Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Gwiazda południa

Powieść z ilustracjami

(Rozdział VI-X)

 

60 ilustracji L. Benetta

Nakład księgarni Juljana Guranowskiego

Warszawa 1895

etoile_02.jpg (35866 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział VI

Zwyczaje w Obozowisku.

 

powiadanie starego boera nie sprawiła przyjemności inżynierowi. Przywykł on widzieć w Watkinsie przyszłego swego teścia, a z pod charakterystyki Wandergaarta tenże nie wychodził zbyt pochlebnie.

Aby pogodzić te sprzeczności, Cyprjan powiedział sobie, iż stary, skutkiem doznanych cierpień, stał się manjakiem i prawdopodobnie przesadza. Watkins zaś, gdy mu inżynier wspomniał o Wandergaarcie, rozśmiał się głośno i, podnosząc wskazujący palec do czoła, dał do zrozumienia, że stary musi mieć zajączki w głowie. Pod wrażeniem odkrytych pokładów djamentowych uroił sobie, że są one jego własnością, a przecież i sąd nie oddaliłby jego pretensji, nie mając ku temu prawnej podstawy!

Tak rozumował Cyprjan, szukając usprawiedliwienia, że po wynurzeniach starego szlifierza obcuje jeszcze z Watkinsem.

Chętnie też odwiedzał Cyprjan drugiego sąsiada kopalni, boera, Mathysa Pretorius, gdyż u niego mógł obserwować dawny sposób życia boerów, przed przybyciem kopaczy do tego kraju.

Mathys był powszechnie znanym ludności kopalnianej z powodu swej nadzwyczajnej tuszy. Był on tak otyłym, iż trudno mu było się poruszać, przesiadywał też dnie całe w olbrzymim fotelu, specjalnie dlań zrobionym, a do kantyny przyjeżdżał na trzcinowym wózku, ciągnionym przez olbrzymiego strusia.

Siła muszkułów tych ptaków jest ogólnie znaną i struś Mathysa bez trudu prawie woził swego otyłego pana.

Mathys Pretorius przyjeżdżał zwykle do obozowiska tylko celem sprzedaży jarzyn i, załatwiwszy się z tem, zaraz powracał do siebie, gdyż prześladowano go w kantynie okrutnie, znając jego wielką lękliwość. Kopacze zabawiali się, strasząc biednego tłuściocha nadzwyczajnemi wieściami jak np. o spodziewanym napadzie Zulusów lub Bassutów, albo czytali w jego obecności gazetę, w której był projekt do prawa, aby każdy obywatel, ważący więcej niż 300 funtów, podlegał karze śmierci. Opowiadano wreszcie, że widziano psa wściekłego na drodze do Driesfontein, którą właśnie Mathys miał powracać do domu.

Największą jednak obawę budziła w nim możliwość odkrycia pokładów djamentowych na jego gruntach!

Widział już w swej wyobraźni, jak chciwi ludzie pustoszą jego zagony warzywne i pozbawiają go ciężko zdobytej posiadłości! Anglicy niewątpliwie znajdą pozory prawne, aby dowieść, że grunty te do nich należą.

Niemógł też jeść ani pić, gdy zobaczył przypadkiem w pobliżu swej fermy „prospecteura”1, a pomimo to, tył coraz bardziej.

Jednym z jego najzacieklejszych przeciwników stał się Annibal Pantalacci. Włochowi temu widocznie doskonale się powodziło; trzech kafrów pracowało w jego kopalni i on sam paradował wielkim djamentem, noszonym zamiast spinki przy koszuli.

W krótkim czasie Annibal odkrył słabą stronę Mathysa i przestraszał go niemało, probując motyką przynajmniej raz na tydzień zawartość gruntów w około fermy.

Grunty fermera znajdowały się na lewym brzegu rzeki Vaal, i na pokładach aluwialnych i prawdopodobnie zawierały djamenty.

Aby ofierze tem lepiej dokuczyć, Annibal czynił swe udane poszukiwania zawsze w miejscu widzialnem z okien fermy. Często też zabierał paru towarzyszy, których ta komedja również wielce bawiła.

Można było widzieć tłuściocha, jak siedział ukryty za firanką, na wpół zesztywniały z przerażenia i śledził miny kopaczy, aby w razie jakich podejrzanych zamiarów z ich strony, bezzwłocznie uciec. W tym celu trzymał strusia zawsze zaprzęgniętego do biedki, gdzie także umieścił trochę żywności. Niepotrzebnie tylko opowiadał o tych przygotowaniach i pobudzał tem żartownisiów do nowych prześladowań.

Ucieknę wówczas do buszmenów! mówił Mathys, – prowadziłem z nimi przed laty handel słoniową kością i zapewniam was, iż stokroć lepiej jest żyć wśród dzikich ludzi, szakali i lwów niż pomiędzy nienasyconymi anglikami.

Drugą ofiarą konceptów neapolitańczyka był chińczyk Lî.

Ten także osiedlił się w Wandergaart-Kopji l urządził tam pralnię. Wiadomą jest rzeczą, że synowie Państwa Niebieskiego na praniu znają się doskonale.

etoile_17.jpg (187567 bytes)

Czerwony jego kufer, który podczas wspólnej podróży, tak zaciekawił Cyprjana, zawierał całe stosy mydła, sody, farbki, i szczotek, a wystarczało to dla inteligentnego chińczyka, aby próbować szczęścia w tym kraju. Cyprjan mimowoli się uśmiechał, spotykając go z koszem bielizny, którą odnosił swym klijentom. Tak samo, jak dawniej, gniewały go figle, płatane chińczykowi przez Annibala. Raz wlewał mu atrament do balji, to znów naciągał sznury przed jego drzwiami, aby ten wychodząc przewracał się. Innym razem przygważdżał go do ławki, wbijając gwoździe przez bluzę. Gdzie zaś tylko go spotkał częstował kułakami i wymyślał od przeklętych pogan.

Tak się bawiono w obozowisku. Do urozmaicenia życia obozowego przyczyniały się także zajścia, gdy którego z pracujących kafrów, podejrzywano o kradzież djamentu. Dziko wrzeszcząc odprowadzali go kopacze całą bandą do sędziego, nie żałując po drodze pięści. Sędziowie rzadko kogo uniewinniali, wydawali przytem wyroki prędzej niż zdołałby kto zjeść ćwiartkę pomarańczy, obsypanej solą, ulubiony w tych stronach przysmak.

Wyroki zwykle były tej treści: 20 dni przymusowej pracy i 20 uderzeń z „cat of mine tails” t. j. kotem o 9 ogonach. Jest to rodzaj dyscypliny z rzemiennemi węzłami, którą się jeszcze w Wielkiej Brytanji posługują dla bicia niewolników.

Ciężej jeszcze karano zbrodnię ukrywaczy. Poznał to na sobie Ward, amerykanin, ten sam, który razem z Cyprjanem przyjechał, a obecnie właściciel kantyny. Kupił on pewnego dnia od kafra djament, nie wiedząc, iż prawo zabrania kafrowi posiadania djamentów oraz dzierżawienia claimu.

Ledwie się wieść o tem rozniosła, gdy tłuszcza rzuciła się na bezbronnego i byłaby go z pewnością powiesiła, gdyby nie oddział konnej policji, który na szczęście jego właśnie nadjechał.

Dzikie bójki także nie były rzadkością w tem zbiorowisku, złożonem z przedstawicieli wszelkich ras.

Prawdopodobnie namiętności nie byłyby tak podbudzone, gdyby każdemu z nich udało się urzeczywistnić zamiary, z jakiemi przybył.

Tymczasem na jednego szczęśliwca, który znalazł majątek, liczono setki biedaków, tracących zdrowie i przywiezione zasoby.

Walka podobną była do gry w karty, tylko tu zamiast zielonego stolika, była kopalnia, a zamiast złota, rzucano na szalę zdrowie i ciężką pracę.

