zatrzymał się i zaczął słuchać.

Szmer nie ustawał, i wkrótce promień światła zaczął się przedzierać przez szczelinę. Franciszek zajrzał przez otwór i przekonał się, że znajdował się obok zamkowej kaplicy. Czas i zaniedbanie doprowadziły ją do ruiny. Sklepienie popękało i rozsypało się w gruzy, w niektórych miejscach tylko opierając się na pochyłych filarach. Kilka łuków w stylu gotyckim groziło także ruiną; okna popsute i powyrywane, rzeźbione były również w stylu gotyckim. Gdzieniegdzie widać było pokryte pyłem marmurowe nagrobki, pod którymi spoczywali przodkowie rodziny Gortzów. W głębi wznosił się zaniedbany ołtarz, którego architektoniczne ozdoby także były pięknie rzeźbione. Dach był prawie zupełnie zepsuty, w jednem tylko miejscu ponad ołtarzem oparł się potędze burz i wichrów i ochraniał jeszcze część kaplicy. Nad głównemi drzwiami kaplicy wznosił się dzwon nietknięty jeszcze, a od niego zwieszał się sznur, sięgając aż do ziemi. Był to ten sam dzwon, którego dźwięk budził taką trwogą w mieszkańcach Werst, gdy się zapóźnili w wąwozie.

Do tej kaplicy, opuszczonej i wystawionej na wszelkie zmiany ostrego, górskiego powietrza, wszedł w tej chwili jakiś człowiek z latarnią w ręku. Światło latarni oświecało dokładnie jego postać.

Franciszek poznał natychmiast tego człowieka. Był to Orfanik, ów dziwak i odludek, który stanowił jedyne towarzystwo barona Gortza, gdy ten przebywał we Włoszech. Orfanika znali wszyscy z widzenia, gdyż, idąc przez ulicę, machał rękoma i rozmawiał sam z sobą. Uważał się zawsze za człowieka, którego nikt nie rozumie, i ciągle był zajęty poszukiwaniem nowych odkryć naukowych. Teraz bez wątpienia Orfanik oddawał swoją wiedzę na usługi barona Gortza.

Jeżeli Franciszek do tej pory miał jeszcze jaką wątpliwość co do pobytu w zamku barona de Gortz, wątpliwość jego ustąpiła teraz miejsca pewności, skoro ujrzał w kaplicy Orfanika.

Lecz po co ten człowiek przyszedł do tych ruin, w nocy, o tak późnej godzinie?

Franciszek napróżno łamał sobie głowę i nie mógł znaleźć odpowiedzi na to pytanie, tymczasem przypatrywał się ciekawie; baczności jego nie uszedł żaden ruch Orfanika.

Ten ostatni, pochylony ku ziemi, podniósł kolejno kilka żelaznych cylindrów, czy walców, do których przywiązywał nić, wysnuwającą się z kłębka umieszczonego w rogu kaplicy. Czynności tej dopełniał z taką uwagą i przejęciem, że gdyby się nawet młody hrabia przysunął do niego, nie byłby go z pewnością dostrzegł.

Ach! jakże Franciszek żałował, że szczelina była za małą, aby mu mogła ułatwić przejście! Byłby wszedł do kaplicy, byłby się rzucił na Orfanika i kazałby się zaprowadzić do wieży zamkowej.

Ale to może było szczęściem dla niego, że nie mógł tak postąpić. Kto wie, czy, gdyby jego usiłowania zostały pomyślnym uwieńczone skutkiem, baron de Gortz nie odebrałby mu życia za to, że przeniknął jego tajemnice?

W kilka chwil po ukazaniu się Orfanika, drugi człowiek wszedł do kaplicy. Był to baron Rudolf de Gortz.

Powierzchowność jego niewielkiej uległa zmianie; zdawało się, że się nawet nie postarzał. Twarz jego była tak samo blada i szczupła, jak dawniej, okalały ją siwe włosy odrzucone w tył; spojrzenie czarnych oczu nie straciło blasku.

Rudolf de Gortz przysunął się, aby zobaczyć zblizka pracę, którą był zajęty Orfanik.

Po chwili Franciszek usłyszał następującą pomiędzy nimi rozmowę.

 

Rozdział XVI

 

chat37.jpg (214232 bytes)

zy naprawa kaplicy już ukończona, Orfaniku?

– Właśnie kończę ją.

– Czy w kazamatach1 pod wałami wszystko przygotowane?

– Wszystko.

– A wały i kaplica łączą się bezpośrednio z wieżą?

– Tak jest.

– Więc gdy przyrząd wyrzuci prąd, będziemy mieli czas do ucieczki?

– Niezawodnie…

– A sprawdziliście, czy tunel, wychodzący do wąwozu Wulkan, jest niezajęty przez policyę?

– Przejście jest zupełnie swobodne.

Nastała chwila milczenia. Orfanik podjął z ziemi latarnię, której światło rozjaśniało niepewne ciemności kaplicy.

– O! mój stary zamku! – zawołał baron, – drogo ty kosztować będziesz tych, którzy będą usiłowali dostać się do twego wnętrza!

Rudolf de Gortz wymówił te wyrazy tak groźnym tonem, że młody hrabia aż zadrżał przejęty mimowolną trwogą.

– Czy słyszałeś, co mówiono w wiosce Werst? – zapytał znowu po chwili baron Orfanika.

– Przed pięćdziesięciu minutami dowiedziałem się za pośrednictwem tego drutu, co mówiono w oberży pod królem Maciejem.

– Czy atak jest przygotowany na noc dzisiejszą?

– Nie, na jutro rano.

– Kiedy ten Rotzko powrócił do Werst?

– Przed dwiema godzinami zaledwie i przyprowadził z sobą z Karlsburga agentów policyjnych.

– A więc skoro zamek nie może się już bronić – powtórzył baron de Gortz – to przynajmniej przygniecie swymi gruzami tego Franciszka de Télek, ze wszystkimi jego siepaczami!

– A ten drut, Orfaniku? – podjął znowu po kilku chwilach milczenia. – Niedobrze, aby ktokolwiek miał się dowiedzieć, że istniała łączność pomiędzy zamkiem a wioską Werst…

– Nikt nie będzie o tem wiedział; ja drut zniszczę.

