Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Keraban uparty

 

(Rozdział X-XII)

 

 

Przekład J.[oanna] B.[elejowska]

101 ilustracji i jedna mapa Benetta

w "Przyjaciel Dzieci"

Warszawa, 1883-1884

ker_02.jpg (38392 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

Część PIERWSZA

 

 

Rozdział X

Zniewolony okolicznościami, Ahmet przedsiębierze energiczne postanowienie.

ker_28.jpg (165218 bytes)

zień dobry przyjacielu Selimie, dzień dobry; niech Allah strzeże ciebie i domu twego!

To powiedziawszy Keraban uścisnął dłonie swego przyjaciela.

– Dzień dobry, synowcze Ahmecie! i gorąco uścisnął Ahmeta.

– Dzień dobry, dobra Amazyo; i przyszłą synowicę pocałował w oba policzki, a wszystko to odbyło się tak prędko że nikt nie zdążył słowa wymówić, poczem dodał:

– No, a teraz do widzenia i w drogę.

Nie przedstawił nikomu flegmatycznego Holendra, i ten wydawał się jakąś niemą figurą w dramacie rodzinnym. Gdy Keraban ściskał tak i całował wszystkich dokoła, pewni byli że przyjechał aby przyśpieszyć małżeństwo, to też łatwo pojąć ich osłupienie gdy zawołał: W drogę!

Ahmet pierwszy oprzytomniał i zapytał:

– Co mówisz, stryju?

– Mówię: w drogę i do widzenia, mój synowcze.

– Jakto?… chce stryj odjechać?

– Tak, w tej chwili.

Ogólne nastąpiło osłupienie, a Van Mitten rzekł do ucha Brunona.

– Doprawdy bardzo to zgodne z usposobieniem mego przyjaciela Kerabana.

– Aż nadto zgodne, odrzekł Brunon.

Amazya spoglądała na Ahmeta, Ahmet na Selima, a Nedia wlepiła wytrzeszczone oczy w tego bajecznego stryja, który umiał odjeżdżać nie przyjechawszy.

– No! chodźmy Van Mitten, rzekł Keraban zwracając się ku drzwiom.

ker_29.jpg (159349 bytes)

– Czy nie zechce mi pan powiedziéć, rzekł Ahmet zwracając się do Van Mittena.

– A cóż ja mogę panu powiedziéć? odrzekł Holender idący już za przyjacielem. Keraban zatrzymał się na samem wychodnem, i rzekł zwracając się do bankiera.

– Ale, ale, byłbym zapomniał; proszę cię, przyjacielu, Selimie, zmień mi kilka tysięcy piastrów na monetę rossyjską.

– Kilka tysięcy piastrów? powtórzył bankier nie rozumiejąc.

– Tak, Selimie, bo potrzebuję tych pieniędzy na podróż przez kraj rossyjski.

– Stryju kochany, powiedzże nam nareszcie co to wszystko znaczy? zapytali razem Ahmet i Amazya.

– Jakie ażyo opłaca się obecnie? zapytał Keraban nie odpowiadając.

– Trzy i pół od sta odrzekł Selim, który w tej chwili przypominał sobie że jest bankierem.

– Co!… aż trzy i pół od sta?… zawołał Keraban.

– Ruble poszły w górę, odrzekł bankier, skutkiem licznych zażądań kurs ich bardzo się poprawił…

– No, przyjacielu Selimie, dla mnie niech będzie tylko trzy i ćwierć od sta.

– A! dla ciebie, przyjacielu Kerabanie, zmienię za darmo.

Yarhud stojący w końcu galeryi, bacznie przyglądał i przysłuchiwał się wszystkiemu, aby wymiarkować czy to co zaszło szkodę lub korzyść mu przyniesie.

– Stryju! zawołał Ahmet chwytając za rękę Kerabana w chwili gdy już stanął we drzwiach, czy nie pożegnasz się z nami? Uściskałeś nas w chwili przyjazdu…

– Nie, kochany synowcze, przerwał Keraban, było to w chwili wyjazdu.

ker_30.jpg (144676 bytes)

– Nie chcę ci przeczyć, kochany stryju, ale proszę chciejże nam przynajmniej powiedziéć po co przyjechałeś do Odessy?

– Nie byłbym wcale tu przyjechał, gdyby nie to że leży na mej drodze. Wszak prawda, przyjacielu Van Mitten?

 Za całą odpowiedź Holender poważnie kiwnął głową.

– A! prawda! zapomniałem przedstawić panów wzajemnie, rzekł Keraban, i zwracając się do Selima: Mój przyjaciel Van Mitten którego wiozą do siebie na obiad do Skutari.

– Na obiad do Skutari! zawołał bankier zdziwiony niewymownie.

– A tak, odrzekł Van Mitten.

– A to służący jego Brunon, tak wierny i przywiązany do swego pana, że nie chciał się z nim rozłączyć.

– A tak, odrzekł Brunon, kręcąc głową z niezadowoleniem.

– No! a teraz komu w drogę temu czas! zawołał Keraban.

– Nie sądź, kochany stryju że chcę w czemkolwiek sprzeciwiać się twej woli; ale proszę racz powiedzieć, którędy postanowiłeś jechać z Konstantynopola do Skutari, skoro Odessa leży na tej drodze?

– Drogą ciągnąca się wokoło morza Czarnego, odrzekł Keraban.

– Około morza Czarnego!… powtórzył Ahmet zdumiony.

Nastał chwila milczenia. Widząc ogólne osłupienie, Keraban zawołał:

– I cóż upatrzyliście w tem tak nadzwyczajnego że aby z Konstantynopola udać się do Skutari, okrążam morze Czarne?