Szczęśliwych graczy było bardzo mało w Wandergaart-Kopji i Cyprjan zaczął przewidywać, iż majątku nie zrobi, jeżeli nie zajdzie jakaś zmiana w jego pracy.

etoile_18.jpg (167070 bytes)

Pewnego dnia spotkał inżynier kafrów, dążących do kopalni, szukali oni zajęcia. Biedacy ci pochodzili z górzystego ustronia, właściwego kraju kafrów, graniczącego z krajem Bassutów.

Szli oni przez długie dni wzdłuż rzeki Orange, żywiąc się marnie znajdowanemi po drodze korzonkami, jagodami i szarańczą; byli też więcej podobni do szkieletów niż do postaci ludzkich. Nikt ich nie najmował do pracy i siedzieli biedacy w gromadce nad drogą, nie wiedząc, co począć z sobą.

Cyprjana wzruszyła ich nędza. Kazał im z poblizkiej kantyny przynieść kocioł zupy z mąki kukurydzowej, trochę mięsa suszonego i kilka butelek rumu.

Z prawdziwą przyjemnością patrzał jak się rzucili na to pożywienie i mieli przytem wygląd rozbitków, którzy przez 14 dni nic nie jedli. Połykali żywność z taką żarłocznością, iż po kwadransie trzeba było im zabrać resztę, bo pewno sami by jeść nie przestali.

Tylko jeden murzyn, najmłodszy o inteligentnem spojrzeniu jadł umiarkowanie, i on też tylko, podszedłszy do Cyprjana, ujął niezgrabnym ruchem jego rękę i położył ją sobie na kędzierzawej głowie, na znak podziękowania. Inni o tem nie pomyśleli.

– Jak się nazywasz? – pytał Cyprjan, ujęty postępowaniem chłopaka.

Murzyn, rozumiejący cokolwiek po angielsku, odpowiedział natychmiast.

– Matakit!

Przyjemna i zaufanie budząca fizjonomja chłopca nasunęła Cyprjanowi myśl przyjęcia go w charakterze robotnika do swojej kopalni.

– Czyś przyszedł tutaj szukać roboty? badał w dalszym ciągu chłopca; Matakit odpowiedział potakującym ruchem głowy.

– Czy chcesz u mnie pracować? dam ci jeść, pić, narzędzia do pracy i 20 szylingów miesięcznie,

Było to zwykłe wynagrodzenie, i Cyprjan wiedział dobrze, iż więcej Matakitowi obiecać mu niewolno pod grozą ściągnięcia na siebie gniewu całego obozowiska. Postanowił jednak dodać pokryjomu do marnej tej zapłaty ubranie i statki, tak pożądane zazwyczaj przez kafrów.

Matakit zamiast odpowiedzi, rozśmiał się wesoło, przyczem błysnęły dwa rzędy pysznych zębów i położył sobie poraz drugi rękę Cyprjana na głowę.

Umowa była zawartą.

Cyprjan zaprowadził Matakita do swej chatki i, wyjąwszy z kuferka parę płóciennych spodni, wełnianą koszulę i stary kapelusz, ofiarował to wszystko zdumionemu kafrowi.

Otrzymać tak wspaniałe ubranie zaraz po przybyciu do obozowiska, przewyższało o wiele najśmielsze marzenia Matakita, oddał się też cały radości, śmiejąc się i skacząc po pokoju, jak dzieciak z nową zabawką.

Matakicie, wyglądasz mi na dobrego chłopca i widzę, że rozumiesz nieco po angielsku czy mówić nie umiesz? pytał znów Cyprjan. Chłopak zaprzeczył ruchem głowy.

– No, jeśli chcesz, mogę cię uczyć po francusku, oświadczył mu Cyprjan. Bez straty czasu zabrał się do pierwszej lekcji ze swym uczniem, wymieniając mu nazwy przedmiotów pierwszej potrzeby i każąc mu je powtarzać.

Matakit okazał zdumiewające zdolności, łatwo pojmował i doskonałą miał pamięć.

Po dwugodzinnej nauce znał już nazwy około stu przedmiotów i nieźle je wymawiał.

Młody kafr musiał pierwszy tydzień poświęcić na odpoczynek po nurzącej podróży, aby nabrać sił potrzebnych do pracy. Czas ten został zużytkowany na naukę z takim pożytkiem, iż w końcu tygodnia Matakit mógł już, choć nie zbyt poprawnie, wyrażać swe myśli.

Cyprjan skłonił go do opowiedzenia historji swego życia.

Nie była ona długą. Matakit nieznał nazwy swojego rodzinnego kraju, wiedział tylko, że leży po tamtej stronie gór, gdzie słońce wschodzi. Opowiadał też, że rodzice jego wiodą życie bardzo nędzne i z tej przyczyny przyłączył się do gromady, która postanowiła wywędrować, aby szukać szczęścia na polach djamentowych.

Czego on się tu spodziewał? Czerwonego płaszcza i dziesięć razy po dziesięć srebrników! nic nadto.

Co zaś pocznie z temi skarbami? a no, kupi ów czerwony płaszcz, fuzję i naboje; wróci do swego kraalu, tam kupi sobie żonę, aby dlań uprawiała pole kukurydzowe, a on, taki bogacz, zajmie prawdopodobnie wysokie stanowisko pomiędzy rodakami, może zostanie naczelnikiem nawet! wszyscy mu zazdrościć będą broni, płaszcza i dużego majątku, aż syt chwały, w późnej starości, odejdzie do przodków swoich.

Cyprjan, słuchając tych skromnych marzeń, zamyślił się głęboko nad pytaniem, czy zostawić biednego dzikiego w jego szczęśliwej nieświadomości, czy też, rozszerzywszy widnokrąg jego myśli, ukazać mu cele godniejsze, niż zdobycie czerwonego płaszcza i starej fuzji.

Pytanie to rozwiązał sam Matakit. Zaledwie bowiem zaczął wysławiać nieco się po francuzku, okazał taką ciekawość i chęć do nauki, iż Cyprjan miał dużo roboty, aby mu odpowiadać na przeróżne pytania.

Pytał i pytał bowiem bezustannie. Oprócz nazwy pragnął poznać użytek i pochodzenie każdego przedmiotu. Wobec tego zapału, inżynier zdecydował się uczyć go czytać i pisać.

Zdziwiona jego zdolnościami i zapałem, p. Alicja chętnie podjęła się przepowiadania z nim zadanych mu lekcji. Przepowiadał on je sobie zresztą ciągle, mówiąc sam do siebie dzień cały zarówno przy pracy na dnie claimu, jak przy wyciąganiu wiader ze ziemią lub przebieraniu kamieni.

Na skutek jego protekcji przyjął Cyprjan jeszcze jednego kafra, z tego samego szczepu, również zdolnego i pracowitego, nazwiskiem Bardik.

Przyjęcie nowych pracowników przyniosło szczęście inżynierowi. Pewnego dnia znalazł on djament, wagi siedmiu karatów, za który mu kupiec Natan dał 5000 franków.

Był to dobry interes, i gdyby Cyprjan pracował w zwykłych warunkach, czułby się zapewnię zadowolonym, ale nim niebył.

Jeżeli ja co drugi lub trzeci miesiąc znajdę kamień tej wielkości, czy to choć na krok zbliży mnie do celu, do którego dążę? nie! nie siedmiu karatowego mnie trzeba, lecz 1000 jemu podobnych, aby pozyskać rękę panny Watkins!

etoile_19.jpg (190706 bytes)

Tak rozmyślając, szedł Cyprjan pewnego wieczora drogą wiodącą do mieszkania swojego, gdy w tem cofnął się przestraszony, zauważywszy wiszącego bezwładnie człowieka na dyszlu biedki, stojącej pod ścianą domu,

Straszny to był widok! Gdy pierwsze przerażenie minęło, Cyprjan uczuł żywe współczucie dla biednego Lîego, on to bowiem wisiał na dyszlu z okręconym w około szyi warkoczem.

Wdrapać się po dyszlu, wziąć w ramiona drobne ciało nieszczęśliwego i znieść je na ziemię, było to dla Cyprjana dziełem jednej chwili.

Złożywszy go ostrożnie na ziemi, dotknął się jego piersi, nasłuchując bicia serca.

Żył jeszcze, niebawem otworzył oczy i westchnął lekko.