Teraz musimy już wytłómaczyć niektóre zjawiska, o jakich wspominaliśmy i które się zdarzały w ciągu naszego opowiadania.

W tym czasie, gdyż zwracamy uwagę na to, że zdarzenia powyższe zachodziły w ostatnich latach dziewiętnastego stulecia, zastosowanie elektryczności, którą słusznie nazywają duszą wszechświata, posunięto do ostatecznych granic doskonałości. Sławny Edison i jego uczniowie wzbogacali wiedzę coraz nowymi wynalazkami.

Pomiędzy przyrządami elektrycznymi, telefon oddawał usługi z taką cudowną dokładnością, że dźwięki, utrwalone na blachach, dochodziły z oddalenia do uszu. To, co mówiono, śpiewano, lub nawet szeptano, można było słyszeć ze znacznej nawet odległości, i dwie osoby, rozdzielone tysiącami mil, rozmawiały z sobą, jak gdyby siedząc w jednym salonie, naprzeciwko siebie,.

Mogły nawet widzieć się w lustrach, połączonych drutami, dzięki wynalazkowi telefotu.

Od wielu już lat Orfanik, nieodstępny towarzysz barona Rudolfa de Gortz, był w tem, co dotycze praktycznego zastosowania elektryczności, niezmiernie biegły, i udało mu się uczynić niejedno ważne odkrycie. Wynalazki jego przecież nie znajdowały poparcia ze strony ogółu, chociaż najzupełniej zasługiwał na to.
Świat uczony nie znał Orfanika, obdarzonego geniuszem i zdolnego w swoim zawodzie. Człowiek ten więc był zgorzkniały, rozczarowany, niezadowolony.

W takiem usposobieniu właśnie spotkał go przypadkiem baron de Gortz. Orfanik znajdował się prawie w nędzy. Baron zachęcił go do pracy, dopomógł mu pieniędzmi i wreszcie wziął go do siebie, pod warunkiem jednak, że uczony odstąpi mu korzyści, jakie przynosić będą jego wynalazki, i że on sam będzie je obracał na swój użytek.

W gruncie rzeczy, ci dwaj ludzie, z których każdy posiadał odrębny rodzaj manii i był na swój sposób oryginałem, porozumiewali się i zgadzali bardzo dobrze. Od chwili spotkania nie rozłączali się już z sobą, nawet wtedy, gdy baron de Gortz, podziwiając głos Stilli, dość długo siedział w Neapolu.

Ale kiedy zapalony baron de Gortz upajał się śpiewem nieporównanej artystki, Orfanik był zajęty jedynie uzupełnianiem odkryć w dziedzinie elektryczności; w ciągu ostatnich lat cały czas poświęcał udoskonaleniom i zastosowaniu wynalazków, z których otrzymywał nieraz zdumiewające rezultaty.

Po wypadkach, które zakończyły artystyczny zawód Stilli, baron de Gortz znikł z widowni świata, i nikt nie wiedział, co się z nim stało. A tymczasem, wyjechawszy z Neapolu, schronił się on do Zamku wśród gór, w towarzystwie nieodstępnego Orfanika, i żył tam zadowolony ze swej samotności.

Baron de Gortz, postanowiwszy ukryć się ruinach starego zamku, chciał zarazem, aby nikt z okolicznych mieszkańców nie domyślił się jego powrotu i nie miał przypadkiem ochoty składać mu wizyt. Ma się rozumieć, że tak on, jak i Orfanik mogli wyżywić się doskonale, pomimo odosobnienia, w jakiem się znajdowali, mieszkając w starym zamku, gdyż tajemne przejście, prowadzące na drogę w wąwozie Wulkan, dozwalało staremu i wiernemu służącemu, którego nikt nie znał, przynosić tędy w oznaczonym czasie wszystko, co było potrzebne do życia dla barona Rudolfa i jego towarzysza.

Zresztą zamek, a nadewszystko środkowa wieża, mniej była zrujnowana, niż można było przypuszczać, i zupełnie odpowiednia na mieszkanie, nawet dla ludzi bardziej wymagających, niż był baron de Gortz i Orfanik. To też Orfanik, zaopatrzony we wszystko, co było potrzebne do jego doświadczeń, mógł się zajmować swemi olbrzymiemi pracami, do których żywiołów dostarczała mu fizyka i chemia. Wtedy przyszła mu myśl do głowy, aby zużytkować te odkrycia w celu odstręczenia ciekawości ludzkiej.

Baron de Gortz przyjął bardzo chętnie jego propozycyę, i Orfanik zbudował sobie specyalną maszyneryę, przeznaczoną do straszenia okolicznych mieszkańców. Maszynerya ta wywoływała zjawiska, które mogły być przez zabobonnych wieśniaków przypisywane jedynie sprawom dyabelskim.

Przedewszystkiem zależało na tem baronowi de Gortz, ażeby wiedział co się dzieje w najbliższej wiosce.

– Czyby nie można znaleźć sposobu, aby słyszeć, co mówią tam ludzie i żeby się oni tego nie domyślali? – pytał Orfanika.

– Ależ naturalnie, że można! – potwierdził uczony.

Należało tylko zaprowadzić komunikacyę telefoniczną pomiędzy zamkiem a wielką izbą w oberży pod królem Maciejem, gdzie znaczniejsi mieszkańcy wioski Werst mieli zwyczaj zbierać się wieczorem.

Orfanik dopełnił tego zręcznie i tajemniczo, a w sposób bardzo prosty. Miedziany drut, otoczony pochwą ochronną, którego jeden koniec dochodził do pierwszego piętra wieży, przeprowadzony został pod wodą rzeczki Nyad aż do wioski Werst. Dopełniwszy tej pierwszej roboty, Orfanik, udając turystę, który pragnie zwiedzić okolicę, przepędził noc w oberży pod królem Maciejem, aby umocować drut w izbie zajazdu. Nie było to dla niego żadną trudnością przeprowadzić koniec drutu, zanurzonego w wodzie strumienia, do wysokości okna, które wychodziło na tył domu i rzadko było otwierane. Potem umieściwszy przyrząd telefoniczny, który krył się pod gąszczem liści, przytwierdził drut w tem miejscu. A ponieważ ten przyrząd był tak doskonale przygotowany, że mógł zarówno przyjmować, jak wydawać dźwięki, wynikło stąd, że baron de Gortz mógł słyszeć wszystko, co mówiono w oberży Jonasza, i zarazem przemawiać do zebranych tam osób w sposób, jaki uważał za właściwy.

