Jules Verne
Gwiazda południa
Powieść z ilustracjami
(Rozdział XI-XV)
60 ilustracji L. Benetta
Nakład księgarni Juljana Guranowskiego
Warszawa 1895
© Andrzej Zydorczak
Rozdział XI
„Gwiazda Południa”.
ieść o powrocie Jacobusa Wandergaarta rozbiegła się po okolicy. Każdy naturalnie był ciekaw zobaczyć ten cudowny kamień. Wiadomem również było, że „Gwiazda południa” została przez inżyniera darowaną Alicji, lecz że ojciec jej uważa się za właściciela djamentu.
Że klejnot ten był dziełem rąk ludzkich, a nie cudem natury, wiedziała zaledwie bardzo mała liczba osób, bo Cyprjan niechciał rozpowszechniać tej wieści, po części z obawy przed zemstą kopaczy, a także przed czasem, zanim się nie przekona, czy doświadczenie uda mu się poraz drugi.
Ogólne zaciekawienie było tak wielkie, iż całe procesje ludności wędrowały do fermy Watkinsa, aby podziwiać sławny djament.
Dla wygody prezentowania go, Watkins umieścił klejnot na małej kolumnie z białego marmuru, stojącej na gzemsie kominka, a sam siedział w swoim fotelu naprzeciw niego, pilnując i prezentując go gościom.
James Hilton zapytał pewnego dnia Watkinsa, czy nie obawia się napadu, mając w domu klejnot tej ceny, czem tegoż tak przeraził, iż fermer nie uspokoił się, dopóty 12 konnych policjantów, wezwanych z Kapsztadu, nie przybyło celem strzeżenia fermy.
Napływ ciekawych wzmagał się z dniem każdym. Poczta i telegraf wzięły też udział w rozpowszechnieniu sławy „Gwiazdy Południa”; szczegóły o niej po przez Zansibar i Kapsztad powędrowały aż do Europy. Rysownicy pism ilustrowanych delegowani zostali celem odrysowania jej, fotografowie błagali o zaszczyt od-fotografowania przepysznego djamentu.
Fantazja ludu również nie próżnowała. Poczęły krążyć legendy, podług których czarny ten kamień sprowadzi nieszczęście posiadaczowi.
Dla zadowolenia ogólnej ciekawości i ukrócenia niemiłych sobie proroctw, postanowił Watkins wydać wielki bankiet na cześć „Gwiazdy Południa”.
Tak silnym jest wpływ żołądka na ludzi, że zapowiedź o uczcie zmieniła w ciągu dnia nieprzychylne usposobienie całej ludności Wandergaart-kopji.
Bankiet w rzeczy samej był wspaniały „Baron royal”, olbrzymia pieczeń wołowa zajmowała środek stołu, pieczone jagnięta i wszelkiego rodzaju zwierzyna otaczały ją, w towarzystwie całych gór jarzyn i owoców.
Liczne beczki wina i piwa ustawione w koło pokoju dopełniały tę obfitą ucztę.
Na kolumnie, otoczonej wieńcem jarzących się świec, po za plecami Watkinsa „Gwiazda Południa” rozlewała swój czarowny blask.
Dwudziestu czterech kafrów, pod wodzą Matakita usługiwało przy stole. Ucztowała cała ferma, nawet bawoły i psy, nawet strusie panny Alicji podchodziły do stołu, domagając się okruszyn.
Alicja siedziała obok ojca, robiąc ze zwykłą sobie gracją honory pani domu. W duszy jej jednak ukrytym był smutek z powodu, iż Cyprjan uchylił się od udziału w bankiecie, nie chcąc przebywać w towarzystwie Pantalacciego i jemu podobnych. Nie przyjął też zaproszenia stary Wandergaart.
Uczta dobiegała końca w dość dobrym porządku, bo obecność Alicji nakładała pęty najswawolniejszym gościom.
Annibal Pantalacci tylko niezaniedbał swoim zwyczajem dokuczać Matysowi Pretorius, strasząc go, iż sztuczne ognie wybuchną z pod stołu i, że po odejściu panny Watkins, najbardziej otyły z obecnych zmuszony będzie do wypicia dwunastu flaszek dżynu, lub, że bankiet zakończy ogólna walka na rewolwery.
Uderzenie noża o szklankę dało znać, że gospodarz chce mówić.
Pan Watkins wstał, oparł dłonie na stole i ociężałym już nieco językiem rozpoczął swą mowę.
Przebiegłszy w krótkich słowach dzieje młodości swojej i wspominając o ciężkiej pracy, jako pionera, cieszył się, że siedzi obecnie jako zamożny fermer w gronie 80 przyjaciół w bogatym Gryqualandzie. Życzył każdemu z nich, aby doszedł do również szczęśliwych rezultatów i znalazł jeszcze większy kamień od „Gwiazdy Południa”.
To przecież możliwe! i w tej właśnie możliwości leży właśnie cała poezja życia kopacza! Zakończył swą mowę, pijąc za pomyślność Gryqualandu, utrzymanie wysokich cen djamentów i za szczęśliwą podróż „Gwiazdy Południa”, która miała wyruszyć przez Kapsztad do Londynu, aby tam olśniewać swym blaskiem.
Po tem zakończeniu oczy współbiesiadników zwróciły się jednomyślnie ku miejscu, gdzie jaśniał klejnot, lecz o nieba! zdumienie odbite na twarzach obecnych było tak wyraźne, że Watkins w tej chwili odwrócił się, aby zbadać przyczynę ogólnego zdziwienia. Spojrzał na kominek i padł zemdlony!
Djament znikł!
Rzucono się do cucenia Watkinsa, rozwiązano mu krawatkę, bryzgano wodą i nareszcie przywrócono do przytomności.
Mój djament, gdzie mój djament? – krzyczał, kto mi go zabrał!
Biesiadnicy spoglądali po sobie przelękli, a oficer straży, również należący do grona ucztujących, wydał rozkaz obsadzenia wszystkich drzwi w całym domu.
– Żądam, aby wszystkich zrewidowano, zaproponował ze zwykłą sobie otwartością Tomasz Steele.
Tak, tak, powtórzono jednomyślnie.
Oficer policji dokonał drobiazgowego przeglądu ubrania obecnych. Nie doprowadziło to do żadnego rezultatu.
No, teraz pozostali tylko usługujący kafrowie, rzekł oficer.
Tak, tak, obszukaj pan kafrów, wołano ze wszystkich stron. Rzecz jasna, że oni to zrobili.
Biedni kafrowie opuścili salę jeszcze przed mową Watkinsa, obecnie siedzieli oni w około ogniska, zajadając resztki uczty.
Kafrowie nie rozumieli o co chodzi, gdy jednak poczęto ich rewidować, pojęli, iż chodziło o jakiś djament, który został skradzionym. I ta rewizja pozostała bez skutku. Złodziej miał już czas ukryć łup swój, – zauważył jeden z gości.
– Zapewne, odparł oficer, jest tylko jeden środek odszukania złoczyńcy, – trzeba sprowadzić wróżbiarza!
– Jeżeli pan pozwoli, ja się tem zajmę,– zaproponował Matakit.
Zgodzono się na to i obecni otoczyli wróżbitę i kafrów.
Matakit przyniósł pęk trzciny, pokrajał ją na równe kawałki, długości 12 cali, i, wręczając każdemu z kafrów jedną, pozostawił też jedną dla siebie poczem przemówił do nich.
– Oddalcie się teraz na kwadrans, a kto dopuścił się kradzieży djamentu, tego trzcina przez ten czas urośnie na szerokość trzech palcy.
Kafry rozproszyli się się niemile dotknięci tą mową, wiedzieli oni, że najmniejsze podejrzenie wystarczy, aby przystąpiono bez ceremonji do natychmiastowej egzekucji.
Złodziej będzie się strzegł powrócić, szepnął ktoś z obecnych.
Ba, będzie dowcipniejszy od Matakita i nie zaniedba skrócić na szerokość 3 palcy swojej trzcinki, – żartował drugi.
