Poprzednia część

 

 

Juliusz Verne

 

Kłopoty Chińczyka w Chinach

 

(Rozdział XIX-XXII)

 

 

Ilustracje L. Benett

Wydanie nakładem Księgarni K. Łukaszewicza, 1880

chin001.jpg (73352 bytes)

 

© Andrzej Zydorczak

 

 

Rozdział XIX

który nie kończy się dobrze ani dla kapitana Ina, ani dla jego załogi okrętowej.

 

rzyrząd kapitana Boytona jest to po prostu ubranie kauczukowe, złożone z pantalonów, kamizelki i kaptura. Z natury już materji, na sporządzenie jego użytej, jest ona nieprzemakalna. Ale nie przepuszczając wody, nie chroni wcale od zimna, przejmującego ciało przy dłuższem pozostawaniu w wodzie. Ubranie to jest zatem zrobione z dwóch, jedna na drugiej leżących materji, pomiędzy które można wpuścić pewną ilość powietrza.

Powietrze to służy najpierw aby utrzymać przyrząd na powierzchni wody, powtóre aby zasłonić ciało od zetknięcia z wodą, a przeto zabezpieczyć je od zaziębienia.

Tak ubrany człowiek mógłby zostawać prawie nieprzerwanie w wodzie.

Rozumie się samo przez się że odzież ta musi być wszędzie jak najszczelniej spojona. Pantalony kończące się ciężkiemi podeszwami, spinały się metalowym pasem, dosyć wolnym, aby pozostawić swobodę ruchu ciału. Kamizelka do tegoż pasa przymocowana, kończy się dobrze spiętym kołnierzem, z którym łączy się kaptur. Ta okrywając całą głowę, spina się hermetycznie na czole, twarzy i brodzie elastyczną taśmą. Z całego więc oblicza nie widać nic, prócz, nosa, oczu i ust.

Do kamizelki przypiętych jest kilka pypek kauczukowych, służących do wdymywania powietrza i regulowania dowolnie jego ilości w przyrządzie. Można tedy według tego zanurzać się w wodę po szyję lub po pas tylko, albo leżeć na wodzie.  Słowem przyrząd ten daje zupełną swobodę ruchów, wraz z zupełnem bezpieczeństwem.

Taki to przyrząd zjednał tyle powodzenia śmiałemu wynalazcy, przyrząd, którego użyteczność w wielu wypadkach na morzu doświadczono. Uzupełniają go rozmaite dodatki, mianowicie: Torba nieprzemakalna zawierająca różne podręczne potrzeby, przewieszona pasem przez ramię, mocny kij umocowany u nogi z małym w tulejce żaglem trójkątnym, i lekką łopatkę, służąca naprzemian za ster i wiosło.

Tak odziani Kin-Fo, Kreg, Fraj i Sun unosili się na powierzchni fal morskich. Suna popychał najprzód jeden z ajentów Wieku, poruszając od czasu do czasu jego wiosłem. Tak płynąc wszyscy czterej oddalili się wnet od statku.

Noc ciemna ułatwiła im ucieczkę. W razie gdyby kapitan In, lub który z jego majtków, wyszedł na pokład, nie byłby był w stanie ich obaczyć. Zresztą nikt nie mógł podejrzywać aby to oni byli. Łotry, pozamykane w trumnach, w ostatniej dopiero chwili dowiedzą się co się stało.

– O drugiej porze, powiedział jeden z udanych nieboszczyków, to jest około północy.

Kin Fo i towarzysze jego mieli zatem parę godzin przed sobą czasu do ucieczki, w którym to przeciągu mogli przynajmniej milę oddalić się od statku. Tymczasem lekki powiew zaczynał marszczyć powierzchnię fal, ale był jeszcze tak słaby, że żagle nic im dopomódz nie mogły i byli zmuszeni poprzestać na robieniu wiosłami.

W kilka minut Kin, Fo, Kreg i Fraj oswoili się tak dobrze z całym przyrządem, że kierowali nim całkiem swobodnie. Sun nawet wkrótce się opamiętał i czuł się daleko swobodniejszy tu niż na statku. Choroba morska naraz go porzuciła. Bowiem wcale co innego kołysać się na statku, a płynąć po pas zanurzonemu we falach, co Sun na sobie z wielką sprawdził przyjemnością.

Ale jeżeli Sun pozbył się choroby morskiej, był za to teraz w niezmiernym strachu. Ciągle myślał o uwijających się rekinach i instynktownie kurczył nogi pod siebie, jak gdyby go tam już co porwać zamierzało. Prawdę mówiąc może cośkolwiek miał w tem słuszności.

Tak tedy płynął z towarzyszami swymi Kin-Fo, którego los zawzięty ścigać nie przestawał, rzucając go w najdziwaczniejsze stosunki. Płynął stojąc prawie prosto – gdy chciał spocząć, kładł się na wodę.

W godzinę po opuszczeniu statku oddalili się byli już o pół mili od niego. Wówczas się zatrzymali, spoczęli wiosłom i położywszy się na wodzie zrobili naradę, usiłując z przezorności mówić jak najciszej.

chin40.jpg (159778 bytes)

– A! to szelma nie kapitan! – zaczął pierwszy Kreg inaugurując naradę.

– A! to łotr z tego Lao-szena, ciągnął dalej Fraj.

– I to was dziwi? – rzekł Kin-Fo tonem człowieka, którego nic w świecie zdziwić już nie w stanie.

– Zapewne – odrzekł Kreg, albowiem nie mogę sobie wytłómaczyć jakim sposobem łotrowie ci mogli się dowiedzieć że my wsiądziemy na ten statek?

– Rzecz niewytłómaczona dodał Fraj.

– Mniejsza z tem – rzekł Kin-Fo – dosyć, że się dowiedzieli i żeśmy im uciekli.

Uciekli? – odrzekł Kreg. O! nie. – Dopóki tylko widać Samjepa, nie jesteśmy jeszcze bezpieczni.

– Cóż więc począć? – spytał Kin-Fo.

– Pokrzepić się – odrzekł Fraj – i płynąć dalej, aby nas nie dostrzeżono gdy dzień zaświta.

I to powiedziawszy Fraj wdmuchnąwszy w przyrząd powietrza, stanął znów prosto na wodzie. Przeciągnął natenczas swą torbę na piersi, otworzył ją, wyjął flaszkę, nalał kieliszek mocnej wódki i podał klientowi Wieku.

Kin Fo nie dał się prosić i wychylił kieliszek do ostatniej kropli. Kreg i Fraj uczynili toż samo. Nie zapomniano i o Sunie.

– Jak się czujesz? – spytał go Kreg.

– Lepiej – odrzekł Sun, wypróżniwszy kieliszek. – Żeby tylko można jeszcze co przekąsić.

– Jutro skoro świt zjemy śniadanie i wypijemy parę szklanek herbaty.

– Zimnej? – spytał krzywiąc się Sun.

– Ciepłej – odrzekł Kreg.

– Rozpalisz ogień?

– Rozpalę ogień.

– A czemu czekać do jutra – spytał Sun.

– Chciałżebyś aby po ogniu poznał w nocy kapitan In gdzie jesteśmy?

– Nie – nie.

– Zatem dopiero w dzień rozpalimy.

Grono tych dzielnych ludzi gwarzyło sobie jakby u siebie w domu. Tylko lekka fala podnosiła nimi w sposób komiczny. Podskakiwali ciągle do góry, jak klawisze fortepianu pod palcami grającego.

– Wiatr zaczyna powiewać – zauważył Kin Fo.

– Rozpinajmy żagle – odpowiedzieli Fraj i Kreg.

I zaczęto się zabierać do umocowania swych maleńkich maszcików celem upięcia żagli, gdy raptem Sun krzyknął przerażony.

– Cicho gapiu! – zawołał doń pan jego. Czy chcesz aby nas odkryto?

– Zdawało mi się że widzę… mruknął Sun.

– Co?

– Potwór – ogromny potwór, zbliżający się do nas. Pewno rekin.

– Niema nic – odrzekł Kreg rozglądnąwszy się uważnie po całej powierzchni morza.

– Ale… ja czułem… bąkał znów Sun.

– Będziesz ty milczał tchórzu! – zawołał Kin Fo kładąc rękę na grzbiecie swego służącego. Choćbyś czuł że ci nogę odkąsił, ani piśnij, bo jak nie…

– Bo jak nie – dodał Fraj – to nożem pod bok i pójdziesz na dno, gdzie będziesz mógł sobie wrzeszczeć do woli.

Biedny Sun! Nie skończyły się, jak widzimy, jego kłopoty. Ginął ze strachu, ale nie śmiał już pisnąć i słowa. Jeżeli już nie żałował za okrętem, chorobą morską i nieboszczykami – to wnet pewnie jeszcze pożałuje.

Wiatr zaczął się istotnie zrywać, jak słusznie był zauważył Kin Fo. Ale był to ów słaby zwodniczy powiew, który zazwyczaj ustaje wraz z wschodem słońca. Niemniej przeto należało zeń korzystać z tego aby się ile możności oddalić od statku.

Gdy ludzie Laoszena nie znajdą swej ofiary na pokładzie, będą jej rzecz naturalna szukać, a jeźli dojrzą na widnokręgu, cóż łatwiejszego jak dogonić pirogiem. Bądź co bądź trzeba było zniknąć z widokręgu przed wschodem słońca.

Wiatr powiewał od Wschodu. Gdziekolwiekbądź burza zapędziła statek – czy znajdował się on obecnie w zatoce Leo-Ton, czy w zatoce Peczeli, czy nawet na morzu Żółtem, zawsze ląd znajdował się od strony zachodniej. Płynąc w tamtym kierunku można było spotkać który statek handlowy, płynący ku ujściu Peiho. Tam w pobliżu brzegów snuło się dniem i nocą mnóstwo łodzi rybackich. Mieli więc wszelką nadzieję spotkania kogoś co zechce zabrać ich ze sobą. Gdyby przeciwnie wiatr był powiał z zachodu, gdyby Samjep znajdował się zapędzony na południe poniżej brzegów Korei, znikłaby wszelka nadzieja ratunku. Mieliby do przebycia przed sobą całe ogromne morze, które byłoby chyba wyrzuciło nabrzegi Japonji ich zwłoki w kauczukowej odzieży po wierzchu fal pływające.

Ale wiatr ów, jak powiedzieliśmy, miał ustać o wschodzie słońca; potrzeba było zeń jak najspieszniej korzystać.

Było około dziesiątej godziny w nocy. Księżyc miał zejść około północy. Nie było zatem chwili czasu do stracenia.

– Zatknijmy żagle! – rzekli Fraj i Kreg.