Podczas pierwszych lat spokojność zamku w niczem nie była zakłócona. Wieści, wzbudzające trwogę, oddalały od starych ruin mieszkańców wioski Werst. Zresztą wszyscy mniemali, że zamek jest zupełnie opuszczony po śmierci ostatnich służących, którzy go jeszcze czas jakiś pilnowali. Ale pewnego dnia, w chwili gdy się rozpoczęło nasze opowiadanie, dostrzeżono za pomocą lunety, nabytej przez Frika, dym wydobywający się z komina ponad wieżą zamkową. Wtedy zaczęły krążyć najrozmaitsze wieści i domysły, z których już wiemy, jakie wynikły następstwa.

Wtedy to dopiero połączenie telefoniczne okazało się pożyteczne, gdyż baron de Gortz i Orfanik mogli wiedzieć o wszystkiem, co się działo w Werst. Za pośrednictwem telefonu dowiedzieli się o postanowieniu Niko-Decka, który oznajmił, iż uda się do zamczyska; przez telefon także odezwał się groźny głos w izbie zajazdu pod królem Maciejem, głos, który chciał powstrzymać leśnika od niebezpiecznej wycieczki. Lecz ponieważ Niko-Deck pomimo tej groźby trwał w swoim zamiarze, baron de Gortz postanowił mu dać taką nauczkę, ażeby raz na zawsze stracił ochotę do odwiedzania zamczyska.

Tej nocy maszynerya Orfanika, zawsze przygotowana do działania, wywołała cały szereg zjawisk, czysto fizycznych, lecz takiego rodzaju, że mogły wzbudzić postrach w okolicy. Dzwon kaplicy dzwonił na gwałt, co chwila błyskały w zamku płomienie, wytworzone za pomocą palącej się siarki, która nadawała wszystkim przedmiotom pozór grobowy i złowrogi. To znowu ukazywały się w powietrzu olbrzymie i straszliwe smoki, z których ścieśnione powietrze wydobywało się ze świtem i rykiem przeraźliwym, lub fotograficzne sylwetki potworów, które się odbijały za pomocą olbrzymich reflektorów. Wśród traw, otaczających mury, Orfanik umieścił blachy, łączące się ze stosem elektrycznym, którego prąd uchwycił doktora za podbite żelaznemi gwoździami buty. Wreszcie prąd elektryczny, pochodzący z bateryi, umieszczonej w laboratoryum, wstrząsnął i odrzucił leśniczego, w chwili, gdy jego dłoń dotknęła się żelaznego okucia mostu.

I stało się to, co baron de Gortz przewidywał: te niepojęte i zdumiewające zjawiska i bezowocne usiłowania Niko-Decka wzbudziły w okolicznych mieszkańcach niesłychany popłoch i trwogę. Odtąd nikt za żadne skarby świata nie chciałby przysunąć się do zamczyska, i każdy omijał go co najmniej o milę odległości, gdyż widocznem było, że w zamku mieszkają nadprzyrodzone istoty.

Tak więc Rudolf de Gortz mniemał, że już teraz nie zagraża mu żadne niebezpieczeństwo ze strony ciekawości okolicznych mieszkańców. Wtem przybycie Franciszka de Télek do wioski Werst zmieniło zupełnie postać rzeczy.

Gdy Franciszek w izbie zajazdu wypytywał się Jonasza, sędziego Koltza i innych mieszkańców wsi o szczegóły, dotyczące zamku, baron de Gortz dowiedział się o tem wszystkiem za pośrednictwem drutu telefonicznego. Nienawiść, którą baron czuł do hrabiego de Télek, z nową teraz wybuchnęła siłą.

A więc Franciszek de Télek nie tylko, że znajdował się w tej wiosce, o kilka mil zaledwie odległej od zamczyska, ale jeszcze ośmielał się szydzić z ich zabobonnej wiary, niwecząc fantastyczną sławę, która tak silnym puklerzem osłaniała zamek wśród gór! Śmiałek zobowiązywał się nawet uprzedzić o tem władzę w Karlsburgu, ażeby policya wykryła fałsz tych wszystkich legend i baśni!

Dlatego też baron de Gortz postanowił przyciągnąć i ułatwić wejście do zamku Franciszkowi de Télek. Wiemy już, jakich w tym celu używał sposobów. Najpierw przez przyrząd telefoniczny Franciszek usłyszał głos Stilli, co go skłoniło do zboczenia z drogi i zbliżenia się do zamku. Ukazanie się śpiewaczki na tarasie wieży obudziło w nim chęć wejścia do wnętrza starych murów. Światło, które ukazało się z okien wieży, doprowadziło go do wejścia do galeryi podziemnej, gdzie zastał most zwodzony otwarty na jego przyjęcie. Gdy znalazł się w pieczarze, oświetlonej światłem elektrycznem, był już pod wyłączną władzą barona de Gortz, który mniemał, że jego więzień nigdy się już stamtąd nie wydostanie. W podziemiu Franciszek jeszcze raz słyszał głos Stilli. Wiemy już, że pożywienie przynoszono mu wtedy, gdy bywał pogrążony w śnie sztucznym, niejako letargicznym. Wszystkie więc ostrożności zostały zachowane, i baron de Gortz mógł się łudzić nadzieją, że drzwi więzienia Franciszka nigdy się już nie otworzą.

Takie były następstwa tajemniczych działań, przeprowadzonych wspólnemi siłami przez barona de Gortz i Orfanika. Ale ku wielkiemu niezadowoleniu barona, Orfanik dowiedział się, że Rotzko miał się na baczności i że dlatego nie towarzyszył panu w wycieczce do tajemniczego zamku, aby mógł uprzedzić władzę w Karlsburgu. Oddział agentów policyjnych przybył już do wioski Werst, i baron de Gortz będzie miał teraz do czynienia ze zbyt wielką liczbą przeciwników. Ani on, ani Orfanik nie potrafią się obronić od napaści tylu nieprzyjaciół. Środki użyte przeciwko Niko-Deckowi i doktorowi Patakowi, byłyby teraz niewystarczające, policya nie wierzy bowiem w dyabelską pomoc.

