Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Czarne Indye

(Rozdział XI-XV)

 

45 ilustracji Jules-Descartesa Férata

Nakładem Gebethnera i Wolffa

1909

 

indie02.jpg (28413 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział XI

Damy ogniste.

 

osiem dni po wyżej opisanych wypadkach, przyjaciele Jamesa Starr byli bardzo zaniepokojeni. Inżynier znikł bez żadnego powodu. Dowiedziano się od jego służącego, że wsiadł na statek w Grantonpier, a kapitan statku »Książę Walii« zeznał, że go wysadził na brzeg w Stirling. Ale od tej chwili ani śladu o Jamesie Starr. Szymon Ford w liście swoim zalecił mu sekret, dlatego też inżynier nikomu nie mówił o swojej wycieczce do kopalni Aberfoyle.

W całym Edynburgu mówiono o tajemniczem zniknięciu inżyniera. Pan W. Elphiston, prezes »Instytucyi królewskiej« doręczył swym kolegom list, jaki był otrzymał od Jamesa Starr, w dniu jego wyjazdu, donoszący, że nie będzie mógł być obecnym na następnem posiedzeniu. Dwie czy trzy osoby jeszcze podobneż okazały listy. Wszystko to dowodziło, że James Starr opuścił Edynburg i o tem wszyscy byli przekonani, ale co się z nim stało, tego nikt nie wiedział. U takiego człowieka jak inżynier nadzwyczaj regularnego we wszystkiem, ta przedłużająca się nieobecność, musiała zadziwić najpierw, a następnie niepokoić każdego z tych, którzy się nim interesowali.

Żaden ze znajomych i przyjaciół inżyniera nie pomyślał nawet o tem, by ten był mógł wyjechać do Aberfoyle. Wiedziano, że nie lubił nawet wspominać o miejscu, które było terenem jego pracy dawniejszej. Nigdy tam jego noga nie postała od chwili, gdy ostatnia beczka węgla została wydobytą. Ponieważ jednak statek go wysadził przy stacyi Stirling, zaczęto robić poszukiwania w tych stronach.

Wszystkie jednak poszukiwania na nic się nie zdały. Nikt nie widział inżyniera w całej okolicy. Jeden Jakób Ryan, który go spotkał w towarzystwie Henryka na jednym z przystanków szybu Yarow, mógłby dać pewne objaśnienie w tym względzie. Ale jak wiemy, Jakób pracował na folwarku Melrose, o czterdzieści mil stamtąd, na południo-zachód hrabstwa Renfrew, i ani się spodziewał, by się tak niepokojono nieobecnością Jamesa Starr. Zatem w osiem dni po spotkaniu, Jakób Ryan byłby wyśpiewywał jak dawniej na wieczornicach w Irvine, gdyby i on nie miał powodu do niepokoju, o którym niżej pomówimy.

James Starr był człowiekiem zanadto znanym i poważanym nie tylko w Edynburgu ale i w Szkocyi całej, ażeby jaki fakt jego dotyczący mógł pozostać nie spostrzeżony. Lord prefekt, pierwszy urzędnik w Edynburgu, radcy, sędziowie, którzy po większej części byli przyjaciółmi inżyniera, nakazali wszędzie poszukiwania. Rozpuszczono ajentów na wszystkie strony, ale niczego się nie dowiedziano.

Trzeba więc było umieścić w głównych dziennikach Zjednoczonego Królestwa ogłoszenie o zniknięciu inżyniera Jamesa Starr, podając jego rysopis i oznaczając datę, pod którą opuścił Edynburg. Obawy były wielkie w całym świecie uczonym Anglii, sądzono bowiem, że zginął bezpowrotnie jeden z najznakomitszych jego członków.

Równocześnie z osobą Jamesa Starr, przedmiotem niepokoju i żywych rozpraw, był syn Szymona, Henryk. Tylko zamiast zajmować opinie publiczną, niepokoił jedynie swego przyjaciela Jakóba Ryan.

Przypominają sobie czytelnicy, że przy spotkaniu w szybie Yarow, Jakób Ryan zaprosił Henryka na zabawę doroczną w Irvine, która miała się odbyć za tydzień. Henryk przyjął zaproszenie i obiecał, że się na nią stawi. Jakób Ryan wiedział, gdyż nieraz tego doświadczył, że można było liczyć na słowo towarzysza.

Otóż na uroczystości w Irvine nie brakło ani śpiewów, ani tańca, ani uciech wszelkiego rodzaju, niczego, prócz obecności Henryka Ford.

Z początku Jakób miał mu to za złe, ponieważ nieobecność przyjaciela psuła dobry humor. Taki był tem przygnębiony, że mu aż pamięć nie dopisywała i po raz pierwszy nie mógł dokończyć śpiewki, którą rozpoczął i która zwykle wywoływała wielkie oklaski.

Trzeba nadmienić, że ogłoszenie o zniknięciu Jamesa Starr nie wpadło dotąd do rąk Jakóba. Poczciwy ten chłopiec niepokoił się jedynie nieobecnością Henryka, mówiąc sobie, że tylko ważna jakaś okoliczność mogła była wpłynąć na niedotrzymanie słowa. To też nazajutrz po zabawie, Jakób miał zamiar udać się koleją z Glasgowa do sztolni Dochart i byłby to uczynił, gdyby nie wypadek, którego o mały włos życiem nie przypłacił. Oto co się stało w nocy 12-go grudnia. W istocie fakt był tego rodzaju, że przyznawał słuszność wszystkim wyznawcom istnienia światów nadprzyrodzonych, a ci byli bardzo licznie reprezentowani na folwarku Melrose.

Irvine, małe miasteczko nadmorskie w hrabstwie Renfrew, liczące zaledwie siedem tysięcy mieszkańców, zbudowane jest przy zakręcie, jaki tworzy po stronie szkockiej zatoka Clyde. Port w tem miejscu dosyć zabezpieczony od wiatrów szerokiego morza, oświecony jest jasnem światłem, które wskazuje miejsce stosowne do wylądowania tak, że żeglarz uważny i roztropny pomylić się nie może. To też rozbicia okrętów zdarzały się rzadko na tej stronie wybrzeża, a okręty, któreby chciały wejść do zatoki Clyde, udając się do Glasgowa, lub też wjechać do zatoki małej Irvine, mogły płynąć bezpiecznie, nawet podczas ciemnych nocy.

Gdy miasto ma jakąkolwiek przeszłość historyczną, skoro jego zamek należał dawniej do jakiegoś Roberta Stuarta, niepodobna, aby nie posiadało ruin obecnie.

Otóż w Szkocyi wszystkie ruiny nawiedzane są przez duchy. Przynajmniej takie jest ogólne mniemanie.

Ruiny najdawniejsze i równocześnie najgorzej renomowane w tej części kraju, były właśnie ruiny zamku Roberta Stuarta, który nosił nazwę Dundonald Castle.

W czasie, gdy się toczy nasza opowieść, zamek Dundonald, jako schronienie wszystkich dyablików, błądzących po okolicy, był zupełnie opuszczony. Rzadko go odwiedzano na wysokości skały, którą zajmował ponad morzem, o dwie mile od miasta. Bywało czasem, że jakiś cudzoziemiec przybywał w celu zbadania tych starych szczątków historycznych, ale wtedy sam je zwiedzał. Żaden z mieszkańców Irvine nie byłby go tam zaprowadził za wszystkie skarby świata. W istocie, rozpowiadano sobie różne historye o »damach ognistych«, które nawiedzały stare zamczysko.

Najbardziej zabobonni twierdzili, że na własne oczy widzieli te fantastyczne istoty. Naturalnie Jakób Ryan był jednym z tych ostatnich.

Rzeczywiście, od czasu do czasu pojawiały się długie smugi ognia, bądź to na ścianie muru w połowie zburzonego, bądź na szczycie wieży, która wznosiła się nad ruinami Dundonald Castle.

Czy te ognie miały kształt ludzki – jak to zapewniano? Czy zasługiwały na nazwę »Dam ognistych«, którą im nadawali Szkoci okoliczni? Było to jedynie złudzenie mózgów łatwowiernych i nauka niezawodnie inaczej wytłómaczyłaby to zjawisko.

Bądź co bądź »damy ogniste« miały w okolicy reputacyę dobrze ustaloną, iż przebywają w starym zamku i odbywają w nim dziwne skoki i sarabandy. Jakób, chociaż był śmiałym i dziarskim chłopcem, nie byłby się jednak odważył przygrywać im do tańca na swojej dudzie.

– Stary Nick wystarcza im zupełnie – mówił – i nie potrzebuje mnie do dopełnienia swej piekielnej orkiestry!

Te dziwaczne zjawiska stanowiły zwykle temat bajań wieczornicowych. Jakób posiadał też cały repertuar legend o damach ognistych i był w swoim żywiole, gdy przyszło do opowiadania.

Podczas ostatniej wieczornicy, która zakończyła uroczystą zabawę w Irvine, i na której piwo »ale«, wódka i wisky płynęły obficie, Jakób Ryan zaczął znów opowieść na swój temat ulubiony ku wielkiej radości, a równocześnie ku wielkiej trwodze całego towarzystwa.

Wieczornica odbywała się w dużej stodole folwarku Melrose, na granicy wybrzeża. Tęgi ogień koksowy palił się na szerokim trójnogu, w samym środku zgromadzenia.

Na dworze burza szalała. Mgły gęste zakrywały fale, które silny wicher północno-zachodni spędzał do brzegu. Noc ciemna zupełnie, ani najmniejszego rozjaśnienia wśród chmur, choćby na chwilę. Ziemia, niebo i woda mieszały się w gęstych pomrokach, a gdyby jaki okręt chciał zawinąć do zatoki Irvine, niewątpliwie rozbiłby się o brzegi.

Maleńki port w Irvine nie jest bardzo uczęszczany, przynajmniej większe okręty omijają go zwykle.

Tego jednak wieczora jakiś rybak zapóźniony u wybrzeża, mógłby był widzieć ze zdziwieniem wielki statek, kierujący się w tę stronę. Gdyby się nagle rozwidniło, nie ze zdziwieniem, ale z trwogą patrzanoby na ten okręt, pędzony całą siłą wiatru, z rozpiętymi wszystkimi żaglami. I nie płonne byłyby obawy, bo gdyby nie trafił odrazu w wązki otwór zatoki, nie miałby już żadnego schronienia wśród strasznych skał wybrzeża. Jeżeli ten statek upierałby się przy swoim zamiarze, jakże zdoła się podnieść i na czas usunąć?

Wieczornica miała się ku końcowi, Jakób Ryan opowiadał ostatnią baśń, gdy nagle na zewnątrz rozległy się okrzyki trwogi. Jakób Ryan przerwał swe opowiadanie i wszyscy spiesznie opuścili stodołę.

Noc była ciemna. Deszcz długimi strumieniami siekł powierzchnię wybrzeża.

Dwóch czy trzech rybaków, opartych o skałę, wołało z całych sił. Jakób Ryan i jego towarzysze pobiegli w ich stronę.

Krzyki te nie odnosiły się jednak do mieszkańców folwarku ale do okrętu, który bezwiednie leciał na zgubę.

indie22.jpg (190260 bytes)

W istocie, ciemna masa widniała teraz w niewielkiej oddali. Był to okręt, łatwo dający się poznać po światłach, które nosił, białe na najwyższym maszcie, zielone poniżej, a czerwone u spodu. Widać go więc było, jak się zbliżał i pędził całą siłą ku brzegom.

– Okręt, na zatracenie idący? – zawołał Jakób Ryan.

– Tak jest – odrzekł jeden z rybaków – i teraz choćby chciał, nie mógłby już skręcić na bok.

– Sygnałów, sygnałów! – wołano na wszystkie strony.

– Jakich? – zapytał jeden z rybaków. – Na taki wicher niepodobna utrzymać ani jednej pochodni.

Podczas zamiany tych słów, wydawano nowe okrzyki. Ale niepodobna ich było słyszeć wśród tej niepogody. Załoga okrętu nie miała już najmniejszej nadziei ocalenia.