Bankier Selim i Ahmet spojrzeli po sobie niespokojni; czyżby Keraban dostał pomięszania zmysłów?…

– Przyjacielu Kerabanie, rzekł bankier Selim, nie chcemy ci się sprzeciwiać…

Przezorność nakazywała zawsze od tych słów zaczynać rozmowę z upartym Kerabanem.

– Nie chcemy, broń Boże przeczyć ci, ale zdaje nam się że jest bliższa droga z Konstantynopola do Skutari; wszak dość przepłynąć Bosfor?

– Bosfor nie istnieje już! odrzekł Keraban.

– Bosfor nie istnieje! powtórzył osłupiały Ahmet.

– Dla mnie przynajmniej! dodał Keraban. Obecnie istnieje on tylko dla tych, którzy chcą poddać się opłacie najniesłuszniejszego podatku dziesięć paras od osoby, jakim rząd nowych Turków obciążył te wolne dotąd od wszelkiego ździerstwa wody.

– A!… więc to nowy podatek! zawołał Ahmet, pojmując w tej chwili na jakie trudy i zawikłania naraził stryja jego nieznośny upór.

– Tak, nowy podatek, rzekł Keraban, unosząc się coraz więcej. Właśnie w chwili gdy miałem wsiąść do mego kaika, aby udać się na obiad do Skutari z moim przyjacielem Van Mitten’em, ogłoszony został ten dziesięć-parasowy podatek. Ma się rozumiéć że nie chciałem go opłacić… i nie dozwolono mi odpłynąć. Powiedziałem tym zdziercom że potrafię dostać się do Skutari nie przepływając Bosforu… odpowiedzieli że to niemożebne… Otóż możebne odparłem – i postawię na swojem! Przez Allaha! wolałbym sobie uciąć rękę, niż włożyć ją do kieszeni dla wyjęcia z niej dziesięciu parasów. Ha! nie znają jeszcze Kerabana!

Tak, oni nie znali Kerabana, ale przyjaciel jego Selim, synowiec Ahmet, Van Mitten i Amazya znali dobrze jego upór, i wiedzieli dobrze iż w takich okolicznościach niepodobna było skłonić go do zmiany postanowień. Trzeba więc było poddać się jego fantazyi, wszelki upór wywołałby nowe zawikłania.

– Ma stryj słuszność, rzekł Ahmet nie chcąc go drażnić.

– Zupełną słuszność, rzekł Selim.

– Ja zawsze mam słuszność, odrzekł Keraban.

– Trzeba stawiać opór niesłusznem wymaganiom, rzekł Ahmet, choćby to miało przywieść do utraty majątku…

– A choćby i życia nawet! dodał Keraban.

– No tak, ale sądzę że nic nie zmusza stryja do tak nagłego odjazdu?

– Przeciwnie, mój synowcze; wiesz przecie że muszę wracać przed sześciu tygodniami.

– Mógłby stryj zabawić choćby z tydzień…

– Ani nawet dnia jednego, ani nawet jednej godziny.

Ahmet skinął na Amazyę aby mu przyszła w pomoc.

– A nasz ślub, panie Keraban, zapytała biorąc jego rękę.

– Ślub wasz nie odwlecze się wcale, odrzekł. Trzeba aby odbył się przed końcem przyszłego miesiąca więc się odbędzie. Podróż moja ani o jeden dzień go nie opóźni… z warunkiem przecież abym odjechał natychmiast.

I tak runął odrazu cały gmach nadziei jak wszyscy zbudowali sobie na nieprzewidzianem przybyciu Kerabana. Małżeństwo nie zostanie przyśpieszone ale też i nie opóźnione, jak mówił. Ale któż mógł przewidzieć co może zajść podczas tak długiej podróży?

Ahmet zmarszczył czoło niezadowolniony; szczęściem stryj nie spostrzegł tego, zarówno jak nie widział zasępionej minki Amazyi, i nie słyszał jak Nedia zawołała:

– A niedobry! szkaradny stryj!…

– Zresztą, dodał Keraban tonem człowieka wiedzącego że nikt nie oprze się jego woli, z resztą liczę na to że Ahmet pojedzie ze mną.

Serce Ahmeta ścisnęło się na te słowa stryja; Amazya posmutniała, a Nedia oburzona miała ochotę wydrapać oczy Kerabanowi.

Kapitan Guidary nie stracił ani słówka z tej rozmowy; rzeczy przybierały korzystny dla niego obrot.

Jakkolwiek bankier Selim nie bardzo obiecywał sobie że zdoła zmienić postanowienie przyjaciela, jednak miał sobie za obowiązek sprobować tego.

– Czyż nieodzownem jest, przyjacielu Kerabanie, aby Ahmet odbył z tobą tę podróż w około morza Czarnego?

– No, nieodzownem nie jest, ale sądzę że Ahmet bez wahania towarzyszyć mi będzie.

– Jednakowoż… zaczął Selim.

– Jednakowoż?… powtórzył Keraban zaciskając zęby, jak to bywało gdy zamierzał się sprzeczać.

Po tych słowach Kerabana nastała chwila milczenia, która obecnym wydała się niesłychanie długa. Wtem Ahmet powziął energiczne postanowienie. Przysunąwszy się do narzeczonej przedstawił jej aby nie sprzeciwiać się woli stryja; że jeźliby pojechał bez niego, podróż trwać może daleko dłużej, i że dołoży największych usiłowań aby jechać jak można najprędzej, przed końcem przyszłego miesiąca, aby dowieźć stryja na lewy brzeg Bosforu.

Amazya zrozumiała że nie ma innej rady i milcząco skinęła głową.

– Jestem posłuszny, stryju, pojadę z tobą, ale…

– O! żadnych ale, panie synowcze.