Nic łatwiejszego. Przy podeszwie u prawej nogi znajduje się w przyrządzie Boytonowskim tulejka, w której umieszcza się mały maszcik z żaglem. Uczyniono to natychmiast.

Kin-Fo, Sun, Kreg z Frajem położyli się najpierw na wznak na wodzie, następnie zgiąwszy kolano, umieścili maszciki w tulejkach, przymocowawszy do nich wpierw sznury, służące do rozwijania żagli. Gdy się napowrót wyprostowali na wodzie, maszty sterczały pod kątem prostem w górę.

– Rozwijać żagle! zawołali Kreg i Fraj.

I w tej chwili każdy pociągnąwszy prawą ręką za sznurek, rozwinął trójkątny swój żagielek.

chin41.jpg (182821 bytes)

Sznurki przymocowane do pasa metalowego poruszały się dowolnie za pociągnięciem ręką, a wietrzyk wzdymający żagle, posuwał naprzód po lekko pieniących się falach całą tę niezatopioną flotylę.

W dziesięć minut każdy z nich żeglował już z wszelką pewnością i łatwością. Płynęli równo razem nie oddalając się jeden od drugiego, jakby kupka mew olbrzymich z podniesionem jednem skrzydłem, przesuwających się z lekka po wód powierzchni.

Spokojne morze wielce zresztą ułatwiało tę żeglugę. Nic nie mąciło ruchu fal jego regularnie się kołyszących.

Tylko parę razy niezręczny Sun, nie pomny przestróg Krega i Fraja, chciał się obejrzeć i połknął parę haustów słonej wody morskiej. Ale to wnet przeszło. Nie tego się on lękał, ale rekinów. Lecz wytłumaczono mu że płynąc leżący mniej był narażony na niebezpieczeństwo niżeli stojąc na wodzie. Istotnie rekin, chcąc pochwycić jakieś ciało na powierzchni wody płynące, musiałby podnieść w górę paszczę, co mu nie łatwo uczynić. Uważano zresztą że żarłoczne te zwierzęta rzucają się tylko na ciała nieruchome, unikają zaś wszystkiego co się rusza. Kazano więc Sunowi ruszać się nieustannie, a czy słuchał rozkazu, można się domyślać.

Płynęli tak przez prawie całą godzinę. Właśnie w samą miarę. Wpierw zatrzymawszy się nie byliby byli bezpieczni przed pogonią statku. Płynąc dalej byliby się zbytnio umęczyli, tak kierowaniem żagli, jak i silnem kołysaniem fal.

Kreg i Fraj zakomenderowali więc:

– Stać!

Puszczono sznurki i w mgnieniu oka zwinęły się żagle a flotylla stanęła w miejscu.

– Pięć minut odpoczynku, jeżeli pan pozwoli – spytał Kreg.

– Dobrze – odrzekł Kin-Fo.

Parę haustów pokrzepiającego napoju wystarczało im na teraz. Głód nie dokuczał im jeszcze. Zjedli obiad na godzinę przed opuszczeniem statku, mogli zatem czekać do jutra rana. Ogrzania nie potrzebowali. Materac powietrzny, oddzielający ich ciała od wody, chronił zupełnie od zimna. Od czasu wskoczenia w wodę naturalna temperatura ich ciała nie zniżyła się ani o jeden stopień.

Ale czy widać było jeszcze statek?

Kreg i Fraj obrócili się. Fraj wydobył z swej torby dalowidz nocny i uważnie obejrzał nim cały widokręg.

Nie dojrzał nic. Najmniejszego nawet cienia którymby się daleki statek rysował na tle nocy. Noc była zresztą ciemna, trochę mglista – gwiazd mało. W pośród pomroki nocnej blado przebłyskiwały przez mgłę, osłaniającą firmament. Ale spodziewać się można było, że wkrótce wejdzie księżyc, rozprószy pomrokę i oświetli cały widnokrąg.

– Statek daleko, rzekł Fraj.

– Te łotry śpią jeszcze – odpowiedział Kreg, i nie skorzystali z wiatru.

– Płyńmy dalej – rzekł Kin-Fo i pociągnąwszy sznurek, rozwinął swój żagiel.

Towarzysze uczynili toż samo i wszyscy popłynęli dalej za prądem wiatru, trochę teraz mocniejszego.

Płynęli tak ku zachodowi. Rzecz więc naturalna, że nie mogli wprost widzieć księżyca, ukazującego się od wschodu, ale pierwsze promienie jego oświetlały już przeciwną stronę widokręgu, na którą właśnie starannie baczyć należało. Może zamiast równej w okrąg linji ukażą się brzegi lądu w rąbku blasków księżycowych. Nie mogliby się omylić. Musiałby to być ląd niebieskiego cesarstwa, a w którem by kolwiek miejscu doń się dobili, zawsze byliby uratowani. Brzegi były wolne – fale spokojne. Wyjść na ląd zatem można było bez wszelkiego niebezpieczeństwa. A będąc raz już na stałym lądzie, postanowionoby co dalej czynić?

Około trzech kwadransów na dwunastą zabielały mgły w górze. Księżyc zaczął się wysuwać po nad powierzchnię wód.

Ani Kin-Fo ani żaden z jego towarzyszy nie obejrzeli się. Wiatr coraz silniejszy, rozwiewający mgły górne, popędzał ich dosyć spiesznie. Czuli że się rozwidniało w około.

Gwiazdy na niebie wystąpiły wyraźniej. Wiatr coraz bardziej rozpędzał mgły a nad głowami płynących słychać było jakby szum statku prującego wody.

Blask księżyca przeszedłszy z miedziano-czerwonego w jasno srebrny, oświecił wnet cały widokrąg.

Naraz Kreg zaklął z całego gardła po amerykańsku i zawołał:

– Statek!

Wszyscy się zatrzymali.

– Zwinąć żagle! zawołał Fraj.

I wnet cztery żagle zniknęły – wydobyto maszty z tulejek.

Kin-Fo z towarzyszami stanąwszy w wodzie, spojrzeli po za siebie.

Tuż za nimi, opodal niespełna mili, płynął Samjep. Na tle oświeconego widokręgu rysowały się ciemne kształty statku, pędzącego naprzód z rozpiętemi wszystkiemi żaglami.

Tak – był to ich statek, korzystający z zerwania się wiatru. Zapewne kapitan spostrzegł, że Kin-Fo znikł ze statku, nie mogąc sobie wytłumaczyć jakim sposobem był w stanie uciec?

Tak czy owak – dość że puścił się w pogoń za uciekającymi, w porozumieniu z bandytami, znajdującymi się na okręcie i niespełna za kwadrans, Kin-Fo, Kreg, Fraj i Sun znów będą w jego mocy.

Ale czy ich spostrzeżono w tym blasku księżycowym, rozlewającym się po całej wód przestrzeni? Być może że nie.

– Na dół głowy – zawołał Kreg, pokładając w tem jednem jeszcze całą nadzieję.

Zrozumiano go natychmiast. Każdy wypuścił nieco powietrza z rurki przyrządu i cztery głowy zakapturzone zanurzyły się pod wodę.

Nie pozostawało nic innego jak czekać tak w zupełnem milczeniu i bez najmniejszego poruszenia.

Statek zbliżał się szybko. Wielkie jego żagle rzucały dwa wiekie cienie na wodę.

W pięć minut potem Samjep był już tylko o pół mili od nich. Po linach snuli się majtkowie. Kapitan stał na pokładzie wydając rozkazy.

Czy kierował statkiem aby pojmać uciekających, czy aby się utrzymać w prądzie wiatru? Niepodobna było wiedzieć.

Naraz krzyki dały się słyszeć. Mnóstwo ludzi wypadło na pokład statku. Wrzawa się zwiększała.

chin42.jpg (181450 bytes)

Widocznie rozpoczęła się zacięta walka pomiędzy udanymi nieboszczykami z pod pomostu a załogą statku.

Ale skądże ta walka? Alboż łotrowie ci, majtkowie i piraci, nie byli z sobą w porozumieniu?

Kin-Fo i towarzysze jego słyszeli wyraźnie z jednej strony straszliwe przekleństwa, z drugiej boleśne i rozpaczliwe jęki, które umilkły po kilku minutach.

Potem słychać było głośny plusk wody wzdłuż statku, oznaczający że zwłoki zabitych rzucano w morze.

Nie – kapitan In nie był w zmowie z łotrami bandy Lao-Szena. Ani on, ani jego majtkowie. Przeciwnie. Biedni ci ludzie zostali napadnięci niespodziewanie i pomordowani. Łotrowie ukryci na statku – zapewne za pomocą drążników Takuańskich, przenoszących trumny, nie mieli innego zamiaru jak zdobyć statek z rozkazu Tajpinga, i nie wiedzieli wcale że Kin-Fo znajduje się na jego pokładzie.

Lecz gdyby go poznano i pojmano, ani on, ani Fraj i Kreg, ani Sun, żaden z nich nie mógł się spodziewać litości z ich strony.

Statek płynął nieprzerwanie coraz bliżej. Już do nich dotarł, lecz szczęśliwym wypadkiem cień żagli padł na nich i zakrył przed okiem ludzi na pokładzie statku.

Zanurzyli się na chwilę pod wodę.

Gdy wypłynęli znów na powierzchnię, statek już ich przeminął nie spostrzegłszy i uciekał całym pędem rozpiętych żagli.

Za śladem statku płynął trup, zbliżający się coraz bardziej z nurtem fali.

Był to trup kapitana statku, ze sztyletem utkwionym w boku. Szerokie fałdy sukni trzymały go jeszcze czas jakiś na powierzchni wody.

Wnet zaczął tonąć i zniknął w głębinach morza.

Tak zginął wesoły kapitan Samjepa.

W dziesięć minut później statek znikł z oczu na zachodniej stronie widnokręgu, a Kin-Fo, Kreg, Fraj i Sun ujrzeli się znów sami na rozległej mórz przestrzeni.

 

 

rozdział XX

 w którym czytelnik obaczy na co narażają się ludzie używający przyrządów nautycznych kapitana Boytona.

 

trzy godziny później pierwsze dnia brzaski zaczęły świtać na widokręgu. Wnet zajaśniał dzień i całe można było doskonale przejrzeć morze.

Statku nie było już widać. Oddalił się od nich szybko. Niepodobna im było spółzawodniczyć z nim w szybkości, chociaż płynęli z tym samym wiatrem w tęż stronę. Samjep musiał ich już co najmniej o trzy mile wyprzedzić. Nie było więc czego się obawiać.

Z tem wszystkiem, chociaż na razie niebezpieczeństwo minęło, niemniej przeto położenie było zawsze bardzo groźne.