Może też właśnie tego oczekuje wróżbiarz, aby tem skróceniem trzciny złodziej sam się wydał.
Na dany znak zeszli się kafrowie. Matakit wziął od nich trzciny i związał je w wiązkę. Były równej długości. A więc, jego współbracia byli niewinni, W tem przyszła mu myśl sprawdzenia, czy też zachowały poprzednią miarę 12 cali. O dziwo, wszystkie były skrócone na 3 palce szerokości!
Biedacy w ten sposób chcieli się upewnić przeciw sile wróżby, w którą święcie wierzyli.
Ogólny wybuch śmiechu towarzyszył nieoczekiwanemu rezultatowi tej wróżby. Matakit zaś głęboko był zawstydzony, że sposób, którego używał z takiem powodzeniem w swoim kraalu, tu, w obec ludzi cywilizowanych, odmówił mu swej skuteczności.
Panie Watkins, rzekł oficer, wróciwszy do pokoju, w którym fermer w rozpaczy pozostał nieruchomy – może dzień jutrzejszy będzie pomyślniejszym dla naszych poszukiwań. A może wyznaczysz pan nagrodę za odszukanie złodzieja!
– Sądzę, że złodziejem jest ten, zawołał Pantalacci, który się podjął roli sędziego nad swymi towarzyszami.
– Jak to pan rozumiesz? – zapytał oficer.
– A no, ów Matakit, biorąc na siebie rolę wróżbiarza, może chciał tym sposobem oddalić podejrzenie od siebie.
W ogólnej wrzawie nie zauważono, że Matakit stał w kącie sali, a usłyszawszy rzucone nań podejrzenie, wysunął się spiesznie w stronę swej chaty.
– Tak, powtarzał neapolitańczyk, Matakit należał do obsługi stołu, jest to filut, a nie rozumiem dlaczego pan Méré tak go pieści.
– Matakit jest rzetelnym, wstawiła się za sługą przyjaciela panna Alicja.
– Zkąd ty to możesz wiedzieć, zaprzeczył jej ojciec. Kto wie, czy nie on wyciągnął rękę po „Gwiazdę Południa”.
– Możemy się o tem przekonać zaraz, rzekł oficer, chyba znajduje się on ztąd nie daleko.
A gdyby djament u niego znaleziono dostanie tyle razów, ile ten waży, a jeśli przy 432 uderzeniu żyć jeszcze będzie, – to pójdzie na szubienicę.
Panna Alicja zadrżała. Otaczający ją na wpół dzicy ludzie cieszyli się głośno z tej zapowiedzi oficera. W jaki sposób ułagodzić tę dzicz?
Niebawem p. Watkins i jego goście stanęli przed chatą Matakita. Drzwi były nie zamknięte, Matakita jednak nie było i szukano go daremnie noc całą.
Następnego ranka również go nie znaleziono i można było przypuścić, iż opuścił Wandergaart-Kopję.
Przygotowania do pościgu.
dy Cyprjan dowiedział się o tem, że podejrzywano Matakita o kradzież kamienia, starał się uniewinnić swego służącego. Myślał, iż raczej posądzić należy o to przestępstwo Annibala Pantalacci, Fridela lub Natana. Przypominając sobie jednak częste kradzieże różnych drobiazgów przez Matakita dokonane i próżne usiłowania odzwyczajenia go od tego nałogu, doszedł do przekonania, że natura kafra może przezwyciężyła nad siłą woli młodego chłopca.
Prawdą też było, że Matakit znajdował się w sali wtedy, gdy djament zginął, wreszcie jego ucieczka i zabranie z domu drobnych ruchomości, jak worka z ubraniem i narzędziami, mogły tylko świadczyć na jego niekorzyść.
Nadzieja inżyniera, że Matakit może wróci jeszcze, nie sprawdziła się i w południe udał się na fermę Watkinsa. Zastał tam, oprócz Watkinsa, Jamesa Hilton i Friedla, naradzających się nad sposobem odzyskania djamentu.
Z nadejściem Cyprjana weszła również do pokoju Alicja.
– Musimy ścigać tego podłego Matakita, wołał Watkins, a jeśli przy nim klejnotu nie znajdziemy, każę mu brzuch rozpłatać, bo może go połknął.
– Ależ panie Watkins, nie unoś się pan tak, starał się go uspokoić Cyprjan, aby połknąć kamień tak duży, musiałby mieć żołądek strusia!
– Pomiędzy żołądkiem kafra a strusim niema wielkiej różnicy. W ogóle dziwię się jak pan możesz żartować w tak ważnej chwili!
– Nie żartuję, ale wyznaję, że mnie więcej martwi postępowanie Matakita niż strata kamienia.
Wszyscy obecni spojrzeli na Cyprjana jak na warjata.
– A tak, kończył Cyprjan spokojnie, niezapominajcie panowie, że gdy zrobiłem jeden kamień, mogę tę szkodę naprawić i zrobić drugi.
– Panie inżynierze, rzekł Annibal Pantalacci groźnym tonem, radzę panu nie powtarzać swych doświadczeń, zarówno dla dobra Gryqualandu, jak i dla własnego.
– Mój panie, odparł Cyprjan, nie mam zamiaru pytać pana o radę i pozwolenie.
– Ach, dajcież pokój sprzeczkom, nie pora na to, zawołał pan Watkins.
Przyznaj się, panie Méré, że nie możesz ręczyć, iż uda ci się zrobić djament tej samej wielkości, koloru i kształtu, przypuściwszy nawet, że szczęśliwym trafem i drugie doświadczenie będzie udatnem.
Słowa p. Watkinsa były dość rozsądne. Bezwątpienia doświadczenie oparte było na zasadach nowoczesnej chemji, ale zachodziło pytanie, o ile traf nie przyczynił się do tak pomyślnego rozwiązania. Absolutnej pewności co do powtórnego udania się próby – mieć nie mógł.
W tych warunkach odszukanie złodzieja stawało się sprawą naglącą.
– Nie odkryto żadnych śladów zbiega? – zapytał Watkins.
– Żadnych, odparł Cyprjan.
– Czy obszukano okolicę, obozowisko?
– Z największą ścisłością, – zapewnił Friedel. Złodziej prawdopodobnie już w nocy uciekł, a dokąd, tego stanowczo orzec nie można.
– Czy oficer policji przeszukał jego chatę, – pytał dalej fermer.
– Tak, ale żadnego śladu nie znalazł.
– Ach, zawołał Watkins, dałbym 500, nawet 1000 funtów szterlingów, gdyby go schwytano!
Rozumiem to, – rzekł Pantalacci, lecz wątpię, czy kiedykolwiek zobaczysz djament, albo tego, co go skradł!
– A to dlaczego?
Bo Matakit nie będzie tak głupi, aby się w drodze zatrzymywał. Skieruje się on zapewnię przez Limpopo, w pustynię, do Zambezi albo do jeziora Tanganyka, a może do Buszmanów się zapędzi!
Czy podstępny włoch mówił to, co myślał, czy też chciał innych zniechęcić do ścigania Matakita, aby samemu podjąć tę wyprawę?
Myśl ta nasunęła się Cyprjanowi, gdy przysłuchiwał się mowie Pantalacciego.
Fermer nie należał jednak do ludzi, których można prędko zniechęcić.
Zniecierpliwiony spoglądał przez okno na zielone brzegi Waal, jakby się spodziewał ujrzeć zbiega na jego wybrzeżu.
– Nie, zawołał tak łatwo nie dam za wygranę! muszę odzyskać klejnot! muszę też tego łotra zdybać! Ach, gdyby mnie tylko ta podagra nie męczyła, – dopiąłbym celu w krótkim czasie.
– Kochany ojcze, uspokój się, zawołała Alicja.
– No, któż staje na ochotnika? pytał Watkins, oglądając się wokoło, Kto ma chęć puścić się w pogoń za kafrem? Nagroda będzie warta trudu, moje słowo na to!
Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, mówił dalej:
– Moi panowie, jest was tu czterech, starających się o rękę mojej córki; a więc, kto dostawi złodzieja z djamentem, – słowo honoru na to, córkę mu oddam!
– Zgoda! zawołał James Hilton.
– Należę do wyprawy, zapewnił Friedel, ktoby niechciał zdobyć takiej nagrody! ze złośliwym uśmiechem dodał Pantalacci.
Alicja zadrżała z oburzenia i wstydu na słowa ojca, i ledwie zdołała powstrzymać się od płaczu.
– Panno Watkins, mówił cicho Cyprjan do niej, przyjąłbym chętnie udział w wyprawie, ale czy upoważniasz mnie pani do tego?
– Upoważniam pana wraz z najserdeczniejszem życzeniem powodzenia, panie Cyprjanie – odpowiedziała z żywością.
– W takim razie pójdę choćby na koniec świata! zawołał Cyprjan, wróciwszy się ku p. Watkins.
– No, czeka nas trud nie mały, zauważył Pantalacci, ten Matakit każe nam dobrze biegać. On zapewne jutro już dosięgnie Potchfstrom i okoliczne góry, zanim my chaty opuścimy.
– Kto wam przeszkadza dziś puścić się w drogę, zauważył Cyprjan.
– Panu nikt, jeśli mu tak pilno.
– Co się mnie tyczy, nie myślę wyruszyć bez prowiantu, dobrego woza, tuzina bawołów i dwóch koni pod wierzch. A to wszystko znajdziemy dopiero w Pothfstromie.
– Czy Annibal mówił serjo, czy też chciał się odłączyć od innych, było to pytanie, na które trudno odpowiedzieć.
Ale miał też odrobinę słuszności; bez środków lokomocji i zapasu żywności, byłoby nierozsądnie zapuszczać się na północną stronę Gryqualandu.
Koszt woza i bawołów wynosił conajmniej od ośmiu do dziesięciu tysięcy franków; wiedział o tem Cyprjan, a posiadał wszystkiego zaledwie cztery tysiące.
– Mam myśl! zawołał nagle Tomasz Steele, czemu nie mamy wyprawy tej odbyć wspólnie; koszt się znacznie zmniejszy, a cel będzie tak samo dla każdego dostępny.
– Wydaje mi się to słusznem, zauważył Friedel.
– I ja się zgadzam na ten projekt, nie wahając się, rzekł Cyprjan.
– Dobrze, rzekł ostatni Pantalacci, ale pod warunkiem, że możemy się rozłączyć, wrazie, gdyby kto sobie życzył ścigać zbiega na własną rękę.
– Zgoda i na to – odpowiedział Hilton. Kupujemy na wspólny koszt wóz, bawoły i żywność, a każdy może się odłączyć, jeżeli przyjdzie stanowcza chwila.
– Zgadzamy się zatem, potwierdzili Cyprjan, Friedel i Pantalacci.
Kiedy panowie wyruszacie? pytał Watkins, któremu wyprawa ta dawała nadzieję odzyskania djamentu.
– Jutro omnibusem do Potchfstromu, – odpowiedział Friedel, innego sposobu dostania się tam niema.
– Przystajemy!
W trakcie tej rozmowy Alicja odciągnęła na stronę Cyprjana i zapytała go, czy sądzi na prawdę, iż Matakit jest winnym?
– Panno Alicjo, odpowiedział inżynier, muszę przyznać, iż wszystko przemawia przeciwko niemu, zdaje mi się jednak, że i włoch w tej sprawie odgrywa pewną rolę. Cóż to za mina wisielca! I takiego człowieka mieć za współzawodnika! ale cóż robić, dobrze, że będzie go można trochę nadzorować, gorzej byłoby, gdyby działał na własną rękę.
Czwórka starających się wkrótce pożegnała p. Watkinsa ł jego córkę. Pożegnanie było krótkie i serdeczne. Pozorna zgoda łączyła tych rywali, którzy razem wyruszyć mieli, a w duszy jeden drugiego odsyłał do czarta.
Wróciwszy do domu zastał Cyprjan na progu siedzących Bardika i Lîego.
Bardik od czasu przyjęcia służby okazywał wielką przychylność dla swego pana.
Gdy im Cyprjan powiedział o swojem postanowieniu, Bardik i Lî odezwali się jednocześnie:
– Zabierz nas ojczulku, prosimy cię o to bardzo!
– Was zabrać, po co?
– Aby ci kawę gotować i obiad przyrządzać – odpowiedział Bardik, utrzymywać bieliznę w porządku, – odezwał się Lî. I aby cię strzedz od złoczyńców, zakończyli razem.
– Dobrze, zabieram was, kiedy sobie tego życzycie, rzekł rozczulony ich przywiązaniem Cyprjan.
Następnego ranka udał się Cyprjan wraz ze swoimi sługami do obozowiska w Wandergaart, aby zająć miejsce w omnibusie, idącym do Potchfstromu.
Mijając fermę Watkinsa, uśpioną o tej porze, zdawało mu się, że z poza firanek jednego okna ujrzał postać dziewczęcia, szlącego mu ostatnie pożegnanie!
Po przez Transwaal.
Potchfstromie dowiedzieli się nasi podróżni, że młody kafr, którego rysopis zgadzał się zupełnie z Matakitem, przeszedł wczoraj przez miasto.
Wiadomość tę uważali za dobrą wróżbę, ceł jednak podróży usuwał się w dal, bo powiadomiono ich jednocześnie, że Matakit kupił sobie dwukołową biedkę, ciągnioną przez strusia, a jak wiadomo im było, jest to najszybszy i najwytrwalszy zaprzęg w Gryqualandzie.
Tresowanie strusi, jako zwierząt pociągowych, jest dość trudnem i drugiego takiego zaprzęgu w Potchfstrom na razie dostać nie było można.
Wobec tak pomyślnych warunków ucieczki Matakita, należało nie tracić chwili czasu i bezzwłocznie udać się w pogoń.
Można też było liczyć, że siła strusia się wyczerpie i Matakit będzie zmuszony częściej popasać, a wówczas przestrzeń, leżąca, pomiędzy nim a czterema rywalami, zmniejszy się. Ostatecznie liczono na ujęcie go u kresu jego podróży.
Cyprjan wkrótce przekonał się, iż dobrze zrobił, zabierając z sobą Lîego i Bardika. Okazało się, że znajomość rachunków integralnych ł różniczkowych bardzo mało może się przydać w podróży przez stepy, a żadna książkowa nauka nie zastąpi doświadczenia takiego dziecka stepu, jakiem był Bardik.
James Hilton zajął się kupnem woza, bawołów i prowiantu dla wszystkich, każdy z nich oprócz tego zakupił rzeczy do własnego użytku.
Cyprjan na targu dobierał wierzchowca i gotów już był płacić za trzyletniego konia, którego żywość mu się podobała, gdy go Bardik pociągnął za rękaw, pytając po cichu:
– Tego konia chcesz kupić, ojczulku?
– A tak, jest on najładniejszy i najtańszy, którego widziałem na targu.
– Nie bierz go, ojczulku, ten koń nie wytrzyma ośmiu dni podróży przez step, bo on nie „solony”
– Co? nie „solony”, czy chczesz abym nabył wędzonego konia?
– Nie, ojczulku, nie „solony”, to znaczy, że nie przeszedł choroby stepu.
– Ach tak, a jakaż to choroba?
– Jest to kaszel w połączeniu z gorączką. Koń, który raz przebył tę chorobę, już jej nie dostanie i łatwo go poznać można. Takiego trzeba nam kupić. Cyprjan zastosował się do tej rady i z pomocą miejscowego weterynarza kupił siwka, nie bardzo pokaźnego, lecz pełnego zalet, jak go zapewniano. Że był „solony”, łatwo było poznać po sterczących żebrach i wypełzłym ogonie. Na imię mu było Templar.
Bardik był zadowolonym z tego nabytku. On i Lî mieli powozić bawołami, Cyprjan zatem nie był zmuszony do kupna dla nich koni; bardzo temu był rad, bo pieniędzy już niewiele mu zostało.