– Niech i tak będzie, odrzekł Ahmet, ale w duszy pomyślał sobie:

– Czekaj najupartszy stryju, nie dam ci chwilki wytchnienia tak pędzić będziemy.

– No! ruszajmy! zawołał Keraban, a zwracając się do Selima, dodał: a moneta rossyjska na którą masz zamienić moje piastry?

– Zrobimy to w Odessie, gdzie chcę cię odprowadzić.

– Dalej Ahmecie! zawołał Keraban, jedźmy.

Nastąpiły ostatnie pożegnania; wszyscy mniej więcej byli wzruszeni; jeden tylko Keraban nie widział, czy też nie chciał widziéć ogólnego rozrzewnienia.

– Czy powóz gotów? zapytał wchodzącego na galeryę Niziba.

– Powóz gotów, odrzekł tenże.

– Dalej w drogę! krzyknął Keraban. Aha! panowie tegocześni Turcy, co to ubieracie się z europejska! Aha! panowie nowi Turcy, poddający się wymaganiom i rozkazom Mahmuda, pokażę ja wam że są jeszcze Starzy Turcy których nigdy poskromić nie zdołacie!!!

Nikt mu nie przeczył, a jednak unosił się coraz więcej.

Aha! wołał, chcielibyście wziąć w monopol wody Bosforu!… otóż potrafię się obejść bez niego… drwię sobie z waszego Bosforu!…

Trzeba było widziéć Kerabana, z jak groźną miną wypowiedział ostatnie słowa.

– Ahmecie! Van Mitten’ie! czas ubiega, jedźmy!

Stał już na progu gdy Selim zatrzymał go pytaniem.

– Przyjacielu Kerabanie, jedna uwaga…

– Żadnych uwag nie słucham.

– No! to pozwól zadać sobie proste zapytanie. Gdy okrążywszy morze Czarne, przybędziesz do Skutari, co uczynisz potem?

– Ja?…

– Sądzę że nie zamieszkasz tam stale, i nie opuścisz na zawsze Konstantynopola w którym utrzymujesz swój dom handlowy?

– Wszystko to da się pogodzić, przyjacielu Selimie. Wszak nic się temu nie sprzeciwia abyś z Amazyą przybył do Skutari? Co prawda, zapłacisz po dziesięć parasów od osoby za przepłynięcie Bosforu, ale honor nie wzbrania ci tego. Co do mnie, to rzecz inna.

– O! tak, tak! przybądźcie do Skutari za miesiąc! zawołał Ahmet, i zaczekajcie tam na nas, a uczynimy wszystko co tylko będzie możliwem, abyście nie czekali długo.

– Zgoda! pojedziemy więc do Skutari, ale powiedz mi, przyjacielu Kerabanie, czy po weselu nie powrócisz do Konstantynopola?

– Powrócę! powrócę najniezawodniej, odpowiedział.

– W jakiż sposób?

– Albo przeklęty ten podatek zostanie zniesiony a wtedy przepłynę Bosfor bez opłacenia go…

– Lecz jeźli to nie nastąpi?

– Wtedy, odrzekł z imponującą miną, wtedy, przez Allaha! powrócę tą samą drogą jaką wyjechałem… powtórnie okrążę morze Czarne!

 

Rozdział XI

Fantastyczna podróż urozmaicona dramatem.

ker_31.jpg (160901 bytes)

ak więc wszyscy opuścili willę i odjechali. Keraban dla odbycia zamierzonej podróży, Van Mitten dla towarzyszenia przyjacielowi, Ahmet czyniąc zadość woli wuja, a Brunon i Nizib ponieważ nie mogli nie usłuchać rozkazu swych panów. Tak więc z wyjątkiem kilku służących oraz Amazyi i Nedii willa była prawie pustą, gdyż bankier Selim udał się do Odessy, dla wręczenia Kerabanowi żądanej sumy zmienionej na ruble.

Wiedział dobrze o tem kapitan maltejskiego statku będący świadkiem smutnego pożegnania, któremu z łatwem do pojęcia przypatrywał się zajęciem. Dowiedział się tedy że Keraban odłożył do swego powrotu małżeństwo Ahmeta z Amazyą, a nadto polecił mu towarzyszyć sobie w podróży, co nadzwyczaj sprzyjało jego zamiarom. Nie dość na tem Amazya i Nedia zostawały same w willi lub w galeryi wychodzącej na morze, od której tartana jego zaledwie o parę kroków była oddaloną. Stała gotowa do odpłynięcia u stóp schodów; majtkowie czekali jego skinienia, mógł więc działać w każdej chwili.

Miał wielką ochotę porwać Amazyę gwałtem; ale chytry i przezorny chciał dokonać porwania bez pozostawiania najmniejszego śladu, i dlatego postanowił dobrze się namyśléć.

Dzień był w całej pełni; jeźliby porwał ją teraz, niezawodnie głośnym krzykiem przyzywałby pomocy. Toż samo uczyniłaby Nedia; służba mogłaby nadbiedz i zniweczyć jego usiłowania, lub co najmniej zobaczyć Guidarę szybko odbijającą od brzegu, co stanowiłaby już początek dowodu… Tak więc przezorność nakazywała czekać nocy.

Usiadłszy na tyle statku kryjącego się po za balustradą, śledził bacznie młode dziewczęta, ani domyślające się obecności niebezpiecznego napastnika.