Obydwaj więc zdecydowali się zburzyć ze szczętem stary zamek i czekali tylko na odpowiednią do działania chwilę. Już był przygotowany prąd elektryczny, który miał wzniecić ogień w ładunkach dynamitowych, zakopanych pod wieżą środkową, wieżyczkami i starą kaplicą. Przyrząd, mający wyrzucić ów prąd elektryczny, był urządzony w ten sposób, ażeby wybuch nastąpił wtedy, gdy baron de Gortz i jego wspólnik zdołają uciec przez tunel, łączący się z wąwozem Wulkan. Po wybuchu dynamitowym, którego ofiarą miał paść młody hrabia i ci, którzy dążąc na jego ratunek, wedrą się na mury zamczyska, baron i Orfanik uciekliby tak daleko, że nikt już nie odkryłby ich śladów.

Franciszek, wysłuchawszy rozmowy dwóch wspólników, otrzymał zarazem wyjaśnienie wszystkich poprzednich zjawisk. Dowiedział się, że istniała komunikacya telefoniczna pomiędzy zamkiem wśród gór a wioską Werst; dowiedział się również, ze zamek miał być zburzony przez wybuch, który pozbawi go życia, jako też i agentów policyjnych, przyprowadzonych przez wiernego Rotzko. Wiedział wreszcie, że baron de Gortz i Orfanik będą mieli czas uciec, zabierając z sobą nieprzytomną Stillę…

Ach! dlaczegoż Franciszek nie mógł dostać się do kaplicy i rzucić się na tych ludzi!… Byłby im nie pozwolił dokonać straszliwego dzieła zniszczenia!

Ale to, co jest niemożliwością w tej chwili, może nią nie będzie po oddaleniu się barona i Orfanika. Gdy obydwaj wyjdą z kaplicy, Franciszek podąży ich śladem, będzie ich ścigał aż do wieży i z Boską pomocą, dokona sprawiedliwości!

Baron de Gortz i Orfanik skierowali się już w głąb chóru. Franciszek nie spuszczał z nich wzroku. Którędy oni wyjdą? Czy drzwiami, wychodzącemi na podwórze, czy przez jaki podziemny korytarz, który musiał łączyć kaplicę ze środkową wieżą, gdyż zdawało się Franciszkowi, że wszystkie budynku zamczyska łączyć się musiały z sobą. Kto wie jednak, czy młody hrabia nie natrafi na jaką nieprzezwyciężoną przeszkodę?

W tej chwili baron de Gortz i Orfanik nanowo rozpoczęli rozmowę.

– Czy tu już nic nie pozostaje do roboty?

– Nic.

– A więc rozstańmy się!

– Czy zamiarem pana barona jest, abym go samego pozostawił w zamku?

– Tak, Orfaniku, ty oddal się natychmiast przez tunel do wąwozu Wulkan.

– Ale pan?…

– Ja dopiero w ostatniej chwili opuszczę zamek.

– Czy w Bistritz mam się połączyć z panem baronem?

– W Bistritz.

– Zostań więc, baronie Rudolfie, zostań sam, skoro taka twoja wola.

– Tak… gdyż chcę śpiew jeszcze słyszeć… słyszeć po raz ostatni, podczas tej ostatniej nocy, którą przepędzę w Zamku wśród gór.

W kilka chwil później baron de Gortz i Orfanik wyszli z kaplicy.

Chociaż w powyżej przytoczonej rozmowie ani razu nie było wymienione imię Stilli, Franciszek domyślił się, że to o śpiewie jego siostry mówił Rudolf de Gortz.

 

Rozdział XVII

 

lęska więc była blizka. Franciszek nie mógł jej zapobiedz inaczej, tylko stawiając barona de Gortz w niemożności wykonania powziętego planu.

Była wtedy godzina jedenasta wieczorem. Nie lękając się być dostrzeżonym, Franciszek zaczął pracować. Cegły w murze odrywały się dość łatwo, ale grubość muru była taka, że pół godziny upłynęło, nim otwór ukazał się dostatecznym, aby Franciszek mógł się przezeń wydostać.

Znalazłszy się wreszcie w kaplicy, do której powietrze miało przystęp ze wszystkich stron, Franciszek uczuł się rzeźwiejszym i silniejszym. Przez dziury porobione w kopule i otwory okien widać było niebo i mknące na niem lekkie chmurki, gnane wiatrem. Gdzieniegdzie ukazywały się już na horyzoncie gwiazdy, które bladły wobec blasku księżyca, błyszczącego na niebie.

Należało teraz znaleźć drzwi, które musiały być w głębi kaplicy, a przez które wyszedł baron de Gortz i Orfanik. Franciszek poszedł w ukośnym kierunku nawą i zbliżył się do chóru.

W tej stronie kaplicy panowała prawie zupełna ciemność, gdyż promienie księżyca nie dosięgały tutaj; to też Franciszek potykał się co chwila o gruzy pomników i kawałki muru, odpadające ze sklepienia.

Wreszcie poza ołtarzem, w ciemnym zakątku Franciszek napotkał drzwi nawpół spróchniałe, które otworzył bez żadnego wysiłku.

Drzwi wychodziły do galeryi, która musiała prowadzić poza obrąb murów.

Tamtędy więc weszli do kaplicy baron de Gortz i Orfanik i tamtędy musieli wyjść również.

Gdy Franciszek znalazł się w galeryi, otoczyła go znowu zupełna ciemność. Po wielu zakrętach, które jednak nie wiodły ani w górę, ani na dół, Franciszek mniemał, że znajduje się na równi z powierzchnią wewnętrznego dziedzińca.

Po kwadransie ciemność stawała się mniej głęboka, a po pół godzinie Franciszek dostrzegł światło, migające w głębi podziemia.

Zaczął więc iść trochę prędzej i dostał się do dużej izby więziennej, znajdującej się pod tą basztą, która wznosiła się w lewym rogu obwodowego muru.

W więzieniu znajdowały się okienka, przez które wdzierały się promienie księżyca.

Z przeciwnej strony były drzwi otwarte.

Franciszek przesunął się przez nie nazewnątrz, aby odetchnąć znowu świeżem powietrzem.