Morze było całkiem puste. Nigdzie nie dojrzeć jakiego kolwiek statku – nawet łódki rybackiej. Nigdzie lądu – ani od północy, ani od wschodu. Nigdzie nawet nic takiego, coby tegoż pobliże wskazywało. Nie wiedzieli czy się znajdują na wodach zatoki Peczeli, czy na morzu Żółtem? Pod tym względem niepewność zupełna.

Tymczasem wiatr jeszcze trochę powiewał. Potrzeba zeń było korzystać. Kierunek, w jakim popłynął statek, dozwalał się domyślać, że tam w tamtej stronie, bliżej lub dalej, na zachodzie leży ląd i że bądź co bądź tam go szukać należy.

Postanowiono zatem rozwinąć znów żagle posiliwszy się nieco przedtem. Żołądki domagały się haraczu, zwłaszcza po przebyciu dziesięciu godzin na wodzie.

– Trzeba zjeść śniadanie – ozwał się Kreg.

– I to porządne – dodał Fraj.

Kin-Fo skinął głową na znak przyzwolenia, a Sun bardzo wyraziście cmoknął ustami. Zgłodniały nie myślał w tej chwili o tem aby był zjedzonym, lecz przeciwnie o tem tylko aby sam dorwać się jedzenia.

Otworzono torbę nieprzemakalną. Fraj wydobył z niej wybornego gatunku wiktuały, chleb, wędzonki, sprzęty stołowe, słowem wszystko czego było potrzeba do zaspokojenia głodu i pragnienia. Do stu półmisków, składających zwykły objad Chińczyka, brakowało wprawdzie dziewięćdziesięciu ośmiu, ale zawsze było czem pożywić się czterem spółtowarzyszom biesiady, ale przyzna każdy że w takich okolicznościach bardzo wymagającym być nie można.

Śniadanie zjedzono tedy z dobrym apetytem. Torba zawierała wiktuałów na dwa dni. Do dwóch zaś dni albo muszą już dopłynąć do lądu, albo nie dopłyną doń już nigdy.

– Miejmy nadzieję – rzekł Kreg.

– Dla czego mamy mieć nadzieję? – spytał Kin-Fo nieco ironicznie.

– Bo los zaczyna nam sprzyjać – odrzekł Fraj.

– W czemże tak bardzo?

– Przecież największem niebezpieczeństwem zagrażał nam statek, a oto umknęliśmy mu pomyślnie.

– Nigdzie, panie, nigdzie, odkąd mamy zaszczyt być mu przydani za stróżów przybocznych, nie byłeś pan tak bezpiecznym jak tutaj obecnie.

– Wszyscy Tajpingowie całego świata… – zaczął Kreg.

– Nie byli by w tanie pana doścignąć – dokończył Fraj.

– I płyniesz pan doskonale… dodał Kreg.

– Jak na człowieka ważącego dwa kroć sto tysięcy dollarów.

Kin-Fo nie mógł powstrzymać uśmiechu.

– Że płynę, to dzięki wam za to, moi panowie. Gdyby nie wy, byłbym teraz tam gdzie się znajduje biedny kapitan In.

– I my także – odrzekli obadwa.

– A i ja – zawołał Sun, przełykając nie bez wysilenia ogromny kawał chleba.

– Wiem dobrze – rzekł Kin Fo – com wam winien.

– Nic pan nam nie jesteś winien – odrzekł Fraj – jako zabezpieczony w Wieku…

– Towarzystwie ubezpieczeń życia…

– Z kapitałem poręczonym dwudziestu miljonów dollarów.

– I mamy nadzieję…

– Że Towarzystwo nic panu nie zapłaci.

Kin Fo w gruncie rzeczy był bardzo wdzięczny obu swym stróżom za ich opiekę, bez względu z jakich wynikała powodów. I nie ukrywał przed nimi tych uczuć swoich.

– Pogadamy o tem wszystkiem – rzekł – gdy Laoszen zwróci mi list mój, który tak niefortunnie z rąk Wana dostał się w jego ręce.

Kreg i Fraj spojrzeli nieznacznie po sobie i zaledwie dojrzany uśmiech zarysował się na ustach obu. Widocznie wpadli oba na myśl tę samą.

– Sun! zawołał Kin Fo.

– Słucham.

– Herbaty.

– Proszę – odrzekł Fraj.

I słusznie uczynił że się pospieszył z odpowiedzią, bo Sun byłby z pewnością odpowiedział że w tych warunkach herbaty zrobić się nie podejmuje.

Ale trzeba było chyba nie znać obu ajentów Wieku aby mniemać że w takich drobnostkach nie potrafią sobie dać rady.

Fraj wydobył tedy z torby mały przyrząd, będący nieodłączną przy przyrządzie Bojtonowskim rzeczą. Służy on za latarnię w nocy, za piec gdy zimno, za samowar i kuchnię, gdy potrzeba się ciepłym ogrzać napojem.

Nic prostszego na ten przyrząd. Składa się on z rurki, mającej sześć do siedmiu cali długości, umocowanej do metalowego dzwona z kurkiem w górze i w dole. Wszystko to wprawione w deskę drewnianą, nakształt przenośnych termometrów, w łaźniach używanych, tworzy, razem wziąwszy, przyrząd, o którym mowa.

Fraj ustawił go na powierzchni wody; jedną ręką otworzył kurek górny, drugą dolny przymocowany do zanurzonego w wodzie dzwona.

Wnet piękny płomień buchnął w górze, roztaczając ciepło pożądane.

– Mamy kuchnię – rzekł Fraj.

Sun nie mógł własnym wierzyć oczom!

chin43.jpg (174106 bytes)

– Pan wodą rozpalasz ogień? – spytał zdumiony.

– Z wody i fosforanu wapna – odrzekł Kreg.

W samej rzeczy przyrząd ten obmyślony jest tak aby zużytkować szczególniejszą własność fosforanu wapna, tego ciała, utworzonego z fosforu, które za zetknięciem się z wodą wytwarza gaz płonący tak silnie, że ani wiatr, ani deszcz, ani fale morskie nie zdołają go ugasić. Obecnie używają go też do oświetlania udoskonalonych przyrządów, służących do ratowania ludzi na morzu. Skoro ów przyrząd zostanie rzucony na wodę, zawarty w nim fosforan wapna za zetknięciem się z wodą wybucha natychmiast jasnym płomieniem, za pomocą którego bądź to człowiek, znajdujący się  morzu, jest w stanie kierować się w nocy, bądź też majtkowie pospieszyć mu na pomoc.1

Podczas gdy wodoród palił się na górze rurki, Kreg trzymał nad płomieniem imbryk metalowy, napełniony wodą słodką, nalaną z małej baryłeczki, schowanej w jego torbie.

W parę minut płyn zawrzał. Kreg wylał go do czajnika, w którym znajdowało się kilka szczypt doskonałej herbaty, zaparzonej po amerykańsku, przeciw czemu tym razem ani Kin-Fo, ani Sun nie protestowali.

Ciepły ten napój był wyśmienitym zakończeniem tego śniadania, zastawionego na powierzchni morza pod takim a takim stopniem szerokości, a takim a takim długości geograficznej – Brakło tylko sekstanta i chronometra, aby stopnie owe dokładnie oznaczyć. Przyrząd Boytona uzupełni się z czasem temi także instrumentami, a natenczas rozbitkom nie będzie zagrażać niebezpieczeństwo zbłąkania się na pełnym oceanie.

Kin-Fo i jego towarzysze należycie wypoczęci i nakarmieni, rozpięli żagle i poczęli dalej płynąć ku zachodowi po małej przerwie.

Przez dwanaście godzin jeszcze powiewał pomyślny wiatr nieprzerwanie, dopomagając skutecznie ich żegludze. Zaledwie czasem który wiosłem ruszyć potrzebował. Leżąc na fali, lekko naprzód ich niosącej, uczuli wszyscy chętkę zdrzemania się z którą walczyć musieli, aby nie zasnąć w tej wcale ku temu niewłaściwej chwili.

Kreg i Fraj aby sen odegnać, pozapalali cygara i puszczali wonny dymek, jak w szkole pływania modni dandysi w chwilach odpoczynku.

Parę razy niepokoił ich plusk rozmaitych potworów morskich po wodzie, co nie małym strachem nabawiało utrapionego Suna.

Szczęściem były to tylko delfiny morskie. Te „clowny” zbliżały się do nich jedynie, aby się przypatrzeć co to za szczególniejsze stworzenia pływały po ich żywiole – podobne do nich – przecież nie ryby.

Ciekawy widok! Delfiny te zbliżały się do nich całemi gromadami – przesuwały się koło nich jak strzały, połyskując najrozmaitszemi odcieniami szmaragdowej swej barwy. Wyskakiwały z morza na pięć do sześciu stóp w górę – rzucały się naprzód w skokach, świadczących o giętkości i sile ich muszkułów. Gdyby i nasi pływacy byli w stanie podobnie jak one płynąć z tą szybkością, prześcigającą wszystkie okręta, pewno dawno byliby już byli na lądzie. Prawdziwie że aż chęć brała uczepić się którego z tych zwierząt i dać im się zaciągnąć na ląd co prędzej. Ale coby tam było potrzeba wraz z niemi kozłów wywrócić, ilekroć dać nurka pod wodę! Lepiej zaiste było poprzestać na wietrze, który acz powolniejszy, o wiele za to był bezpieczniejszy.

Tymczasem około południa wiatr ustał zupełnie. Coraz grymaśniejszy, im bardziej ustawał, to raz zadął silniej w żagle, to znów ucichł zupełnie, a żagle w dół opadały, nieposłuszne kierującemu niemi sznurkowi.

– Nieszczęście – rzekł Kreg.

– Wielkie – dodał Fraj.

Zatrzymano się na chwilę. Odjęto maszty, schowano żagle i stanąwszy na wodzie, zaczęto ozglądaćr się po widokręgu.

Morze było puste. Nigdzie nie dojrzeć ani żagla, ani dymu parowca. Słońce piekące pochłonęło wszystkie mgły i jakby znieruchomiło całą atmosferę. Woda musiała się wydać ciepła każdemu, chociażby nie miał podwójnej kauczukowej na sobie odzieży.

Wypadek ten, jakkolwiek Kreg i Fraj zdawali się nie wiele nim troszczyć, niemniej przeto był dosyć niepokojący. Nie wiedzieli ile upłynęło przestrzeni przez tych szesnaście godzin, ale że się zapowiadało pobliża lądu, ani żaden statek handlowy, ni żadna łódź rybacka, tego wytłumaczyć sobie nie mogli.