Yarhud namyślał się jeszcze czy gdyby, zgadzając się na jego prośbę, Amazya z Nedią przyszły na pokład tartany obejrzéć jego towary, czy w takim razie mógłby skorzystać z tej sposobności aby odpłynąć nie czekając nocy.

ker_32.jpg (164130 bytes)

Zasmucona niewymownie tak nieprzewidzianym odjazdem Ahmeta, Amazya siedziała milcząca i zamyślona, utkwiwszy wzrok w daleki, ku północy roztaczający się horyzont. Tam w oddali rysowały się wybrzeża wśród których ciągnęła się długa droga jaką przebyć mieli podróżni, i na której może czekały ich groźne niebezpieczeństwa, przeszkody i wypadki opóźniające powrót. Gdyby już było po ślubie, bez wahania towarzyszyłaby Ahmetowi; przecież wuj Keraban nie chciałby rozłączać ją z mężem. Zdawało jej się żę będąc już jego siostrzenicą umiałaby o tyle pozyskać nad nim wpływu, aby go skłonić do zaniechania tej może nader niebezpiecznej podróży, do której popychał go nieprzeparty upór… Ale jest dopiero narzeczoną Ahmeta, została sama, smutna i może długie tygodnie czekać jej przyjdzie, zanim zjadą się w Skutari, gdzie ślub ich miał się odbyć.

Amazya więc była smutna i milcząca, ale za to Nedia nie posiadała się ze złości, wygadując co jej przyszło do głowy na nieznośnego uparciucha, sprawcę smutku i niepokoju ukochanej pani. Oho! gdyby tak o jej zamężcie chodziło, nie dałaby tak porwać swego narzeczonego… Upór na upór, nie ustąpiłaby temu zaciętemu Kerabanowi!…

Zbliżała się do Amazyi, i ująwszy za rękę usiadła na poduszce przy jej nogach.

– Pani moja kochana, mówiła, będąc na twojem miejscu, zamiast myśléć i tęschnić za panem Ahmetem, myślałbym o panu Kerabanie, aby mu złorzeczyć…

– I cóżby mi z tego przyszło?

– Nie wiem, ale zdaje mi się że lżej byłoby mi na sercu, odrzekła. Pozwól mi tylko mówić, kochana pani, a zobaczysz że nie pożałuję słów, nadokuczam temu uparciuchowi co się zmieści.

– Nie godzi się, Nedio, jest on wujem, prawie Ojcem mego narzeczonego, powinnam go szanować.

– To prawda, ale czemuż jest tak nieznośnym samolubem, despotom, tyranem… Dość mu było powiedziéć słówko, zatrzymać się parę dni a nie chciał tego uczynić… O! doprawdy zasłużył…

– Przestań, Nedio, mówmy o Ahmecie.

– Dobrze, pan Ahmet jest dobry, nieoceniony, i tem tylko zawinił że jest siostrzeńcem upartego wuja… Sądziłam że posiada większą moc charakteru…

– Więc nie pojmujesz tego że w tym razie właśnie to posłuszeństwo jego, dowodzi mocy charakteru i panowania nad sobą. Jakkolwiek przykro mi, przyznaję jednak że Ahmet dobrze zrobił towarzysząc wujowi. Może przyśpieszyć powrót, a przynajmniej ustrzedz pana Kerabana od niebezpieczeństw na jakie naraziłby go jego niepojęty upór.

– Zapewnie na pani słuszność utrzymując że posłuszeństwo pana Ahmeta dowodzi mocy jego charakteru, zdaje mi się jednak że dowiódłby większej jeszcze mocy, gdyby zdołał nakłonić wuja do zaniechania tej szalonej podróży.

– Ależ, Nedio, to było niepodobieństwem! zawołała Amazya.

– Hum… kto wie? nie ma podobno tak silnej sztaby żelaza, którejby w potrzebie zgiąć lub złamać nie można. Oh! ten nieznośny wuj Keraban, on winien wszystkiemu i on tylko będzie odpowiedzialny, jeźli jakieś nieszczęście spotka ich w tej przeklętej podróży… Kiedy pomyślę że jedynie nie chcąc zapłacić dziesięciu paras, skazał pana Ahmeta i ukochaną moją panią, a więc i mnie także na taki smutek i niepokój… o! wtedy życzę mu, aby… aby morze czarne roztoczyło swe fale aż na koniec świata… zobaczylibyśmy czyby w takim razie nie zaniechał zamiaru odjechania go dokoła.

– Najniezawodniej i wtedy nie wyrzekłby się przyjemności postanowienia na swojem.

W tej właśnie chwili Yarhud wysiadł z łodzi, i niewidzialny zbliżał się ku dziewczętom; obie odwróciły głowy usłyszawszy odgłos jego kroków. Zadziwiły się i przelękły zarazem zobaczywszy go obok siebie.

Nedia powstała pytając.

– Kapitan Yarhud!… co pan tu robisz i po co przychodzisz?

– Aby zaprowadzić panie na pokład tartany. Wszak oznajmiły panie że chcą obejrzéć moje towary i wybrać co im się podoba.

– A! prawda! wszak miałaś pani zamiar…

– Tak, odrzekła Amazya, ale gdy Ahmet miał mi towarzyszyć, bez niego nie udam się na statek.

Kapitan zmarszczył brwi, lecz w tejże chwili rzekł spokojnie:

Guidara nie może zatrzymywać się długo w zatoce Odeskiej, i zapewnie odpłynę jutro lub najpóźniej pojutrze; jeźli więc piękna córka bankiera Selima życzy sobie nabyć niektóre z tych bogatych materyi jakie jej przedstawiłem, niech raczy korzystać z nastręczającej się sposobności. Łódź moja czeka, za parę minut dopłyniemy do tartany.

– Najuprzejmiej panu dziękuję, odpowiedziała Amazya, ale w nieobecności Ahmeta nie mam ani humoru ani ochoty zajmowania się strojami. Poczem skinęła mu głową, na znak że może odejść.

Próbował jeszcze nakłonić Amazyę, a widząc że przedstawienia jego nie trafiają do celu, skłonił się i zabierał do odejścia. Wtem zatrzymał się nagle, jak gdyby w tej chwili nowa myśl przyszła mu do głowy.