Rysy twarzy chińczyka pozostały nadal nieruchome i rzecz dziwna, nie wyrażały ani bólu ani przestrachu; wyglądał tak, jak gdyby się obudził po krótkiej drzemce.

Cyprjan podał mu szklankę wody zmieszanej z octem.

– Możesz pan już mówić? zapytał go.

Lî kiwnął głową.

– Kto pana powiesił?

– Ja sam, odpowiedział obojętnie chińczyk.

– Jakto sam? a więc chciałeś popełnić samobójstwo? i z jakiej to przyczyny, biedaku.

– Lîemu tu było za gorąco, Lî nie był w humorze, odparł chińczyk, zamykając oczy, aby uniknąć dalszego badania.

Wówczas dopiero zauważył Cyprjan, iż rozmawiał z chińczykiem po francuzku, zapytał go więc, czy znanym mu jest oprócz francuskiego, także i język angielski. Chińczyk dał odpowiedź potwierdzającą.

– Pańskie powody samobójstwa są niedorzeczne, przemówił poważnie inżynier, któż się zabija z powodu upału? Założyłbym się, że Pantalacci tu wchodzi w grę!

– W istocie, chciał mnie pozbawić warkocza, potwierdził chińczyk, pewnie by w tych dniach zamiar swój wykonał.

Mówiąc to spostrzegł warkocz swój w rękach Cyprjana i przekonał się, że straszny cios którego się najbardziej obawiał, już go dosięgnął.

– O panie, co, jak, i pan mi to zrobiłeś! krzyknął boleśnie.

– Musiałem, aby cię ocalić, biedny przyjacielu, odpowiedział Cyprjan, ależ uspokój się, nie znajdujemy się przecież w Chinach, a w tym kraju brak warkocza nie pozbawi cię bynajmniej szacunku.

Chińczyk tak był przerażony tą amputacyą, iż Cyprjan obawiał się, aby powtórnie nie targnął się na życie, skłonił go zatem, aby mu towarzyszył do chatki i przenocował u niego.

Lî zgodził się. Usiadłszy następnie obok swego zbawcy, wysłuchał spokojnie długiego kazania Cyprjana, a pokrzepiony szklanką gorącej herbaty, zadość uczynił żądaniu inżyniera i opowiedział niektóre szczegóły ze swego życia.

Urodzony w Kantonie, był uczniem w pewnym angielskim domu handlowym, następnie wyemigrował do Ceylonu, stamtąd do Australji, nareszcie do Afryki. Nigdzie mu się nieszczęściło. Pralnia w obozowisku nieopłacała się też lepiej od dwudziestu innych interesów, które prowadził dawniej. Największem jednak nieszczęściem były dlań prześladowania Pantalacciego, gdyby nie on, byłoby mu jako tako w Gryqualandzie. Aby raz uniknąć tych prześladowań postanowił pozbawić się życia.

Cyprjan nakarmił biedaka, obiecując także obronę przeciwko włochowi i dał mu do prania tyle bielizny, ile na razie mógł znaleść. Jednocześnie uleczył go z przesądu co do warkocza, powiedziawszy mu, iż sznur wisielca przynosi szczęście i tem samem zły los, który go prześladował, odtąd już niema mocy nad nim, gdyż ma swój sznur, t. j. warkocz w kieszeni.

– No, przynajmniej Pantalacci nie będzie mógł mi go uciąć, pocieszał się chińczyk.

To prawdziwie chińskie orzeczenie ostatecznie uleczyło Lîego.

 

Rozdział VII

Katastrofa.

 

wa miesiące minęły, a w kopalni Cyprjana ani jednego nie znaleziono djamentu. Z każdym dniem praca kopacza bardziej wstrętną mu się stawała, uważał ją po prostu za grę hazardową, o ile nie można dzierżawić dużej kopalni i postawić w niej do pracy 12 kafrów.

Pewnego ranka Cyprjan wysłał Matakita i Bardika z Tomaszem do kopalni, a sam pozostał w chacie, aby odpisać na list Pharamonda Barthes.

Przyjaciel inżyniera był bardzo zadowolony ze swoich przygód myśliwskich. Zdążył do tej pory zabić 3 lwów, 16 słoni, 7 tygrysów i niezliczoną ilość antylop i żyraf, nie licząc drobnej zwierzyny do użytku kuchni upolowanej. Kończył zaś list wezwaniem, aby Cyprjan rzucił wstrętny Gryqualand i wziął udział w jego wycieczce do Limpopo, z której sobie obiecywał wiele przyjemności.

Inżynier właśnie odczytywał po raz drugi list ten, gdy rozległ się ogromny huk, a wślad za nim wrzawa w obozowisku.

Katastrofa! wołano ze wszystkich stron.

etoile_20.jpg (191233 bytes)

Cyprjan pospieszył do kopalni i na pierwszy rzut oka zrozumiał, co się stało. Olbrzymia ściana jednej z dróg, mającej około 60 m. wysokości i 200 długości zrysowała się przez środek, tworząc niezgłębioną szczelinę. Wszystko co w czasie katastrofy znajdowało się na jej powierzchni, ludzie, taczki i bawoły runęło na dno, przysypane masą ziemi!

Na szczęście większość robotników nie zaczęła jeszcze swej pracy, w przeciwnym razie połowa ludności pogrzebaną by została pod gruzami.

Pierwszem pytaniem Cyprjana było, gdzie się znajdują jego współpracownicy, lecz w tejże chwili zoczył Tomasza Steele, który stał w grupie robotników, rozprawiających nad przyczyną katastrofy.

– Gdzie jest Matakit? zapytał inżynier.

– Biedny chłopak leży na dnie, odpowiedział Tomasz, wskazując ręką na wzgórek, który się utworzył nad ich kopalnią. Zaledwie zeszedł, zaczęło się obrywanie ziemi.

– Ależ trzeba go ratować! może żyje jeszcze, – wołał Cyprjan.

Tomasz potrząsał przecząco głową.

– Wątpię, a zresztą 10 ludzi musiałoby przez trzy dni pracować, aby jamę z gruzów oczyścić.

– To nic nie znaczy, mówił stanowczo Cyprjan, nie można zostawić człowieka zakopanego żywcem, bez zrobienia wszystkiego, co leży w naszej mocy dla wyratowania go.

Za pośrednictwem Bardika zwrócił się inżynier do gromady kafrów, obiecując po 5 szylingów dziennie każdemu, kto pracować zechce nad oczyszczeniem kopalni.

30 kafrów zachęconych wysoką zapłatą, nie tracąc czasu, chwyciło za łopaty i taczki, do nich przyłączyło się też kilkunastu białych, powodowanych wzniosłem zadaniem odgrzebania zasypanego.

Tomasz i Cyprjan kierowali tak energicznie robotą, iż już do południa odrzucono kilka tonn piasku i żwiru.

O godzinie 3-iej Bardik wydał przytłumiony okrzyk, zauważył bowiem pod swą motyką, wystającą czarną nogę!

Podwojono usiłowania i po upływie kilku minut odkopano ciało Matakita.

etoile_21.jpg (214473 bytes)

Nieszczęśliwy kafr leżał na grzbiecie, prawdopodobnie już nie żył.

Dziwnym wypadkiem wiadro, które nosił, wsunęło mu się na głowę, na kształt kaptura.

Okoliczność ta zwróciła zaraz uwagę Cyprjana i obudziła w nim nadzieję, że dzięki temu Matakit może został uratowany; zarządził też bezzwłoczne przeniesienie nieszczęśliwego do chaty, gdzie położono go na stół i silnie rozcierano.

Przez długi czas członki Matakita pozostały sztywne, twarz sina, a skóra zimna; lecz silne ręce Tomasza tak szczerze go tarły, iż skutek nareszcie został osiągnięty. Temperatura ciała podniosła się, sztywność członków ustąpiła, drżenie przebiegło po czarnej skórze! Niebawem rozległo się silne kichnięcie i Matakit otworzył oczy!

Hurra, hurra! potem zlany krzyknął Tomasz, przestając go nacierać, uratowany, ale zobacz-no, panie Méré, jak on ściska w ręku grudkę ziemi, niechcąc jej puścić.