Ale Kin-Fo, Kreg i Fraj, nie byli ludźmi słabego ducha, oddającymi się płonnej rozpaczy, w obec nieszczęścia, jeżeli nieszczęście miało ich spotkać w samej rzeczy. Mieli jeszcze z sobą wiktuałów na cały jeden dzień, a czas spokojny nie zapowiadał burzy.

– Do wioseł! zawołał Kin-Fo.

Na to hasło ruszyli wszyscy razem naprzód, płynąc to na wznak, to zwykłym sposobem ku zachodowi.

Ale płynęli powoli. Robienie wiosłem nużyło wnet ręce nieprzezwyczajone ku temu. Musieli się często zatrzymywać i czekać na Suna, który ciągle pozostawał za nimi i rozwodził swe żale.

Napróżno Kin-Fo krzyczał na niego, wołał, groził mu. Sun nie lękając się już o resztkę swego warkocza pod kauczukowym kapturem, nic sobie z tego nie robił. Ale z samej już obawy aby nie zostać samemu, wytężał siły co mógł i pospieszał za nimi.

Około godziny drugiej pokazało się kilka ptaków. Były to mewy. Ale lotne te ptactwo puszcza się daleko po nad morza. Nie można było przeto ztąd wyprowadzać wniosku że ląd już jest blisko. Zawsze jednak uważano to za znak pomyślny.

W godzinę później wpłynęli w sitowie podwodne, w których gąszczu znaleźli się jak ryby w więzieniu. Wiele mieli pracy aby się z nich uwolnić. Potrzeba było dobyć nożów i niemi torować sobie drogę w tych lasach podmorskich.

Stracili na tem przynajmniej pół godziny czasu i znużyli się bardzo.

Około godziny czwartej zatrzymali się znów, niezmiernie znużeni, co prawda. Dość silny wiatr zaczął powiewać, ale z południa, co ich bardzo zaniepokoiło. Nie mogli bowiem płynąć w bok wiatru, jak okręt, lecz gdyby rozpięli żagle, narażali się na niebezpieczeństwo że ich wiatr zaniesie na północ i znów oddali się od lądu na zachodzie, do którego płynęli. Nadto i fale zaczęły się burzyć. Ruch ich gwałtowny stawał się coraz przykrzejszym.

Spoczywali zatem dość długo. Nie chodziło tylko o sam spoczynek, ale także o pokrzepienie się obiadem. Obiad wszakże nie był tak wesoły jak śniadanie. Wkrótce miała już noc nadejść. Wiatr dął coraz silniej… Co tu począć?

Kin-Fo oparty na swem wiośle, z czołem zachmurzonem, bardziej rozgniewany lub zaniepokojony temi przeciwnościami losu, milczał nieprzerwanie. Sun kawęczał bez ustanku i kichał jak człowiek straszliwego dostający kataru.

Kreg i Fraj nie wiedzieli co na to wszystko powiedzieć.

Naraz szczęśliwy przypadek wyrwał ich z tej niepewności.

Około godziny piątej Kreg i Fraj wskazując naraz ku południowej stronie, zawołali:

– Okręt!

W samej rzeczy w odległości trzech mil morskich okazał się okręt, płynący od południa pełnemi żaglami. Sądząc z jego kierunku, będzie przepływał w pobliżu tego miejsca, gdzie się znajdował Kin-Fo z swymi towarzyszami.

Nie pozostawało zatem nic innego jak tylko zwrócić się wprost okrętowi i zagrodzić mu drogę.

Rzucili się tedy natychmiast do wioseł, aby zamiar ten wykonać. Sił im przybyło na myśl że obecnie ratunek dzierżyli już niejako w swem własnem ręku. Chodziło więc o to, aby mu się nie dać wymknąć.

Kierunek wiatru nie dozwalał im korzystać z żagli, ale że przestrzeń do przebycia była stosunkowo nie wielką, wiosła mogły wystarczyć.

Okręt powiększał się widocznie, zbliżając się szybko z pędem wiatru. Była to tylko łódź rybacka, a pojawienie się jej dowiodło że w pobliżu znajdował się ląd, albowiem rybacy chińscy rzadko kiedy puszczają się na pełne morze.

– Prędzej! Prędzej! – wołali Kreg i Fraj, sami wiosłując.

Nie potrzeba było zachęty. Kin-Fo rozciągnięty na wodzie sunął jakby łódź wyścigowa, a Sun prześcigał sam siebie, i lękając się aby nie był zostawiony na morzu, trzymał się ciągle na czele płynącego grona.

Jeszcze potrzeba było przepłynąć około pół mili morskiej aby się dostać na szlak, którym łódź płynęła. Widno jeszcze było, a zresztą gdyby ich nie dojrzano z łodzi, mogli na nią zawołać. Ale czy tylko rybacy ujrzawszy ich nie wezmą za szczególniejsze jakie potwory morskie i nie uciekną w trwodze. Stać się to zaiste mogło bardzo łatwo.

Bądź co bądź nie można było tracić i chwili. Toż pracowały ramiona, wiosła szybko uderzały o fale, przestrzeń oddzielająca ich od łodzi zmniejszała się widocznie, gdy Sun, płynący ciągle na czele, wydał straszliwy okrzyk przerażenia:

– Rekin! Rekin!

I tym razem nie omylił się.

W oddaleniu około dwudziestu stóp ujrzano z pod wody dwoje skrzeli żarłocznego potworu, zamieszkującego morze tutejsze, tygrysa wodnego, zasługującego iście na tę nazwę, albowiem przyroda obdarzyła go podwójną dzikością żarłocznej ryby i dzikiego zwierza.

– Nożami go! – zawołali Fraj i Kreg.

Była to jedyna broń, którą mieli przy sobie, broń może niedostateczna.

Sun, jak z góry można było przewidzieć, zawrócił się szybko i płynął co tchu napowrót.

Rekin zobaczył płynących i zwrócił się ku nim. Na chwilkę olbrzymie jego cielsko okazało się pod przejrzystą wód powierzchnią, przebłyskując zielonemi pręgami. Długości miał szesnaście do ośmnastu stóp. Olbrzymi potwór!

Rzucił się najprzód na Kin-Foa z rozwartą paszczą, aby go pochwycić.

Lecz Kin-Fo nie stracił zimnej krwi. W chwili gdy się rekin ku niemu zwracał, oparł o grzbiet jego swe wiosło i silnem pchnięciem w okamgnieniu odsunął się od niego daleko.

Kreg i Fraj rzucili się w tę stronę, gotowi walczyć, gotowi go bronić.

Rekin zanurzył się na chwilę pod wodą i wnet wypłynął znowu na wierzch z rozwartą paszczą, o poczwórnym rzędzie zębów ostrych jak brzytwy.

Kin-Fo chciał ponownie użyć tej samej sztuki, która mu się raz powiodła; ale wiosło jego spotkało się w połowie drogi, który je zgryzł jak nic.

W tejże chwili rekin, leżąc bokiem na wodzie, rzucił się na swą ofiarę.

Strumienie krwi buchnęły i morze zabarwiło się na czerwono.

Kreg i Fraj kilkakrotnem pchnięciem utopili swe noże w kadłubie potworu. Jakkolwiek grubą i twardą miał skórę, przebiły ją amerykańskie ich noże, z długiem a szerokiem ostrzem.

Rekin roztworzył naówczas paszczę i zamknął ją napowrót z przeraźliwym łoskotem, bijąc gwałtownie wodę ogonem. Jednem takiem uderzeniem zasięgnął Fraja i odrzucił go o dziesięć stóp precz.

chin44.jpg (171361 bytes)

– Fraj! – krzyknął Kreg z takim szczerym bolem, jakby to uderzenie jego samego trafiło.

– To nic – Hurra! – zawołał Fraj, wracając do swoich.

Nie był wcale ranny. Pancerz kauczukowy złagodził siłę uderzenia.

Ponowiono walkę z rekinem i to z prawdziwą wściekłością. Zwracał się on na wszystkie strony. Kin-Fo potrafił zręcznie ugodzić go w same oko szczątkiem swojego wiosła, i tym sposobem narażając się niemal na śmierć pewną wobec rozwartej paszczy rekina, zdołał go jakiś czas powstrzymać na miejscu, podczas gdy Kreg i Fraj usiłowali ugodzić go w serce.

Powiodło im się widocznie, albowiem potwór rzuciwszy się jeszcze po raz ostatni, poszedł wreszcie pod wodę, zalany buchającemi zeń potokami krwi.

– Hurra! Hurra! Hurra! – zawołali razem Kreg i Fraj, wznosząc do góry zwycięzkie swe noże.

– Dziękuję panom – odrzekł Kin-Fo, jakby dziękował za pierwszą lepszą wyrządzoną mu grzeczność.

– Nie ma za co – odpowiedział Kreg – Dwakroć sto tysięcy dollarów dać za jeden kąsek rybie…

– Nigdy! zawołał Fraj.

A Sun? Co się stało z Sunem? Tym razem wyprzedzał on wszystkich i znajdował się już w pobliżu łodzi. Tchórz uciekał wiosłując co tchu. Omal że go to o wielkie nie przyprawiło nieszczęście.

Rybacy obaczyli go, ale nie mogli przypuścić aby w tej szczególniejszej odzieży psa morskiego mógł się znajdować człowiek. Zabierali się tedy złowić go, jak delfina lub fokę. Gdy tedy domniemana ryba zbliżyła się do nich, zarzucili z łodzi sznur, ostrym w końcu opatrzony hakiem.

Hak zaczepił się za pas Sunowej odzieży i przedarł ją wzdłuż od pasa do karku.

Sun trzymany na wodzie już tylko powietrzem napompowanem w spodniej części odzieży wywrócił naraz kozła i pozostał głową w wodzie, a nogami w powietrzu.

Kin-Fo, Kreg i Fraj, zbliżywszy się właśnie w tej chwili mieli tę przezorność zagadnąć najpierw do rybaków po chińsku.

Ci przerazili się ogromie – po raz pierwszy ujrzawszy gadające cielęta morskie. Zabierali się rozpiąć żagle i uciekać jak najprędzej.

Ale Kin Fo uspokoił ich, dał się im poznać i przekonał że to on, jak jego towarzysze, byli ludźmi a nawet Chińczykami.

W parę minut wszyscy trzej byli już w łodzi.

A Sun? Przyciągnięto go hakami i podniesiono głowę z wody. Jeden z rybaków chwycił go za resztkę warkocza i wydobył…

chin45.jpg (185796 bytes)

Aliści reszta warkocza urwała się i pozostała w ręku rybaka, a biedny Sun powtórnego dał nurka.

Wówczas rybacy zarzucili nań linę i wyciągnęli na łódź z niemałem mozołem.