– Dlaczegóż pędzą w tę stronę? – zawołał rybak.

– Może chcą się tylko odbić? – rzekł drugi.

– Czyż kapitan nie widział latarni naszych? – zapytał Jakób Ryan.

– Chyba, że nie – odrzekł jeden z rybaków – chyba, że został oszukany przez jakiś pozorny…

Jeszcze nie dokończył zdania, gdy Jakób Ryan wydał straszliwy okrzyk. Niewiadome, czy go usłyszano z okrętu; w każdym razie zapóźno było, aby się ten mógł cofnąć z linii, o którą miał się niechybnie rozbić, a która bielała wśród nocy.

Ale i Jakób Ryan nie wydał okrzyku w tym celu. Stał obrócony plecami do morza. Towarzysze jego patrzyli również na punkt, znajdujący się o pół mili od brzegu.

Był to zamek Dundonald.

Długi jasny płomień widniał u szczytu starej wieżycy i kręcił się na wszyskie strony pod wpływem wichru.

– Dama ognista! – krzyknęli w wielkiej trwodze zabobonni Szkoci.

Co prawda, trzeba było bujnej imaginacyi, żeby ujrzeć podobieństwo ludzkiej postaci w tym ognistym płomieniu. Poruszany wichrem, zdawał się unosić czasem ze szczytu wieży tak, jakby miał zgasnąć, ale natychmiast niebieskawym płomykiem od spodu, łączył się z wieżą napowrót.

– Dama ognista! dama ognista! – wołali rybacy i wieśniacy z przerażeniem.

Teraz łatwo było zrozumieć wszystko. Widocznem było, że okręt zmylił drogę wśród ciemności i burzy nocnej, i że brał ten płomień, zapalony u szczytu zamku Dundonald, za ogień z Irvine. Sądził, że się znajduje u wejścia zatoki, leżącej na dziesięć mil wyżej na północ i pędził na skały, które go przyjąć nie mogły.

Cóżby można uczynić dla ratowania go, gdyby czas był jeszcze po temu? Możeby można wejść na ruiny i zgasić ten ogień, ażeby go więcej nie brano za latarnię morską z portu Irvine!

Bezwątpienia, trzeba było tak postąpić bezzwłocznie, ale któryż z tych Szkotów odważyłby się stawić czoło damie ognistej?

Może Jakób Ryan, bo był odważny, a łatwowierność jego, acz silna, nie mogłaby go wstrzymać od tego kroku.

Ale było zapóźno. Usłyszano straszny trzask wśród ryku żywiołów.

Okręt obrócił się tyłem. Ognie jego zagasły. Linia biaława znikła na chwilę, statek ją sobą pokrywał, pokładał się na bok i rozbijał o skały.

I w tejże chwili dziwnym zbiegiem okoliczności, długi płomień na zamku znikł, jakby zerwany siłą wichru z nad wieży. Morze, niebo i wybrzeże, pogrążyły się na nowo w ciemnościach.

– Dama ognista! – zawołał po raz ostatni Jakób Ryan, gdy to zjawisko nadziemskie znikło z przed jego oczów.

Wtedy ci zabobonni Szkoci, którzy nie mieli dosyć odwagi do zwalczenia urojonego niebezpieczeństwa, odnaleźli ją całą, gdy chodziło o ocalenie bliźnich. Za pomocą lin puszczonych w morze, rzucili się, uwiązani na nich, na pomoc rozbitemu okrętowi.

Udało im się szczęśliwie wyrwać kapitana i ośmiu ludzi z załogi z paszczy bałwanów; złożono ich na brzegu, ale niektórzy z ratujących, a w tej liczbie Jakób Ryan, zostali porozbijani o skały.

Był to okręt norwegski »Motala«, naładowany drzewem i dążący do Glasgowa.

Rzeczywiście, kapitan mylnie kierowany płomieniem z wieży Dundonald, uderzył bokiem o skały, zamiast opłynąć zatokę Clyde.

A teraz »Motala« leżała rozbita i tylko gdzieniegdzie pływały jej szczątki, uderzane co chwila o skały nadbrzeżne.

 

Rozdział XII

Wyprawa Jakóba Ryan.

 

akób Ryan i trzej jego towarzysze, tak jak on ranni, zostali przeniesieni do jednego z pokojów folwarku Melrose, gdzie ich otoczono troskliwą opieką.

indie23.jpg (182457 bytes)

Jakób ucierpiał najwięcej, bo w chwili, gdy z liną u pasa rzucił się do morza, bałwany wściekłe rozbiły go o skały. O mało co, że go towarzysze martwego nie wynieśli na wybrzeże.

Poczciwy chłopiec został więc przykuty do łoża na kilka dni, co go bardzo gniewało. Ale ponieważ pozwolono mu śpiewać, ile zechce, uzbroił się w cierpliwość i folwark Melrose rozbrzmiewał teraz o każdej porze głośnem pieniem. Skutkiem tego wypadku, opanował go jeszcze większy strach przed tymi dyablikami i chochlikami, które bawią się, męcząc biednych ludzi i całą katastrofę okrętu »Motala« im przypisywał. Źleby się wybrał, ktoby mu chciał dowodzić, że damy ogniste nie istniały i że płomień tak nagle wybuchający z pośród ruin, był jedynie zjawiskiem czysto fizycznem.

Żadne dowodzenie by go nie przekonało. Jego towarzysze bardziej jeszcze od niego byli łatwowierni i uparci.

Twierdzili, że jedna z dam ognistych sprowadziła umyślnie okręt »Motala« do brzegu. Któżby ją za to chciał karać! Sędziowie i urzędnicy magistratu mogą nakazywać, jakie chcą poszukiwania w tym względzie. Nie więzi się ognia, nie okuwa w więzy istoty niepochwytnej. A urzędowe śledztwo, dokonane później, sprzyjało przynajmniej pozornie temu zabobonnemu sposobowi tłómaczenia rzeczy.

W istocie urzędnik, któremu polecono prowadzenie śledztwa względem katastrofy okrętu »Motala«, zaczął od wypytywania rozmaitych świadków wypadku. Wszyscy jednomyślnie stwierdzili, że przyczyną rozbicia okrętu, było zjawienie się damy ognistej na ruinach zaniku Dundonald.

Naturalnie, sprawiedliwość nie mogła się zadowolnić takiemi dowodzeniami. Nie można wątpić, że jakieś fizyczne zjawisko ukazało się na ruinach; czy to zaś był przypadek, czy też niechęć i złośliwość ludzka, o tem chciał się urzędnik przekonać.

Wyraz »złośliwość«, nie powinien nas zdziwić. Nie trzeba sięgać daleko w historyi Wielkiej Brytanii, by się o tem przekonać. Wielu korsarzy nadbrzeżnych uprawiało rzemiosło przyciągania okrętów do brzegów, by się dzielić potem jego szczątkami. Statek, sprowadzano umyślnie z drogi, za pomocą zapalonego krzaka żywicznego, wśród nocy, w jakieś ciasne przejście, skąd się wydobyć nie mógł. Niekiedy znowuż zapalano pochodnię, przywiązaną do rogów byka i puszczano bydlę, które wystraszone biegło jak szalone wzdłuż wybrzeża tu i tam, zmylając drogę wyznaczoną dla okrętów.

Skutkiem tych manipulacyi, następowało niezawodnie rozbicie jakiegoś statku, z czego rozbójnicy korzystali. Trzeba było całej surowości praw i zajęcia się tą sprawą, aby nadużyciom kres położyć.

Któż jednak zaręczy, czy w obecnej okoliczności jakaś zbrodnicza ręka nie przypomniała sobie dawnych tradycyi rozbójników morskich.

Tak też myślała policya, wysłana na miejsce, pomimo zapewnień Jakóba Ryan i jego towarzyszy.

Zabobonni ci ludzie, słysząc, iż pomimo wszystkiego będzie przeprowadzone śledztwo, rozdzielili się na dwa obozy; jedni ruszali ramionami i czekali końca; drudzy, więcej tchórzliwi, zapewniali, że niezadługo najstraszniejsze katastrofy zostaną sprowadzone przez duchy nadziemskie.

Przeprowadzono jednak śledztwo bardzo skrupulatnie. Policyanci przenieśli się do zamku Dundonald i rozpoczęli drobiazgowe poszukiwania.

Urzędnik, przewodniczący wyprawie, chciał najpierw zbadać, czy grunt zachował jakieś ślady kroków ludzkich. Niepodobna jednak było znaleść najlżejszych znaków ani dawniej szych, ani nowych. Ziemia zupełnie wilgotna po wczorajszych deszczach zachowałaby niezawodnie jakieś ślady stóp.

– Ślady stóp chochlików! – zawołał Jakób Ryan, dowiedziawszy się o niepowodzeniu pierwszych poszukiwań, – to zupełnie to samo, co szukać śladów ognika błędnego na bagnach.

Pierwsza więc próba nie przyniosła żadnego rezultatu.

Było prawdopodobnem, że i następne pozostaną bezskuteczne.

Chodziło w istocie o dowiedzenie, w jaki sposób ogień mógł być zapalony na starej wieży, jakie żywioły służyły do utrzymania ognia i jakie pozostałości po nim znaleziono.

Na pierwsze pytanie, nie odnaleziono żadnej odpowiedzi, ani zapałki, ani kawałka papieru, któryby mógł służyć za podpałkę.

Na drugie pytanie odpowiedzi również nie było.

Ani traw wyschniętych, ani kawałków drzewa, które musiało się przecież palić obficie tej pamiętnej nocy.

Trzeciego pytania nie można było również rozwiązać. Brak wszelkiego popiołu, jakiegokolwiek śladu spalenizny, nie dozwolił nawet oznaczyć miejsca, w którem ognisko było roznieconem. Nie istniała nawet żadna zaczerniona plama, ani na ziemi, ani na skale. Czyż z tego wynikało, że ognisko mogło być utrzymane ręką jakiegoś złoczyńcy? Było to nieprawdopodobne, ponieważ zdaniem świadków, płomień przedstawiał rozmiary olbrzymie, tak, że załoga okrętu »Motala« mogła go widzieć pośród mgły o kilka mil z daleka.

– Naturalnie! – wołał Jakób Ryan – dama ognista potrafi się obejść bez zapałek! Dosyć jej dmuchnąć, by rozżarzyć ogień wkoło siebie, a takie ognisko żadnych popiołów nie pozostawia!

Z tego wszystkiego wynikło, że komisya nic nie znalazła, że nowa legenda przyłączyła się do dawniejszych, legenda, która miała uwiecznić pamięć katastrofy okrętu »Motala« i potwierdzić ukazywanie się dam ognistych.

Taki zuch jak Jakób, nie mógł długo pozostawać chorym. Zresztą nie miał też czasu chorować. A w tym pięknym kraju o zdrowem, górskiem powietrzu, gdy niema czasu, niema choroby.

Jakób powrócił szybko do zdrowia. Skoro tylko stanął na nogi i zanim rozpoczął robotę na folwarku Melrose, zapragnął wykonać pewien projekt, który mu się uśmiechał oddawna. Chodziło o odwiedzenie Henryka i o dowiedzenie się, dlaczego nie był na uroczystości w Irvine. U człowieka takiego jak Henryk, który nigdy nie obiecywał bez dotrzymania słowa, nieobecność w tym wypadku była niewytłómaczoną. Nieprawdopodobnem było również, by syn starego nadsztygara nie zasłyszał o katastrofie okrętu »Motala«, opisywanej szczegółowo przez wszystkie dzienniki. Musiał wiedzieć o udziale, jaki brał Jakób w tej sprawie, o wypadku, jakiego padł ofiarą i dziwną prawdziwie byłaby obojętność Henryka, który dotychczas nie przybył do Melrose uścisnąć dłoń chorego towarzysza.

Jeżeli więc Henryk do tej pory nie przyszedł, to widocznie nie mógł.