– Słówko jeszcze, rzekł; mam nadzieję że obecna moja propozycya spodoba się narzeczonej Ahmeta.

– O cóż chodzi? zapytała nieco zniecierpliwiona jego natręctwem.

– Przypadkiem byłem świadkiem sceny pożegnania…

– Przypadkiem? przerwała Amazya, i pewne podejrzenie zbudziło się w jej duszy.

– Tak, pani, odrzekł Yarhud. Byłem w łodzi czekając na przybycie pań… i widziałem jak głęboko zasmucił piękną córkę bankiera Selima, nieprzewidziany wyjazd narzeczonego… Otóż jeźliby życzyła sobie zobaczyć niedługo Ahmeta…

– A to jakim sposobem?

– Bardzo łatwym. Za godzinę najdalej powóz pana Kerabana musi przejechać około małego, ztąd dającego się dostrzedz przylądka…

Amazya zwróciła wzrok we wskazaną stronę.

– Pani moja, gdybyśmy mogły się tam dostać! zawołała Nedia.

– Nic łatwiejszego, odrzekł Yarhud. Wiatr jest przychylny; Guidara może dopłynąć do przylądka, jeźli pani chce, natychmiast odbijemy od brzegu.

Amazya zawahała się; zastanowiwszy się chwilę, spojrzała na Yarhuda; wyraz twarzy jego nie budził zaufania; przeczucie ostrzegało aby mu niedowierzać.

– Dziękują panu, odpowiedziała, wycieczka ta bez Ojca lub narzeczonego, byłaby zupełnie niestosowną.

Yarhud zmarszczył brwi i odszedł ukłoniwszy się zimno. Przekonał się że podobnym sposobem nie trafi do celu.

Za chwilę łódź jego odpłynęła i powrócił na pokład tartany.

Amazya i Nedia z godzinę jeszcze siedziały na galeryi, wpatrując się w daleki horyzont, poczem weszły do mieszkania.

Yarhud śledził ich wzrokiem z pomostu tartany. Widząc że opuściły galeryę rozkazał ludziom swoim pilnować bacznie i uwiadomić go niezwłocznie jeźliby wieczorem powróciły. Skoro podstęp się nie udał, ucieknie się do gwałtu.

Dzięki tej szczęśliwej okoliczności, że ślub Amazyi z Ahmetem został odłożony i miał się odbyć dopiero za sześć tygodni, nie potrzebował tak gwałtownie spieszyć się z jej porwaniem; ale z drugiej strony należało pamiętać o tem że Saffar lada dzień może wrócić już do Trebizondy, gdzie niecierpliwie oczekiwać będzie na piękną Amazyę, którą postanowił pojąć za żonę. Nadto żegluga po morzu Czarnem nie zawsze da się ściśle obliczyć; prosty żaglowy statek, opóźnia się nieraz o piętnaście lub dwadzieścia dni; należało więc odpłynąć niezwłocznie aby przybyć na czas omówiony z intendentem Scarpantem. I dlatego Yarhud postanowił porwać Amazyę za nadejściem nocy.

Okoliczności sprzyjały niedogodnym jego zamiarom. Późnym wieczorem, zanim Ojciec powrócił z Odessy, Amazya sama zupełnie wyszła na galeryę. Chciała jeszcze popatrzéć w stronę w którą udali się nasi podróżni, i wsparłszy się o balustradę w głębokiej zatonęła zadumie. Zamyślona nie dostrzegła cicho podpływającej łodzi, która zwolna zatrzymała się przy schodach tarasu, dochodzących do samej zatoki.

Yarhud wraz z trzema majtkami czołgając się przebyli schody, Amazya nic nie słyszała. Wtem nagle Yarhud rzucił się ku niej i pochwycił tak silnie, że ruszyć się nie mogła. Zaledwie zdołała krzyknąć: Ratujcie!

Yarhud zatkał jej zaraz usta, ale Nedia usłyszała krzyk swej pani. Pobiegła jej na pomoc; lecz zaledwie przestąpiła próg galeryi, dwóch majtków rzuciło się ku niej, i porwawszy zatkali usta.

ker_33.jpg (156619 bytes)

– Do łodzi! krzyknął Yarhud.

Obie poniesiono do łodzi która odpłynęła natychmiast.

Jak tylko dopłynęli do tartany, przeniesiono porwane na jej pokład a następnie zamknięto w tylnej kajucie, z której nikt krzyku ich dosłyszéć nie mógł.

Rozpiąwszy żagle, Guidara odpłynęła na pełne morze.

Jednakże pomimo że wszystko odbyło się tak nagle, jeden z ogrodników pracujący w ogrodzie dosłyszał krzyk Amazyi i natychmiast zawiadomił o tem służbę. Powróciwszy do Odessy, bankier Selim w tej chwili właśnie wchodził do domu. Zawiadomiony o tem że córka jego krzyknęła wołając ratunku, zaczął szukać jej w całym domu – daremnie, nie znalazł nigdzie.

Stracił głowę, nie widząc co myśléć, wtem dostrzegł szybko odpływającą tartanę. Teraz zrozumiał wszystko. Pobiegł na wzgórze około którego Guidara przepłynąć musiała, i wołał z rozpaczą załamując ręcę:

– Nędznicy! porwali moją Amazyę!… moją jedyną córkę!… Gońcie ich! zatrzymajcie!…

ker_34.jpg (157565 bytes)

Strzał dany z pomostu rozległ się w powietrzu – Selim padł ugodzony kulą.

Za chwilę tartana, płynąc szybko z rozwiniętemi żaglami, dzięki przyjaznemu wiatrowi, nie mogła być już dostrzeżoną z willi bankiera.