Zaledwie się nieco uspokoił wyrzuciwszy z siebie morską wodę, której się nałykał, zbliżył się doń Kin Fo i surowym tonem spytał:

– Więc warkocz był przyprawiony?

– A czyżbym inaczej – odrzekł Sun – znając zwyczaj pański, wszedł był w służbę do pana?

A powiedział to tak śmiesznie, że wszyscy w koło śmiechem parsknęli.

Rybacy ci byli z Funinu. O dwie mile tylko znajdował się ten właśnie port, do którego płynął Kin Fo.

Tegoż jeszcze wieczora około godziny ósmej wylądowali tamże a zrzuciwszy z siebie przyrządy kapitana Boytona, wszyscy czterej przybrali napowrót postać ludzką.

 

 

rozdział XXI

w którym Kreg i Fraj widzą wschodzący księżyc ze szczególniejszem zadowoleniem.

 

teraz do Taipinga!

To były pierwsze słowa, które wymówił Kin-Fo nazajutrz z rana dnia 30. czerwca, po całonocnym spoczynku, który się należał zaiste bohaterowi szczególniejszych tych przygód.

Znajdowali się wreszcie na widowni zbójeckich czynów Laoszena. Walka miała się stoczyć stanowcza.

Azali Kin-Fo wyjdzie z niej zwycięzcą? Wyszedłby, gdyby tylko zdołał uprzedzić Taipinga, albowiem zapłaciłby mu za zwrot listu ile tenże sam zechce. Ale cóż jeżeli przeciwnie Laoszen go uprzedzi – jeżeli otrzyma pchnięcie sztyletu w piersi nim będzie w stanie przeprowadzić układ z dzikim następcą Wana?

– Do Taipinga! – odpowiedzieli razem Fraj i Kreg, porozumiawszy się wpierw z sobą wejrzeniem.

Przybycie Kin-Foa, Krega, Fraja i Suna w szczególniejszym ich ubiorze, sposób w jaki Sun został wyłowiony z morza, wszystko to razem wziąwszy nie mało rozciekawiło mieszkańców małego miasteczka portowego. Niepodobna było uchylić się przed jej natręctwem. Tłum publiki towarzyszył im, gdy przybyli przez całą drogę z portu do oberży, gdzie za pieniądze, które Kin-Fo miał przy sobie w swym pasie, a Kreg i Fraj w swych torbach, sprawili sobie zaraz przyzwoitsze ubranie. Gdyby Kin-Fo i jego towarzysze nie byli na przechodzie z portu do oberży takim otoczeni tłumem, byliby może zauważyli że jakiś Chińczyk śledzi ich nie odstępując na krok. Zdziwienie ich zwiększyłoby się było jeszcze zapewne gdyby byli widzieli że tenże sam człowiek przez całą noc czuwał około bramy oberży. Nieufność ich byłaby niezawodnie doszła do największego stopnia gdyby go byli nazajutrz ciągle na tem samem obaczyli miejscu.

Ale oni nic nie widzieli, nic nie podejrzywali, i nie zwróciło to nawet ich uwagi gdy tenże sam człowiek zaofiarował im się za przewodnika, gdy wychodzili z oberży.

Był to człowiek, mający lat około trzydziestu, bardzo zresztą uczciwej powierzchowności.

Wszelako podejrzenie zbudziło się  w umyśle Krega i Fraja i zaczęli rozpytywać nieproszonego przewodnika.

– Dla czego – spytali go – ofiarujesz się nam za przewodnika i dokąd myślisz nas prowadzić?

Nic naturalniejszego nad to pytanie, ale nic też naturalniejszego nad odpowiedź którą otrzymali:

– Myślę że macie panowie zamiar zwiedzić mur wielki, podobnie jak wszyscy podróżni, przybywający do Funinu. Znam te okolice, podejmuję się zatem panów zaprowadzić.

– Mój przyjacielu – ozwał się Kin-Fo – nim coś postanowię, chciałbym wiedzieć czy okolica ta jest bezpieczna?

– Całkiem bezpieczna – odrzekł przewodnik.

– Czy nie słychać tu o niejakim Laoszenie? – pytał dalej Kin-Fo.

– O Laoszenie – Taipingu?

– Tak jest.

– Słychać – odrzekł przewodnik, ale z tej strony wielkiego muru nie ma się go czego obawiać. Nie odważyłby on się zapuszczać w granice cesarstwa. Banda jego z tamtej strony muru niszczy prowincje mongolskie.

– Nie wiedzieć też gdzie się on obecnie znajduje? spytał znów Kin-Fo.

– Według ostatnich doniesień miał się znajdować temi czasy w okolicach Tszing-Tan-Ro, o kilka tylko lisów od wielkiego muru.

– A z Funinu jak daleko do Tszing-Tan-Ro?

– Około pięćdziesięciu lisów.2

– Dobrze, więc przyjmuję twoje usługi.

– Mam zaprowadzić aż do wielkiego muru?

– Masz zaprowadzić aż do obozu Laoszena.

Przewodnik nie mógł ukryć swego podziwienia.

– Zapłacę ci dobrze – rzekł Kin-Fo.

Przewodnik potrząsł głową, jakby na znak iż nie ośmieliłby się przekroczyć granicy i rzekł:

– Do wielkiego muru, dobrze – odpowiedział – ale dalej nie. To by znaczyło narazić życie.

– Oceń co warte twoje. Zapłacę ci.

– Dobrze – odrzekł przewodnik.

Co usłyszawszy Kin-Fo zwrócił się do swoich dwóch stróżów i rzekł do nich:

– Panowie możecie nie towarzyszyć mi wcale.

– Dokąd się pan uda… odrzekł Kreg.

– Tam i my się udamy – dokończył Fraj.

Kin-Fo zawsze jeszcze był dla nich wart dwa kroć sto tysięcy dolarów.

Rozmowa ta uspokoiła zupełnie Krega i Fraja co do przewodnika. Ale z tego co słyszeli, zmiarkowali, że po za tym murem, który Chińczycy wybudowali dla zabezpieczenia się od hord barbarzyńskich, trzeba się będzie narazić na jak największe niebezpieczeństwa.

Wybrano się natychmiast. Suna nie pytano wcale czy chce czy nie chce być uczestnikiem tej podróży. Rad nie rad musiał ruszać w drogę.

Wozów ni taczek nie było żadnych zgoła w małej mieścinie. Ani też tych wielbłądów, co to służą do komunikacji handlowej u Mongołów. Kupcy ci przeciągają całemi karawanami po drodze między Pekinem a Kiachtą, pędząc przed sobą niezliczone stada owiec ogoniastych. Oni to utrzymują tym sposobem komunikację pomiędzy Rosją azjatycką a cesarstwem niebieskiem. Ale nie odważają się przecież puszczać na te stepy inaczej jak licznemi i dobrze uzbrojonemi karawanami. Są to ludzie dzicy i butni, powiada o nich Beauvoir, u których Chińczycy są przedmiotem pogardy.

Kupiono tedy pięć wielbłądów, z całym bardzo nędznym przyborem. Obładowano je wiktuałami, zakupiono broń i ruszono w drogę pod opieką przewodnika.

Ale przygotowania te wymagały cokolwiek czasu. Nie mogli tedy wyjechać wcześniej jak o godzinie pierwszej z południa. Pomimo tego spóźnienia przewodnik zapewniał, że doprowadzi ich do wielkiego muru przed północą. Tam urządzą sobie nocleg, a nazajutrz, jeżeli Kin Fo nie odstąpi od swego nieroztropnego postanowienia, przekroczą granicę.

Okolice Funinu były nierówne. Obłoki żółtego piasku, podnoszącego się grubemi kłębami po drogach, ciągnęły się po nad dobrze uprawnemi polami. Widać było, że to jeszcze błogosławiona ziemia niebieskiego cesarstwa.

chin46.jpg (185934 bytes)

Wielbłądy postępowały krokiem mierzonym, niebardzo spiesznie, ale nieustannie. Przewodnik jechał na czele, za nim Kin Fo, Kreg, Fraj i Sun umieszczeni na siodłach pomiędzy dwoma garbami swych wielbłądów. Sunowi podobał się bardzo ten sposób podróżowania i byłby gotów jechać tak na koniec świata.

Droga nie była uciążliwa, ale za to skwar był nie do wytrzymania. Po przez warstwy rozgrzanego łamiącemi się promieńmi słonecznemi powietrza przywidywały się najciekawsze obraza. Tam szerokie wód płaszczyzny, jak wielkie morze, ukazywały się w dali i znikały z wielkiem uradowaniem Suna, lękającego się srodze powtórnej podróży morskiej.

Chociaż prowincja ta leży na samym krańcu Chin, nie myślcie aby nie była zaludnioną. Cesarstwo niebieskie, jakkolwiek rozległe, za nadto jest jeszcze małe na pomieszczenie ludności tłoczącej się w jego obrębie. Kraj ten zaludniony jest bardzo aż do samych granic, dotykających puszczy azjatyckiej.

Wszędzie po polach pracowali robotnicy. Kobiety tatarskie, łatwe do poznania po różowym i niebieskim kolorze odzieży, odpoczywały po robocie. Trzody żółtych baranów, o włosistych ogonach, które Sunowi warkocz jego smutnie przypomniały, pasły się tu owdzie pod grozą czarnego orła. Biada nieostrożnej, co skubiąc trawę oddaliła się w zapomnieniu od gromady. Drapieżne to ptactwo toczy straszliwą wojnę z baranami, jagniętami, młodemi antylopami, a służy nawet do łowów Kirgizom w stepach Azji środkowej.

Oprócz tego chmury dzikiego ptactwa przelatywały ze wszech stron górą. Strzelba miałaby tu ono dość do czynienia, ale prawdziwy myśliwy poglądałby okiem pogardy na owe żelaza, samotrzaski i narzędzia zniszczenia rozmaitego rodzaju, poustawiane po polach pomiędzy zagonami prosa, zboża i kukurydzy.

Kin-Fo z całem swem gronem podróżnem dążyli nieustannie obraną drogą wpośród tumanów żółtej kurzawy. Nie zatrzymywali się ani w cieniu drzew przydrożnych ani w rozrzuconych tu owdzie domkach, ni po wsiach, które z daleka poznać można było po wieżach nagrobnych, stawianych ku czci legendowych bohaterów buddhaizmu. Jechali jeden za drugim, pozostawiając zupełną swobodę wielbłądom, mającym zwyczaj postępowania sznurkiem po sobie, w takt czerwonego dzwonka, regulującego ich kroki, który każdy ma zawieszony na szyi.