Jakób byłby prędzej uwierzył, że damy ogniste nie istnieją, aniżeliby zwątpił o przywiązaniu Henryka.

We dwa dni po katastrofie, Jakób Ryan wstał z łóżka i śmiałym krokiem opuszczał folwark, jakby nigdy nie chorował. Niebawem zabrzmiała w powietrzu piosenka wesoła, a echo nadbrzeżne poniosło ją w dal, aż do dworca kolei żelaznej, która prowadziła przez Glasgow do Stirling i Callander.

Tam, czekając na pociąg, przeczytał afisz rozlepiony na ścianach, a zawierający co następuje:

»4-go Grudnia r. b., inżynier James Starr z Edynburga wsiadł na statek »Książę Walii« na przystani Grantopier. Tegoż samego dnia wysiadł na brzeg w Stirling. Od tej chwili ustały wszelkie o nim wiadomości.

Uprasza się o doniesienie wszelkich o nim informacyi, prezesowi Instytucyi Królewskiej w Edynburgu«.

Jakób odczytał afisz dwukrotnie, nie mogąc wierzyć własnym oczom.

– Pan Starr! – zawołał do siebie. – Przecież spotkałem go właśnie 4-go grudnia z Henrykiem na drabinach szybu Yarow. Dziesięć dni od tego czasu upłynęło. Czyżby nie wyszedł od tej pory? Czyżby z tego samego powodu mój przyjaciel nie przyszedł na uroczystość w Irvine?

I nie zatrzymując się dla napisania listu do prezesa Instytucyi Królewskiej z oznajmieniem, co się stało z Jamesem Starr, dzielny chłopiec wskoczył do pociągu, z zamiarem dostania się do szybu Yarow. Stamtąd miał zejść do sztolni Dochart i odnaleźć Henryka, a zarazem z nim i inżyniera Jamesa Starr.

W trzy godziny potem wysiadał z pociągu na dworcu Callander i szybkim krokiem podążał do szybu Yarow.

– Nie pokazali się więcej – mówił sam do siebie. – Dlaczego? Czyż zaszła jaka przeszkoda? Czy jaka robota zatrzymuje ich tak długo w głębi kopalni?

I Jakób Ryan, przyspieszając kroku, przybył w niespełna godzinę do szybu Yarow.

Na pozór nic nie było zmienione. Takież samo milczenie panowało naokoło szybu. Ani żywej duszy w tej pustyni.

Jakób wszedł pod zrujnowany daszek, który pokrywał otwór do szybu. Zapuścił swój wzrok do środka… Nic nie zobaczył. Nadstawił ucha, nic nie słyszał.

– A gdzież moja lampka! – Czyżby ją sprzątnięto?

Lampka, którą się Jakób posługiwał podczas swoich wycieczek do szybu, była zwykle składana do kącika, na przystanku najwyższej drabiny.

Lampka ta dzisiaj znikła.

– Oto pierwsze niepowodzenie! – rzekł do siebie Jakób, który się zaczynał niepokoić.

Następnie bez wahania, pomimo zabobonów, rzucił się naprzód.

– Pójdę – mówił do siebie – choćby ciemniej było w tym szybie, niż w czeluściach piekła.

I zaczął powoli schodzić po długim szeregu drabin, prowadzących do ciemnego szybu.

Widocznie Jakób nic nie stracił ze swych dawnych przyzwyczajeń górnika i znał doskonale sztolnię Dochart, jeżeli się tak puszczał śmiało. Schodził co prawda bardzo ostrożnie.

Nogą próbował każdego szczebla drabiny, gdyż niektóre z nich były nadgniłe. Każde złe stąpnięcie mogło spowodować upadek śmiertelny z wysokości tysiąca pięciuset stóp. Jakób liczył też każdy przystanek pomiędzy jedną drabiną a drugą. Wiedział o tem, że ich było trzydzieści zanim się stawało na dnie szybu. Tam się dostawszy, mógł iść bezpiecznie dalej do mieszkania Fordów, zbudowanego, jak wiemy, przy końcu głównej galeryi.

W ten sposób przybył na dwudziesty szósty przystanek, zaledwie dwieście stóp dzieliło go od dna.

Wyciągnął nogę, szukając pierwszego szczebla dwudziestej siódmej drabiny; ale daremnie nogą poruszał – nie znalazł punktu oparcia.

Ukląkł na przystanku i ręką począł szukać drabiny…

Napróżno!

Widocznem było, że dwudziesta siódma dranina nie znajdowała się na swojem miejscu, a zatem, że ją ktoś zabrał.

– Chyba stary Nick tędy przechodził! – pomyślał Jakób i ciarki go przeszły.

Stał z założonemi na piersiach rękami, usiłując przeniknąć wzrokiem ciemności i czekał. Przyszło mu do głowy, że ponieważ on nie mógł zejść, to i tamci z dołu wejść na górę nie mogli. W istocie, nie istniała żadna inna komunikacya pomiędzy zewnętrznym światem, a głębinami kopalni. Jeżeli to odjęcie drabin nastąpiło po jego ostatniej wizycie tutaj, cóż się stało z Szymonem Ford, jego żoną, synem i inżynierem? Nieobecność Jamesa Starr w Edynburgu wskazywała dokładnie, że nie opuścił kopalni od tego dnia, gdy Jakób spotkał się z nim i z Henrykiem w szybie Yarow. W jakiż sposób dostarczano prowizyi, potrzebnych im do życia? A może ci nieszczęśliwi, uwięzieni na tysiąc stóp pod ziemią, nie mieli co jeść?

Wszystkie te myśli przebiegły przez jego głowę, przekonał się, że sam nic nie mógłby zrobić i że nie dotrze do dna kopalni. Czyżby jaka złośliwa ręka przerwała komunikacyę? Nie można wątpić o tem. W każdym razie władza się o tem przekona, ale trzeba ją uprzedzić czemprędzej.

Jakób nachylił się do głębi.

indie24.jpg (182333 bytes)

– Henryku! Henryku! – zawołał całą siłą głosu.

Echo powtórzyło kilkakrotnie imię Henryka i umilkło w głębiach szybu Yarow.

Jakób przebył spiesznie z powrotem drabiny i powrócił na ziemię. Nie tracąc chwili, udał się na dworzec w Callander, w kilka minut siedział w przedziale pociągu pospiesznego, dążącego do Edynburga i o trzeciej popołudniu, stawił się u lorda-prefekta stolicy.

Tam przyjęto jego zeznanie. Szczegóły wyraźne, jakie przedstawiał, nie pozwoliły wątpić w prawdziwość słów jego.

Pan W. Elphiston, prezes Instytucyi Królewskiej był nie tylko kolegą, ale i osobistym przyjacielem Jamesa Starr; uwiadomiono go też natychmiast, i on to objął kierownictwo nad poszukiwaniami, jakie miano nakazać bez zwłoki w sztolni Dochart. Oddano mu do pomocy kilku ajentów, którzy uzbrojeni w lampki, oskardy, długie sznurowe drabiny, nie zapomnieli również o zabraniu z sobą napojów i żywności. Cała ta wyprawa prowadzona przez Jakóba udała się natychmiast do kopalni Aberfoyle.

Tego samego wieczora, pan W. Elphiston, Jakób Ryan i ajenci przybyli do otworu szybu Yarow i zeszli aż do dwudziestego siódmego przystanku, na którym Jakób się zatrzymał kilka godzin temu.

Uwiązano lampki do długich sznurów i spuszczono je do dna szybu, przyczem stwierdzono, że czterech ostatnich drabin brakowało zupełnie.

Nie ulegało wątpliwości, że komunikacya pomiędzy sztolnią Dochart a światem zewnętrznym została rozmyślnie przerwaną.

– Na co czekamy, proszę pana? – zapytał niecierpliwy Jakób.

– Na nasze lampki, które wciągają, mój chłopcze – odrzekł pan W. Elphiston. Potem spuścimy się na dno ostatniej galeryi i ty nas poprowadzisz do…

– Do mieszkania Fordów – zawołał Jakób – a jeżeli potrzeba będzie do ostatnich głębin kopalni!

Skoro tylko zaciągnięto lampki, ajenci przywiązali do przystanku silne drabiny sznurowe, które się rozwinęły w szybie. Przystanki niższe istniały jeszcze. Można więc było zatrzymać się na nich i schodzić od jednego do drugiego.

Przedstawiało to jednak dosyć trudności. Jakób pierwszy uczepił się tych drabin bujających w powietrzu, i pierwszy stanął na dnie kopalni.

Pan W. Elphiston i ajenci połączyli się z nim niebawem.

Placyk na dnie szybu Yarow był zupełnie pusty. Nagle Jakób coś ujrzał na ziemi i zawołał:

– Oto szczątki drabin, patrzcie panowie, szczątki na poły spalone!

– Spalone! – powtórzył pan W. Elphiston. W istocie, a popioły ostygły od dawna.

– Czy pan sądzisz – zapytał Jakób – że inżynier James Starr mógł mieć jakiś interes w spaleniu tych drabin i przerwaniu wszelkiej komunikacyi ze światem?

– Bynajmniej – odpowiedział pan W. Elphiston i zamyślił się głęboko. – Dalej mój chłopcze, do folwarku Fordów! Tam się prawdy dowiemy!

Jakób wstrząsnął głową, jakby o tem wątpił. Ale, biorąc lampkę z rąk jednego z ajentów, poszedł szybko naprzód przez główną galeryę sztolni Dochart.

Wszyscy poszli za nim.

W kwadrans potem, pan W. Elphiston i jego towarzysze dosięgli zagłębienia, w którego kącie znajdowało się mieszkanie, zwane przez Szymona Ford »folwarkiem«. Nie było światła w oknach.

Jakób Ryan rzucił się do drzwi i otworzył je.

Mieszkanie było puste.

Zwiedzono wszystkie pokoje. Ani śladu jakiegobądź gwałtu lub zbrodni. Wszystko było w porządku, jakby stara Magdalena wyszła przed chwilą. Zapasy żywności były nawet obfite i mogły jeszcze wystarczyć na dni kilka dla całej rodziny.

Nieobecność mieszkańców była więc rzeczą niewytłómaczoną. Czy można było oznaczyć w jakiej porze, i jakim dniu opuścili mieszkanie? Można, bo w tem miejscu, gdzie dni od nocy trudno było odróżnić, Magdalena zazwyczaj zaznaczała ołówkiem każdy dzień w swoim kalendarzu.

Kalendarz ten wisiał na głównej ścianie izby. Ostatni znak krzyża zrobiony był przy dniu 6-go grudnia, czyli nazajutrz po przybyciu Jamesa Starr, co znowu potwierdził Jakób. Jasnem więc było, że od 6-go grudnia, czyli od dziesięciu dni, nie było w mieszkaniu ani Szymona Ford, ani jego żony, ani syna, ani inżyniera. Czyżby nowe badania i poszukiwania w kopalni dokonywane przez inżyniera mogły trwać tak długo? Naturalnie, że nie.

Tak przynajmniej sądził pan W. Elphiston. Zbadawszy pilnie i drobiazgowo całe mieszkanie, nie wiedział doprawdy co myśleć i co począć.

Ciemność była zupełna naokoło. Blask lampek w ręku ajentów blado oświecał te cienie nocy.

Nagle Jakób Ryan wydał okrzyk.

– Tam! tam! patrzcie! – zawołał.

I potem wskazywał żywe dosyć światło, które się poruszało w oddali ciemnej galeryi.

– Biegnijmy do tego ognia, panowie! – zawołał pan W. Elphiston.

– Ogień chochlików! – krzyknął Jakób Ryan. Nigdy go nie dosięgniemy!

Prezes Instytucyi Królewskiej i ajenci, niezbyt skłonni do zabobonów, rzucili się w stronę ruchomego światła.