Wybór broni też był ważny. Cyprjan kupił fuzję Martini Henry i karabin systemu Remingtona, używane, lecz dobrze bijące. Zdziwiony był bardzo, gdy Lî zwrócił jego uwagę, iż, oprócz prochu i kul, nieźle jest mieć także zapas eksplodujących kul. Dwieście sztuk nieuważał za wiele na podróż podobną, gdzie nieraz trzeba się będzie potykać z dzikiemi zwierzętami. Należało więc kupić dwa rewolwery do tychże kul, dobry nóż myśliwski, który przeszło pięć lat oczekiwał na amatora, leżąc w wystawie kupca broni w Potchfstrom.
Lî zapewnił Cyprjana, że właśnie ten nóż będzie najużyteczniejszym w podróży i czystość, z jaką utrzymywał szeroką a krótką klingę jego, dowodziła, iż znał się na białej broni tak, jak prawie wszyscy chińczycy.
Zabrał też Lî swój sławny kuferek czerwony. Oprócz masy drobnych pudełek z różną zawartością, przechowywał on tam 60 metrów cienkiego lecz mocnego sznura.
W przeciągu kilku godzin wszystkie sprawunki zostały załatwione.
Nieprzemakalne pledy, wełniane dery, statki kuchenne, suty zapas żywności w dobrze zamkniętych puszkach, jarzma, łańcuchy i uprząż na zmianę i t. d. wypełniały tylną część wozu, a przednia napełniona słomą miała służyć za miejsce spoczynku dla Cyprjana i towarzyszy.
Hilton dumnym był ze swej znajomości zwyczajów życia stepowego i opowiadał o jego szczegółach, co znów gniewało Pantalacciego.
– Po cóż poznajamiasz pan francuza w te szczegóły? pytał się na stronie Hiltona. czy panu tak bardzo zależy na tem, aby on zdobył nagrodę? jabym go tam nie uczył!
Hilton spojrzał ze zdziwieniem na neapolitańczyka.
– A, masz pan słuszność, mnie by to nigdy na myśl nie przyszło!
Cyprjan znowuż pouczał Friedla o tem, co się dowiedział o koniach i kraju, ale ten puścił mimo uszu uwagi jego; był bowiem wówczas zajęty wyrobem wędek i utrzymywał, że trzeba mieć odmianę w pożywieniu, wrazie, gdy im zwierzyna się sprzykrzy.
Po ukończeniu przygotowań puszczono się niezwłocznie w drogę – 12 czerwonawych i czarnych bawołów ciągnęło duży wóz, a Bardik z wysokiego kozła z rozkoszą kierował niemi, dopomagając sobie długim biczem. Za wozem postępowali w szeregu konno 4 jeźdźcy, czasem tylko oddalając się dla upolowania kuropatwy.
W tym porządku przez długi szereg dni postępowała mała karawana.
Po krótkim namyśle postanowiono obrać drogę w kierunku Limpopo.
Kraj Transwaalu, przez który szła droga zajmuje 30 milionów hektarów obszaru, pomiędzy Waal i Limpopo, na zachód sięga Drakenbergu, angielskiej kolonji Natal, kraju Zulusów i posiadłości portugalskich.
Ludność stanowią wyłącznie boerowie, dawni mieszkańcy Przylądka Dobrej Nadziei, którzy tu się osiedlili przed 20 laty i obecnie liczba ich dochodzi do 100,000. Jest to zakątek najpiękniejszy w Afryce, żyzny i zdrowy; a miny złota, niedawno odkryte, przyczyniły się do wzbudzenia chęci przywłaszczenia sobie tego kraju przez chciwych anglików, co też uskutecznili w roku 1877. Ciągłe jednak powstania boerów i ich zacięta walka o niepodległość, czynią panowanie Anglji w tym kraju, nie-pewnem.
Pod względem geograficznym kraj ten dzieli się na trzy części: Hooge-Veld, Banken-Veld i Bush-Veld.
Hooge-Veld, górzysty, leży na południu, tu znajdują się miny złota, klimat ma suchy i zimny; Banken-Veld jest krajem rolniczym. Piękny klimat, liczne rzeki, doliny ocienione drzewami, o zawsze zielonych liściach; mieszka tu najliczniejsza kolonja wychodźców holenderskich. Bush-Veld, równina, ciągnąca się na północ aż do brzegów Limpopo, na zachodzie graniczy z krajem kafrów. Moc tu nie słychana różnej zwierzyny i tam też wybierają się myśliwi amatorowie i zawodowi.
Z Potchfstromu, leżącego w Banken-Veld, podróżni nasi udali się w poprzek równiny, aby dotrzeć do brzegu Limpopo.
Pierwsza ta część podróży była najłatwiejszą do przebycia; kraj dość ucywilizowany, a polowanie dostarczało obficie żywności; dzikie kaczki i kuropatwy znajdowano na każdym kroku. Nocowano zaś zwykle w fermach, których właściciele, odcięci od świata, radzi byli niezmiernie trafiającym się podróżnym.
Gościnni, uprzejmi i bezinteresowni, okazywali się wszędzie boerowie. Podług zwyczajów tu przyjętych, ofiarowano im zwykle zapłatę za nocleg, lecz stale jej odmawiali, przyjmując zaledwie jaki podarunek, w postaci bicza, prochu i t. p. a za to, zaopatrywali jeszcze podróżnych na dalszą drogę w mąkę, pomarańcze i konfitury z brzoskwiń.
Poczciwi ci ludzie żyją na swych obszernych równinach z patryarchalną prostotą. Liczne stada żywią ich bez wielkich zachodów, żyzne grunty, które uprawiają przy pomocy kafrów i hotentotów, dostarczają im przy niewielkim wysiłku sterty zboża i jarzyn.
Domy są z gliny, pokryte słomianym dachem, umeblowanie stanowią proste drewniane stoły i stołki. Dorośli śpią na łóżkach, dzieci zaś na posłaniu ze skór owczych. Jednakże i sztuka tu znalazła swój kącik; boerowie są bardzo muzykalni, każdy z nich gra na flecie lub skrzypcach. Jeszcze z większym zapałem oddają się tańcom. Niema dla nich przeszkód, ani zmęczenia, gdy chodzi o tę ulubioną zabawę, tak, że schodzą się z obrębu 20 mil na zabawy taneczne. Dziewczęta są bardzo surowych obyczajów, noszą zręczny strój holenderskich chłopek, i są bardzo urodziwe. Wcześnie wychodzą zamąż, otrzymując w posagu tuzin wołów lub kóz, wóz i t. p. skarby. Do męża należy zbudowanie domu i wykarczowanie kilku mórg ziemi i w ten sposób nowe gospodarstwo już zaprowadzone.
Boerowie żyją bardzo długo i nigdzie w świecie nie spotyka się tylu starców 100 letnich, jak tutaj. Dziwną i niewyjaśnioną dotąd okolicznością jest niezwykłych rozmiarów otyłość, jaką się tu w późniejszym wieku odznaczają wszyscy, holendrzy, francuzi i niemcy.
Podróż szła bardzo pomyślnie, po dobrym śladzie, bo na fermach uwiadomiono ich, że Matakit, ciągniony przez swego strusia, przejeżdżał przed paru dniami.
Dosięgnąć go zatem wydało się naszym podróżnym tylko kwestją czasu i, nie troszcząc się wiele o to, oddawali się każdy swemu ulubionemu zajęciu.
Inżynier zbierał próbki kamieni, Friedel botanizował i pysznił się, że pozna własność każdej rośliny z jej zewnętrznego wyglądu.
Pantalacci kpił i stroił żarty kosztem Bardika i Lîego. Hilton podjął się zaopatrywania kuchni w zwierzynę i każdego dnia przynosił tuzin kuropatw, przepiórek lub nawet antylopy.
Z etapu na etap dojechano tym sposobem do Bush-Veld. Fermy spotykano już rzadziej i widok całego kraju stawał się coraz dzikszym.