Ale w chwili gdy się chciał cofnąć z powrotem, zdawało mu się, że widzi dwa, lub trzy cienie, które się poruszały na niższem wzniesieniu płaskowzgórza Orgall, jasno oświetlonego blaskiem księżyca, aż do początku sosnowego lasu.

Franciszek zaczął się przypatrywać uważnie.

Kilku ludzi kręciło się nieopodal lasu. Zapewne byli to agenci policyjni z Karlsburga, sprowadzeni przez wiernego Rotzko.

Czyżby ci ludzie zdecydowali się rozpocząć działanie w nocy, mając nadzieję, że zaskoczą niespodziewanie mieszkańców zamku, czy też czekali w tem miejscu na pierwszy brzask jutrzenki?

Jakiej siły woli musiał użyć Franciszek, aby nie zawołać na wiernego Rotzko, który byłby z pewnością usłyszał i poznał głos jego! Ale krzyk hrabiego mógł dojść także do wieży zamkowej, i nim agenci policyjni wdarliby się na mury, Rudolf de Gortz mógłby wprowadzić w ruch swój przyrząd i ocalić się przez drogę wiodącą do tunelu.

Franciszek zdołał więc zapanować nad sobą i znowu przestąpił próg drzwi, udając się w głąb ciemnej galeryi.

Pięćset kroków dalej trafił na schody, umieszczone w murze.

Czyżby się już dostał do baszty, wznoszącej się pośrodku dziedzińca? Tak mu się przynajmniej zdawało.

Jednak nie musiały to być schody główne, prowadzące na wszystkie piętra zamku. Składały się bowiem ze szczebli, wijących się kręto w głębi ciasnej i ciemnej klatki.

Franciszek postępował cicho, nadsłuchując bacznie, ale najlżejszy szelest nie doszedł do jego ucha. Przeszedłszy ze dwadzieścia stopni, trafił na sionkę, skąd drzwi wiodły na taras, otaczający wieżę na pierwszem piętrze.

chat38.jpg (201317 bytes)

Franciszek przesunął się ostrożnie przez taras, i kryjąc się poza parapetem, spojrzał w stronę płaskowzgórza Orgall.

Na skraju lasu znowu widać było kilku ludzi, lecz wnosząc z ich ruchów, należało mniemać, że nie mieli zamiaru zbliżać się do zamku.

Franciszek postanowił spotkać się z baronem de Gortz, nim ten ratować się będzie ucieczką przez tunel do wąwozu. Gdy obszedł dokoła taras, znalazł się znów przy drzwiach, poza któremi schody prowadziły w górę.

Podpierając się rękoma o ścianę, zaczął się wdrapywać po niewygodnych stopniach.

Niczem niezamącona cisza panowała dokoła.

Widocznie pokoje na pierwszem piętrze nie były zamieszkane.

Wreszcie Franciszek dostał się do sieni na wyższem piętrze.

Dostawszy się na trzecie piętro, nie napotkał już dalej schodów. Widać, że tu kończyły się mieszkalne pokoje wieży; był to więc najwyższy taras, otoczony murem, taras, na którym dawniej powiewał sztandar baronów de Gortz.

W lewej ścianie znajdowały się drzwi zamknięte. Przez dziurkę od klucza przedzierał się promień światła. Klucz tkwił w zamku nazewnątrz.

Franciszek słuchał przez chwilę uważnie, ale z mieszkania nie dochodził szmer żaden. Potem spojrzał przez dziurkę od klucza, lecz dostrzegł tylko lewą stronę pokoju, która była jasno oświetlona, podczas gdy prawą zmrok zalegał. Wtedy ostrożnie obrócił klucz w zamku i otworzył drzwi.

Znalazł się w obszernej komnacie, zajmującej widocznie, całą przestrzeń wieży. Wklęsłe sklepienie, wspierające się na łukach, zbiegało się w pośrodku, tworząc architektoniczną ozdobę. Ściany zdobiły piękne obicia i makaty. Starożytne meble, kredens, stół i fotele stanowiły umeblowanie poważne, lecz nie pozbawione artystycznego smaku. Okna zasłaniały ciężkie firanki, które nie przepuszczały światła na zewnątrz. Podłogę zaścielał gruby kobierzec, który tłumił odgłos kroków.

Całe jednak urządzenie komnaty było jakieś dziwaczne i niezwyczajne. Pierwszą rzeczą, która zwróciła uwagę Franciszka, był dziwny kontrast światła i cienia.

Prawa strona komnaty zdawała się być pogrążona w zupełnej ciemności, z lewej strony znajdowała się estrada, której podłoga obita była czarnem suknem. Estrada tonęła w płomieniach jasności, skierowanej tu prawdopodobnie przez jakiś przyrząd odbijający światło, lecz umieszczony w ten sposób, że nie można było go dostrzedz.

O dziesięć kroków od estrady znajdował się starożytny fotel, z wysokiemi poręczami. Od estrady oddzielał go wysoki ekran. Ekran rzucał na fotel półcień.

Obok fotelu był mały stoliczek, pokryty dywanem, a na stoliczku czworokątne pudełko.

Pudełko mogło mieć długości dwanaście lub piętnaście cali, a szerokości od pięciu do sześciu. Wierzch jego wysadzany kamieniami był w tej chwili otwarty. Wewnątrz znajdował się metalowy walec.

Gdy Franciszek przestąpił próg komnaty, od pierwszej chwili spostrzegł, że fotel był zajęty.

Siedział na nim ktoś w postawie nieruchomej zupełnie, z głową wspartą o poręcz i przymkniętemi powiekami. Prawą rękę opierał na stole, a dłonią dotykał wierzchu pudełka.

Był to Rudolf de Gortz.

Czyż baron dlatego pragnął przepędzić ostatnią noc w komnacie starej wieży, aby tu wyspać się dobrze?

Nie… to być nie mogło, zwłaszcza po rozmowie z Orfanikiem, którą Franciszek słyszał dokładnie.

Baron de Gortz był sam w tej komnacie, a towarzysz jego, stosownie do otrzymanego rozkazu, musiał już ratować się ucieczką przez tunel.