Jakób Ryan wziął na odwagę i puścił się za nimi. Pogoń była długa i męcząca. Pochodnię niosła jakaś istota drobna i małego wzrostu, ale dziwnie zwinna. Co chwila zdawała się ginąć za jakimś murem; następnie widziano ją znowu w głębi poprzecznej galeryi. Znowuż znikało światło, aż nagle ukazywało się płonące żywszym jeszcze blaskiem. W istocie, przestrzeń pomiędzy niem, a ścigającymi, nie zmniejszała się wcale, a Jakób twierdził nie bez podstawy, że go nigdy nie dosięgną.

Po godzinie próżnej gonitwy, pan W. Elphiston i jego towarzysze weszli do części południowo-zachodniej sztolni Dochart. Zapytywali sami siebie, czy nie byli igraszką jakiegoś niepochwytnego, błędnego ognika.

Naraz zdało im się, że przestrzeń pomiędzy nimi i tym ognikiem zmniejszała się po trochu. Byłoż to zmęczenie ze strony istoty uciekającej, czy też chęć wciągnięcia pana W. Elphiston i jego towarzyszy do miejsca, gdzie mieszkańcy folwarku zostali może również wciągnięci? Nie podobna było odpowiedzieć na to pytanie.

Ajenci widząc, że się przestrzeń zmniejsza, przyspieszyli kroku. Światło, które się ciągle trzymało dotąd na dwieście kroków przed nimi, obecnie oddalonem było o pięćdziesiąt zaledwie. Przestrzeń ta zmniejszyła się jeszcze, niosący pochodnię stawał się widzialnym. Czasami, gdy odwracał głowę, można było poznać niewyraźny profil twarzy ludzkiej i Jakób sam musiał przyznać, że nie należał do istoty nadziemskiej, chyba, że który z chochlików przybrał na siebie ludzką postać.

To też podwajając kroku zawołał:

– Dalej, dalej towarzysze! Już się męczy widocznie. Dogonimy go niezadługo, a jeżeli mówi tak gładko, jak ucieka, musi nam opowiedzieć wszystko!

Pogoń stawała się jednak coraz trudniejszą. Wśród ostatnich zagłębin kopalni, wąskie tunele krzyżowały się ciągle, jak aleje labiryntu. Pośród nich, istota niosąca pochodnię, mogła łatwo ujść przed pogonią ajentów. Wystarczało, by zgasiła pochodnię i rzuciła się w bok, w jakiś kąt ciemny.

– W istocie – pomyślał pan W. Elphiston – jeżeli chce ujść przed nami, czemuż tego nie czyni!

Istota niepochwytna nie zrobiła tego do tej pory; ale w chwili, gdy myśl ta przechodziła przez głowę pana W. Elphiston, światło jakby na rozkazy znikło, a ajenci pędząc dalej, znaleźli się nagle przed wązkim otworem, jaki skały łupkowe pozostawiły między sobą przy samym końcu jednego z chodników. Nie namyślając się ani chwili, podnieśli tylko światło swych lampek i wsunęli się przez szparę, a za nimi pan W. Elphiston i Jakób Ryan.

Nie uszli jeszcze stu kroków w nowej galeryi niższej i wyższej, gdy się zatrzymali na nowo.

indie25.jpg (226637 bytes)

Tam, oparte o ścianę głowami, leżały w poprzek cztery ciała – trupy może!

– James Starr! – zawołał pan W. Elphiston.

– Henryk! Henryk! – krzyknął Jakób Ryan, rzucając się na ciało przyjaciela swego.

W istocie byli to: inżynier, Magdalena, Szymon i Henryk Ford, rozciągnięci bez życia.

W tejże chwili jedno z ciał się poruszyło, a głos wyczerpany starej Magdaleny wymówił te słowa:

– Ich! ich ratujcie najpierw!

Pan W. Elphiston, Jakób Ryan, i ajenci zajęli się ratowaniem inżyniera i jego towarzyszy, podając im do ust kilka kropel wzmacniającego napoju.

Udało się ich ocucić odrazu. Ci nieszczęśliwi, zamknięci od dziesięciu dni w Nowej Aberfoyle umierali z głodu.

A jeżeli dotąd znajdowali się jeszcze przy życiu, jak to później James Starr opowiedział panu W. Elphiston, to tylko dzięki jakiejś opatrznościowej dłoni, która im po trzykroć przynosiła bułkę chleba i dzbanek wody! Niezawodnie ta istota, która im w ten sposób ratowała życie, nie mogła zrobić dla nich nic więcej.

Pan W. Elphiston zapytywał teraz siebie, czy to nie była dłoń tego niepochwytnego ognika, który ich obecnie przyciągnął do miejsca, gdzie ci nieszczęśliwi przebywali.

Bądź co bądź, inżynier, Magdalena, Szymon i Henryk Ford byli uratowani. Odprowadzono ich na folwark, przechodząc przez wązkie przejście, które im wskazała istota z pochodnią.

James Starr i jego towarzysze nie mogli odnaleźć otworu do galeryi, wydrążonego za pomocą dynamitu, ponieważ tenże został starannie zatkany odłamami skał, a w tych głębokich ciemnościach nie mogli rozpoznać otworu, ani przeszkód usunąć.

Tak więc, podczas gdy zajęci byli badaniem wielkiej galeryi, wszelka komunikacya została zamkniętą pomiędzy starą a Nową Aberfoyle przez jakąś dłoń nieprzyjacielską.

 

Rozdział XIII

Miasto węglowe.

 

trzy lata po wypadkach wyżej opisanych, przewodniki Joanne i Murray zaznaczały w swych opisach, jako »Great attraction« dla licznych turystów, przybywających do hrabstwa Stirling, kopalnię Nową Aberfoyle, jako miejscowość godną zwiedzenia.

Żadna kopalnia ani w nowym, ani w starym świecie nie przedstawiała tak ciekawego widoku.

Na samym wstępie, odwiedzających bez trudu i bez niebezpieczeństwa przenoszono do samego dna kopalni, na tysiąc pięćset stóp pod powierzchnią hrabstwa.

W istocie, o siedem mil na południo-zachód od miasta Callander zbudowano tunel, spuszczający się w głębinę, a wejście jego ozdobiono wieżyczkami i architektonicznemi ozdobami. Tunel ten zwolna zniżał się w ziemię tak, że zejście nie było gwałtowne, a szerokim był dosyć i kończył się u wejścia tej obszernej galeryi, wykutej przez naturę pod gruntem szkockim.

Podwójna kolej żelazna, której wagony hydraulicznie były poruszane, obsługiwała co godzina wioskę, która się już utworzyła w tych głębiach podziemnych, pod nazwą trochę pretensyonalną może »Coal-City«, czyli miasta węglowego.

Przybywający do Coal-City, znajdował się w miejscowości, gdzie elektryczność główną odgrywała rolę, jako dostarczycielka ciepła i światła.

W istocie, szyby przewietrzające, chociaż bardzo liczne, nie mogłyby dostarczyć światła dziennego dla rozjaśnienia głębokich ciemności Nowej Aberfoyle.

Jasne światło zapełniało te miejsca, a mnóstwo kul elektrycznych zastępowało kulę słoneczną. Uwieszone u szczytu sklepień, pozaczepiane do słupów naturalnych, a zasilane nieustannymi prądami, których dostarczały maszyny elektromagnetyczne, lampy w postaci słońc i gwiazd – oświetlały dostatecznie podziemia. Gdy nastawała godzina spoczynku, jedno wyłączenie odpowiedniego druta, zamieniało dzień na noc w całej kopalni.

Wszystkie te aparaty, większe i mniejsze, działały w zupełnej próżni, to jest, że światło ich nie łączyło się bynajmniej z powietrzem atmosferycznem. W razie więc, gdyby nawet to powietrze nasycone było węglowodorem, w ilości dostatecznej do sprowadzenia wybuchu, nie trzeba się było tego obawiać. To też używano elektryczności na wszystkie potrzeby życia przemysłowego i domowego, tak po domach w Coal-City, jak i po galeryach eksploatowanych w Nowej Aberfoyle.

Należy przedewszystkiem zaznaczyć, że przewidywania inżyniera Jamesa Starr, co do eksploatacyi nowej kopalni, nie były płonne. Bogactwo żył węglowych okazało się nieobliczone. Na zachodniej strome, o ćwierć mili od Coal-city, uderzono oskardem w pierwsze żyły kopalni.

A zatem miasto robotników nie zajmowało jeszcze środka eksploatacyjnej przestrzeni. Roboty podziemne łączyły się z robotami zewnętrznemi za pomocą szybów przewietrzających i szybów ekstrakcyjnych, które ułatwiały komunikacyę pomiędzy różnemi piętrami kopalni, a powierzchnią gruntu. Wielki tunel, gdzie funkcyonowała kolej żelazna, o parciu hydraulicznem, służył jedynie do przewożenia mieszkańców CoalCity.

Przypominają sobie czytelnicy dziwną budowę olbrzymiej pieczary, gdzie stary nadsztygar i jego towarzysze zatrzymali się podczas swoich poszukiwań.

Tam, ponad ich głowami rozciągało się sklepienie formy kopulastej. Słupy, podtrzymujące to sklepienie łupkowe, miały do trzystu stóp wysokości, czyli, że równały się prawie wysokości »kopuły Mammoutha«, w grotach Kentucky.

Jak wiadomo, ta bezmierna pieczara – największa z całego świata kopalnianego w Ameryce – może łatwo pomieścić pięć tysięcy osób. Nowa Aberfoyle posiadała podobną rozległość i to samo urządzenie. Zamiast przepysznych stalaktytów tej sławnej groty, wzrok się spotykał tutaj z wystającemi narościami żył węglowych, które zdawały się wytryskiwać na wszystkie strony pod naciskiem pokładów łupkowych. Rzekłbyś, olbrzymie garby dżetowe, których iskry promieniały pod światłem elektrycznych kręgów.

Pod tą olbrzymią kopułą rozlewało się jezioro, mogące być porównane do morza Martwego w podziemiach Mammoutha. – Jezioro to miało wody przezroczyste, w których roiły się bezokie ryby; inżynier nadał tym wodom nazwę jeziora Malcolm.

Tam, też w tej olbrzymiej, naturalnej wklęsłości, Szymon Ford wybudował sobie nowy »folwark« i nie byłby go zamienił na najpiękniejszą rezydencyę na Princess-Street, w Edynburgu. Dom mieszkalny położony był nad samym brzegiem jeziora, a jego pięć okien wychodziło na ciemne wody, rozciągające się poza krańce ludzkiego wzroku.

We dwa miesiące po tej pierwszej budowie, stanął drugi dom w pobliżu, w sąsiedztwie Szymona Ford.

Zamieszkał w nim James Starr.

Inżynier duszą i ciałem oddał się na usługi Nowej Aberfoyle, nawet w niej zamieszkał i musiały go chyba ważne interesa zmusić do opuszczania jej kiedyniekiedy i powrotu na ziemię.

Żył on tam istotnie wśród całego świata górników.

Od chwili odkrycia nowych pokładów, wszyscy robotnicy dawnej kopalni pospieszyli do młota i oskarda, rzucając z radością pług i bronę. Mieli teraz pewność, że im roboty nie zbraknie nigdy, a wysokie ceny, jakie bogactwo kopalni gwarantowało robotnikom, nakłaniało wszystkich do rzucania życia na powierzchni ziemi i przenoszenia się do głębin, gdzie z powodu przyrodzonego ustroju gruntu, mogli sobie z łatwością budować domostwa.

indie26.jpg (212244 bytes)

Domki górników, budowane z cegły, rozmieszczone były w sposób malowniczy; jedne nad samem jeziorem Malkolm, inne pod arkadami, które podtrzymywać się zdawały sklepienia, podobne tym, co podtrzymują kopuły katedralne.

Wszyscy robotnicy, których główna praca zasadza się na dnie kopalni, przenieśli się na stałe do Nowej Aberfoyle i założyli w miarę przybywania miasto Coal-City, położone na wschodniej stronie jeziora Katrine, a na północ hrabstwa Stirling.