Kraniec Bush-Veld nazywa się też Lion-Veld, od dużej ilości spotykanych tam lwów. Nie widząc ich jednak przez pierwsze cztery dni podróży, Cyprjan kpił z tej nazwy.
– Nazwa ta stała się już tradycyjną, lwy cofnęły się się zapewne do pustyni, zauważył pewnego dnia, rozmawiając z Hiltonem.
– Sądzisz pan, iż niema tu już lwów? odpowiedział tenże, to tylko dowodzi, iż nie umiesz ich pan rozpoznać.
– Co za myśl! lwa na środku równiny nie rozpoznać, roześmiał się Cyprjan.
– No, zakładam się o 10 funtów rzekł Hilton, że przed upływem godziny pokażę panu jednego, którego pan nie zauważy.
– Nie zakładam się z zasady, ale ucieszy mnie możność zrobienia tej ciekawej obserwacji.
Jechano dalej, zapomniawszy o tej rozmowie, gdy po upływie 20 minut, Hilton nagle zawołał:
– Moi panowie, zwróćcie uwagę na to duże mrowisko, które się wznosi tam na prawo.
– Toś się pan wybrał! kpił Friedel, toż od trzech dni spotykamy je na każdym kroku!
W samej rzeczy Busch-Veld usiany jest mrowiskami, budowanemi z żółtej gliny, zaludnionemi przez olbrzymie kolonie dużych mrówek. Jest to prawie jedyne urozmaicenie tej nagiej płaszczyzny.
Hilton śmiał się po cichu.
– Panie Méré, popędź pan konia i przyjrzyj się zblizka temu mrowisku, zobaczysz coś ciekawego, ręczę za to! Tylko nie zbliżaj się zbytecznie, bo może być źle!
Cyprjan dał koniowi ostrogę i popędził do mrowiska, wskazanego przez Hiltona.
– Tam gnieździ się rodzina lwów, rzekł ten ostatni po oddaleniu się Cyprjana.
Stawiam 10 przeciw 1, że ten żółty pagórek nie jest mrowiskiem.
– Per Bacco! a toś go pan urządził, śmiał się neapolitańczyk, Francuz zje dobrego stracha. Włoch się mylił, Cyprjan nie był tchórzem.
Dwieście kroków przed wskazanym celem już rozpoznał jakie to straszne mrowisko. Był to bowiem olbrzymi lew, lwica i 3 małe lwiątka, leżące na ziemi i śpiące spokojnie na słońcu, jak zwykłe koty.
Huk kopyt Templara obudził lwa. Podniósł głowę, ziewnął i ukazał przytem dwa rzędy straszliwych zębów i gardziel, w którym 10 letnie dziecko wygodnie mogłoby się pomieścić. Na szczęście, zwierzę prawdopodobnie nie było głodne, bo pozostało nieruchome, patrząc obojętnie na jeźdźca, który się doń zbliżył na dwieście kroków.
Cyprjan położył rękę na cynglu karabina i czekał 3 minuty, co jego ekscelencja lew postanowi. Przekonawszy się, iż tenże nie miał złych zamiarów, inżynier postanowił nie naruszać spokoju tej szanownej rodziny i, skierowawszy konia, wrócił galopem do towarzyszy.
Ci, pomimo woli podziwiać musieli odwagę i zimną krew francuza, przyjęli go też z głośnymi okrzykami uznania.
– Byłbym przegrał zakład, panie Hilton, powiedział Cyprjan.
Tegoż wieczora dotarli do brzegu Limpopo i rozłożono się tam obozem.
Pomimo przestrogi Hiltona, Friedel uparł się nałowić miskę ryb na wieczerzę.
– Nie czyń tego, towarzyszu, zapewniam cię, iż w Bush-Veld nie zdrowo przebywać nad brzegiem rzeki, ani też…
– Ba, ba, już nieraz widziałem takich śmiałków, przerwał mu niemiec z uporem właściwym tej rasie.
– Oho, a cóż w tem może być złego, rzekł Pantalacci, czy polując na dzikie kaczki, nie stałem godzinami w wodzie?
– To nie to samo, odpowiedział Hilton.
– Ach, to wszystko jedno, utrzymywał neapolitańczyk, mój kochany Hiltonie lepiej byś się zajął przyniesieniem puszki z serem do mego makaronu, jak odmawianiem towarzysza od łowienia ryb; będzie to miłą odmianą w naszem peżywieniu.
Bez namysłu poszedł Friedel na połów i wrócił dopiero do obozu wieczorem.
Uparty rybak jadł wieczerzę z dobrym apetytem, lecz w nocy napadły go silne dreszcze. Nad ranem, gdy szykowano się do dalszej drogi, miał tak silną gorączkę, iż nie mógł dosiąść konia. Kazał się położyć na słomie, wyścielającej wnętrze wozu i prosił, aby podróży nie przerywano.
Zastosowano się do jego życzenia. W południe bredził i był zupełnie nieprzytomny, O 3-ej po południu zakończył życie.
Zmarł na malarję.
Wobec tego nagłego zgonu, Cyprjan nie mógł się opędzić myśli, iż Pantalacci przyczyczynił się do tego swemi radami.
– A widzicie, iż miałem słuszność, utrzymując, że niezdrowo jest nad wieczorem łowić ryby, rzekł z filozoficznym spokojem Hilton.
Zrobiono krótki przystanek, aby pochować j towarzysza.
Był to w prawdzie rywal, nieprzyjaciel prawie, lecz Cyprjan dziwnie był wzruszony tym pogrzebem, wśród pustyni. Myślał sobie, że gdyby jego przypadek podobny trafił, to pochowają go też pośród tych piasków i ani łzy rodziny, ani żal przyjaciela, towarzyszyć mu nie będą na tej ostatniej drodze.
Następnego dnia i koń biednego Friedla, który szedł uwiązany za wozem, dostał również malarji i zakończył dni swoje; nie długo więc biedne zwierzę przeżyło swego pana.
Na północ od Limpopo.
rzez trzy dni daremnie nasi podróżni szukali brodu do przeprawienia się przez rzekę. Włóczący się kafrowie, podjęli się ich przeprowadzić.
Kafrowie w tej stronie są to biedacy, których panująca tu rasa Betchuanów zmusza do niewolniczej pracy bez jakiegokolwiek wynagrodzenia; w dodatku obchodzą się z nimi srogo i zakazują pod karą śmierci jadać mięso. Jeżeli Macalacca (tak ich nazywają) spotka zwierzynę, wolno mu ją zabić, pod warunkiem, że przyniesie ją swemu panu, który mu zato ofiaruje wnętrzności, tak jak europejski strzelec swemu psu.
Macalacca nie posiada zatem żadnej własności, ani chaty, ani nawet butelki zrobionej z dyni. Chodzi po świecie bez ubrania, okręcony w pasie kiszkami bawolemi, które zawierają zapas wody i mają wygląd kiełbasy.
Dzięki sprytowi kupieckiemu, Bardik prędko dowiedział się, że Macalacca, pomimo swego ubóstwa, posiadają kilka strusich piór, zaproponował im je odkupić. Zgodzili się natychmiast, obiecując przynieść wieczorem.
– A masz ty pieniądze? zapytał się Cyprjan Bardika.
Bardik uśmiechnął się i pokazał garść guzików miedzianych, które uzbierał podczas swego pobytu w kopalni.
– Ależ to nie pieniądze, jakże ty możesz tak oszukiwać biedaków! gniewał się nań inżynier.
Bardik niemógł zrozumieć dlaczego zamiary jego są nieuczciwe.
Jeżeli Macalacca wezmą moje guziki wzamian za pióra, to cóż w tem złego? przecież pióra nic ich niekosztują, bo je znaleźli, nawet niewolno im je posiadać. A guzik jest użyteczniejszym od pióra. Czemuż taka zamiana ma być wzbronioną?
Rozumowanie to było dość dziwnem, Cyprjan jednak przekonawszy się, że na wpół dziki służący nie rozumie niemoralności swoich zamiarów, zostawił go w spokoju.