Jadąc tak, rzecz naturalna, że rozmawiać ze sobą nie mogli. Przewodnik małomowny z natury, trzymał się ciągle na czele, rozglądając się bacznie po okolicy, trudnej do przejrzenia z powodu tumanów wznoszącej się w około kurzawy. Wszelako nie wahał się nigdy w wyborze kierunku drogi, nawet na drogach rozstajnych, gdzie nie było drogoskazu. Fraj i Kreg nie uczuwali już też wcale nieufności ku niemu i całą swą uwagę zwracali na drogie życie ubezpieczonego w Wieku towarzysza swego. Instynktownie coraz bardziej byli niespokojni im bardziej zbliżali się ku celowi swej podróży. Wszakże każdej chwili mógł się im niespodziewanie pojawić człowiek, co jednem zręcznem pchnięciem sztyletu mógł ich pozbawić dwóch kroć stu tysięcy dolarów.

Kin-Fo był w takiem usposobieniu umysłowem że pamięć przeszłości osłaniała przed nim przyszłość i teraźniejszość. Rozpamiętywał cały przebieg swego żywota w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Niepokoiły go mocno ciągle prześladujące go przeciwieństwa. Od dnia jak agent jego z San Francisco doniósł mu nowinę o mniemanej jego ruinie, czyż nie rozpoczął się dlań okres szczególniejszych niepowodzeń. Azaliż nie równoważyły one owego szczęścia, którego pierwej nieprzerwanie doznawał a ocenić nie umiał? Szereg ów klęsk azaliż zakończy się z odebraniem od Laoszena owego nieszczęsnego listu, jeżeli list ten da się odebrać bez jakiej nowej klęski? Czyliż piękna Leu swemi zabiegi, łagodnością, swą miłą wesołością zdoła zakląć gniew złych duchów, srożących się przeciw niemu? Tak całe pasmo przeszłości przesuwało się przed jego myślą. Zajęty nią był i zaniepokojony. A Wan! Nie mógł mu mieć za złe, że chciał dotrzymać zaprzysiężonego przyrzeczenia, ale Wana mędrca, wieloletniego gościa jamenu szanghajskiego, nie będzie już tam, aby mu udzielał rad i nauk.

– Spadniesz pan… krzyknął w tej chwili przewodnik, na którego wielbłąda naszedł i uderzył wielbłąd Kin-Foa, tak iż ten omal nie spadł zeń bezprzytomny w swem rozmarzeniu.

– Czego stajemy? zapytał Kin-Fo.

– Jest godzina ósma – odrzekł przewodnik – proponuję abyśmy się zatrzymali na obiad.

– A potem?

– A potem ruszymy dalej w drogę.

– Tymczasem noc zapadnie.

– O! nie obawiajcie się panowie. Nie zbłądzimy. Wielki mur jest jeszcze o dwadzieścia ztąd lisów i potrzeba wypocząć wielbłądom.

– Dobrze – odrzekł Kin-Fo.

Przy drodze wznosiły się mury jakiejś opuszczonej budowli. Tuż obok płynął mały potoczek w pięknej dolinie, gdzie wielbłądy swobodnie mogły sobie wypocząć.

Kin-Fo z towarzyszami rozgościł się tedy w owych murach i tam nim noc nadeszła spożyli obiad z apetytem zaostrzonym długą podróżą.

Ale rozmowa jakoś nie szła. Parę razy Kin-Fo zaczynał coś mówić o Laoszenie. Pytał się przewodnika czy zna Taipinga; ale przewodnik odpowiadał półgębkiem, pochyliwszy głowę, jak człowiek nieufający, który się boi wygadać i unika odpowiedzi.

– Bywa on tutaj w tych okolicach? – spytał Kin-Fo.

– Nie – odrzekł przewodnik – ale Taipingowie z bandy jego przychodzą nieraz na tę stronę wielkiego muru, spotkać się  z nimi nie życzę nikomu. Oby wielki Buddha strzegł nas od Taipingów!

Po tej odpowiedzi, której doniosłości nie rozumiał sam przewodnik, Kreg i Fraj zmarszczywszy brwi, spojrzeli wzajem na siebie, popatrzyli na swe zegarki i ozwali się w końcu:

– Czemuż nie mielibyśmy tu przeczekać spokojnie do jutra?

– Tu w tych murach – zawołał przewodnik. Nigdy. – Wolę stokroć na czystem polu. Nie tak byłoby przynajmniej łatwo podejść nas niespodziewanie.

– Postanowiliśmy być dziś jeszcze w nocy u stóp wielkiego muru – rzekł Kin-Fo – Chcę tam być i będę.

Powiedział to tonem nieznoszącym oporu. Sun cały zalękniony, nawet nie śmiał uczynić żadnej uwagi.

Było około godziny dziewiątej gdy skończyli jeść. Przewodnik powstał i dał znak odjazdu.

Kin-Fo powstał i poszedł do swego wielbłąda. Kreg i Fraj szli tuż przy nim.

– Panie – spytali – czy postanowiłeś pan nieodwołalnie dotrzeć do Laoszena?

– Nieodwołalnie. Muszę odebrać list mój za jakąkolwiek bądź cenę.

– Jest to zbyt wielkie narażanie się chcieć jechać do obozu Taipinga.

– Nie po to aż tu przyjechałem – odrzekł Kin-Fo – aby się ztąd wrócić daremnie. Panowie możecie czynić co się wam podoba. Możecie wracać, a mnie zostawić samego.

Przewodnik zaświecił tymczasem małą kieszonkową latarkę. Kreg i Fraj zbliżyli się doń i znów popatrzyli na zegarki.

– Roztropniej byłoby zaczekać do jutra – ozwali się nalegając.

– Dla czego? – odrzekł Kin-Fo – Laoszen będzie równie niebezpieczny jutro i pojutrze jak dziś. Dalej – w drogę.

– W drogę – odrzekli Kreg i Fraj.

Przewodnik słyszał całą tę rozmowę. Zawsze ilekroć podczas wypoczynku Kreg i Fraj chcieli odwieść Kin-Foa od zamiaru dalszej podróży, malowała się pewna niespokojność na jego obliczu. Teraz gdy usłyszał że znów zaczynają go namawiać do przenocowania na miejscu, nie był w stanie powściągnąć swej niecierpliwości.

Kin-Fo zauważył to, lecz postanowił nie ustąpić już na włos. Ale zdziwienie jego doszło do najwyższego stopnia gdy przewodnik dopomagając mu wsiąść na wielbłąda, przechylił się doń nieznacznie i szepnął do ucha:

– Nie ufaj pan tym dwom ludziom.

Kin-Fo chciał spytać o wytłómaczenie słów tych, ale przewodnik uczyniwszy znak aby milczał, dał hasło pochodu i mała karawana puściła się w drogę.

Czy Kin-Fo powziął cośkolwiek nieufności do swych stróżów po tej przestrodze? Słowa przewodnika tak niespodziewane i niezrozumiałe, mogłyż naraz zrównoważyć w oczach jego dwa miesiące nieprzerwanych poświęceń, okazanych w służbie przy nim. Nie – zaprawdę. A przecież Kin-Fo rozmyślał nad tem i zapytywał sam siebie dlaczego Kreg i Fraj radzili mu albo odłożyć dalszą podróż do Taipinga, lub wcale ją zaniechać? Czyż nie w tym celu wyjechali tak nagle z Pekinu, aby wyszukać Laoszena? Azaliż nie było to ich właśnie interesem, aby wydobyć napowrót ów głupi i niebezpieczny list? Wszystko to było dosyć trudne do zrozumienia.

Kin-Fo nie okazał po sobie tych uczuć, które nim miotały. Jechał tuż za przewodnikiem. Kreg i Fraj za nim. Jechali tak dobrych dwie godzin.

Musiało już być blisko północy gdy przewodnik zatrzymawszy się, wskazał w oddali dłuższą czarną linję, rysującą się niewyraźnie na tle jasnej nocy. Po za tą linją srebrzyły się szczyty wzgórz, oświetlonych już pierwszemi promieniami wschodzącego księżyca.

chin47.jpg (188250 bytes)

– Wielki mur – rzekł przewodnik wskazując.

– Czy możemy przejechać go jeszcze tej nocy? spytał Kin-Fo.

– Możemy, jeżeli pan chcesz koniecznie – odrzekł przewodnik.

– Chcę koniecznie.

Wielbłądy zatrzymały się, a przewodnik rzekł:

– Muszę rozpatrzeć drogę. Proszę tu zaczekać na mnie.

– I to powiedziawszy, oddalił się.

W tej chwili Kreg i Fraj zbliżyli się do Kin-Foa?

– Panie?… rzekł Kreg.

– Panie?… rzekł Fraj.

I obadwa dodali:

– Czy pan byłeś zadowolony z usług naszych od dwóch miesięcy, odkąd szanowny Will. J. Bidulf polecił nam strzedz osoby pańskiej?

– Bardzo.

– Czy nie byłby pan łaskaw podpisać nam tę kartę, poświadczającą żeśmy dobrze i i wiernie panu służyli?

– Kartę? – spytał Kin-Fo, zdziwiony na widok kartki, wydartej z książki notatkowej, którą mu podał Kreg.

– Poświadczenie to – rzekł Kreg – zjedna nam pochwałę naszego przełożonego.

– I zapewne jakieś dodatkowe wynagrodzenie, dodaj Fraj.

– Moje plecy mogą służyć za pulpit – rzekł Kreg, pochylając się.

– A oto atrament – dodał Fraj.

Kin-Fo zaczął się śmiać i podpisał.

– A teraz – rzekł – wytłumaczcie mi panowie, po co ta cała ceremonja w tem tu miejscu i o tej godzinie?

– W tem miejscu – odrzekł Fraj – dla tego że nie mamy zamiaru towarzyszyć panu dalej.

– O tej godzinie, bo za parę minut będzie północ.

– A cóż to was obchodzić może?

– Obchodzi, albowiem za parę chwil, zaczął Kreg.

– Wiek nie będzie już potrzebował troszczyć się o pańskie życie – dokończył Fraj.

– I będziesz pan mógł się zabić.

– Lub kazać się zabić…

– Jak się panu podoba.

Kin-Fo patrzył na nich zdziwiony, nie rozumiejąc dobrze znaczenia słów tych, wypowiedzianych z największą w świecie uprzejmością. W tej chwili wszedł właśnie księżyc i osrebrzył swemi promieniami cały widnokrąg.

– Księżyc… zawołał Fraj.

– A dzisiaj mamy 30. czerwca… zawołał Kreg.

– Wschodzi o samej północy.

– Polica pańska nieodnowiona…

– Nie jesteś pan nadal ubezpieczony w „Wieku.”

– Bywaj zdrów, panie Kin-Fo – rzekł Kreg.

– Bywaj zdrów, panie Kin-Fo – rzekł Fraj.