Inżynier miał na razie pilniejsze sprawy, niż zajmowanie się tą bagatelą. Wlał w usta ocalonemu łyżkę rumu, zawinął w koce i paru kafrów zaniosło go do mieszkania, na fermę Watkinsa. Tam położono go na łóżko, gdzie Bardik napoił go jeszcze gorącą herbatą, poczem biedak usnął. Był ocalony!

Cyprjan uczuł wielkie zadowolenie, jakie zwykle towarzyszy spełnieniu dobrego uczynku i, podczas gdy inni pokrzepiali się w kantynie po przebytym strachu i wylewali całe strugi za zdrowie Matakita, on pozostał w chacie, czuwając nad nim jak ojciec nad chorym synem.

Troskliwość ta miała źródło w przywiązaniu, jakie przez czas sześciotygodniowej służby Matakit umiał sobie zaskarbić. Inżynier poprostu uwielbiał inteligencję, pilność i zapał niepohamowany do nauki oraz zdolności wrodzone tego dzikiego dziecka natury.

Przytem Matakit był bezgranicznie oddany Cyprjanowi. Jedna tylko wada szpeciła ten dzielny charakter, mianowicie młody kafr nie znał różnicy pomiędzy mojem a twojem.

Może być, że wada ta pochodziła z pojęć rozpowszechnionych w Kraalu, gdzie się wychowywał, wszelako Cyprjan ostro go karcił, ile razy spostrzegł, że przywłaszczył sobie jaki drobiazg.

Wyspawszy się, Matakit obudził się rzeźwy, jak gdyby nic nie zaszło.

Opowiedział jak podczas wypadku obsunęło mu się wiadro na głowę, tworząc nad nim rodzaj dachu, który go chwilowo od zasypania uchronił. Czuł jednakże, iż skutkiem braku powietrza, wkrótce się udusi i starał się oddychać jak mógł najpowolniej.

Po kilku minutach popadł w męczący sen, i co się z nim dalej działo, nie wiedział.

Cyprjan nie pozwolił mu dużo mówić, każąc dalej spać i uspokojony, co do jego stanu, poszedł w odwiedziny na fermę.

Młody inżynier uczuł nieprzepartą potrzebę podzielenia się z Alicją wypadkami dnia i opowiedzenia o wzrastającym wstręcie do rzemiosła kopacza.

– Narażać życie ludzkie dla pozyskania paru marnych djamentów, wydaje mi się niegodziwem! a pani, jak się na to zapatruje, panno Alicjo? pytał się dziewczęcia.

etoile_22.jpg (200337 bytes)

– Mnie to już oddawna wielce dziwi, jak pan, inżynier i uczony, mogłeś się decydować na prowadzenie podobnego życia! Czyż to nie zbrodnia w obec nauki tracić czas na pracę, którą każdy kafr lepiej wykona od niego? Jeżeli już koniecznie zachciało się panu djamentów, to czemuż ich raczej nie szukasz na dnie swej retorty; toby przynajmniej było godne uczonego chemika!

Alicja mówiła z takim zapałem i wiarą w naukę, że słowa dziewczęcia wywarły na Cyprjanie wrażenie.

A może, w istocie byłoby to możebnem? Sposób tworzenia djamentów uważany przed wiekiem za utopję, jest już dziś naukowo rozwiązany.

Fremy i Peil w Paryżu tworzą rubiny, szmaragdy i szafiry, krystalizując różnie zafarbowaną glinę. Mac Tear w Glasgowie i J. Ballantine Hannay już w roku 1880 otrzymali drogą chemiczną kryształki węgla, które posiadały wszelkie własności djamentu, tylko tę wadę, iż kosztowały daleko drożej, niż djamenty naturalne brazylijskie, indyjskie lub z Gryqualand.

Jeżeli jednak naukowe rozwiązanie pewnego problematu otrzymanem już zostało, zastosowanie do przemysłu zwykle prędko za nim następuje. Więc czemuż ja niemam podjąć się tego zadania? wszyscy uczeni, których usiłowania w tym kierunku okazały się dotychczas daremnemi, byli to teoretycy, mole książkowi, niewytykający nosa z poza swego laboratorjum!

Nie badali oni djamentu w miejscu jego powstania, że tak powiem, w kolebce jego, w pokładzie! Mogę zużytkować ich pracę teoretyczną i połączyć ją z mojem doświadczeniem. Dobywałem djament własną ręką z pokładu, badałem najstaranniej jego łożysko. Jeżeli ostatnie trudności usunięte być mogą, mnie się to udać powinno!

Przez całą noc ani oka nie zmrużył, oddając się rozmyślaniom nad powziętym zamiarem, który uważał za możliwy do urzeczywistnienia.

Nareszcie powziął stanowcze postanowienie. Następnego ranka oznajmił Tomaszowi, że nadal pracować w kopalni nie będzie i sprzeda ją przy pierwszej nadarzonej sposobności.

Potem zamknął się w laboratorjum, aby obmyśleć plan nowej pracy.

 

Rozdział VIII

Wielka próba.

 

racując przez rok ostatni nad rozpuszczalnością ciał stałych w gazowe, Cyprjan zauważył, iż niektóre ciała nierozpuszczalne w wodzie jak np. krzemionka i glinka, rozpuszczają się jednakże w parze wodnej pod silnem ciśnieniem i przy wysokiej temperaturze.

Okoliczność ta nasunęła mu myśl, czyby nie można było otrzymać ciała gazowego, aby wniem rozpuścić węglan i tym sposobem doprowadzić go do skrystalizowania się. Kilkotygodniowe jednakże doświadczenia, prowadzone przez niego, nie wydały niestety pomyślnego rezultatu.

Różne analogje doprowadziły Cyprjana do przypuszczenia możności sztucznego wytworzenia djamentu w kopji w sposób podobny, jak wytwarzają siarkę w solfatorach.2

Bo widocznie w łożyska te wraz z wodą i pokładami alluwialnymi przenika gaz błotny, powstały ze związku wodoru z węglanem. Czyż zatem nie jest możliwem, aby utlenienie się wodoru w połączeniu z częściowem utlenieniem węglanu powodowało skrystalizowanie się tego ostatniego, czyli wytworzenie się djamentu?

Chemik zabrał się do dzieła.

Z dna kopalni wydobył zapas ziemi, którą uważał za najwłaściwszą dla swego doświadczenia, pomieszał ją z pewnym tłuszczem i napełnił nią stalową rurę, długości 1/2 metra, o 8-miu ctm. wewnętrznej średnicy. Zatkawszy tymczasowo jeden koniec rury, wlał w nią 2 litry wody, wrzucił kilka kawałków miedzi a następnie dopełnił ją gazem błotnym. Zanitowawszy otwory, kazał hermetycznie zalutować oba końce rury metalowymi korkami.

Aparat był gotowy i należało go teraz poddać bardzo wysokiej temperaturze. W tym celu rura umieszczoną została w glinianym piecu, w którym przez dwa tygodnie silny ogień miał być utrzymanym, aby wytworzyć możliwie najwyższą temperaturę.

Matakit, prawie już zdrów zupełnie, śledził z największą ciekawością przygotowania do doświadczenia, i, dowiedziawszy się, iż chodzi o wytworzenie djamentu, pragnął gorąco przyczynić się do osiągnięcia pomyślnego rezultatu.

etoile_23.jpg (177656 bytes)

Jemu też poruczonem było podtrzymywanie nieustannego ognia pod piecem.

Trudno sobie wyobrazić, ile czasu zajęły przygotowania do tego doświadczenia. W dobrze urządzonem laboratorjum praca ta zajęłaby dwie godziny czasu, lecz w tej pustyni, Cyprjan stracił trzy tygodnie, zanim mógł mniej więcej dokładnie wykonać swój pomysł.

Dzięki okoliczności, iż w Kimberley znalazł przypadkiem stare działo, z którego rurę mu sprzedano i potrzebną ilość węgla kamiennego, bo w całem mieście zapasu nie było więcej nad 3 korce. Nareszcie wszystkie trudności zostały przezwyciężone i, gdy po raz pierwszy rozniecono ogień, Matakit ręczył, że nie da mu zagasnąć przed czasem.