A Stilla?… Wszak Rudolf de Gortz powiedział, że chciałby ją słyszeć ostatni raz w tym zamku wśród gór, nim stary budynek rozsypie się w gruzy… Zapewne w tym celu przyszedł do tej komnaty, aby i dziś, jak i każdego wieczoru, upajać się urokiem jej śpiewu!

Ale gdzież była Stilla?…

Franciszek nie widział jej, ani słyszał…

Zresztą wszystko mu było jedno teraz, gdy Rudolf de Gortz był na jego łasce… potrafi go przecież zmusić, aby powiedział prawdę. Teraz można się było lękać, że młody hrabia pod wpływem podraźnienia, gotów się rzucić na nienawistnego człowieka, przez którego Stilla postradała zmysły!…

Franciszek postąpił cicho kilka kroków i zatrzymał się tuż za fotelem; dość mu było wyciągnąć ramię, aby schwycić barona de Gortz… W oczach mu się zaćmiło, krew uderzyła do głowy…

Nagle ukazała się Stilla…

Nóż, który trzymał Franciszek, wysunął się z rąk jego na dywan.

Stilla stała na estradzie w pełnem oświetleniu; piękne jej włosy były rozpuszczone, a strój stanowiła biała suknia, taka sama, w jakiej po raz ostatni występowała w teatrze i w jakiej ukazała się Franciszkowi na tarasie baszty zamkowej. Wzrok jej padał wprost na postać Franciszka de Télek…

Stilla musiała go widzieć, a jednak nie dała poznać po sobie, czy go poznaje lub nie, nie odezwała się do niego ani jednem słówkiem… Oczywiście nie była przy zdrowych zmysłach!

Franciszek chciał porwać drogą siostrę z estrady i uprowadzić z tego złowrogiego zamku… Już chciał się rzucić, gdy naraz Stilla zaczęła śpiewać. Baron de Gortz pochylił się na fotelu, aby ją lepiej słyszeć. Śpiew sprawiał mu niewymowną przyjemność, upajał się nim, jak boskim nektarem lub czarowną wonią. Na twarzy jego malował się ten sam zachwyt, którym odznaczały się jego lica podczas przedstawień teatralnych. Tu, w tej samotności, w głębi tej wieży, panującej ponad pustą okolicą Siedmiogrodu, śpiew wywoływał w nim te same co niegdyś cudowne wrażenia. Był to ten sam głos fenomenalny, dźwięczny, srebrny, którego słuchając, Franciszek stał nieporuszony, jakby oczarowany.

Tak, Stilla śpiewała!… Śpiewała dla barona de Gortz!… Zdawało się, że usta jej zaledwie się poruszają, lekkie wydając tchnienie… Ale jeżeli sławna śpiewaczka postradała zmysły, pozostała jej przynajmniej dusza i zdolności artystyczne.

Franciszek upajał się także dźwiękiem tego głosu, którego nie słyszał od lat pięciu… Przypatrywał się siostrze, której mniemał, że nie ujrzy nigdy, a tymczasem widzi ją żywą, jakby cud jaki, – wskrzeszono ją przed jego oczyma!

Śpiew Stilli budził w duszy Franciszka bardzo bolesne wspomnienia. Śpiewała bowiem finał z opery Orlando, przy którego końcu niegdyś upadła martwa na scenie. Ale teraz może dokończy pięknej aryi, może głos jej nie zamilknie, jak wtedy, gdy żegnała się z publicznością w teatrze San Carlo…

Franciszek słuchał bez tchu niemal… Zdawało mu się, że życie jego zawisło od tego śpiewu… A tymczasem śpiew dźwięczał szeroko i poważnie, rozbrzmiewając w powietrzu tonami nieporównanej czystości…

Nagle głos zaczął cichnąć… Możnaby mniemać, że Stilla waha się, powtarzając bolesną zwrotkę:

                                            – Chcę umrzeć…

Czyżby znowu miała upaść na estradzie, jak wtedy upadła na scenie?

Nie upadła jednak, lecz śpiew jej przerwał się w tem samem miejscu, na tej samej nucie, jak owego pamiętnego wieczoru w teatrze San Carlo.

Potem wydała okrzyk, okrzyk trwogi, podobny do tego, jaki Franciszek słyszał był w teatrze…

Pomimo to Stilla stała ciągle na estradzie nieruchoma, ze wzrokiem utkwionym w jeden punkt niewidzialny…

Franciszek pobiegł ku niej, aby jak najprędzej uwolnić ją z murów tego złowrogiego zamku.

Lecz w tej chwili spotkał się oko w oko z baronem de Gortz, który podniósł się z fotelu.

chat39.jpg (156042 bytes)

– Franciszek de Télek! – zawołał Rudolf de Gortz. – Franciszek de Télek! jakże on mógł się wydostać…

Ale Franciszek nie odpowiedział na jego wykrzyknik, tylko dążąc ku estradzie, powtarzał:

– Stillo!… moja droga siostro!… Odnalazłem ci wreszcie żywą!

– Żywą… Stillę… żywą! – zawołał baron de Gortz z szyderstwem i wybuchnął głośnym śmiechem, w którym przebija się tłumiony gniew.

– Żywą! – powtórzył raz jeszcze Rudolf de Gortz. – Jeśli tak, niechże Franciszek de Télek spróbuje mi ją odebrać!

Franciszek milczał, wyciągnął tylko ramiona ku Stilli, która wciąż stała nieruchoma, ze wzrokiem zwróconym ku niemu…

W tej chwili Rudolf de Gortz schylił się i podnosząc nóż, który wysunął się z ręki Franciszka, zamierzył się nim w postać Stilli…

Franciszek rzucił się ku niemu, aby odwrócić cios, grożący nieszczęśliwej, pozbawionej zmysłów istocie…

Ale było już za późno… nóż ze świstem przebiegł w powietrzu i ugodził ją w serce.

Lecz zamiast okrzyku trwogi i konania, jaki powinien był usłyszeć Franciszek, rozległ się hałas stłuczonego zwierciadła, i gdy tysiące drobniutkich odłamków szkła rozsypało się po komnacie, postać Stilli znikła…

Franciszek osłupiał… Teraz nic już nie rozumiał… Czyżby i on także postradał zmysły?

Wtedy Rudolf de Gortz zawołał znowu:

– Jeszcze raz Stilla wymknie się z rąk Franciszka de Télek… Ale jej głos, jej głos moją jest własnością… Ten głos nigdy do nikogo nie będzie należał, tylko do mnie… do mnie wyłącznie!