Wieczorem, przy blasku pochodni interes został ubitym. Macalacca z obawy, aby ich nie oszukano, przynieśli kosze z kukurydzą i, zagłębiwszy je w ziemię, podpalili, co oświetlało cały obóz. Następnie wyjęli z ukrycia strusie pióra i zaczęli oglądać guziki Bardika.
Targ był długi i głośny. Dzicy podnieśli wrzawę i twarze im się zaogniły ze wzruszenia. W tem wrzawa ucichła. Wysoki negr, udrapowany w czerwony płaszcz z bawełnianej materji, (zwykła oznaka naczelników pokolenia), wyszedł z gąszczu prosto na targujących się.
Silnemi uderzeniami kija okładał złapanych na gorącym uczynku Macalacca.
Lopepe!… Lopepe! krzyczeli biedni dzicy, pierzchając jak stado szczurów na wszystkie strony.
Oddział wojaków, wyszedłszy z zasadzki, zastąpił im drogę.
Lopepe kazał sobie natychmiast wręczyć guziki i, obejrzawszy je przy świetle, włożył do skórzanej torby, którą był opasany. Potem zbliżył się do Bardika, odebrał trzymane w ręku pióra i schował je również
Biali widzowie zachowali się spokojnie i nie wiedzieli jak postąpić, gdy sutuację rozwiązał Lopepe, zbliżając się do nich i prawiąc im długą przemowę, z której ani słowa nie rozumieli.
Tylko Hilton, który rozumiał parę słów z mowy betchuanów, pojął jej sens. Naczelnik skarżył się, że pozwolili Bardikowi handlować z jego poddanymi. Towary zabrane uważał za kontrabandę i pytał, co ma z nimi zrobić.
Pantalacci chciał mu je zostawić, ale Hilton i Cyprjan obawiali się, że gdy odrazu okażą taką zgodność, naczelnik posądzi ich o obawę i stanie się wymagającym. Oświadczyli więc, że guziki może zatrzymać, a pióra ma oddać.
Lopepe wahał się, lecz błyszczące w ciemności lufy fuzji i rewolwerów zaimponowały mu i radziły ustąpić. Oddał więc pióra. Odtąd inteligentny ten dziki naczelnik okazywał się bardzo przyjacielskim, usiadł przy ognisku, wyjął tabakierkę i poczęstował tabaką europejczyków a także Lîego i Bardika. Szklanka wódki, którą go poczęstował neapolitańczyk wprawiła go w doskonały humor i, gdy po godzinie milczącego siedzenia, żegnał się, zaprosił wszystkich do odwiedzenia go w jego kraalu
Po jego odejściu udano się na spoczynek, tylko Cyprjan owinięty kocem wpatrywał się w gwiaździste niebo. Inżynier myślał o swojej rodzinie, która nie przeczuwała jakie przygody zapędziły go w pustynie afrykańskie. Myślał też o Alicji, spoglądającej może również w tej chwili na gwiazdy.
Dumał tak słodko, a cisza zupełna na równinie dodawała poezji jego marzeniom.
W tem doleciały go dziwne stąpania i niepokój zamkniętych w ogrodzeniu bawołów.
Nie namyślając się długo, pochwycił leżący obok bat i udał się do legowiska zwierząt!
Nie mylił się, obce jakieś zwierzę zbudziło ze snu bawołów. Na wpół jeszcze senny ciął Cyprjan bez namysłu batem przez łeb przybłędę. Strasznym rykiem odpowiedziano na tę obelgę. Był to bowiem lew, a Cyprjan uderzył go, jakby zwykłego królika.
Zaledwie zdążył inżynier wyjąć rewlower, który nosił za pasem i odskoczyć w bok, gdy zwierzę nań się rzuciło. Silne pazury szarpały go za ramię i powalił się wraz z lwem na piasek. Rozległ się strzał; król pustyni w konwulsyjnych drganiach tarzał się czas jakiś, aż nareszcie wyciągnął się nieruchomy. Cyprjan, nie tracąc zimnej krwi, drugą swobodną ręką przyłożył rewolwer do samego ucha lwa i wystrzałem strzaskał mu łeb.
Rozbudzeni hałasem, nadbiegli towarzysze Cyprjana i uwolnili go z leżącego na nim zwierzęcia. Rany jego były nieznaczne. Lî mu je obandażował płótnem zwilżonem wódką. Zaniesiono go na wóz i Bardik stanął na straży, na resztę nocy. Zaledwie świtało, gdy rozległ się głos Hiltona, wołający ratunku. Nowe jakieś nieszczęście!
Hilton leżał zupełnie ubrany na wozie i urywanym od przerażenia głosem mówił, nie czyniąc najmniejszego poruszenia.
– Wąż owinął się o moje prawe kolano, pod spodniami, na litość Boską, nie mówcie głośno, bo mnie zgubicie, postarajcie się coś zrobić, aby mnie uratować.
Oczy jego od strachu rozszerzyły się, a twarz śmiertelna okryła bladość.
W około prawego kolana rzeczywiście zauważyć było można lekkie wzdęcie ubrania. Położenie było groźne.
Hilton utrzymywał, że przy pierwszem poruszeniu, wąż może go ugryść.
W tem zamieszaniu i ogólnem przerażeniu, Bardik podjął się oswobodzić Hiltona od napastnika. Zaopatrzył się niebawem w nóż myśliwski swego pana, zbliżył się cicho do Hiltona i oczami badał przez kilka sekund położenie gada. Oczywiście szukał położenia głowy węża, Nagle wyprostował się i silnym uderzeniem zanurzył ostrą stal w kolano Hiltotona.
– Możesz pan gada strząsnąć, już nie żyje, – rzekł Bardik, pokazując w uśmiechu swe białe zęby.
Hilton usłuchał machinalnie i potrząsł nogą, wąż spadł u stóp jego.
Była to czarna żmija, zaledwie pół cala szeroka, lecz której najmniejsze ukłócie byłoby śmiertelne. Młody kafr z nadzwyczajną zręcznością pozbawił ją głowy.
Ubranie Hiltona przebite było zaledwie na 6 ctm. a naskórek nietknięty!
Cyprjan był bardzo oburzony na Hiltona, który nie uważał za właściwe podziękować swemu wybawcy. Wydawało mu się widać rzeczą bardzo zwyczajną, że kafr go od niechybnej śmierci uratował.
– Pański nóż posiada rzeczywiście dobre ostrze, zauważył tylko Hilton, podczas gdy Bardik był zajęty oczyszczaniem noża.
Śniadanie zatarło nieco wrażenia tej pełnej przygód nocy. Składało się ono wprawdzie tylko z jednego strusiego jaja smażonego w maśle, ale wystarczyło zupełnie do nasycenia 5 ludzi.
Lekka gorączka wprawdzie dokuczała Cyprjanowi skutkiem ran zadanych mu przez lwie pazury, lecz upierał się odwiedzić wraz z towarzyszami Lopepa. Obóz zostawiono pod opieką Lîego i Bardika, poruczono im również zdjąć skórę ze lwa, i konno udano się z wizytą.
Betchuanin oczekiwał gości, otoczony swoją gwardją, u wejścia do kraalu. Po za nim stały dwa rzędy kobiet i dzieci, patrząc ciekawie na przybyłych.
Ogólny wygląd kraalu był dość nędzny, pomimo niezłej budowy półokrągłych chat. Chata Lopepa znacznie większa od innych, we środku wybitą była słomianemi matami. Tu Lopepe zaprowadził swoich gości, wskazał im trzy drewniane stołki i usiadł sam, podczas gdy jego wojownicy uformowali półkole po za nim.
Po wyrzeczeniu powitalnych słów, gospodarz poczęstował gości szklanką napoju, dotknąwszy się jej poprzednio ustami, aby gości przekonać, że napój nie jest zatrutym. Po tak uprzejmych zaprosinach trzeba było pić to piwo betchuańskiego wyrobu, choć było wstrętnem.