I obadwa zawróciwszy swe wielbłądy, znikli wnet z oczu, pozostawiając samego Kin-Foa który nie mógł się opamiętać na razie co się stało, i co z sobą ma począć?

Zaledwie że się oddali oba nader praktyczni Amerykanie i umilkł tentent kroków wielbłądzich, banda ludzi, pod dowództwem powracającego przewodnika, otoczyła Kin-Foa, który się chciał bronić i Suna, który chciał uciekać.

W mgnieniu oka zawleczono pana i sługę w podziemia jednego z opuszczonych bastjonów wielkiego muru i zamknięto starannie bramę za nimi.

 

 

rozdział XXII

który tak zwykłym kończy się sposobem, że czytelnik samby go sobie mógł napisać.

 

ielki mur – ten parawan chiński, mający czterysta mil długości – zbudowany w trzeciem stuleciu przez cesarza Ti si Chi-Huan-Ti, ciągnie się od zatoki Leao-Ton, aż do Kan-Su, gdzie przybiera rozmiary zwykłego muru. Jest to nieprzerwany szereg podwójnego wału z wieżami i bastjonami, mającemi pięćdziesiąt stóp wysokości, dwadzieścia szerokości, na fundamencie granitowym z cegieł murowanemi, po stromych nieraz górach, równolegle z rosyjsko-chińską granicą.

Od strony cesarstwa niebieskiego mur w dosyć nędznym znajduje się stanie. Od strony mandżurskiej wygląda o wiele lepiej, a rzeźbione jego blanki wspaniały przedstawiają widok kamiennej koronki.

Na całej linji tej fortyfikacyj nie ma wcale ani obrońców, ani dział. Moskal, Tatar, Kirgiz, tak dobrze jak i każdy obywatel niebieskiego cesarstwa, może sobie spokojnie przechodzić tam i sam przez jego bramy. Parawan ten nie zasłania już dzisiaj zachodniej granicy cesarstwa nawet od tej miałkiej kurzawy mongolskich stepów, którą wiatry północy aż do samej nieraz zanoszą stolicy.

Podziemnym korytarzem jednego z tych opuszczonych bastjonów prowadzono nazajutrz Kin-Foa wraz z Sunem, po bardzo źle na wiązce słomy przespanej nocy, pod eskortą dwunastu ludzi, należących widocznie do bandy Laoszena.

Przewodnik już się nie pokazał. Ale niepodobna się było łudzić co do niego. Kin-Fo teraz pojął dopiero, że to nie prosty przypadek mu go nastręczył. Ten nikczemnik widocznie oczekiwał nań. Wahanie się, okazywane w drodze co do dalszej po za mur wielki podróży, było jedynie udanem w tym celu aby uchylić podejrzenia. Łotr ten należał widocznie do bandy Taipinga i działał z jego rozkazu.

Wszelką zresztą wątpliwość pod tym względem usunęła odpowiedź naczelnika eskorty, którego Kin-Fo spytał:

– Zapewne prowadzicie mnie do obozu waszego wodza Laoszena?

– Będziemy tam za godzinę – odrzekł naczelnik eskorty.

Ostatecznie wszakże po cóż tu jechał Kin-Fo? Aby odszukać Leo szena. A więc prowadzono go właśnie tam, dokąd sam dążył. Czy dojdzie do celu dobrowolnie czy przymusem, mniejsza z tem zresztą. Nie było się na co skarżyć. To już  rzecz Suna, który dzwonił zębami przez drogę i drżał cały ze strachu.

Kin-Fo ze zwykłą swą zimną krwią zgodził się z losem, dał się obojętnie prowadzić. Będzie mógł nareszcie odkupić list swój od Laoszena. Tego sobie życzył – wszystko zatem szło dobrze.

chin48.jpg (207414 bytes)

Wyszedłszy z obrębu wielkiego muru eskorta nie udała się wielkim gościńcem Mongolskim, lecz zwróciła na prawo na małe ścieżki wijące się między górami. Szli tak przez całą godzinę jak można było najspieszniej po tych stromych urwiskach. Kin-Fo i Sun, otoczeni ściśle i strzeżeni nie byliby zdołali uciec z pod straży, i nie myśleli też o tem wcale.

W półtora godziny obaczyli na skręcie drożyny jakiś budynek w połowie zapadły w ruiny.

Była to dawna świątynia bonzów na grzbiecie wzgórza – ciekawy pomnik architektury buddaistów. Ale w tym zapadłym kącie na granicy rosyjsko-chińskiej, w pośród tego pustkowia, jacyż to byli, zapytać można było, ci wierni, co się ośmielili uczęszczać do tej świątyni? Chyba z narażeniem życia musieli zapuszczać się w te wąwozy, gdzie tak łatwo o wszelkiego rodzaju zasadzki.

Jeżeli Taiping Laoszen zamieszkał w tej górzystej części kraju, to wybrał ku temu, przyznać należy, miejsce bardzo właściwe.

Spytawszy się naczelnika eskorty Kin-Fo dowiedział się, że Laoszen istotnie mieszka w tych starych zwaliskach.

– Chcę się z nim widzieć natychmiast – rzekł Kin-Fo.

– Zaraz – odpowiedział naczelnik eskorty.

Kin-Fo i Sun nie mieli broni przy sobie, albowiem tę im odebrano. Bezbronnych wprowadzono do obszernego przedsionka świątyni. Tam zastali ze dwudziestu ludzi uzbrojonych bardzo malowniczo w swem bandyckiem wyglądających ubraniu, których dzikie wejrzenie nie czyniło wcale miłego wrażenia.

Kin-Fo przeszedł śmiałym krokiem pomiędzy szpalerem tych Taipingów. Suna musiano wziąć pod ramiona i prowadzić.

W końcu tego przedsionka znajdowały się w grubym murze wykute schody na dół prowadzące.

Widać z tego było iż pod tym budynkiem znajdowały się krypty podziemne, w które trudno byłoby zapuścić się komuś nieobeznanemu z tym podziemnym labiryntem.

Uszedłszy jakie trzydzieści schodów w dół, szli dalej korytarzem parę set kroków przy mdłym blasku pochodni, niesionych przez ludzi z eskorty, poczem obadwa więźniowie ujrzeli się w obszernej sali, podobnież słabo oświetlonej.

Była to krypta. Grube filary, przyozdobione rzeźbionemi glowami potworów, przedstawiających fantastyczną faunę mitologii chińskiej, dźwigały pochyłe łuki, których żebra zbiegały się w środku ciężkiego sklepienia.

Głuchy szmer dał się słyszeć w tej sali podziemnej w chwili wejścia do niej więźniów.

Sala nie była pusta. Tłum ludzi zapełniał ją aż do najciemniejszych kątów.

Była to cała banda Taipingów, w jakimś podejrzanym zgromadzona celu.

W głębi krypty, na szerokiem kamiennem wyniesieniu, stał człowiek wysokiego wzrostu. Zdawał się przezesem tajnego trybunału. Przy nim stało kilku jego towarzyszów nieruchomie, niby sędziowie, składający trybunał.

Człowiek ów dał znak i wnet rozstąpiły się tłumy, otwierając wolne przejście więźniom.

– Laoszen – rzekł krótko naczelnik eskorty, wskazując stojącego na podwyższeniu człowieka,

Kin-Fo zbliżył się ku niemu i od razu zaczął rzecz swą, jako człowiek wprost do celu dążący.

– Laoszenie! – rzekł – u ciebie jest list mój, przysłany ci przez mego wielotniego przyjaciela Wana. List ten dzisiaj już nie ma żadnego znaczenia i przybyłem do ciebie abyś mi go oddał.

Na te słowa wymówione silnym głosem Taiping stał milczący i nieruchomy, jakby statua bronzowa.

– Co żądasz za zwrócenie mi tego listu? – zapytał znów Kin-Fo.

I czekał na odpowiedź – lecz Laoszen milczał nieprzerwanie.

– Laoszenie! – ozwał się znów Kin-Fo – dam ci do bankiera, do którego sam zechcesz, przekaz płatny natychmiast tam gdzie zechcesz, tak iż ten, którego poszlesz po te pieniądze, nie będzie narażony na żadne niebezpieczeństwo.

Ponury Taiping milczał. Surowe to milczenie nie zapowiadało nic dobrego.

Kin-Fo zaczął znów dobitnym głosem:

– Na jaką sumę chcesz abym ci wystawił przekaz? Ofiaruję ci 5.000 taelów.

Milczenie.

– Dziesięć tysięcy.

Laoszen i towarzysze jego milczeli jak posągi tej ponurej świątyni.

Kin-Fo zaczął się niecierpliwić i gniewem unosić. Taka propozycja warta była przecie odpowiedzi.

– Czy mię nie słyszysz? – spytał zniecierpliwiony Taipinga.

Tym razem Laoszen raczył skłonić głowę, na znak że dobrze rozumie o co chodzi.

– Dwadzieścia tysięcy taelów!… Trzydzieści tysięcy – zawołał Kin-Fo – Dam ci tyle, ile byłbyś dostał od „Wieku” gdybym był zginął. Dwa razy tyle – trzy razy… Mów – Jeszcze ci nie dosyć?

Fin-Fo zniecierpliwiony wreszcie do najwyższego stopnia tem milczeniem, podszedł jeszcze bliżej do milczącej grupy i rzekł założywszy ręce na piersiach:

– Za jaką cenę, powiedz, list mi ten odprzedarz?

chin49.jpg (182983 bytes)

– Za żadną – odrzekł wreszcie Taiping – Obraziłeś Buddę pogardzając życiem, które ci dał i Budda żąda zemsty. Przez śmierć dopiero poznasz wartość życia, którą zapoznawałeś tak długo.

Wymówiwszy to głosem niedopuszczającym odpowiedzi, Laoszen skinął na swych ludzi. Kin-Fo został w mgnieniu oka porwany, związany i wyprowadzony, tak iż o obronie pomyśleć nie był w stanie. W kilka minut potem ujrzał się zamknięty w klatce, podobnej do lektyki, szczelnie zamkniętej.

Sun, biedny Sun, pomimo swych błagań i krzyków, tego samego doznał losu.

– Więc mam zginąć – pomyślał Kin-Fo. – Ha! Dobrze. Kto pogardził życiem, wart umrzeć.

Tymczasem śmierć, jakkolwiek nieunikniona, nie była tak bliską jak mu się zdawało. Ale jak straszne męczarnie przygotował dlań okrutny Taiping, tego nie umiał sobie wyobrazić.