W chwili, gdy Franciszek chciał się rzucić na barona de Gortz, aby rozpaczliwą z nim rozpocząć walkę, siły wypowiedziały mu posłuszeństwo, i upadł bez przytomności tuż obok estrady.

Rudolf de Gortz nie spojrzał nawet na zemdlonego młodzieńca. Schwycił pudełko, stojące na stoliku, i wybiegłszy z komnaty, zeszedł szybka na pierwsze piętro wieży. Następnie wybiegł na taras, okrążył go i już miał wejść do wnętrza drugiemi drzwiami, gdy nagle padł strzał…

To wierny Rotzko, stojący na czatach przy murze, wystrzelił do barona de Gortz.

Kula nie trafiła barona, lecz utkwiła i strzaskała pudełko, które baron trzymał w ręku.

Gortz krzyknął przeraźliwie.

– Jej głos… jej głos!… – powtarzał. – Jej dusza… dusza Stilli!… Strzaskana… strzaskana… strzaskana!…

Włosy najeżyły mu się na głowie, ręce załamał z rozpaczą i biegł jak szalony po tarasie, wołając:

– Jej głos… jej głos!… zniszczyli mi jej głos!… Niech będą przeklęci!…

Potem znikł za drzwiami, a było to w chwili, gdy Rotzko i Niko-Deck usiłowali wdrapać się na mur zamczyska, torując drogę agentom policyjnym.

chat40.jpg (207507 bytes)

Wtem, prawie tej samej chwili, straszliwy wybuch wstrząsnął górą Plesa. Słupy promieni trysnęły aż pod obłoki, a kamienie posypały się aż na drogę, wiodącą ku wąwozowi Wulkan.

Z wieżyczek, murów, wieży głównej i kaplicy starożytnego zamku wśród gór, pozostała tylko na płaskowzgórzu Orgall kupa dymiących się zgliszcz i ruin.

 

Rozdział XVIII

 

apewne czytelnicy pamiętają rozmowę barona z Orfanikiem, w której była wzmianka, że wybuch, mający zniweczyć zamek wśród gór, nastąpi dopiero po oddaleniu się Rudolfa de Gortz. A jednak w chwili wybuchu baron nie mógł znajdować się daleko, nie mógł ocalić się ucieczką przez tunel prowadzący do wąwozu. Czyżby w uniesieniu boleści i rozpaczy, nie zdając sobie sprawy z tego co czyni, Rudolf de Gortz spowodował natychmiastowy wybuch, którego ofiarą sam padł najpierwszy? Czy po niezrozumiałych wyrazach, które mimowoli z ust mu się wyrwały w chwili, gdy kula wiernego Rotzko strzaskała pudełko, które trzymał w ręku, zapragnął zginąć pod zwaliskami zamczyska?

W każdym razie był to bardzo szczęśliwy wypadek, że agenci policyjni zdziwieni wystrzałem poczciwego Rotzko, zatrzymali się w pewnej odległości, gdy wybuch wstrząsnął potężnymi murami. Odłamki rozsypujących się gruzów dosięgły jednak niektórych ludzi, przewracając ich na ziemię. U stóp obwodowego muru znajdowali się wtedy tylko Rotzko i leśniczy, i można to nazwać cudem, że ich nie przygniótł grad spadających kamieni.

Wybuch był potężny; głębokie rowy do połowy zapełniły się gruzami, po których Rotzko, Niko Deck i agenci prawie bez trudu dostali się do wnętrza zamku.

Może o jakie pięćdziesiąt kroków poza obwodowym murem, wpośród gruzów u stóp baszty, znaleźli jakieś ciało.

Był to baron Rudolf de Gortz. Kilku dawniejszych mieszkańców tych okolic, a między nimi sędzia Koltz, poznali go odrazu.

Rotzko i Niko-Deck myśleli tylko o odnalezieniu młodego hrabiego. Ponieważ Franciszek nie wrócił w czasie oznaczonym, byli więc pewni, że nie zdołał wymknąć się z zamku.

Ale Rotzko nie śmiał pocieszać się nadzieją, że Franciszek żyje i że uniknął straszliwej klęski; wierny sługa płakał rzewnie, a Niko-Deck nie wiedział, w jaki sposób go uspokoić.

Wreszcie po półgodzinnych poszukiwaniach znaleziono młodego hrabiego na pierwszem piętrze głównej baszty, pod filarem, który podtrzymywał mury i nie runął razem z innymi, ocalając tym sposobem Franciszka od przygniecenia.

– Mój pan… mój biedny pan!…

– Pan hrabia!

Zawołali prawie jednocześnie Rotzko i Niko-Deck, skoro spostrzegli Franciszka. W pierwszej chwili mniemali, że znaleźli tylko martwe jego zwłoki, lecz hrabia był tylko zemdlony.

Po długiej chwili otworzył oczy, ale błędne jego spojrzenie nie poznało wiernego Rotzko. Franciszek nie zrozumiał nawet dźwięku jego głosu.

Niko-Deck, który podtrzymywał hrabiego w objęciach, zaczął także mówić do niego, ale Franciszek nic nie odpowiedział.

Wreszcie zaczął powtarzać bezmyślnie ostatnie wyrazy, jakie śpiewał Stilla:

– „Chcę umrzeć!”

Widać, że Franciszek de Télek także postradał zmysły.

 

Rozdział XIX

 

onieważ młody hrabia stracił rozum, nikt zapewne nie byłby się dowiedział, jakie zjawiska i zdarzenia zaszły w zamku, gdyby nie następujące wyjaśnienie:

Podług umowy Orfanik czekał cztery dni, tak jak to było umówione, na barona de Gortz, który miał się z nim połączyć a miasteczku Bistritz. Skoro baron się nie zjawił, Orfanik zaczął się lękać, czy Gortz nie padł ofiarą wybuchu. Dręczony ciekawością i niepokojem opuścił miasteczko i puścił się w drogę do Werst. Tu zaczął się kręcić w okolicach zamku.

Lecz wyszło mu to na złe, gdyż agenci policyjni, znając go z opisu Rotzka, schwytali go wkrótce.