Pantalacci nie zaniedbał skrzywić się za każdym łykiem, zapewniając, że szklanka Lacrymae Christi lepiej by mu smakowała.
Następnie przyszła kolej na interesy. Lopepe gorąco pożądał nabycia fuzji; ofiarował za nią dobrego konia i 150 funtów kości słoniowej. Pomimo szczerej ochoty, nie można mu było dogodzić, bo prawa kolonjalne srogo zabraniają europejczykom sprzedaży broni palnej kafrom. Wyjątkowego pozwolenia może udzielić gubernator. Na pocieszenie ofiarowano gospodarzowi koszulę flanelową, łańcuszek stalowy i flaszkę rumu. Były to znaczne podarunki dla czarnego i głośno wyraził swoje zadowolenie z otrzymanych darów.
Chętnie też służył ze wszelkiemi objaśnieniami, których za pośrednictwem Hiltona od niego żądano.
Dowiedziano się tedy, że młody kafr podobny z opisu do Matakita, przechodził przez kraal przed pięciu dniami. Szukał on przejścia przez Limpopo i udał się na północ, w góry.
Lopepe zapewnił ich również, że jego dobry przyjaciel, władca tego kraju, wielki, niezwyciężony wojownik Tonaia, nie uczyni im nic złego.
Wiadomość ta ucieszyła naszych podróżnych. Widocznie byli oni na dobrym śladzie; Matakita już wolniej ucieka, nie może więc zbyt daleko od nich się znajdować.
Wróciwszy do obozu, zastali Lîego i Bardika wielce zaniepokojonych.
Opowiadali oni, że oddział wojowników okrążył ich i groźnie badał powody przebywania w kraju Betchuanów, domagając się odpowiedzi, czy nie są szpiegami, chcącymi dowiedzieć się o liczbie wojowników wielkiego króla Tonaia; gdyby tak w istocie było, oświadczyli, że jak tylko przestąpią granice jego państwa, nie będą robili sobie z nimi ceremonji.
Zwykle tak odważny Bardik był temi groźbami ogromnie przerażony i zapewniał, że wielki Tonaia lubi bardzo skracać ludzi o długość głowy.
Co robić? czy nie zwracać uwagi na te groźby? Trudne to pytanie. Wojownicy, chociaż ich było trydziestu, nie zrobili im nic złego, ani też nic nie ukradli. Był to szczegół ważny. A może udać się wprost do Tonaia, wyjawić mu cel podróży i ująć go podarkami? Po krótkim namyśle zdecydowano się na ten ostatni projekt i ruszono w drogę.
Chęć osiągnięcia celu, była silniejszą nad wszelkie obawy.
Rozdział XV
Spisek.
o tygodniowej podróży przybyła ekspedycja do kraju, który w niczem nie był podobny do przebytego poprzednio. Zbliżano się do pasma gór, według wszelkiego prawdopodobieństwa, celu ucieczki Matakita. Okolica skutkiem obfitości rzek miała bogatą roślinność i zwierzostan.
Pierwsza dolina, która się otworzyła dla podróżnych, była tak rozkoszną, że sam widok jej pokrzepił zwątlone ich siły. Pomiędzy dwiema, szmaragdowej zieleni łąkami, płynął strumień tak kryształowo przejrzysty, iż dno jego wszędzie było widocznem. Liczne drzewa owocowe rosły na pagórkach, na oświetlonej słońcem równinie roiły się całe stada czarnych antylop i bawołów, w niewielkiej odległości biały Rhinoceros wlókł się ciężkim krokiem do rzeczki, aby w niej swe cielsko zanurzyć. Ukryte w gąszczu ziewały dzikie zwierzęta, a leśny osieł podnosił swój brzydki głos. Po drzewach zaś tysiące małp goniło się zawzięcie. Cyprjan i towarzysze jego stanęli na pagórku, podziwiając ten obraz. Byli nareszcie w tej dziewiczej Afryce, gdzie królami są krwiożercze zwierzęta, nieznające niebezpieczeństwa broni palnej.
Również dziwiło ich nagromadzenie licznych odmian zwierząt jak na obrazie malarza, który by chciał skupić wszelkie ich rasy na płótnie. Mieszkańców ta piękna okolica posiadała bardzo mało, tak, że porównać ją można do pustyni.
Jeszcze słoniów brakuje, aby obraz ten uzupełnić, – zawołał zachwycony Cyprjan.
Usłyszawszy te słowa, Lî wskazał mu, wyciągając ramię w stronę łąki graniczącej z lasem, szarą masę, którąby można wziąć za skały, – było to stado słoni. Zdawało się, że jest ich tam tysiące.
– Ty znasz się zatem ze słoniami? pytał Cyprjan Lîego, gdy ustawiał namioty na nocleg.
Lî błysnął kosemi oczami.
– Byłem przez dwa lata pomocnikiem strzelca na wyspie Ceylon – odpowiedział skromnie Lî.
Ach, gdyby to można ze dwóch upolować, zauważył Hilton, jakaż by to przyjemność była!
– A tak, jest to zwierzyna warta prochu, dodał Pantalacci, dwa kły słonia są dobrą zdobyczą, a nasz wóz pomieściłby ich cztery tuziny. Wiecie towarzysze, że toby nam wróciło koszty podróży!
– Pyszna myśl! zapalił się Hilton. Czemu nie spróbować tego przed wyruszeniem w dalszą drogę?
Postanowiono zatem zapolować na słonie o świcie, poczem zjedzono z apetytem kolację i udano się na spoczynek, wyjąwszy Hiltona, który został na straży dla pilnowania ognia.
Dwie godziny siedział tak przy ogniu i sen kleił mu powieki, gdy nagle uczuł lekkie szturgnięcie w łokieć.
Ocknął się niebawem i ujrzał przed sobą Pantalacciego.
– Nie mogę spać, przyszedłem, aby tu z panem posiedzieć rzekł, i usiadł koło ognia.
Ach, to dobrze, zamienimy się, pan popilnujesz ognia, a ja pójdę się przespać nawozie.
– Nie, poczekaj pan, mam z nim do pomówienia.
Pantalacci obejrzał się w około, czy kto nie podsłuchuje, przyciszonym głosem zaczął mówić.
– Czy polowałeś już kiedyś na słonie?
Tak, odpowiedział Hilton – dwa razy.
– A więc wiesz, jakie polowanie to przedstawia niebezpieczeństwo. Słoń jest tak przezorny, tak mądry, że człowiek rzadko kiedy wychodzi zwycięzcą w walce z nim.
– Prawda, jeśli polują niezręczni strzelcy, przyznał Hilton, lecz dobry strzelec, uzbrojony w eksplodujące naboje, niema się znów czego obawiać.
– Wiem o tem – odpowiedział neapolitańczyk, jeżeliby jednak jakiś przypadek zdarzył się jutro francuzowi, byłaby to niepowetowana szkoda dla nauki!
– Prawdziwe nieszczęście, potwierdził Hilton, śmiejąc się złośliwie.
– Dla nas nieszczęście to nie byłoby tak wielkiem, począł znów Pantalacci, zachęcony śmiechem towarzysza.
Gdybyśmy we dwóch odnaleźli Matakita z djamentem, możnaby się wówczas ułożyć…
Dwaj ci ludzie zamilkli, snując w myśli zbrodnicze zamiary.
– Tak, we dwóch łatwiej się porozumieć niż we trzech, powtórzył neapolitańczyk i nagle zamilkł, oglądając się w około z obawą.
– Nie widzisz pan tam cienia jakiegoś? – zapytał.
Hilton, pomimo doskonałego wzroku, nic nie zauważył w okolicy obozowiska.
To nic, może to cień pada od bielizny, którą chińczyk rozpostarł na rosie.
Po chwili milczenia Pantalacci znowuż rzecz swą ciągnął dalej, mówiąc przyciszonym głosem.