Wogóle chłopak był dumny ze swej godności palacza i bardzo poważnie pojmował swe czynności w laboratorjum. Towarzysze jego wskutek tych zajęć mieli go za czarnoksiężnika i często zasięgali w chorobach jego porady.

Cyprjan śmiał się, patrząc na poważną minę, z jaką Matakit plótł różne głupstwa, lecz kafrowie odchodzili zupełnie zadowoleni z rad im udzielonych. Często znów młody kafr wesołym był jak dziecko, zwłaszcza, gdy znajdował się w towarzystwie Lîego. Ścisła przyjaźń połączyła te dwie istoty, tak różne pochodzeniem. Rozmawiali między sobą po francusku i uczuwali żywą wdzięczność dla inżyniera, który każdego z nich uratował od pewnej śmierci. Uwielbienie i usłużność okazywana przez nich „ojczulkowi”, bo tak go Matakit i Lî nazywali, była tem przyjemniejszą dla Cyprjana w obec przykrości, których w owym czasie doznawał nie mało.

Pan Watkins, jak się zdawało, pragnął na serjo wydać córkę za mąż i ferma roiła się od kandydatów do ręki Alicji.

Nietylko James Hilton przybywał obecnie co wieczór, lecz cała młodzież z kopalni, której powodzenie upoważniało do współzawodniczenia o rękę panny Watkins.

Niemiec Friedel i włoch Pantalacci należeli także do tych wybranych, uchodzili oni obydwaj za najszczęśliwszych kopaczy w Wandergaart-Kopji.

Uznanie, które zwykle towarzyszy powodzeniu, nie zawiodło ich ani w kopalni, ani na fermie.

Niemiec był jeszcze bardziej pewnym siebie, posiadając w kieszeni parę tysięcy funtów szter., a Annibal przeistoczył się w pierwszego eleganta w obozowisku. Mnóstwo pierścionków, łańcuszków i elegancki biały ubiór, zamiast zdobić, uwydatniały jeszcze bardziej szpetotę jego postaci.

Śmieszne były zabiegi jego w celu przypodobania się p. Alicji i uchodzenia wobec niej za dowcipnego. Panna Watkins, nie znając całej moralnej szpetoty tej figury, traktowała go na równi z innymi, z chłodną uprzejmością, należną gościowi jej ojca,

Duma jednakże Cyprjana okrutnie cierpiała, widząc Alicję w tak marnem otoczeniu.

Uciekał też często już w połowie wieczora do pracowni, i, nie będąc pewnym, rezultatu swej próby, nie powiadomił o niej swej przyjaciółki.

P. Watkins wiedziała tylko, iż, stosując się do jej rady, zwrócił się na nowo do swych chemicznych badań i była z tego bardzo zadowoloną.

 

Rozdział IX

Niespodzianka.

 

areszcie nadszedł dzień, w którym rezultat doświadzenia miał być wiadomy. Od dwóch tygodni ogień ugaszono, aby piec, ochładzając się stopniowo, wytworzył odpowiednią temperaturę do skrystalizowania się węglanu.

etoile_24.jpg (163592 bytes)

Czy jednak dane warunki były odpowiednie? Cyprjan należał do ludzi, najmniej ufających własnym siłom. Serce inżyniera uderzało 120 razy na minutę, gdy przystąpiono do odbijania gliny, otaczającej piec. Glina stwardniała na kształt cegły, stawiała silny opór, nareszcie odsłonięte stalową rurę. O nieba! rura była pękniętą! prysły wszystkie marzenia o szczęściu, sławie i bogactwie! Pod silnym naciskiem pary i gazu błotnego rura, chociaż miała ściany grube na 5 ctm., pękła jak szklanka!

Tyle starań, tyle trudów – a taki rezultat!

Cyprjan nieczułby się tak upokorzonym, gdyby jego aparat wytrzymał przynajmniej próbę ogniową. Że wnętrze cylindra nie zawiera skrystalizowanego węglanu, o tem obecnie już nie wątpił, ciekawość jednak chemika kazała mu zbadać to wnętrze.

etoile_25.jpg (189828 bytes)

W każdym razie glinka, którą wypełniłem rurę, powinna była zamienić się w kamień, przypuszczenie to było trafnem; dziwiło tylko Cypriana, że kawał skamieniałej gliny kulistego kształtu oderwał się i leżał oddzielnie od reszty, która przywarła do ścianek rury. Inżynier wydobył z łatwością przez rysę powstałą w rurze, kulę wielkości pomarańczy czarno-czerwonawą i z ciekawością obracał ją w ręku. Przekonał się, że stanowiła rzeczywiście część gliny, którą zapełnił rurę i właśnie chciał ją rzucić w kąt pracowni, gdy zastanowił go jej dźwięk pusty, podobny do garnka. Nadto, coś w niej brzęczało jak kamyk w zamkniętym dzbanie.

Prawdziwa skarbonka, kpił Cyprjan, który pod groźbą kary śmierci niemógłby wyjaśnić powstania tej kuli. Ciekawość go zdjęła, co ta skarbonka mogła zawierać i, pochwyciwszy młot, rozbił ją jednem uderzeniem.

W rzeczy samej była to skarbonka, zawierająca niezmierzone skarby! Nie, nie można było pomylić się co do natury kamienia, który leżał przed oczami zdumionego inżyniera!

Był to niewątpliwie djament, podobny zupełnie do znajdywanych w kopalniach, lecz rozmiarów ogromnych, zapewnię dotąd niewidywanych! bo, proszę osądzić: djament rozmiarami przewyższał kurze jaje, z pozoru podobny do kartofla, a ważył chyba 300 gramów.

Djament!… sztuczny djament, powtarzał sobie pocichu zdumiony Cyprian, wykryłem więc sposób wyrobu go, pomimo wypadku z rurą.

A więc, jestem bogaty!

Alicja moja!

Po chwili ogarnęło' go znowuż zwątpienie.

Nie, to niemożliwe, to iluzja, ułuda, powtarzał nękany niepewnością.

Trzeba się przekonać o prawdzie!

Wzburzony, uradowany bez granic, wybiegł Cyprjan, jak ongi Archimedes z wanny, gdzie odkrył swój sławny postulat, bez kapelusza i wpadł do domku Jacobusa Wandergaarta. Zastał starego szlifierza, próbującego wartość kamienia, który mu właśnie przyniósł kupiec Natan.

– Ach, i pan tu jesteś, właśnie mi tego trzeba. Patrzcie panowie, co przyniosłem i powiedzcie, co to jest!

Położył kamień na stole i skrzyżowawszy ramiona, stanął nieruchomy. Natan, pierwszy chwycił kamień i, zbladłszy z wrażenia, podał go Wandergaartowi. Ten obejrzał na wszystkie strony, umieścił pod szkłem powiększającem, następnie położył na stole, i rzekł spokojnie:

etoile_26.jpg (208269 bytes)

– Jest-to największy djament z istniejących dotąd na świecie.

– Tak, największy, powtórzył Natan. Cztery lub pięć razy większy od Koh-i-Noora, zwanego „Górą Światła”, dumy angielskiego skarbca królewskiego, a ważącego 170 karatów. Dwa razy tak duży, jak „Wielki Mogoł”, największy ze znanych do tej pory djamentów, ważący 280 karatów, – dodał szlifierz, cztery lub pięć razy tak duży, jak djament Cesarza Ruskiego, który waży tylko 98 karaty, odezwał się znowu Natan.

Siedem lub osiem razy większy od „Regenta” francuskiego, wagi 136 karatów, dopełnił Jacobus.

– 20-30 razy większy od djamentu Drezdeńskiego, który waży 31 karatów, wołał Natan, dodając, iż wedle jego zdania po oszlifowaniu ważyć będzie około 400 karatów, wartość jego wszakże uchyla się od obliczenia, któżby potrafił nań cenę oznaczyć!

– Dlaczego, zapytał Jacobus, który nie gorączkował się jak Natan, Koh-i-Noor ceni się 30 milionów fr. „Wielki Mogoł” 12 milionów fr., djament Cesarza 8 milionów, a „Regent” 6 milionów.. Podług tych szacowań djament tej wielkości co ten, winien być wart co najmniej 100 milionów franków.