Był to więc rodzaj osady flamandzkiej, założonej na brzegach jeziora Malcolm. Kaplica, wzniesiona pod wezwaniem św. Idziego, unosiła się na wyniosłej skale i z góry spoglądała na ten świat roboczy.

Gdy to miasto podziemne oświetlało się promieniami lamp, zawieszonych po słupach i u arkad, podtrzymujących sklepienia, zasługiwało w zupełności na pochwały, oddawane mu przez przewodnika Murray Joanne.

To też na zwiedzających nie zbywało nigdy.

Mieszkańcy Coal-City dumni byli ze swego miasta, rzadko je opuszczali, naśladując w tem Szymona Ford, który znów nigdy zeń wychodzić nie chciał.

Stary nadsztygar twierdził, że tam »na górze« deszcz ciągle pada, a co prawda, biorąc w rachubę klimat królestwa Zjednoczonego, nie mylił się tak bardzo.

Rodziny, zamieszkujące Nową Aberfoyle, rozwijały się pomyślnie.

Przez te trzy lata doszły do pewnego stopnia dobrobytu, któregoby nigdy nie osiągnęły na powierzchni hrabstwa. Wiele niemowląt, urodzonych po rozpoczęciu robót w kopalniach, nie odetchnęło jeszcze powietrzem zewnętrznem.

Jakób Ryan też mawiał z uśmiechem:

– Niektóre już od półtora roku ssać przestały, a jeszcze światła dziennego nie widziały.

W tem miejscu wypada zaznaczyć, że Jakób Ryan przybył jeden z pierwszych na wezwanie inżyniera, zwołującego do pracy. Wesoły ten chłopiec uważał sobie za obowiązek powrócić do dawnego rzemiosła. Folwark Melrose utracił swego śpiewaka i dudziarza. Ale za to Nowa Aberfoyle rozbrzmiewała echem jego pieśni.

Jakób Ryan zamieszkał razem z rodziną Fordów. Oddano mu jeden z pokoi, który przyjął bez ceremonii, jako człowiek prosty i szczery, bo takim był zawsze. Stara Magdalena lubiła go za jego dobroć i wesołość. Godziła się z nim także w przesądach o istnieniu istot fantastycznych, które musiały przebywać w kopalni i oboje, gdy się znajdowali sami, opowiadali sobie historye wstrząsające, godne pomieszczenia w mitologii tych krain północnych.

Jakób rozweselał folwark Fordów. Był on wybornym robotnikiem, po upływie roku, został mianowany szefem oddziału robót podziemnych.

– Otóż tak, to dobrze, panie Ford – mówił w kilka dni po wprowadzeniu się do nowego mieszkania. – Znalazł pan nową żyłę, a jeżeliś tego odkrycia mało życiem nie przypłacił, to i tak nie byłoby to za drogo!

– Owszem, mój Jakóbie, bardzo tanio nawet udało nam się to odkrycie – odpowiedział stary nadsztygar. – Ale ani pan Starr, ani ja, nie zapomnimy nigdy, żeśmy ci winni ocalenie.

– Wcale nie mnie – zaprzeczał Jakób Ryan – życie zawdzięczacie Henrykowi, który miał szczęśliwą myśl przyjęcia moich zaprosin na uroczystość w Irvine.

– I który nie poszedł na tę uroczystość, nieprawdaż kochany Jakóbie? – dodał Henryk, śmiejąc się i ściskając dłoń przyjaciela. – Nie, mój Jakóbie, napróżno się wymawiasz, tobie jednemu, który pomimo ran swoich, nie straciłeś ani dnia ani godziny, żeby nas odszukać, winniśmy ocalenie.

– Ależ wcale nie! – wołał uparty chłopiec – nie pozwolę mówić tego, co nie jest! Mogłem być niespokojny o to, co się z tobą stało Henryku, ale na tem koniec. Chcąc przyznać każdemu, co mu się należy, musimy dodać, że gdyby nie pomoc tego nieschwytanego chochlika…

– Otóż mamy i chochlika! – zawołał Szymon Ford.

– Chochlika, czy ognika, czy syna ognia, czy wnuka dam ognistych, czy Uryska zresztą, mniejsza o to – mówił dalej Jakób – niemniej jest prawdą, że bez niego nie bylibyśmy się nigdy dostali do tej galeryi, skądeście się wydostać nie mogli.

– Bezwątpienia – odrzekł Henryk – chodzi tylko o to, czy rzeczywiście istota ta, ktokolwiek ona jest, należy do zjawisk nadzwyczajnych, w które wierzysz.

– Nadzwyczajnych! – zawołał Jakób. – Tak samo nadzwyczajnych, jak błędny ognik, który pędzi po bagniskach! Bądź spokojnym Henryku, zobaczymy go dziś lub jutro.

– No dobrze, Jakóbie – rzekł Szymon Ford – ognik, czy nie ognik – ale go poszukamy i trzeba będzie, żebyś nam dopomógł.

– Źle byś pan na tem wyszedł, panie Ford – odrzekł Jakób.

– Dobryś, Jakób zaczyna znowuż swoje!

Łatwo pojąć, że mieszkańcy Nowej Aberfoyle zaznajomili się niebawem z świeżem swem mieszkaniem, zwłaszcza rodzina Fordów. Henryk wkrótce poznał wszystkie zakręty i zakątki kopalni. Doszedł do tego, że mógł dokładnie oznaczyć z każdego punktu miejscowość, pod którą się znajdował. Wiedział, że pod tym a tym słupem rozciąga się zatoka Clyde, tam znowu jezioro Lomond, lub jezioro Katrine. To znowu sklepienie odpowiadało, wznoszącym się nad niem górom Grampian. Ponad tym szerokim stawem przechodziła kolej żelazna Bollock. Tu się kończyło terytoryum szkockie.

Tam znowu morze się rozlewało i słychać było wyraźnie jego szmer, podczas wielkich burz. Henryk mógłby był zostać znakomitym przewonikiem w tych naturalnych katakumbach, a to, co czynią przewodnicy w Alpach na szczytach śnieżnych, wśród dnia jasnego, czyniłby w kopalni, w zupełnych ciemnościach.

To też kochał on tę Nową Aberfoyle! Ileż razy z lampką u kapelusza zagłębiał się aż do ostatecznych krańców kopalni! Badał jej stawy na małej łódce, którą sam zręcznie kierował. Polował nawet, bo liczne dzikie ptactwo dostało się do kopalni, a więc bekasy i kaczki dzikie, żywiące się rybami, od których się te czarne wody roiły. Zdawało się, że oczy Henryka przywykły już do tych ciemnych przestrzeni tak, jak oczy marynarza do dalekich widnokręgów.

Henryk, przebiegając w ten sposób kopalnię, żywił nadzieję, że odnajdzie kiedyś istotę tajemniczą, za pomocą której, prawdę mówiąc, on i jego towarzysze zachowani zostali przy życiu. Czy udadzą mu się te poszukiwania? Tak, wierzył w to, gdyż wierzył w swoje przeczucia. Ale, sądząc po niefortunnych dotąd poszukiwaniach, zdawało się, że nie dojdzie tajemnicy.

Kroki nieprzyjazne, wymierzone dawniej przeciw rodzinie Fordów, przed odkryciem Nowej Aberfoyle, nie powtórzyły się już od tego czasu.

Tak rzeczy stały w tej dziwnej okolicy.

Nie trzeba sądzić, żeby życie w Coal-City ogołocone było ze wszystkich przyjemności i radości życia zewnętrznego, i żeby ta ludność kilkotysięczna wiodła żywot monotonny.

Bynajmniej.

Mieszkańcy Nowej Aberfoyle, mając wspólne interesa, wspólne gusta, jednakie zasoby majątkowe, tworzyli prawie jedną wielką rodzinę. Znano się dobrze, spotykano się ciągle i nie dbano o szukanie rozrywek na zewnątrz.

Zresztą w niedzielę urządzano wspólne wycieczki po kopalni, po stawach i jeziorach, co miało urok niesłychany.

indie27.jpg (226819 bytes)

Często dawał się słyszeć dźwięk dudy góralskiej nad brzegami jeziora Malcolm. Szkoci przybywali spiesznie i puszczano się w tany, a Jakób Ryan przyodziany w kostyum góralski, bywał tego dnia królem zabawy.

Z tego wszystkiego wypadało, jak mówił Szymon Ford, że Coal-City mogło rywalizować ze stolicą Szkocyi, z tem miastem, podległem wszystkim kaprysom zimy, upałom i nieprzyjemnościom klimatu niezdrowego, które w czarnej atmosferze dymów fabrycznych, zasługiwało w zupełności na przydomek:

»Starej wędzarni«1.

 

Rozdział XIv

Zawieszony na nitce.

 

odzina Fordów, urzeczywistniwszy wszystkie marzenia, czuła się szczęśliwą. Jeden tylko Henryk zwykle z natury poważny, nawet trochę ponury, coraz więcej zamykał się w sobie, jak mówiła stara Magdalena. Nawet Jakób Ryan, z całą swoją wesołością, nie mógł go rozchmurzyć.

Pewnej niedzieli – było to w czerwcu – obaj przyjaciele przechadzali się po brzegach jeziora Malcolm. Coal-City świętowało. Na górze czas był burzliwy. Gwałtowne deszcze rozbijały ziemię, która parowała. Trudno oddychać było w tej parnej atmosferze hrabstwa. Przeciwnie, w Coal-City spokój panował zupełny, temperatura łagodna, ani deszczu, ani wiatru. Nic tam nie wskazywało walki żywiołów na zewnątrz. To też wiele osób przybyło ze Stirling i okolicy, ażeby odetchnąć świeżem powietrzem w głębi kopalni.

Lampy elektryczne rzucały blaski, jakichby niezawodnie zazdrościło słońce brytańskie, chmurniejsze niżby nawet wypadało na dzień świąteczny.

Jakób Ryan robił uwagi nad przybyłymi, ale jego towarzysz zaledwie na nich zwracał uwagę.

– Patrz, patrz Henryku! – wołał Jakób – a to ciekawi nas oglądać! Dalejże przyjacielu! rozpędź smutne myśli i staraj się być uprzejmym gospodarzem! Dałbyś do myślenia wszystkim tym ludziom, tam z góry, że zazdrościsz ich losu.

– Jakóbie! – odrzekł Henryk – nie zajmuj się mną! Tyś wesół za nas obu, niech ci to wystarczy.

– Na starego Nicka! – krzyknął Jakób – czy wiesz, że ta twoja czarna melancholia i mnie się zaczyna udzielać! Oczy mi ciemnieją, wargi zaciskają, śmiech pozostaje w gardle. Powiedz że mi raz, co tobie, Henryku!?

– Wiesz dobrze Jakóbie, co mi jest.

– Ciągle ta myśl?

– Nieustannie!

– Ależ mój kochany! – rzekł Jakób, wzruszając ramionami – gdybyś tak, jak ja złożył wszystko na rachunek chochlików kopalni, miałbyś umysł spokojniejszy!

– Wiesz dobrze o tem Jakóbie, że chochliki istnieją tylko w twojej wyobraźni, i że od chwili rozpoczęcia robót w Nowej Aberfoyle, nie widziano już ani jednego.

– Niech i tak będzie! Ale jeżeli chochliki się nie pokazują, to zdaje mi się, że i te istoty, którym ty istnienia nie odmawiasz, również gdzieś znikły.

– Odnajdę je, Jakóbie!

– Ej Henryku! Henryku! duchy Nowej Aberfoyle nie tak łatwo ująć się dadzą!

– Odnajdę jednakże te twoje duchy – powtórzył Henryk, głosem stanowczym i energicznym.

– Pragniesz je ukarać?…

– Ukarać i nagrodzić, Jakóbie. Nie zapominajmy, że gdy jedna ręka nas więziła w tej galeryi, druga nas wybawiła! Ja o tem pamiętam zawsze.

– Ależ Henryku! Skądżeż pewność, że te dwie ręce do jednej nie należą osoby.

– Skądże tobie taka myśl przyszła do głowy?