 

 

Rozdział XII

Van Mitten opowiada dość ciekawą historyę o cebulkach tulipanowych.

 

odróżni nasi zmieniwszy konie pocztowe, opuścili Odessę około pierwszej po południu. Keraban zajął miejsce po lewej stronie, Van Mitten po prawej, a Ahmet usiadł w środku. Bruno i Nizib siedzieli znowu w kabryolecie; więcej jednak spali niż rozmawiali z sobą.

Słońce jasnym świeciło blaskiem; powierzchnia fal morskich wydawała się szafirową, odbijając wyraźnie od szarych wybrzeży.

Zarówno jak w kabryolecie i w karecie, panowało milczenie, z tą jednak różnicą że jadący na wierzch spali, zaś siedzący w powozie zatonęli w myślach.

Keraban cieszył się swoim uporem, uśmiechając się rozkosznie na myśl że takiego dobrego figla wypłatał władzom otomańskim.

Van Mitten rozmyślał nad tą nieprzewidzianą podróżą, wielokrotnie zapytując sam siebie: po co on, spokojny obywatel holenderski wędruje bez najmniejszej potrzeby po drogach ciągnących się nad brzegami morza Czarnego, mogąc siedziéć sobie spokojnie na przedmieściu Pera, w Konstantynopolu.

Ahmet uspokoił się powoli, postanowił tylko nie oszczędzać pieniędzy upartego wujaszka, ilekroć za ich pomocą można będzie przyśpieszać podroż lub usunąć przeszkody jak najprędszego przybycia do Skutari. Zwracając się do wuja zapytał go jak najuprzejmiej, czy ułożył już sobie szczegółowy plan podróży.

– A jakże, mój siostrzeńcze, odrzekł Keraban; będziemy ciągle trzymać się drogi ciągnącej się w pobliżu wybrzeży morskich.

– Dokąd więc jedziemy obecnie?

– Do Koblewa, leżącego o dwanaście mil od Odessy: staniemy tam wieczorem.

– A gdzież się udamy z Koblewa?

– Będziem jechać całą noc aby około południa stanąć w Mikołajewie.

– Rzeczywiście będziem podróżować bardzo prędko… Lecz dojechawszy do Mikołajewa, czy nie chciałbyś kochany wuju, w przeciągu kilku dni dojechać do granic Kaukazu.

– A to jaki sposobem?

– Korzystając z kolei żelaznych południowej Rossyi: jadąc koleją na Aleksandrów i Rostów, oszczędzilibyśmy sobie co najmniej trzecią część drogi.

Usłyszawszy te słowa Van Mitten, trącił lekko łokciem towarzysza podróży:

– Daj pan pokój, szepnął, nie ma nawet o czem mówić, przyjaciel mój uczuwa nieprzeparty wstręt do kolei żelaznych.

Ahmet znał wprawdzie uprzedzenia wuja do tego zbyt nowoczesnego dla stronnictwa starych Turków sposobu podróżowania, liczył jednak na to, że z powodu zbiegu tak ważnych okoliczności. zechce może choć na ten raz wyrzec się niczem nieusprawiedliwionego przesądu.

Łudził się biedak! Keraban nie byłby chyba Kerabanem, gdyby choć na chwilkę najmniejsze jakieś nawet zrobił komu ustępstwo.

– Zdaje mi się że mówiłeś coś o kolei żelaznej? zapytał.

– Tak, mój wuju.

– I żądasz abym ja, Keraban, zgodził się na to czego jeszcze nigdy dotąd nie uczyniłem?

– Sądzę, kochany wuju że…

– Żądasz abym ja, Keraban, zgodził się na tak głupią jazdę i pozwolił się ciągnąć jakąś tam maszyną parową?…

– Gdyby wuj chciał raz sprobować…

– Ahmecie, widocznie nie zastanowiłeś się nad tem co mówisz.

– Ależ mój wuju…

– Powtarzam że mówisz bez zastanowienia, inaczej nie odważyłbyś się proponować mi coś podobnego.

– Wierzaj mi wuju, że wagony te…

– Wagony!… powtórzył Keraban, wymawiając ten cudzoziemski wyraz ze wstrętem i pogardą zarazem.

– Tak, wuju. Te wagony posuwające się po relsach…

– Relsach! zawołał Keraban. Cóż to za szkaradne wyrazy! czy nie zechcesz objaśnić mnie jakim mówisz językiem?

– Językiem tegoczesnych podróżników.

– No to przypatrzże mi się i powiedz sam czy choć cokolwiek jestem podobny do tegoczesnych podróżników, i czy taki jak ja człowiek może zgodzić się na to aby jechał wagonem ciągnionym przez ogniem buchającą maszynę? Co za potrzeba abym pozwolił poruszać się po jakichś relsach, kiedy mogę jechać karetą po trakcie?

– Ależ, mój wuju, skoro tyle zależy na pośpiechu…

– Przypatrz mi się, Ahmecie, i dobrze pamiętaj sobie o tem: gdyby nie było pojazdów jeździłbym wozami; gdyby nie było wozów, jechałbym konno; w braku konia, wsiadłbym na osła; w braku osła, poszedłbym piechotą; w braku nóg, posuwałbym się na kolanach; w braku kolan…

– Stój! przyjacielu Kerabanie, chyba już koniec na tem! zawołał Van Mitten, chwytając go za rękę.

– Mylisz się! odparł Keraban, w braku kolan czołgałbym się na brzuchu… tak, powtarzam, na brzuchu!

A zwracając się do Ahmeta, dodał żywo:

– Czy słyszałeś kiedy aby Mahomet jeździł do Mekki koleją żelazną?