– O, to zależy jeszcze od jego gatunku i koloru, dodał Natan z przezornością kupiecką.

Jeżeli jest czystej wody, bez koloru, to naturalnie niema dlań ceny, jeśli jednakże jest żółtawy, jak wszystkie djamenty Gryqualandu, to cena jego znacznie się zmniejszy. Doprawdy nie wiem jakie zabarwienie byłoby korzystniejszem dla takiego olbrzyma, czy niebieskie jak djament „Hoges”, czy czerwonawe, jak „Wielkiego Mogoła”, czy szmaragdowe, jak Drezdeńskiego.

– Nie, nigdy, żywo zaprzeczył stary szlifierz. Ja cenię djamenty czyste najdrożej. Koh-i-Noor i Regent – to prawdziwe drogie kamienie, czystej wody, bez zabarwienia, obok nich inne wyglądają jak kolorowe kamyki.

Cyprjan już ich więcej nie słuchał. Przebaczcie panowie, muszę was pożegnać, rzekł i chwyciwszy cenny kamień, pobiegł do fermy.

Nie pukając otworzył drzwi bawialnego pokoju, a spotkawszy tam Alicję, nie zdając sobie sprawy ze swego postępowania, chwycił ją w objęcia i ucałował w oba policzki.

– Hola, cóż to takiego?, zawołał pan Watkins, grający w tym samym pokoju partję pikiety z Annibalem Pantalaccim.

– Przepraszam pana, p. Watkins, jęknął przerażony swym czynem Cyprjan, ale jestem tak szczęśliwy! Patrz pan, co przynoszę, i rzucił na stół kamień pomiędzy grających.

Tak samo, jak Katan i Wandergaart p. Watkins zaraz się domyślił, o co rzecz idzie.

– To pan znalazłeś, pan sam, w pańskim claimie? zapytał żywo.

– Znalazłem, nie, lecz stworzyłem, odparł tryumfującym tonem Cyprian.

Tak, panie Watkins, zrobiłem go, poznaj pan potęgę chemji!

Śmiał się i ściskał rączki Alicji, która uradowana szczęściem przyjaciela również radośnie się uśmiechała.

– Pani, tylko pani, panno Alicjo, zawdzięczam to ważne odkrycie, mówił Cyprjan dalej. Kto mi to radził rzucić się na nowo w objęcia chemji? Kto podał myśl tworzenia djamentów? Tak, panie Watkins, oświadczam publicznie, że godnej uwielbienia córeczce pańskiej należy się cała zasługa tego odkrycia. Gdyby nie ona, nie byłbym o niem pomyślał.

P. Watkins i Pantalacci oglądali milcząc olbrzymi kamień.

– Mówisz pan, panie Méré, iż go pan zrobiłeś, – zapytał na nowo p. Watkins, w takim razie jest to kamień sztuczny, bez wartości?

– Bez wartości! krzyknął Cyprjan, a tak, sztuczny kamień, a pomimo to ceni go kupiec Natan na 50 lub 100 milionów franków.

Pomimo, iż jest to kamień sztuczny, wytworzony sposobem mnie tylko wiadomym, widzisz pan przecie, iż jest on przytem prawdziwym, nawet zwykłej powłoki mu nie brak.

– I pan byś się odważył robić więcej takich? spytał John Watkins rozgniewany.

– A naturalnie, że się odważę, mogę je panu garściami dostarczyć, i to sto, dwieście razy większe jeszcze, jeśli pan sobie tego życzysz! mogę panu zrobić ilość dostateczną do wybrukowania pańskiego tarasu, nawet dróg w Gryqualandzie! tylko początek jest trudny. Gdy mi się udało zrobić pierwszy djament, następne nie przedstawią żadnej trudności.

– Jeżeli tak jest w rzeczywistości, ciągnął fermer blady jak kreda, będzie to ruiną wszystkich właścicieli kopalń, tak mojej, jak i innych w całym Gryqualandzie.

– Zapewne, odpowiedział Cyprjan, któżby chciał ryć się we wnętrzu ziemi dla odszukania kilku drobnych kamyków, kiedy je można tak łatwo zrobić jak bochenek chleba!

– Ależ to haniebne, wybuchnął fermer, – to wstrętne, podłe! Jeżeli to prawda, co pan powiadasz i jeżeli tylko pan posiadasz tę tajemnicę… zamilkł tchu pozbawiony.

– Że nie mówię bez podstawy, może przekonać pana ta pierwsza próba, leżąca na stole przed nim, – przemówił chłodnym tonem Cyprjan.

– A więc dobrze, odpowiedział uspokojony nieco Watkins, jeżeli to zatem prawda, mojem zdaniem powinni pana podług prawa rozstrzelać na głównej ulicy obozowiska.

– Takie i moje zdanie, pospieszył dodać Pantalacci, z groźnym giestem.

Alicja zbladła.

– Mnie rozstrzelać dlatego, iż udało mi się rozwiązać zagadnienie, postawione przez chemików od lat 50-ciu? – zaśmiał się Cyprjan - no, uważam, iż byłoby to nie bardzo logiczne!

– Niema tu się z czego śmiać, krzyknął wściekły z gniewu fermer. Czyś pan pomyślał o następstwach swojego odkrycia? o zaprzestaniu robót w kopalniach, o zniszczeniu najważniejszego przemysłu w Gryqualandzie, o mnie, który z tej przyczyny, doprowadzony będę do kija żebraczego!

– Przyznam się, że mi to nawet przez myśl nie przeszło, wyznał szczerze Cyprjan. To są zresztą zwykłe skutki postępu w przemyśle i nauce, co się jednakże osobiście pana tyczy, to bądź spokojnym, pan wiesz, co mnie skłoniło do szukania bogactwa, a co zdobędę, to i do pana należeć będzie.

John Watkins pojął nagle, jaką korzyść mógł osiągnąć z wynalazku Cyprjana i, nie troszcząc się o to, co Pantalacci o tak nagłym zwrocie pomyśleć może, zmienił ton swej mowy.

– Dobrze pomyślawszy, przemówił fermer, może i masz pan słuszność. Znam pana przecież jako porządnego, dzielnego młodzieńca, który, zastanowiwszy się, nie zechce unieszczęśliwić tylu ludzi. Po co publicznem odkryciem tajemnicy swej, pozbawić się jej korzyści, czy nie lepiej fabrykować dla siebie ograniczoną ilość djamentów, albo nawet poprzestać na tym jednym, który i tak uczyni z pana największego bogacza w kraju. W ten sposób wilk będzie syty i owca cała.

Cyprjan na razie nie wiedział, co ma począć, czy wyzyskać tajemnicę swą dla własnego wzbogacenia się, czy też, wyjawiwszy ją publicznie, jednem uderzeniem, zniszczyć wszystkich kopaczy Gryqualandu, Brazylji i Indji.

Inżynier zawahał się na chwilę, widział jasno, że gdy postąpi bezinteresownie, utraci na zawsze względy fermera, a te wszakże były pobudką jego poszukiwań.

Jakże przykrą była rzeczywistość wobec pięknych jego marzeń!

– Nie, panie Watkins, przemówił poważnym głosem, odkrycie, zrobione przez uczonego, nie jest jego własnością, lecz własnością ogółu, zatrzymać tak ważny wynalazek dla celów osobistych, byłoby haniebnem, niegodnem człowieka honoru! Nie postąpię w ten sposób, nie, nigdy! Ani dnia jednego zwlekać nie będę z oddaniem mego odkrycia do publicznego użytku!

Mojem prawem jest tylko zrobić wyjątek dla ojczyzny mojej, Francji, Akademji Nauk, która mi dała środki do służenia nauce, jej pierwszej muszę zakomunikować rezultat odkrycia!

Dziękuję ci, panie Watkins, żeś mi przypomniał o obowiązku, moim na chwilę o nim zapomniałem. Adieu, p. Watkins, marzyłem pięknie, szkoda, że urzeczywistnić tego marzenia nie mogę. I nie czekając aż Alicja zdobędzie się na jakąkolwiek odpowiedź, zabrawszy leżący na stole djament, pożegnał ją i Watkinsa grzecznym ukłonem i wybiegł z pokoju.