– Bo… jak wiesz… Henryku! Te istoty, zamieszkujące otchłanie… nie są w niczem do nas podobne!

– Przeciwnie, Jakóbie, one są do nas podobne!

– O, stanowczo temu zaprzeczam… Zresztą, czyż nie możesz przypuścić, że się tutaj jakiś waryat dostał?

– Waryat! – odrzekł Henryk – Waryat, któryby tak logicznie myślał. Waryat, ten złoczyńca, który, od chwili zerwania drabin szybu Yarow, nie przestał nas prześladować!

– Przecież teraz nic złego nie robi, Henryku. Od trzech lat żaden czyn tego rodzaju nie został ponowiony ani przeciw tobie, ani przeciw twoim.

– Mniejsza z tem Jakóbie – odrzekł Henryk. – Mam przeczucie, że ta istota złośliwa ktokolwiek ona jest, nie wyrzekła się swoich zamiarów. Nie mógłbym sam określić dlaczego ci to mówię. To też Jakóbie, w interesie nowej eksploatacyi, chciałbym wiedzieć, kto ona jest i skąd pochodzi.

– W interesie nowej eksploatacyi? – zapytał zdziwiony Jakób.

– Tak jest. Nie wiem, czy się mylę, ale w tej całej sprawie widzę interes przeciwny naszemu. Myślałem często nad tem, i zdaje mi się, że mam słuszność. Przypomnij sobie tylko cały szereg faktów nietłómaczonych, które się wiecznie ze sobą łączą. Ten list anonimowy, sprzeczny z listem mego ojca, dowodzi najpierw, że jakiś człowiek wiedział o naszych zamiarach i że chciał przeszkodzić ich spełnieniu. Pan Starr przybywa do nas do sztolni Dochart. Zaledwiem go do niej wprowadził, aż tu olbrzymi kamień zostaje rzucony na nas i wszelka komunikacya z górą zostaje przeciętą przez zerwanie drabin w szybie Yarow. Rozpoczynamy poszukiwania, które nam miały wskazać istnienie pokładów nowych, zostają one uniemożliwione przez zatkanie wszelkich szpar w warstwach łupkowych. Pomimo to, stwierdzamy fakt, odnajdujemy żyłę. Powracamy. Silny podmuch powietrza wyrywa nam lampkę, która się tłucze. Ciemności zalegają wokoło nas. Bez względu na to, dochodzimy do końca ciemnej galeryi… Ale nie mamy którędy wyjść. Otwór jest zatkany. Zostajemy uwięzieni. No i cóż Jakóbie, czyż nie widzisz w tem wszystkiem ręki zbrodniczej. Tak jest! istota niepochwytna dotąd, ale nie nadprzyrodzona, jak ty twierdzisz, ukrytą była w kopalni. Nie wiem, jaki w tem miała interes, ale chciała nam bronić dostępu. Była tam!… Przeczucie mi powiada, że jest jeszcze, i kto wie, czy nie gotuje nam straszniejszego pocisku. A zatem Jakóbie, chociażbym miał życiem przypłacić, odkryję ją!…

Henryk wypowiedział to wszystko z takiem przekonaniem, że zachwiał wątpliwości swego towarzysza. Jakób uwierzył, że Henryk miał słuszność przynajmniej co do przeszłości. Czy fakty te nadzwyczajne miały przyczynę naturalną czy nadnaturalna, nie mniej pewną było rzeczą, że istniały.

Dzielny chłopiec nie mógł się wyrzec swoich poglądów co do tej sprawy. Ale pojmując, że Henryk nie uwierzy nigdy w istnienie jakiegoś tajemniczego geniusza, zwrócił się do wypadku, który zdawał się niezgodnym z uczuciem złośliwości, skierowanej przeciw rodzinie Fordów.

– Dobrze więc Henryku – rzekł – jeżeli ci muszę przyznać słuszność, co do pewnych punktów, czyż ci nie przychodzi na myśl, że jakaś dobroczynna wróżka, przynosząc wam chleb i wodę, mogła was wybawić od…

– Ależ Jakóbie – przerwał Henryk – ta dobroczynna wróżka musi istnieć tak samo, jak i wyżej wspomniany złoczyńca i obojga ich szukać będę w najgłębszych otchłaniach kopalni.

– Czy masz jakiekolwiek wskazówki w tym względzie?

– Być może – odrzekł Henryk.

indie28.jpg (225742 bytes)

– Posłuchaj mnie Jakóbie. W stronie zachodniej kopalni Nowej Aberfoyle, pod tem sklepieniem, które podtrzymuje jezioro Lomond, znajduje się studnia, czy szyb naturalny, który wchodzi prostopadle aż do samego wnętrza pokładów. Tydzień temu chciałem zbadać tę głębię. W chwili, gdym sondę zapuszczał i schylony stałem nad otworem szybu, uczułem powiew poruszonego wewnątrz powietrza, jakby od silnych uderzeń skrzydeł.

– Zapewne jakiś ptak się dostał do niższych galeryi kopalni – zauważył Jakób.

– To jeszcze nie wszystko Jakóbie – mówił dalej Henryk. – Dziś rano znowu powróciłem do tego szybu, i nadsłuchując dobrze, zdawało mi się, że słyszę jęki…

– Jęki! – krzyknął Jakób. – Mylisz się zapewne Henryku! Był to przewiew wiatru… albo też może jaki chochlik…

– Jutro Jakóbie – rzekł Henryk – będę wiedział czego się trzymać.

– Jutro? – zapytał Jakób, patrząc trwożnie na swego towarzysza.

– Tak jest, jutro zejdę do tej otchłani.

– Henryku! Ty kusisz Boga samego!

– Nie, Jakóbie, wezwę Jego pomocy i zejdę. Jutro pójdziemy obaj do tego szybu i weźmiemy jeszcze kilku towarzyszy. Długi sznur, do którego mnie przywiążecie, pozwoli wam spuszczać mnie i wyciągać na znak umówiony. Czy mogę liczyć na ciebie, Jakóbie?

– Henryku – odrzekł Jakób – uczynię wszystko, o co mnie prosisz, a jednak powtarzam ci: źle czynisz, narażając się.

– Lepsze to, niż ciągłe wyrzuty, że się nic nie zrobiło – rzekł Henryk tonem stanowczym. – A zatem jutro z rana o szóstej i milczenie! Bądź zdrów, Jakóbie!

I nie chcąc przedłużać rozmowy, w której Jakób byłby usiłował go przekonać, Henryk szybko opuścił przyjaciela i powrócił na folwark.

Trzeba jednak przyznać, że obawy Jakóba nie były przesadzone. Jeżeli jaki osobisty nieprzyjaciel znajdował się w tym szybie, gdzie młody górnik miał się spuszczać, Henryk bezwątpienia się narażał. A jednak skąd pewność lub prawdopodobieństwo nawet, żeby tak było?

– A zresztą – powtarzał Jakób – dlaczego się silić nad wytłómaczeniem szeregu faktów, które się tak łatwo tłómaczą przez wmieszanie się geniuszów kopalni?

Pomimo to, nazajutrz Jakób i trzej górnicy jego oddziału przybyli wraz z Henrykiem do tajemniczego, a podejrzanego szybu.

Henryk nic nie mówił o swoim projekcie ani do Jamesa Starr, ani do starego nadsztygara. Ze swej strony Jakób był tyle dyskretnym, że również nic nie mówił. Inni górnicy, widząc gotującą się wyprawę, przypuszczali, że chodzi o zwyczajne zbadanie pokładu w danym kierunku.

Henryk miał przy sobie sznur długi na dwieście stóp. Sznur ten nie był gruby ale wypróbowanej trwałości. Ponieważ miano go spuszczać i wyciągać, przeto chodziło tylko o to, by go sznur mógł unieść. Na dany znak miano go wyciągnąć natychmiast z podziemia.

Szyb był dosyć szeroki, miał bowiem dwanaście stóp średnicy przy otworze. Założono grubą belkę przez sam środek otworu, w rodzaju kładki w taki sposób, że sznur, ześlizgując się po jednym z boków belki, utrzymywał się przy osi szybu. Było to niezbędnem, bo inaczej przy spuszczaniu Henryk mógłby zostać potłuczonym o ściany boczne.

Henryk był gotów.

– Czy trwasz w zamiarze zbadania tej przepaści? – zapytał go Jakób.

– Naturalnie! – odrzekł Henryk.

Przywiązano mu sznur w koło bioder, następnie pod pachami w ten sam sposób, żeby ciało się utrzymywało w linii prostopadłej.

Ręce obie miał wolne. U pasa umocował sobie lampkę bezpieczeństwa, u boku długi i szeroki nóż szkocki obosieczny, umieszczony w pohwie skócrzanej.

Henryk wszedł na belkę, przez środek której zarzucono linkę.

Usiadł na niej, i spuszczając nogi, ześlizgnął się zwolna, podtrzymywany silnie przez towarzyszy. Blask lampki oświecał z kolei wszystkie ściany szybu, i Henryk mógł je badać starannie.

Ściany te złożone były z łupka i węgla. Tak były gładkie, że niepodobna było utrzymać się na ich powierzchni.

Henryk obliczył, że się spuszcza z szybkością umiarkowaną: na sekundę, jedną stopę. Mógł więc dostatecznie się rozglądać i być w pogotowiu na wszelki przypadek.

Przez dwie minuty, spuszczanie odbywało się bez wypadku. Nie było żadnej galeryi bocznej po ścianach szybu, który się zwężał stopniowo w formie lejka. Henryk zaczął odczuwać świeższe powietrze od spodu, z czego wnosił, że dolna część szybu musiała się łączyć z jakiem przejściem do niższego piętra kopalni.

Sznur spuszczał się ciągle. Coraz większa ciemność. Cisza panowała również. Jeżeli jaka istota żyjąca schroniła się w tej tajemniczej i głębokiej przepaści, nie była teraz na miejscu, gdyż żadne poruszenie nie zdradzało jej obecności.

Henryk, w miarę spuszczania, stawał się bardziej ostrożnym, wyciągnął nóż z pochwy i trzymał go w prawej ręce.

Na głębokości stu osiemdziesięciu stóp, uczuł grunt pod nogami, a sznur otaczający go, przestał się rozwijać.

Henryk odetchnął na chwilę. Jedna obawa, którą żywił, okazała się płonną, a bał się mianowicie, by sznura nad nim nie przecięto. Co prawda nie zauważył żadnej szpary ani otworu w ścianach, któreby chronić mogły jakąkolwiek istotę.

Dolny otwór szybu był bardzo wązki.

Henryk, odpiąwszy lampkę od pasa, oglądał grunt pod nogami. Nie omylił się w przypuszczeniach.

Wąskie przejście zapuszczało się do dolnego piętra pokładu. Trzeba było się schylić, żeby weń wejść i pełzać na rękach. Henryk chciał się dowiedzieć, w którą stronę rozciągała się ta galerya i czy dochodziła do jakiej przepaści.

Położył się na ziemi i zaczai pełzać. Ale w tejże samej chwili napotkał jakąś zaporę.

Dotknąwszy się, uczuł pod ręką ciało leżące na ziemi.

Cofnął się w pierwszej chwili, ale zaraz wrócił.

Zmysły go nie myliły. Było to w istocie ciało. Uniósł je na ręce i przekonał się, że chociaż zlodowaciałe u kończyn, ciało to martwem nie było, ani ostygłem zupełnie.

Przyciągnął je do siebie na dno szybu, podniósł nań światło lampki i zawołał nagle:

indie29.jpg (208749 bytes)

– Ależ to dziecko!…

Dziecko, znalezione na dnie tej przepaści, oddychało jeszcze, ale oddech jego tak był słabym, że Henryk mógł się obawiać, by nie ustał za chwilę. Trzeba było, nie tracąc czasu, zanieść dziecko do otworu szybu, a stamtąd na folwark, gdzie Magdalena by je wzięła w opiekę.