Zaprowadzony do stolicy komitatu i stawiony wobec władzy, Orfanik odpowiedział bez oporu na wszystkie zadawane mu pytania, dotyczące śledztwa zarządzonego z powodu tego wypadku.

Tragiczna śmierć barona Rudolfa de Gortz niebardzo wzruszyła Orfanika, który z właściwym sobie egoizmem myślał tylko o swoich wynalazkach.

Na natarczywe pytania wiernego Rotzko, Orfanik odpowiadał z początku, że Stilla umarła i jest pochowana na cmentarzu Campo Santo Nuovo w Neapolu.

Zapewnienie to wywołało wielkie ździwienie, ale miało ono być nie pierwsze i nie ostatnie w tej dziwnej przygodzie.

W istocie, jeżeli Stilla umarła, jakim sposobem Franciszek mógł słyszeć jej głos w izbie zajazdu, potem widzieć ją zjawiającą się na tarasie baszty, a następnie zachwycać się jej śpiewem, gdy hrabia był uwięziony w podziemiu?… A wreszcie w jaki sposób mógł ją odnaleźć żywą w komnacie wieżowej?

Lecz zaraz wytłómaczymy te osobliwe zjawiska.

Zapewne wszyscy przypominają sobie, jaką rozpaczą był przejęty baron de Gortz, gdy rozeszła się pogłoska, że Stilla opuszcza teatr. Żałował, że już nie będzie mógł podziwiać cudownego jej głosu.

Wtedy Orfanik poradził mu, aby za pomocą przyrządu fonograficznego utrwalił najpiękniejsze arye, które Stilla miała śpiewać na pożegnalnych przedstawieniach. Fonograf, to jest przyrząd, który przechowuje usłyszany głos ludzki i powtarza go dokładnie, był już wtedy zupełnie udoskonalony, a Orfanik ulepszył go jeszcze do tego stopnia, że głos nie tracił nic ani na czystości, ani na wdzięku.

Baron de Gortz zgodził się na jego propozycyę i codzień w głębi loży teatralnej ustawiano potajemnie fonograf, aby na metalowych blachach przyrządu wyryły się arye z oper, a pomiędzy niemi i owa melodya, której śmierć nie dozwoliła dokończyć śpiewaczce.

Gdy więc baron de Gortz osiedlił się w zamku, mógł co wieczór słuchać śpiewu, uwiecznionego przez znakomity przyrząd. I nietylko słyszał głos Stilli, ale, co się nawet może wydawać niezrozumiałem, widział ją, jak gdyby była żywą.

Było to jednak proste złudzenie optyczne. Baron de Gortz nabył niegdyś piękny portret śpiewaczki, przedstawiający ją właśnie w roli Angeliki w operze „Orlando.” Za pomocą zwierciadeł, nachylonych pod pewnym kątem podług obliczeń Orfanika, gdy te źwierciadła oświetlone były silnym światłem, a portret umieszczony przed lustrem, Stilla ukazywała się jakby żywa. Dzięki temu przyrządowi, który umieszczony został w nocy na tarasie baszty, Rudolf de Gortz wciągnął do zamku Franciszka de Télek. W ten sam sposób młody hrabia ujrzał Stillę w komnacie wieży wtedy, gdy baron upajał się dźwiękiem jej głosu, zamkniętego w fonografie.

Takich wyjaśnień udzielił Orfanik, który z dumą przyznał się, iż on był twórcą tych genialnych wynalazków, udoskonalonych do najwyższego stopnia.

Lecz tłómacząc to wszystko, Orfanik nie mógł zrozumieć, dlaczego baron de Gortz nie miał czasu przed wybuchem uciec przez tunel do wąwozu Wulkan. Ale gdy się dowiedział, że kula strzaskała przedmiot, który Rudolf de Gortz niósł w ręku, wtedy zrozumiał wszystko. Ten przedmiot był to przyrząd fonograficzny, który zawierał ostatni śpiew Stilli, a który Rudolf chciał słyszeć po raz ostatni w komnacie przed zburzeniem zamku. Gdy przyrząd został zniszczony, baronowi zdawało się, że postradał życie, i oszalały z rozpaczy, chciał się zagrzebać pod ruinami starego zamku.

Zwłoki barona de Gortz pochowano na cmentarzu w Werst z honorami, właściwymi jego rodowi, który wygasł z nim razem. Rotzko zabrał hrabiego de Télek do jego zamku Krajowa i tam poświęcił się pielęgnowaniu swego pana. Orfanik odstąpił mu chętnie wszystkie fonografy, zawierające śpiewy, jakie śpiewała Stilla, a gdy Franciszek słuchał głosu znakomitej artystki, zdawało się, że odzyskuje nieco przytomności, i że w duszy jego budzą się wspomnienia przeszłości.

W istocie w kilka miesięcy później odzyskał młody hrabia rozum i opowiedział wszystkie szczegóły, dotyczące ostatniej nocy, spędzonej w zamku.

Pomimo to, że wszystkie wypadki wyjaśniły się w sposób zupełnie naturalny, byli tacy pomiędzy mieszkańcami Werst, którzy nie przestali wierzyć w zabobony i baśnie, głównie zaś Miriota. Napróżno Niko-Deck tłómaczył jej, że jest w błędzie, jak również Jonasz, któremu szło bardzo o zachowanie klienteli odwiedzającej jego zajazd: Miriota nie dała się przekonać, jak również sędzia Koltz, pasterz Frik, nauczyciel Hermod i wielu innych. Zapewne wiele lat jeszcze upłynie, nim ci poczciwi ludzie wyrzekną się swych zabobonnych pojęć.

Doktor Patak, który zawsze lubił się chwalić, powtarza dotąd każdemu:

– A czy nie mówiłem, że w zamku niema duchów?… Alboż to są jakie duchy na świecie?

Ale nikt go nie chce słuchać, a nawet zazwyczaj proszą go, aby przestał mówić, gdy żarty jego przechodzą pewne granice.

Zresztą nauczyciel Hermod opowiada zawsze swoim uczniom o podaniach ludowych i długo jeszcze młode pokolenie w wioski Werst wierzyć będzie, że duchy i upiory nawiedzają ruiny starego zamku wśród gór.

KONIEC

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

1 Kazamaty, podziemne więzienia. (Przyp. tłóm.)