Godzina po godzinie upływała. Kin-Fo czuł że klatkę, w której był zamknięty, zabrano i wieziono. Stukanie wozu po drodze, rżenie koni, szczęk broni towarzyszącej mu eskorty, wszystko to dostatecznie go o tem przekonywało. Wieziono go – ale dokąd? Nie podobna się było od kogokolwiek dowiedzieć, ani się domyśleć.

Po sześciu lub siedmiu godzinach takiej podróży Kin-Fo uczuł że klatka się zatrzymała, że ją gdzieś przeniesiono rękami, poczem zaczęła się łagodnie kołysać.

– A więc jestem na okręcie – pomyślał Kin-Fo.

– Pluskanie fal, szum śruby okrętowej, potwierdzały ten jego domysł.

– Więc śmierć na dnie morza – pomyślał dalej. – Dobrze. Mógł mię na sroższe narazić męki. Dzięki ci Laoszenie!

Upłynęło dwie doby. Codziennie wsuwano do klatki przez mały zamknięty otwór trochę jadła. Przez otwór ten widział więzień tylko rękę, podającą mu jadło, lecz na jego pytania nie odpowiadano wcale.

Ach! Kin-Fo pragnął niegdyś doznać wrażeń przed utratą tego życia, które niebo tak mu pięknem uczyniło. Chciał aby raz przynajmniej przed śmiercią silniej uderzyło mu serce. Obecnie stało się zadość tym życzeniom w daleko nawet wyższym stopniu, niż sobie mógł kiedykolwiek życzyć.

Wszelako kiedyż miał już zginąć? Kin-Fo wolałby zginąć oddychając pełną piersią, na wolnem powietrzu. Przerażała go myśl, że klatka lada chwila może być wrzucona w morze. Zginąć, nie ujrzawszy jeszcze po raz ostatni dnia białego i pięknej Leu, której pamięć całą ogarniała mu duszę – to mu było za ciężko.

Wreszcie po przeciągu czasu, którego nie był w stanie obliczyć naraz ustała ta długa żegluga. Okręt stanął, a Kin-Fo uczuł że klatkę jego znów wzięto na ręce i niesiono.

A więc ostatnia wybiła godzina. Nie pozostawało mu jak modlić się o przebaczenie grzechów.

Niesiono go tak kilka minut – wydały mu się one długiemi jak lata – jak wieki.

W końcu Kin-Fo zdziwił się niezmiernie uczuwszy że klatkę postawiono na ziemi.

Naraz otworzyły się drzwi jego więzienia. Porwano go, zawiązano mu oczy i wyprowadzono, kilka kroków, poczem kazano mu się zatrzymać.

– Jeżeli mam zginąć – zawołał – nie proszę was o życie, z którego nie umiałem pożytecznie skorzystać, lecz pozwólcie mi przynajmniej ginąć swobodnie, z otwartemi oczami, jako człowiekowi nie lękającemu się śmierci.

– Dobrze – odpowiedział głos poważny – Niech się stanie tak, jak sobie życzy skazany.

I naraz zerwano mu z ócz zasłonę.

Kin-Fo potoczył natenczas wzrokiem dokoła…

Był-że li snu igraszką? Przed nim stał stół obficie zastawiony, przy którym siedziało pięciu biesiadników; z wesołem obliczem zdawali się czekać z rozpoczęciem uczty na jego przybycie. Dwa niezajęte miejsca były jakby umyślnie przygotowane dla dwóch przybyć jeszcze mających uczestników biesiady.

– Wyż-to, wy? Moi drodzy przyjaciele! Was że to widzę? – zawołał Kin-Fo z wyrazem, którego określić niepodobna.

Ale nie – to nie złudzenie. To oni. To Wan, filozof. To Ju-Pang, Hual, Pao-Szen, Tim, jego przyjaciele z Kantonu, ciż sami, których przed dwoma miesiącami podobnież podejmowano w restauracji okrętu na rzece pereł – towarzysze jego młodości, przytomni chwili pożegnania kawalerskiego życia.

Kin-Fo nie mógł własnym uwierzyć oczom. Znajdował się u siebie – w jadalnym pokoju swego jamenu w Szanghaju.

– Jeżeli to ty jesteś – zawołał zwracając się Wana – jeżeli to nie twój cień tylko, przemów do mnie…

– Ja to jestem, przyjacielu – odrzekł filozof – Przebaczyż-że staremu swemu nauczycielowi ostatnią nieco surową nauczkę mądrości, którą ci dać musiałem?

– Jakto? Więc to ty… ty?…

– Ja, który na to tylko podjąłem się odebrać ci życie, abyś tego nie poruczył komu innemu. Ja, który wiedziałem pierwej niż  ty, że nie straciłeś majątku i że przyjdzie chwila, w której pożałujesz życia. Dawny mój towarzysz, Lao-Szen, który poddał się rządowi i będzie odtąd najsilniejszym filarem cesarstwa niebieskiego, podjął się dopomódz mi w tem, ażeby ci groźbą śmierci dać uczuć wartość życia. Jeżelim cię pozostawił na pastwę strasznych męczarń i jeżeli, co gorsza, chociaż serce moje srodze nad tem bolało, dozwoliłem ci uganiać się po świecie, po nad ludzkie siły prawie, to jedynie dlatego że byłem pewien iż gonisz za własnym szczęściem i że go w końcu znajdziesz po drodze.

Kin-Fo rzucił się na szyję Wanowi, który go serdecznie cisnął do piersi.

– Mój biedny Wan – mówił Kin-Fo wzruszony do głębi duszy – Gdybyż to tylko ja sam cierpiał! Ale ileż tobie nie wyrządziłem przykrości! Do jakiejże ciebie nie zmusiłem gonitwy, i jak się przezemnie skąpać musiałeś pod mostem Palikao?

– O! prawda – odrzekł śmiejący się Wan, zwracając się do grona biesiadników. Ten to nabawił mię i moją mądrość strachu w pięćdziesiątym piątym roku mego życia. Byłem strasznie spocony, a woda była niemiłosiernie zimna. Ale jakoś to poszło. Nigdy się nie biega i nie pływa tak dobrze, jak wtedy gdy to się dla dobra innych czyni.

– Dla innych? – odrzekł Kin-Fo poważnie – Tak jest, należy umieć wszystko czynić dla dobra innych. W tem leży cała tajemnica szczęścia.

W tej chwili wszedł Sun, blady jak po kilkodniowej chorobie morskiej. Nieszczęśliwy sługa musiał odbyć tęż samą podróż co i pan jego z Funinu do Szanghaju – a jak mu była przyjemna – można się było domyśleć z jego powierzchowności za pierwszem wejrzeniem.

Kin-Fo uwolniwszy się z objęć Wana, ściskał po kolei dłoń swoich przyjaciół.

– Tak, to się bardzo dobrze stało – mówił. Dotychczas byłem głupcem…

– A teraz możesz przyjść do rozumu – odrzekł mędrzec.

– Będę się starał, a najpierw trzeba zacząć od tego aby pomyśleć o uporządkowaniu moich interesów. Biega po świecie świstek papieru, co za nadto wiele sprawił mi kłopotów, abym mógł o nim zapomnieć. Co się dzieje z tym przeklętym listem, który ci dałem, mój drogi Wanie? Czy rzeczywiście dałeś go z rąk swych komu innemu? Bardzo bym rad dostać go napowrót,  bo gdyby jeszcze się przypadkiem zgubił! Laoszen jeżeli go dotychczas posiada, nie może żadnej przywiązywać wartości do tego świstka, który nie chciałbym żeby w padł w jakie ręce… nieoględne.

To usłyszawszy wszyscy śmiać się zaczęli.

– Przyjaciele moi – rzekł Wan – Kin-Fo skorzystał niezaprzeczenie to w swojem niepowodzeniu że nabrał zamiłowania porządku. Pozbył się dawnej obojętności na wszystko. Stał się człowiekiem porządnym.

– Ale z tem wszystkiem nie dostałem jeszcze napowrót do rąk moich tego głupiego listu. Wyznaję że nie będę spokojny dopóki go nie spalę i nie ujrzę popiołów jego rozsypanych na wszystkie cztery wiatry.

– Chcesz więc koniecznie zwrotu tego listu? spytał Wan.

– Rozumie się. Miałżebyś być tak okrutny abyś go chciał zatrzymać nadal u siebie jako rękojmię że nie popełnię znów dawnego szaleństwa?

– Nie.

– A więc…

– A więc mój drogi, jest przeszkoda, skutkiem której nie może się stać zadość twemu życzeniu, a niestety! przeszkoda ta nie zawisła odemnie. Ani ja, ani Laoszen nie posiadamy już twego listu.

– Nie znajduje się już w waszem ręku?

– Nie.

– Zniszczyliście go?

– Nie, niestety! nie.

– Byliście tak nieroztropni oddać go w inne ręce?

– Tak jest.

– Komuż, komu? – zawołał żywo Kin-Fo zniecierpliwiony do reszty – Tak, komu?

– Komuś, kto chce go oddać tobie własnoręcznie.

chin50.jpg (180263 bytes)

W tej chwili piękna Leu, co ukryta za parawanem słyszała całą tę rozmowę, wyszła z ukrycia trzymając ów sławny list koniuszkami swych drobnych paluszków i trzepocząc nim w górze na znak że go nie odda tak łatwo.

Kin-Fo chciał ją uścisnąć.

– O! nie, za pozwoleniem, jeszcze chwilkę cierpliwości – zawołała piękna narzeczona, udając że się znów cofa za parawan – Przedewszystkiem interesa, mój mądry małżonku.

I pokazując mu list, spytała:

– Mój braciszek poznaje swoje pismo?

– Czy je poznaję? A gdzież by się znalazł drugi głupiec co by napisał coś podobnego?

– A zatem przedewszystkiem, tak jak sobie życzyłeś, podrzyj, spal, zniszcz ten list nieroztropny. Niech po dawnym Kin-Fo ani śladu nie pozostanie.

– Dobrze – odrzekł Kin-Fo, przybliżając do świecy lekki papierek. A teraz, moje serce, pozwól mężowi swemu ucałować serdecznie swą małżonkę i prosić ją aby raczyła być gospodynią tej uczty, którą przyznam się, że z wielkim spożywać będę apetytem.

– I my także – zawołali wszyscy goście – Nic tak nie zaostrza apetytu jak dobry humor.

W kilka dni potem skończyła się żałoba dworska. Nasi narzeczeni pobrali się.

I kochają się. – Będą się kochać wiecznie. Opływają w szczęściu i rozkoszach.

Pojedźcie do Chin, a obaczycie sami.

KONIEC.

 

Poprzednia część

1 Po. Seyfert i Silas, archiwiści ambasady francuzkiej w Wiedniu, są wynalazcami tego przyrządu, obecnie używanego na wszystkich okrętach wojennych.

2 Dziesięć mil.