Henryk, zapominając o wszystkiem innem, przymocował napowrót sznur do pasa, przywiązał lampkę, uniósł dziecko lewą ręką a prawą dał znak, by linę do góry wciągano.

Sznur się wyprężył natychmiast i rozpoczęło się wznoszenie do góry.

Henryk spoglądał w koło siebie z podwójną uwagą. Już teraz nie o niego samego chodziło.

W pierwszej chwili wszystko poszło dobrze, żaden wypadek nie przerywał wznoszenia, gdy nagle Henryk uczuł silny powiew pod sobą w szybie.

Spojrzał w dół i ujrzał w ciemnościach masę, która wznosząc się, otarła się o niego.

Był to ptak olbrzymi, którego gatunku rozpoznać nie mógł i który wzlatywał, bijąc silnie skrzydłami.

Potwór skrzydlaty zatrzymał się na chwilę, i z góry napadł na Henryka z dziką zaciętością. Henryk miał tylko prawą rękę wolną i nią się zastawiał od silnych uderzeń olbrzymiego dzioba i skrzydeł.

Bronił się zatem, zakrywając o ile mógł dziecko.

Ale ptak nie na dziecko się rzucał, tylko na niego.

indie30.jpg (196131 bytes)

Henryk, kręcąc się wraz z sznurem w koło, nie mógł go trafić nożem odrazu.

Walka się przedłużała. Henryk krzyknął z całych sił, spodziewając się, że towarzysze usłyszą jego wołanie.

Tak się też stało i sznur prędzej zaczął się unosić.

Pozostawało jeszcze około osiemdziesiąt stóp do przebycia.

Ptak rzucił się wtedy na Henryka ze zdwojoną siłą. Henryk zdołał go zranić w skrzydło; ptak wrzasnął straszliwie i znikł w głębi szybu.

Ale Henryk, wywijając obosiecznym nożem, żeby ranić ptaka, nadciął niebacznie jedną stronę liny.

Rozpacz go ogarnęła i krzyknął przeraźliwie.

Silniejsze trzeszczenie sznura oznajmiło, że pękał coraz bardziej pod ciężarem dwóch ciał zawieszonych.

Henryk puścił swój nóż i siłą nadludzką zdołał uchwycić linę ponad miejscem przeciętem w chwili, gdy pękła ostatecznie. Ale chociaż dłoń miał silną jak stal, uczuł, że sznur mu się wyślizguje z palców.

Mógłby był pochwycić go drugą ręką, puszczając dziecko, które trzymał… ale o tem nie pomyślał nawet.

Jakób Ryan i jego towarzysze, przerażeni wołaniem Henryka, ciągnęli go z całych sił.

Henryk myślał, że już nie zdoła utrzymać liny do otworu szybu. Krew mu nadbiegła do twarzy; przymknął oczy, myśląc, że niebawem runie w przepaść.

Ale w tejże chwili, gdy już puszczał linę, silne dłonie chwyciły go za ramiona i uniosły wraz z dzieckiem na powierzchnię gruntu.

Wtedy dopiero nastąpiła reakcya i Henryk padł bez zmysłów na ręce swych towarzyszy.

 

Rozdział Xv

Nella.

 

e dwie godziny potem, Henryk, który odrazu nie mógł przyjść do siebie i dziecko, które było nadzwyczaj słabe, przeniesieni zostali do mieszkania Fordów z pomocą Jakóba i jego towarzyszy.

Tam dopiero rozpoczęło się opowiadanie o ich wyprawie staremu nadsztygarowi, a Magdalena zajęła się biedną małą istotą, którą syn wyratował.

Henrykowi się zdawało, że z przepaści uprowadził dziecko.

indie31.jpg (201026 bytes)

Tymczasem była to dziewczynka, mająca piętnaście lub szesnaście lat. Wzrok jej błędny i zdziwiony wszystkiem, jasna płeć blondynki, której nigdy światło słoneczne nie skąpało, kształty delikatne i drobne – wszystko to składało się na utworzenie istoty dziwnej i uroczej zarazem. Jakób miał niejaką słuszność, porównywając ją do istoty nadziemskiej. Wyraz twarzy miała oryginalny. Oczy, jakby znużone zbytniem światłem lamp na folwarku, patrzały błędnie.

Magdalena, ułożywszy dziewczynkę na swojem łóżku, zadała jej pierwsze pytanie:

– Jakże się nazywasz, maleńka?

– Nella2 – odpowiedziała.

– Czy cię co boli, Nello? – pytała Magdalena dalej.

– Jeść mi się chce – odrzekła – nie jadłam oddawna… od…

Po tych kilku wyrzeczonych słowach, znać było, że Nella nie przyzwyczajona była do mówienia. Język, którym się posługiwała, było to raczej narzecze staro-galickie, którego Szymon Ford i jego rodzina często używali.

Na słowa ostatnie dziewczynki, Magdalena przyniosła trochę pożywienia. Nella umierała z głodu. Odkąd przebywała w głębi szybu? Nie można się było dowiedzieć.

– Ileż tam dni przebyłaś, moje dziecko? – pytała Magdalena.

Nella nic nie odrzekła. Zdawała się nie rozumieć pytania.

– Od ilu dni? – powtórzyła Magdalena.

– Dni? – spytała Nella, jakby to słowo dla niej żadnego nie miało znaczenia.

I wstrząsła główką, jakby nie pojmując, o co ją pytają.

Magdalena wzięła ją za rękę i zaczęła pieścić.

– Ile masz lat córeczko? – zapytała, patrząc jej w oczy łagodnie, z uśmiechem.

Nella wstrząsnęła główką.

– Tak, tak, ile masz lat?

– Ile? – powtórzyła Nella. I to słowo, tak samo jak »dnie« nie było dla niej zrozumiałe.

Szymon Ford, Henryk, Jakób i jego towarzysze, patrzyli na nią z uczuciem współczucia i sympatyi. Stan biednej istoty, przybranej w odzież z grubego płótna, mógł co prawda, wzruszyć każdego.

Henryk więcej od innych czuł się pociągniętym do Nelli dla samego jej dziwactwa.

Zbliżył się do niej. Wziął jej rękę z dłoni matki.

Spojrzał jej w oczy, i ujrzawszy na ustach coś w rodzaju uśmiechu, rzekł:

– Nello… tam… w kopalni… czyś była sama?

– Sama, sama! – zawołało dziewczę, prostując się na łóżku.

Twarz jej wyrażała teraz przerażenie. Oczy które złagodniały już pod wpływem spojrzenia Henryka, zdziczały na nowo.

– Sama! sama! – powtórzyła i padła na łóżko, jakby ją siły zupełnie opuściły.

– To biedne dziecko jest zanadto słabe, by nam teraz odpowiadać mogło – rzekła Magdalena, układając napowrót dziewczynkę. – Kilka godzin spokoju, dobre odżywienie, przywrócą jej siły. Chodźmy stąd wszyscy, i zostawmy ją, niech śpi spokojnie.

Za poradą Magdaleny, pozostawiono Nellę samą i przekonano się, że niebawem zasnęła głęboko.

Fakt ten narobił dużo hałasu nietylko w samej kopalni, ale i w hrabstwie Stirling, a nawet mówiono o tem w całem Zjednoczonem Królestwie. Powtarzano sobie różne pogłoski o dziwnej istocie znalezionej w podziemiach. Gdyby był Henryk znalazł dziewczynę zamkniętą w skale łupkowej, na wzór tych okazów przedpotopowych, które uwalnia oskard górniczy od powłoki kamiennej więcej by ta sprawa chyba nie narobiła rozgłosu.

Bezwiednie Nella znalazła się na ustach wszystkich.

Ludzie zabobonni znaleźli nowy temat do opowiadań legendowych. Myśleli może, że Nella jest geniuszem Nowej Aberfoyle, a gdy Jakób to powtarzał Henrykowi:

– Niech i tak będzie – odpowiadał młody człowiek – niech i tak będzie, Jakóbie! W każdym razie dobry to geniusz! To ten, który nas wybawił od głodowej śmierci, który nam przynosił chleb i wodę, gdyśmy byli więźniami w kopalni! Nikt inny, tylko ona! Co zaś do geniusza złego, jeżeli został w kopalni, odkryjemy go niezawodnie.

Inżynier James Starr został naturalnie uwiadomiony zaraz o tem, co się stało.

Skoro tylko dziewczynka trochę sił odzyskała w spokoju, zaczął ją inżynier sam wybadywać z największą troskiwością. Nie miała pojęcia o najprostszych rzeczach w życiu. Była jednak inteligentną, poznano to niebawem, ale niektórych pojęć elementarnych brakowało jej zupełnie, między innemi wiadomości o czasie. Widocznie nie uczono jej dzielić czas na dnie i godziny, nawet te wyrazy były dla niej obce. Oczy jej przyzwyczajone do nocy, z trudnością znosić mogły blask światła elektrycznego; w ciemności za to, wzrok jej posiadał bystrość nadzwyczajną.

Łatwo też było poznać, że mózg jej nigdy nie doznał wrażenia świata zewnętrznego, że nie widziała innych widnokręgów, prócz świata kopalni i że ludzkość cała zamkniętą dla niej była w tych podziemiach.

Czyż mogła przypuszczać istnienie słońca, gwiazd, miast i wiosek, świata całego, w którym tysiące innych światów krążyło? Można było o tem wątpić i trzeba było czekać z pytaniami, aż niektóre słowa nabiorą w jej umyśle prawdziwego znaczenia.

Co do pytania, czy Nella zamieszkała sama w głębinach Nowej Aberfoyle, James Star musiał wyrzec się dowiedzenia prawdy. W istocie, wszelka aluzya w tym względzie rzucała przestrach w tę dziwaczną duszę. Czy Nella nie chciała, czy też nie mogła odpowiadać; w każdym razie była to tajemnica, którą tylko ona mogła wyjawić.

– Czy chcesz z nami pozostać? A może wolisz powrócić tam, gdzie byłaś? – zapytał jej James Starr.

Na pierwsze pytanie, dziewczę odrzekło:

– O tak!

Na drugie, wydało okrzyk trwogi i zakryło twarz rękoma.

Wobec tego uporczywego milczenia, James Starr, Szymon i Henryk, odczuwali pewną obawę.

Nie mogli oni zapomnieć niezrozumiałych faktów, które towarzyszyły odkryciu kopalni. A chociaż od trzech lat żadne nowe zdarzenie nie miało miejsca, to jednak ciągle oczekiwali nowej zaczepki ze strony niewidzialnego nieprzyjaciela.

Postanowili też jeszcze raz zwiedzić szyb tajemniczy. Uczynili to w większem towarzystwie i dobrze uzbrojeni, ale nie znaleźli najmniejszego podejrzanego śladu. Szyb łączył się z niższemi piętrami kopalni, wykutemi w pokładach węglowych.

James Starr, Szymon i Henryk, często rozmawiali o tem. Jeżeli jedna lub więcej istot złośliwych, ukrywało się w kopalni, jeżeli gotowały jakieś zasadzki, Nella musiała o tem wiedzieć, a nie chciała mówić. Najlżejsze wspomnienie co do przeszłości dziewczęcia, wywoływało ataki nerwowe i trzeba było jej dać pokój. Z czasem i ta tajemnica zostanie wyjaśnioną.

We dwa tygodnie po przybyciu na folwark, Nella stała się pomocnicą inteligentną i gorliwą starej Magdaleny. Widocznie zdawało jej się rzeczą zupełnie naturalną, że miała na zawsze pozostać w tym domu, gdzie ją tak litościwie przyjęto, a może nawet nie wyobrażała już sobie innego życia. Rodzina Fordów jej wystarczała, a z chwilą, gdy Nella weszła do ich domu, Szymonowie uważali ją za przybraną córkę.

Dziecko to było rzeczywiście urocze.

Nowe jej życie upiękniło ją. Były to zapewne pierwsze chwile szczęśliwe, jakie miała. Czuła niezmierną wdzięczność dla tych, którym je była winna. Magdalena powzięła dla niej sympatyę prawdziwie macierzyńską. Stary nadsztygar obejść się bez niej nie mógł.