– Gdybym tak mógł mu wyjąć naboje z fuzji, żeby nie zauważył; podczas polowania stojąc za nim, strzeliłbym do słonia, któryby rzucił się na niego, i rezultat byłby osiągnięty!
– Jest to jednak bardzo ryzykowne, – odparł Hilton.
– Ba, już ja to urządzę, poprowadzę tak, jak gdyby stało się to samo z siebie.
Po upływie godziny, gdy włoch wrócił do obozu, zastał Cyprjana, Bardika i Lîego pogrążonych w śnie głębokim. Tak mu się przynajmniej zdawało; gdyby jednak był przebieglejszym, zauważyłby, iż głośne chrapanie chińczyka mogło być udanem.
O świcie wszyscy obudzili się. Pantalacci skorzystał z chwili, gdy Cyprjan udał się do strugi dla umycia się, aby mu z broni wyciągnąć naboje.
Bardik przyrządzał wówczas kawę, a chińczyk zbierał bieliznę, rozwieszoną podczas nocy na swoim sławnym sznurze, rozciągniętym pomiędzy dwoma olbrzymiemi Baobami.
Po wypiciu kawy dosiedli koni, zostawiając obóz i bawoły pod opieką Bardika.
Lî prosił o pozwolenie towarzyszenia swemu panu i uzbroił się tylko w nóż myśliwski.
Po półgodzinnym marszu dosięgli miejsca, gdzie wczoraj zauważono słonie.
Powietrze było łagodne i przezroczyste. Na olbrzymiej łące, której trawa jeszcze błyszczała kroplami rosy, śniadało właśnie około 300 słoni. Dziatwa podskakiwała wokoło swych matek i ssała swoją ranną porcję; starsi nurzali głowy w soczystej trawie, poruszając olbrzymiemi uszami.
Cisza i spokój tego widoku miały w sobie coś podniosłego, i Cyprjan wzruszony proponował swym towarzyszom zaniechanie projektowanych mordów.
– Po co zabijać te nieszkodliwe zwierzęta – mówił, czyż nielepiej zostawić je w spokoju wśród tego zacisza?
Pantalacciemu zamiar ten z różnych przyczyn nie przypadał do gustu.
– Po co zabijać? – kpił z Cyprjana, aby zdobyć kilka centnarów kości słoniowej, a może, panie Méré, boisz się tych dużych zwierząt?
Cyprjan wzruszył ramionami, nie odpowiadając na bezwstydną zaczepkę, a widząc, że towarzysze jego idą dalej w las, przyłączył się do nich.
Znajdowano się wówczas już tylko o 200 metrów od zwierząt. Dzięki okoliczności, iż zbliżano się pod wiatrem i w cieniu wielkich drzew, obdarzone czułym słuchem słonie nie zauważyły jeszcze konnych strzelców.
– Teraz musimy się rozdzielić, rzekł Pantalacci, każdy niech celuje do innej sztuki, ogień dać na komendę, bo słonie, pewnie po pierwszym strzale, rozpierzchną się. Projekt ten wykonano. Pantalacci poszedł na prawo, Hilton na lewo, Cyprjan znalazł się w pośrodku i każdy z nich ostrożnie podkradał się coraz bliżej.
Ku największemu zdziwieniu uczuł nagle Cyprjan obejmujące go ramiona, i Lî szepnął: to ja, panie, nie mów nic, zaraz dowiesz się dlaczego. Twoja broń jest bez naboi, lecz nie lękaj się, wszystko pójdzie dobrze.
W tej chwili rozległ się ostry gwizd, hasło umówione do ataku, jednocześnie padł strzał, jeden jedyny po za plecami Cyprjana. Gdy tenże odwrócił się ujrzał Pantalacciego, usiłującego ukryć się za drzewami. W tej chwili jednak coś ważniejszego zajęło jego uwagę.
Słoń, raniony strzałem, wpadł z wściekłością na niego. Reszta, jak to przewidział neapolitańczyk, rzuciła się do ucieczki z tupotem, od którego zadrżała ziemia na 2000 metrów w około.
Uwaga, krzyknął Lî, czepiając się wciąż jeszcze Cyprjana. Jak słoń rzuci się na pana, zwróć Templara na bok, uciekaj w ten gąszcz, niechaj cię słoń ściga, a ja za resztę odpowiadam.
Cyprjan usłuchał machinalnie.
Z podniesioną trąbą, zakrwawionemi ślepiami, wyszczerzając groźne kły, z niepojętą szybkością rzucił się nań gruboskóry olbrzym.
Templar okazał swe zdolności, posłuszny naciskowi cugli, popędził jak strzała na prawo, słoń za nim.
Chińczyk z nożem w ręku wślizgnął się pod krzew, który ukazał poprzednio swemu panu.
– Tam, tam, pod ten krzew, daj się pan ścigać, wołał raz jeszcze.
Cyprjan, nie zdając sobie sprawy z zamiarów chińczyka, nasłuchiwał jednakże, okrążając krzew. Słoń wściekły daremnym dwukrotnym atakiem, ku wielkiemu zdziwieniu Cyprjana, ukląkł na prawe kolano.
Z nieporównaną zręcznością Lî, leżąc na wysokiej trawie, w stosownej chwili wślizgnął się między nogi zwierzęcia i, jednem uderzeniem noża, przebił ścięgno pod piętą jego w miejscu, które u człowieka nazywa się ścięgnem Achyllesowem.
Tak postępują hindusi, polując na słonie i Lî, zapewnie podczas pobytu swego na wyspie Cejlon, nieraz musiał się ćwiczyć, aby z tak zimną krwią i pewnością niezrównaną wykonywać ten manewr.
Powalony, bezwładny, leżał słoń na trawie, ruszając tylko głową potężną; krew, uchodząca z rany, pozbawiała go sił z każdą chwilą.
Hurra! – brawo, wołali jednocześnie Pantalacci i Hilton, którzy się do miejsca walki zbliżyli.
Trzeba strzałem w oko koniec z nim zrobić, rzekł Hilton, uczuwając nieprzeparte pragnienie przyjęcia czynnego udziału w tym dramacie.
Rozległ się strzał i kula strzaskała łeb czworonogiego olbrzyma. Drgnął raz jeszcze i legł na murawie nieruchomy, podobny do szarego zrębu skały.
– Już skończył, zawołał Hilton, zbliżając się konno ku słoniowi, aby mu się zbliska przyjrzeć,
– Czekaj, nie zbliżaj się, mówił wzrokiem chińczyk do swego pana.
Straszne, nieuniknione, następstwo tej walki, nie dało na siebie długo czekać.
Zaledwie Hilton zbliżył się do słonia i nachylił się, aby go żartem wziąć za olbrzymie ucho. olbrzym podniósł trąbę i w mgnieniu oka objął nią zbyt ciekawego strzelca, miażdżąc mu kolumnę pacierzową i mózg z taką błyskawiczną szybkością, że przerażeni widzowie nie mieli czasu przyskoczyć z pomocą.
Hilton krzyknął raz tylko. Po upływie trzech sekund została z niego tylko krwawa masa, na którą powalił się szary olbrzym, aby więcej nie powstać.
– Wiedziałem, iż idzie o jego życie, rzekł chińczyk, żaden słoń nie zaniedba przy sposobności, w ostatnich konwulsjach, zemścić się na wrogu.
Słowa te były jedyną mową pogrzebową nad resztkami Hiltona.
Cyprjan pod wrażeniem świeżej zdrady, widział w tym wypadku słuszne zadosyć uczynienie dane mu przez opatrzność i łotr, który go chciał oddać na pastwę dzikiego zwierzęcia, sam przez nie zginął!
Co myślał o całym tym wypadku Pantalacci, naturalnie przed nikim się nie zwierzył.
Chińczyk tymczasem nożem wykopał dół i przy pomocy Cyprjana pochował szczątki towarzysza wyprawy.
Praca ta zajęła sporo czasu; słońce już zbliżało się ku południowi, gdy myśliwi wrócili do obozu.
Jakże się zdziwili, nie zastawszy Bardika przy wozie.
Bardik zniknął!…