 

Rozdział X

John Watkins rozmyśla.

 

e złamanem sercem opuścił Cyprjan fermę, pomimo to był zdecydowonym postąpić tak, jak mu nakazywał obowiązek. Udał się do Wandergaarta i zastał go samego w domu, Natanowi bowiem pilno było znaleść się w obozowisku, aby tę zdumiewającą nowinę puścić między ludzi. Zdumienie było ogromne, a spotęgowało się jeszcze, gdy dowiedziano się o pochodzeniu djamentu.

– Mój kochany Jacobusie, prosił Cyprjan szlifierza, bądź pan tak dobrym i zrób facettę na tym kamieniu, chciałbym się przekonać, co się ukrywa pod jego powłoką.

– Owszem, bardzo chętnie, odrzekł stary, biorąc kamień od Cyprjana, ale uzbrój się pan w cierpliwość.

Szlifierz zabrał się do roboty, a wziąwszy ze swoich zapasów kamień 5 karatowy również nieobrobiony, obsadził je w pewnego rodzaju kleszcze i począł silnie trzeć jeden o drugi. Łatwiej byłoby odłupać uderzeniem młota rudę go pokrywającą, ale naraziłbym kamień na pęknięcie, objaśniał Cyprjana.

Dwie godziny trwała ta robota, następnie tyleż czasu użyto na polerowanie ścianki, nareszcie Jacobus drżącą ręką zbliżył kamień do okna.

Piękna facetta, czarna, nieporównanego blasku, olśniła wzrok patrzących.

etoile_27.jpg (220492 bytes)

Djament był czarny!

– Jest to najpiękniejszy z cennych kamieni, które kiedykolwiek odbijały światło dzienne, zawołał stary szlifierz, a jakże on będzie promieniał, gdy wszystkie facetty będą zrobione.

– Może się pan tem zajmiesz, proponował Cyprjan.

– Zapewne, kochany synu, byłoby to moją sławą, koroną mojego długiego życia, a może powierzysz go pan młodszym, pewniejszym rękom, niż moje?

– Nie, sądzę, że pan najlepiej wywiążesz się z tego zadania, zapewniał go Cyprjan. Zatrzymaj pan kamień, jestem pewny, iż stworzysz arcydzieło!

Starzec obracał kamień w dłoni, jakby zakłopotany tem, co miał uczynić.

– Jedno tylko mnie niepokoi, przemówił, czy to bezpiecznie będzie mieć w moim lichym domku taki skarb. Złych ludzi w naszej okolicy nie brak.

– Jeżeli pan się obawiasz, to nie mów nikomu o tem, rzekł Cyprjan, ja również przyrzekam zachować ścisłe milczenie.

Jacobus namyślał się.

– Nie, tutaj nie mogę podjąć się tej roboty, nie spałbym spokojnie ani jednej nocy. Znając jednak zaufanie pańskie do mnie, ośmielam się zrobić mu propozycję następującą: udam się do miejsca, gdzie mnie nie znają, wynajmę sobie izdebkę i tam pracować będę w ciszy, lecz doprawdy wstydzę się przedłożyć panu taki projekt.

– Obawy pańskie uważam za zupełnie uzasadnione, pomysł mi się w ogóle podoba i proszę wykonać go, nie tracąc ani chwili czasu.

– Licz pan także na to, że robota ta potrwa. co najmniej z miesiąc czasu, a o przypadek w drodze również nie trudno.

– Mniejsza oto, jeżeli pan uważasz, iż jest to najlepszy sposób, a gdyby brylant zginął, szkoda też nie wielka.

Jacobus Wandergaart spojrzał zdumiony na inżyniera. Czy mu ten szczęśliwy traf czasem zmysłów nie pomieszał, pytał sam siebie.

Cyprjan zrozumiał myśl starego i, uśmiechnąwszy się, opowiedział mu historję powstania djamentu i dodał, że może ich mieć ile zapragnie.

Niewiadome, czy szlifierza opowiadanie to przekonało zupełnie, w każdym razie postanowił w tej chwili jeszcze opuścić swój domek.

Zapakował do skórzanego worka niezbędne narzędzia, zamknął drzwi i wywiesiwszy kartkę z napisem „W podróży za interesami” schował djament pod kamizelkę i puścił się niebawem w drogę.

etoile_28.jpg (200952 bytes)

Cyprjan odprowadził go 2 mile i późną nocą wrócił na fermę, myśląc podczas drogi więcej o p. Watkins niż o zrobionem odkryciu.

Nie tknąwszy kolacji przygotowanej przez Matakita, zasiadł do biurka, aby napisać sprawozdanie do sekretarza Akademji Nauk. Sprawozdanie zawierało opis doświadczenia i udatne bardzo objaśnienie teorji reakcji, za pomocą której dokonała się krystalizacja węglanu, dzięki czemu powstał ten pierwszy kamień.

Najdziwniejszem zjawiskiem, pisał pomiędzy innemi, jest okoliczność, iż sztuczny ten produkt jest tak podobnym do naturalnego, że nawet posiada rudę zupełnie identyczną z tą, jaką mają djamenty znajdywane w kopalni.

Jednego tylko inżynier zrozumieć nie mógł, jakim sposobem odłączyła się część zawartości rury, aby utworzyć rodzaj łupiny, pokrywającej djament. Ale nie tracił nadziej, że dojdzie tej tajemnicy przy dalszych doświadczeniach.

Do tej pory postanowił Cyprjan czekać z wysłaniem sprawozdania, i zaadresowawszy je pozostawił na biurku. Następnie posilił się trochę i udał na spoczynek, niebawem też zasnął spokojnie.

Nie tak spokojnie przepędził noc p. Watkins. Djament wytworzony przez inżyniera nie schodził mu z oczu. Widział w myśli cały ich szereg, wartości niezliczonej ilości milionów, ba, miliardów. Jeżeli wynalazek inżyniera psuł plany Pantalacciemu i jego towarzyszom, to o ileż większą byłaby strata Watkinsa. Kopalnie swoje, pozbawione wartości, mógł w prawdzie zamienić na pola uprawne, lecz komuż sprzeda płody tychże, gdy Gryqualand opustoszeje po zamknięciu głównego źródła swych dochodów.

Nie, stanowczo trzeba się podzielić przynajmniej milionami inżyniera, wszakże posiada na to wyborny sposób! Dam mu, lub przyrzeknę tymczasem rękę Alicji, myślał stary egoista, ale czy Alicja znajdzie szczęście w tym związku, o to nie zatroszczył się ani na chwilę.

Rezultatem tych nocnych rozmyślań Watkinsa było oddanie następnego ranka wizyty swemu lokatorowi.

– No, mój młody przyjacielu, odezwał się żartobliwie, jakże się spało po tak ważnem odkryciu?

– O, bardzo dobrze, wyśmienicie! odparł Cyprjan oschle.

– Jakto, mogłeś pan spać?

– A jakże, jak zwykle!

– To dziwne, a więc miliony, które na pana przez piec ten spłynęły, nawet mu snu nie zakłóciły?

– Ani odrobiny. Nie zapominaj panie Watkins, że miliony owe otrzymałbym tylko wrazie, gdyby djament ten był dziełem natury. a nie tworem chemika.

etoile_29.jpg (199395 bytes)

– A tak… tak, potwierdził Watkins. Czyż jednak jesteś pan tego pewnym, iż możesz ich więcej zrobić? Możesz mi pan za to ręczyć?

Cyprjan zawahał się z odpowiedzią.

– Otóż widzi pan! ciągnął dalej p. Watkins, nie ufasz pan sobie, czy i następne próby dadzą tak pomyślny rezultat! Na razie djament posiada ogromną wartość, pocóż więc mówić każdemu, iż jest on sztucznym?

– Powtarzam panu, odpowiedział Cyprjan, iż tak ważnej naukowej tajemnicy, utaić nie mogę.

– Tak… tak, już rozumiem, dodał Watkins, powrócimy jeszcze do tego przedmiotu, a tymczasem bądź pan przekonanym, że mnie i moją córkę powodzenie jego bardzo cieszy.