Wszyscy ją kochali.

Jakób Ryan jednej tylko rzeczy żałował, mianowicie, że jej sam nie wyratował. Często przychodził do folwarku Fordów, śpiewał, a Nella, która nigdy śpiewu nie słyszała, znajdowała to nadzwyczaj pięknem; łatwo jednak było poznać, że dziewczę ponad pieśni Jakóba, przekładało poważne rozmowy z Henrykiem, który po trochu nauczył ją tego, czego nie wiedziała jeszcze o rzeczach ze świata zewnętrznego.

Trzeba przyznać, że wiara Jakóba w chochliki została bardzo zachwianą z chwilą, gdy się przekonał, że Nella nie jest nadziemską istotą.

We dwa miesiące później, wiara ta nowego doznała ciosu.

W istocie, w tymże czasie Henryk zrobił niespodziewane odkrycie, które tłómaczyło po części zjawianie się dam ognistych na zamku Dundonald, w Irvine.

Pewnego dnia po długich poszukiwaniach, w części południowej kopalni, Henryk z trudnością przebył ciemną galeryę, wykutą między skałami pokładowemi.

Nagle zdumiał, znalazłszy się na świeżem powietrzu.

Galerya powyższa, wychodząca prawie pionowo do góry, dochodziła właśnie do ruin zamku Dundonald. A zatem istniała komunikacya sekretna pomiędzy Nową Aberfoyle, a pagórkiem, na którym się stary zamek wznosił.

Otwór górny tej galeryi nie mógł być odkrytym z zewnątrz, ponieważ go zakrywały zupełnie kamienie i krzaki. To też podczas poszukiwań, urzędnicy magistratu nic znaleźć nie mogli.

W kilka dni potem, James Starr prowadzony przez Henryka, przyszedł sam zbadać naocznie to położenie naturalne pokładu węglowego.

– Teraz mamy czem przekonać zabobonnych górników. Żegnajcie nam wszystkie chochliki, ogniki i damy ogniste!

– Nie wiem, panie Starr – rzekł na to Henryk – czy możemy sobie tego odkrycia powinszować. Ich zastępcy nie wiele warci, a mogą być gorsi od nich.

– W istocie mój Henryku – odparł inżynier – ale cóż robić? Prawdopodobnie istoty ukrywające się w kopalni, komunikują się z powierzchnią ziemi przez tę galeryę. One to niezawodnie przyciągnęły okręt »Motala« z pochodnią w ręku w tę noc burzliwą i jak dawniejsi piraci, rozkradliby jego szczątki, gdyby Jakób Ryan i jego towarzysze nie byli się tam znaleźli! Cokolwiekbądź jednak by było, teraz pojmuję wszystko. Oto jest otwór jaskini! Ci zaś, którzy ją zamieszkiwali, czyż znajdują się tu jeszcze?

– Niezawodnie, ponieważ Nella drży, gdy o tem mowa – odrzekł Henryk z przekonaniem. – A nie chce, czy nie śmie dotąd wspominać o tem.

Henryk mógł mieć słuszność. Jeżeli tajemniczy mieszkańcy opuścili kopalnię, lub jeżeli pomarli, dlaczegóżby Nella z tego jeszcze tajemnicę robiła.

Jednakże James Starr koniecznie chciał dojść prawdy. Przeczuwał, że losy nowej kopalni od tego zależą.

Przedsięwzięto znowu wszelkie środki ostrożności. Władza została uprzedzoną. Ajenci zajęli pokryjomu ruiny zamku Dundonald. Henryk sam ukrywał się przez kilka nocy wśród krzaków pokrywających pagórek. Próżna praca. Nic nie odkryto. Żadna istota żywa nie pojawiła się przy otworze.

Zdecydowano się przeto na jedno, a mianowicie, że złoczyńcy musieli ostatecznie opuścić Nową Aberfoyle, i że Nellę musieli uważać za umarłą w tym szybie, gdzie ją porzucili.

Przed poszukiwaniami, kopalnia mogła im służyć za schronienie bezpieczne, ukryte przed okiem ludzkiem.

Ale odtąd okoliczności się zmieniły. Schronienie stawało się niebezpiecznem. Można się więc było spodziewać, że na przyszłość nie groziło żadne niebezpieczeństwo.

James Starr jednakże uspokojonym nie był. Henryk również mawiał często do siebie:

– Nella musiała być wmieszaną w tę całą sprawę. Gdyby się już nie miała czego obawiać, dlaczegóżby milczała? Ani wątpić, że się czuje u nas szczęśliwą. Kocha nas wszystkich! Ubóstwia moją matkę! Jeżeli milczy o swej przeszłości, o tem coby nas mogło uspokoić na przyszłość, to dlatego, że jakaś straszna tajemnica na niej ciąży, a sumienie zabrania jej ją wyjawić. Może też milczy, sądząc, że to jest w naszym interesie nic nie wiedzieć.

Ze względu na te wszystkie wnioski, zdecydował się nic nie mówić z dziewczyną o jej przeszłości.

Pewnego dnia jednak Henryk w rozmowie z Nellą, dał jej do zrozumienia, że są przekonani, iż jej zawdzięczają ocalenie, James Starr, ojciec, matka i on sam.

Był to dzień świąteczny.

Świętowano tak na powierzchni gruntu w hrabstwie Stirling, jak i w jego podziemiach.

W różnych miejscach słychać było śpiewy, odbijające się echem doniosłem o sklepienia Nowej Aberfoyle.

Henryk i Nella wyszli z domu i szli w milczeniu po lewym brzegu jeziora Malcolm. Tam to blask elektryczności mniej się jaskrawym wydawał, a snopy światła łamały się o kąty jakiejś malowniczej skały, która podtrzymywała sklepienie. Ten półcień lepiej się nadawał do oczów Nelli, która się z trudnością przyzwyczajała do światła.

Po dobrej godzinie drogi, Henryk i jego towarzyszka przybyli na taras, który wystawał ponad wody jeziora, naprzeciw kaplicy świętego Idziego.

– Oczy twoje Nello nie przywykły jeszcze do światła i nie mogłabyś znieść blasku słonecznego.

– Bezwątpienia – odparło dziewczę – jeżeli słońce takie jest jasne, jak mi opisałeś.

– Nello – odrzekł Henryk – mową nie mógłbym nigdy określić i dać ci prawdziwego obrazu jego piękności, ani też cudów tego świata, którego twoje oczy nigdy nie oglądały. Ale powiedz mi też, czy to jest możliwem, abyś od chwili urodzenia, z tej czarnej kopalni, nigdy nie wyszła ponad powierzchnię ziemi?

– Nigdy Henryku – odrzekła Nella – i nie sądzę, aby mnie kiedy matka i ojciec wynieśli tam, gdy byłam maleńką. Byłabym niezawodnie zachowała jakieś wspomnienie o świecie zewnętrznym.

– I ja tak myślę rzekł Henryk. – Zresztą w tym czasie wiele osób nie wychodziło nigdy z podziemia. Komunikacya ze światem zewnętrznym była bardzo utrudniona i ja sam znałem niejednego chłopca, niejedną dziewczynę, którzy w twoim wieku nie wiedzieli nic o rzeczach, których i ty nie znasz. Po upływie kilku minut kolej żelazna wielkiego tunelu przewiezie nas na powierzchnię hrabstwa. To też droga Nello, chciałbym już raz usłyszeć od ciebie te słowa: – chodźmy Henryku, oczy moje mogą już znosić światło dzienne, a ja pragnę widzieć słońce! Pragnę poznać dzieło Boże!

– Powiem ci to niezadługo Henryku – odrzekło dziewczę – pójdę podziwiać z tobą ten świat nieznany, a jednak…

– Co chcesz powiedzieć, Nello? – zapytał żywo Henryk – czyżbyś żałowała tych podziemi, w których przebyłaś pierwsze lata swego życia i skądeśmy cię wydobyli prawie nieżywą?

– Nie, Henryku – odparła Nella. – Myślę tylko, że i ciemności są piękne. Żebyś wiedział, ile cudnych rzeczy w nich widza moje oczy do nocy przywykłe! Są naprzykład cienie, które się przesuwają i za któremi chciałoby się płynąć do nieskończoności! Czasami znów koła jakieś wiążą się ze sobą i nie chce się z nich wychodzić! W głębi kopalni istnieją czeluście czarne, pełne świateł niewyraźnych. A potem te głosy, które się rozlegają, które wyraźnie słychać, tylko rozróżnić nie można! Widzisz Henryku, trzeba tam żyć, ażeby zrozumieć, co ja czuję, a czego wyrazić nie mogę!

– I nie bałaś się, Nello, gdyś tam sama była?

– Henryku – odrzekło dziewczę ze drżeniem – właśnie gdy sama byłam, to się nigdy nie bałam.

Głos Nelli lekko zadrżał, gdy te słowa wymawiała, pomimo to Henryk chciał ją jeszcze badać i rzekł:

– Ale można było zabłądzić w tych galeryach, Nello. Czyż się tego nie bałaś?

– Nie, Henryku, znałam oddawna wszystkie zakątki nowej kopalni!

– Czyś nigdy z niej nie wychodziła?

– Tak… czasami – odrzekło dziewczę, ociągając się trochę – czasami przychodziłam do dawnej kopalni Aberfoyle.

– Musiałaś więc znać stary folwark?

– Folwark… tak… ale tylko z daleka tych, co go zamieszkiwali!

– To był mój ojciec i moja matka – odrzekł Henryk – to ja byłem! Nigdyśmy nie chcieli opuścić naszego domostwa!

– Możeby to lepiej dla was było! – szepnęło dziewczę.

– Dlaczegoż, Nello? Czyż to nie nasz upór zdołał odkryć nowy pokład? A to odkrycie, czyż nie było korzystne dla całej ludności, która przez pracę znalazła dobrobyt dla ciebie zresztą Nello, która przywrócona do życia, znalazłaś serca kochające!

– Dla mnie! – odparła żywo Nella… Tak! bądź co bądź! Dla drugich… kto wie?

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Nic, nic! Ale niebezpieczną było rzeczą wchodzić wtenczas do nowej kopalni! O tak, Henryku! bardzo było niebezpiecznie! Pewnego dnia jacyś nieopatrzni ludzie weszli do tych podziemi, zaszli daleko, daleko, i… zabłądzili…

– Zabłądzili? – powtórzył Henryk, patrząc na Nellę.

– Tak, zabłądzili – mówiła Nella drżącym głosem. – Lampka ich zagasła! Nie mogli odnaleźć drogi…

I – zawołał Henryk – zostali uwięzieni przez całe osiem dni. Nello, o mało nie umarli. I gdyby nie istota litościwa, którą im Bóg przysłał, jak anioła swego, która ich tajnie karmiła chlebem i wodą, gdyby nie tajemniczy przewodnik, który przyprowadził wybawicieli, nie byliby nigdy wyszli z tego grobu.

– Skąd ty wiesz o tem? – zapytało dziewczę.

– Nello, temi ludźmi nieszczęśliwie uwięzionemi był James Starr… byli moi rodzice… byłem ja nareszcie!

Nella podniosła głowę, schwyciła rękę młodego człowieka i spojrzała na niego tak dziwnie, że się uczuł wzruszonym do głębi duszy.

indie32.jpg (205585 bytes)

– Ty! – wyjąkała nareszcie.

– Tak! – odrzekł Henryk po chwili milczenia – a tą, której winniśmy życie, to ty byłaś Nello! Tak, ty jedna tylko mogłaś nią być!

Nella spuściła głowę na piersi i zakryła twarz obu rękoma.

Nigdy jeszcze Henryk nie widział jej tak zmienionej.

– Ci, którzy cię uratowali, Nello – dodał wzruszonym głosem – winni ci byli ocalenie, czy sądzisz, że ci to kiedy zapomną?

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

1 Aul-Reeky, przydomek nadawany staremu Edynburgowi.

2 Nella, skrócenie od Heleny.