Ahmet mógłby odpowiedziéć, że gdyby koleje istniały w owym czasie, Mahomet nie omieszkałby zapewnie jeździć niemi do Mekki, milczał jednak widząc że wuj mocno jest rozdrażniony. Keraban siedział zasępiony, powtarzając co chwila z urąganiem rozmaite cudzoziemskie nazwy używane przy drogach żelaznych.

ker_35.jpg (162792 bytes)

Jakkolwiek jazda począ nie dorównywała kolei, pędzili jednak prędko nasi podróżni. Droga była dość dobra, koni nie brakowało na stacyach. Z woli wuja Ahmet zapisywał i płacił wszelkie wydatki w podróży, z czego korzystając szczodre podarki dawał pocztylionom, byle tylko galopem pędzili.

Wieczorem stanęli w Koblewie, a nazajutrz około południa przybyli do Mikołajewska; było to 28 sierpnia.

Trzy godziny zatrzymali się w hotelu aby wypocząć nieco i zjeść śniadanie, z czego Brunon bardzo był zadowolniony. Korzystając z tej sposobności, Ahmet napisał do Bankiera Selima, donosząc mu że dotąd podróż odbywają śpiesznie i szczęśliwie i zasyłają Amazyi najserdeczniejsze pozdrowienie, która siedziała milcząca w tej chwili na tarasie, myśląc o tak upartym wuju Ahmeta.

Van Mitten chcą odnieść jakąkolwiek korzyść z tej mimowolnej podróży, poszedł z Brunonem zwiedzić miasto Mikołajewsk, którego rozwój wzrasta ciągle z krzywdą Chersonu.

Od miasta tego oddzielało ich siedmnaście, mil, ciągnących się wśród niezbyt urodzajnej okolicy. Tu i owdzie rosły topole i wierzby. W pobliżu Dniepru, który ciągnie się przez trzysta przeszło mil i kończy się pod Chersonem, rozlegają się długie, trzciną zarosłe płaszczyzny, które wydawały się jakby upstrzone bławatkami; lecz gdy dał się słyszéć turkot powozu, bławatki owe odlatywały na skrzydłach, były to bowiem niebieskawe sójki, a krzykliwy ich świergot więcej raził uszy, niż świetne mieniące upierzenie bawiło oczy.

Dnia 29 sierpnia, równo ze świtem przybyli do Chersonu, potem zwrócili się ku przesmykowi Perekopskiemu, łączącemu Krym albo półwysep Taurycki, z wybrzeżami Rossyi południowej.

Ahmet wysłał z Chersonu drugi list do bankiera Selima, do Odessy. W drodze do Perekopu, Keraban zapytał siostrzeńca czy pamiętał i od niego serdecznie pozdrowić przyjaciela.

– Nie zapomniałem o tem, kochany wuju, a nadto zawiadomiłem bankiera Selima, że nie zaniedbujemy nic coby mogło przyśpieszyć nasz przyjazd do Skutari.

– Bardzo dobrze, mój siostrzeńcze, ilekroć zatrzymamy się w miejscowościach w których są biura pocztowe, nie zaniedbuj donosić Selimowi co się z nami dzieje.

– Najchętniej; tylko nie wiedząc nigdy naprzód gdzie się zatrzymamy, nie będę mógł nigdy odebrać odpowiedzi.

– Rzeczywiście, rzekł Van Mitten.

– Ale, rzekł Keraban zwracając się do niego, dziwi mnie, że ty przyjacielu, ani razu jeszcze nie pisałeś do szanownej pani Van Mitten? Taka obojętność może jej przykrość sprawić.

– Komu, pani Van Mitten?… zapytał Holender.

– No, tak, odrzekł Keraban.

– Pani Van Mitten jest zapewnie bardzo zacną osobą; jako kobiecie nie jej zarzucić nie mogę, ale jako towarzyszce życia…

 Nie dokończył a po chwili dodał:

– Zkądże wam przyszło mówić o pani Van Mitten?

– Bo, o ile sobie przypominam, jest to bardzo miła osoba, rzekł Keraban. Pamiętasz, Ahmecie, jak chwaliłem, panią Van Mitten, powróciwszy z Roterdamu?

– Tak, kochany wuju.

– Nigdy nie zapomnę jak uprzejmie mnie przyjmowała.

– Aha!… zawołał Van Mitten.

– Jednakże przypominam sobie, że niekiedy miała pewne dziwactwa i kaprysy… Ale widać że to jest już właściwe wszystkim ludziom, trzeba więc albo zostać pustelnikiem, albo się nie żenić, rzekł Keraban.

– Mądre zdanie, odpowiedział Van Mitten.

– Czy, jak prawdziwa Holenderka, zawsze równie namiętnie lubi tulipany?

– A zawsze, odrzekł Van Mitten.

– Szczerze mówiąc, przyjacielu Van Mitten, zdaje mi się że jesteś nader oziębłym dla żony?

– Oziębłym! jest to jeszcze za gorące wyrażenie, odnośnie do moich dla niej uczuć!

– Co mówisz, przyjacielu?

– Mówię, odrzekł Holender, że nie miałem zamiaru ani jednem słówkiem wspomnieć o pani Van Mitten; ale ponieważ pytasz mnie o nią, przyjacielu, muszę więc zrobić ci pewne wyznanie…

– Wyznanie?

– Tak, przyjacielu Kerabanie!… Otóż wiedz o tem że rozłączyłem się z panią Van Mitten!

– Czy być może!… i to za zobopólną zgodą i na zawsze?

– Tak, odrzekł Van Mitten.

– Proszę opowiedz mi, przyjacielu, jak to było; jeźli nie wywoła to boleśnego wzruszenia…

– To dobre! z jakiego powodu mogłoby mnie to wzruszać!