– A czy niemógłbym się temu olbrzymowi raz jeszcze przyjrzeć?

– Niestety, nie posiadam go więcej – powiedział Cyprjan.

– Posłałeś go pan już do Francji? krzyknął przestraszony fermer.

Nie, jeszcze nie, lecz dałem go Wandergaartowi do oszlifowania, a nie wiem dokąd go ze sobą zabrał.

– Temu staremu głupcowi pan go dałeś!? ależ to szaleństwo, djament takiej ceny!

– Cóżby z nim począł? – spokojnie zauważył Cyprjan, czy pan sądzisz, że na djament tej ceny znajdzie tak prędko amatora?

Ta uwaga nieco stropiła Watkinsa, w każdym razie zły był, że klejnot oddany w ręce Wandergaarta i że ten kazał aż miesiąc czasu czekać na jego zwrócenie.

Musiał jednak czekać, nie zaniedbał tylko przez dni następne srogo wymyślać na starego boera przed Annibalem i kupcem Natanem.

Włoch w ogóle wątpił o powrocie Wandergaarta, on i Friedel utrzymywali stanowczo, iż chytry starzec dlatego wymówił sobie miesiąc czasu, aby tem swobodniej mógł klejnot sprzedać w całości lub połupany na części dla niepoznaki.

Mylili się jednakże ci, co podawali w podejrzenie ucziwość szlifierza.

27 dnia stanął on w izdebce Cyprjana i, postawiwszy drewniane pudełko przed nim, przemówił spokojnie:

– Oto jest kamień!

Cyprjan otworzył pudełko i milczał olśniony.

Na podkładce z białej bawełny, w formie 12° ściankowego Rhomboidu leżał ogromny czarny kryształ, wydzielając snopy światła; zdawało się, że całe laboratorjum oświetla swym blaskiem.

Ten sztuczny twór, atramentowo-czarny, przezroczystości niezrównanej, wywoływał wrażenie olbrzymie, oszałamiające!

Był to widok nieporównany, cud natury, który, nielicząc wcale jego wartości, więził zmysły swym blaskiem przepięknym.

Nie jest to tylko największy lecz i najpiękniejszy klejnot na kuli ziemskiej, przemówił z ojcowską prawie czułością stary szlifierz, waży zaś 432 karaty; możesz pan być dumnym, iż za pierwszą próbą stworzyłeś jednocześnie i arcydzieło.

Cyprjan na te pochwały nic nie odpowiedział. Poczytywał się tylko za badacza, któremu się udało ciekawe doświadczenie i był zadowolony, że jemu właśnie powiodło się rozwiązać zagadnienie, nad którem mozoliło się dotąd bezskutecznie tylu pracowników chemji nieorganicznej. Lecz jakaż właściwie korzyść dla społeczeństwa z możności fabrykacji sztucznych djamentów? Nikogo ona nie wzbogaci a zrujnuje pracowników, którzy dotychczas tym przemysłem się trudnili.

Myśl ta lotem błyskawicy mignęła w mózgu inżyniera w chwili, gdy przyglądał się klejnotowi. Nie rzekłszy słowa, pochwycił pudełko i, uścisnąwszy serdecznie rękę Wandergaarta udał się najbliższą drogą do fermy Watkinsa.

Fermer siedział przed swym biurkiem, zaniepokojony usłyszaną wieścią o powrocie szlifierza. Alicja daremnie siliła się uspokoić go.

Zaledwie Cyprjan drzwi otworzył, Watkins zapytał go:

– A! no?

– A, no rzetelny Wandergaart powrócił.

– Z djamentem?

– Mistrzowsko oszlifowanym, który jeszcze waży 432 karaty.

– Czterysta trzydzieści dwa karaty? zaledwie wykrztusił Watkins, a przyniosłeś go pan?

– Oto jest!

Fermer porwał pudełko i, otworzywszy je, oniemiał z podziwu. Mieć w ręku klejnot takiej wartości, tak pięknej formy, rozczulało go prawie. Miał też łzy w oczach, gdy mówić począł do djamentu, jak do żywego stworzenia.

O ty piękny, dumny, wspaniały kamieniu!… jak cudownie wyglądasz… jakiś ty ciężki, ile to za ciebie dźwięcznych gwinei dostać można!… a jakież twoje przeznaczenie, mój ty skarbie?., czy posłać cię do Londynu, aby cię podziwiano?… a kto tam będzie dość bogatym, aby cię mógł kupić? Królowa nawet nie może sobie na taki zbytek pozwolić!… to zjadłoby jej dochody trzyletnie!… trzebaby na to oddzielnego prawa parlamentu, nakazującego ogólną narodową subskrypcję! no, bądź spokojnym, tak się też stanie, a wówczas odpoczniesz w Toverze, w Londynie, przy boku Koh-i-Noora, który wobec ciebie będzie wyglądał jak dziecko! jaka też może być twoja wartość, pieścidełko ty moje?

I zaczął wyliczać. Djament Cesarza kupiony był za miljon franków gotówki i rentę dożywotnią w ilości 96 tysięcy franków, w takim razie za ciebie najmniej wziąć należy milion funtów szterlingów i 500,000 franków renty!

Nagle przerwał te wyliczenia, inny bowiem szczegół zajął jego uwagę.

Jak pan sądzisz, panie Méré, czyż właściciel tego kamienia nie powinien być podniesiony do godności para? Każda zasługa ma swego przedstawiciela w parlamencie, a chyba to zasługa nie mała posiadać taki klejnot! Spojrzyj-no Alicjo, otwórz dobrze oczy, aby podziwiać taki cud!

Po raz pierwszy w życiu Alicja przyglądała się ze szczerem zajęciem djamentowi.

– Ach, jaki piękny, lśni jak kawał węgla! Czem też jest on w istocie, ale błyszczy jak węgiel płonący! – mówiła panna Watkins, wyjmując klejnot z pudełka.

Poczem ruchem instynktowym, właściwym młodym dziewczętom, zbliżyła się do lustra, umieszczając djament nad czołem w gęstwinie blond włosów.

– Gwiazda w złotej oprawie! wygłosił wbrew swojemu zwyczajowi, kompliment inżynier.

– Ach tak, można go nazwać gwiazdą, ucieszyła się Alicja, klaszcząc w dłonie.

– Wybornie, takie miano jest dlań zupełnie właściwe. Czyż nie jest tak czarnym, jak krajowe piękności, tak błyszczącym jak gwiazdy tego południowego nieba?

– A zatem „Gwiazda Południa” zakończył p. Watkins, nie przywiązujący do nazwy djamentu wielkiej wagi. Ale bądź ostrożną córko, nie upuść go, bo pęknie jak szkło!

– Czyż jest on w istocie tak kruchym, dziwiła się Alicja i, rzucając go pogardliwie do pudełka, dodała, a więc jesteś gwiazdą szklanną, tej wartości, co korek szklanny.

Szklanny korek, mruczał p. Watkins, ta dziatwa przed niczem niezna uszanowania.

– Panno Alicjo, rzekł Cyprjan, pani mnie zachęciła do tworzenia sztucznych djamentów, pani jedynie kamień ten zawdzięcza swe istnienie. W moich oczach jest on tylko zabawką bez wartości, jeśli więc ojciec pani pozwoli, ofiaruję go jej na pamiątkę wspólnie spędzonych dni.

– Co pan mówisz? wybąkał p. Watkins, nie mogąc utaić radości.

– P. Alicjo, powtórzył Cyprjan, djament należy do pani jest jej własnością, daruję go pani!

Zamiast odpowiedzi Alicja podała dłoń swą Cyprjanowi, którą tenże serdecznie uścisnął.

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

1 Tak nazywają ludzi, którzy zajmują się odszukiwaniem pokładów djamentowych.

2 Wiadomo, że w solfatorach siarka powstaje przez połowiczne utlenienie się siarkowodoru i podczas gdy część tego ostatniego zamienia się w kwas siarczany, reszta osadza się w kryształkach na ścianach solfatorów, kto wie, czy łożyska djamentów nie są prawdziwemi karbonatorami!