– A więc mów proszę; jako Turek, nadzwyczaj lubię wszelkie podobne historyjki.

– Dowiedz się więc, przyjacielu Kerabanie, mówił Holender tak obojętnie, jakby opowiadał o kimś innym, że od dwóch lat pożycie nasze było nieznośne. Sprzeczaliśmy się o wszystko. O której godzinie kłaść się i o której wstawać; o której co dawać a czego nie dawać na obiad; czego używać lub nie używać za napój; jaka jest, była lub będzie pogoda; jakie i gdzie poustawiać meble; w którym pokoju napalić na kominku; czy otworzyć okna lub zamknąć drzwi; jakie rośliny posadzić w ogrodzie a jakie wykopać…

– To wam dopiero mile upływało życie! przerwał Keraban.

– Sam widzisz, przyjacielu… I tak coraz było gorzej, może i skutkiem łagodności mego charakteru, gdyż wolałem zawsze ulegać i ustępować, dla spokojności.

– Może to i najlepszy sposób, rzekł Ahmet.

– Przeciwnie, najgorszy jaki być może! zawołał Keraban, gotów sprzeczać się o to do upadłego.

– Tego już nie wiem, rzekł Van Mitten; dość że podczas ostatniej naszej sprzeczki, postanowiłem stawić opór… i upierałem się przy swojem jakby prawdziwy Keraban.

– Przez Allaha! to niepodobieństwo! zawołał Keraban, dobrze znający sam siebie.

– Tak!… a nawet jeszcze zawzięciej niż Keraban! zawołał Van Mitten.

– Mahomecie, mniej mnie w swej opiece! krzyknął Keraban; i on śmie utrzymywać że umie być upartszym ode mnie!

– Już co temu, to nikt chyba nie uwierzy! rzekł Ahmet tonem zdradzającym tak głębokie przekonanie, że aż wujowi jego słodko się zrobiło na sercu.

–No, no! przekonacie się zaraz, odrzekł spokojnie Van Mitten. Ostatnia nasza sprzeczka powstała z powodu tulipanów, tych prześlicznych kwiatów, liczących przeszło sto odmian. Jako prawdziwy amator, nie miałem tańszych cebulek jak po 100 florenów.

– Ośm tysięcy piastrów! zawołał Keraban, nawykły obliczać wszystko na turecką monetę.

– Tak, prawie ośm tysięcy piastrów, odpowiedział Holender. Otóż, czy uwierzycie! pewnego dnia pani Van Mitten poważyła się wyrwać prześliczną Valencyę aby na jej miejsce wsadzić Oko słońca… To już przebrało miarkę!… Stawiłem opór… ona upierała się… chciałem powstrzymać jej rękę… wydarła mi ją gwałtem i przyskakując do mojej Valencyi, wyrwała cebulkę.

– Strata: ośm tysięcy piastrów! rzekł Keraban.

– Wtedy, gniewem uniesiony, rzucam się na jej Oko Słońca i nogą gniotę na miazgę.

– Strata: szesnaście tysięcy piastrów! rzekł Keraban.

– Pani Van Mitten, rozzłoszczona, rzuca się na drugą Valencyę

– Strata: dwadzieścia cztery tąsiące piastrów! rzekł znów Keraban, jak gdyby pisał obliczenie w swej księdze handlowej.

– Ja z mej strony odwzajemniam się zniweczeniem drugiego Oka Słońca

– Strata trzydzieści dwa tysiące piastrów, obliczał dalej Keraban.

– Od tej chwili rozpoczęła się zacięta walka. Zaślepiona gniewem, pani Van Mitten porywa dwie nadzwyczaj kosztowne cebulki i rzuca je we mnie; każda kosztowała przeszło po dwa tysiące florenów…

– Strata: czterdzieści ośm tysięcy piastrów.

– Ja odrzucam w nią trzy równie kosztowne…

– Strata, siedmdziesiąt dwa tysiące piastrów…

ker_36.jpg (167883 bytes)

– I tak cebulki tulipanowe padały jak grad, i utarczka jakiej nikt pewnie jeszcze nie widział trwała z pół godziny… Gdy zabrakło cebulek, zabraliśmy się do cieplarni… a tak przepadła cała moja bogata kolekcya!…

– Co razem kosztowało cię, przyjacielu Van Mitten? zapytał Keraban.

– Około 25,000 florenów, – ale pokazałem co mogę!

– Dwakroć sto tysięcy piastrów! zawołał Keraban, zabawka ta drogo cię kosztowała!…

– Następnie rozkazałem sprzedać moją nieruchomość i szacunek przelać do banku w Konstantynopolu, i zabrawszy mego wiernego Brunona, wyjechałem z Rotterdamu, przyrzekając sobie nie wracać tam póki pani Van Mitten nie opuści go…

– Hm! hm! mruknął Keraban.

– No cóż, przyjacielu Kerabanie, wiele też razy zdarzyło ci się okupić swój upór ceną 200,000 piastrów? zapytał Van Mitten.

– Oto upór mocą którego postanowił okrążyć morze Czarne, aby nie zapłacić dziesięciu parasów. Podróż ta będzie go niezawodnie drożej kosztować, niż pana kosztowała walka na cebulki tulipanowe.

– Mniejsza o to, niech kosztuje co chce, odrzekł oschle Keraban… Przyznaję, że według mnie, Van Mitten wolności swej nie okupił zbyt drogo.

W tejże chwili powóz dojechał do stacyi; zmieniono konie, a choć podróżni dość byli znużeni, na prośbę Ahmeta w dalszą puszczono się drogę i nareszcie dojechali do Perekopu, w głębi zatoki tegoż nazwiska, łączącej Krym z lądem za pomocą przesmyku czyli między morza Perekopskiego.

Poprzednia częśćNastępna cześć