Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Keraban uparty

 

(Rozdział X-XII)

 

 

Przekład J.[oanna] B.[elejowska]

101 ilustracji i jedna mapa Benetta

w "Przyjaciel Dzieci"

Warszawa, 1883-1884

ker_02.jpg (38392 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

Część DRUGA

 

 

[Rozdział X]

 

azajutrz, dnia 18 września, w chwili gdy słońce zaczynało złocić pierwszemi promieniami najwyższe minarety miasta, mała karawana wyruszyła bramą leżącą w ufortyfikowanej części, żegnając ostatniem wejrzeniem piękną Trebizondę.

ker_84.jpg (190995 bytes)

Karawanę tę prowadził ku wybrzeżom Bosforu, przewodnik wynajęty przez Kerabana, a należał do tych koczowników których krajowcy nazywali „wilkami.” Wyłącznem tychże zajęciem jest przebywanie lasów tej części Anatolii i Azyi Mniejszej, w której rośnie zwyczajna leszczyna. Drzewa te puszcza odrośle zwane pospolicie „wilkami” których twarde bardzo drzewo nadaje się doskonale do wytwornych wyrobów stolarskich. Od tej nazwy odrośli, drwali tych przezywano „wilkami”.

Jeden z nich dowiedziawszy się że gromadka cudzoziemców zamierza nazajutrz opuścić Trebizondę udając się do Skutari, przyszedł ofiarując się za przewodnika. Wydawał się roztropnym i przezornym; zapewniał że zna najdoskonalej wszelkie drogi i dróżki; na wszelkie zapytania odpowiadał zadawalniająco, to też Keraban ugodził się z nim chętnie za dobrą zapłatę, którą obiecał podwoić jeźli karawana dociągnie się do wzgórz Bosforu w niespełna dni dwanaście, aby przed ostatnim terminem małżeństwo mogło zostać zawarte.

Ahmet bacznie wpatrywał się w przewodnika i wyraz jego twarzy nie budził w nim zaufania; lecz gdy odpowiedzi tegoż niczem nie usprawiedliwiały nieokreślonych jego podejrzeń, nie sprzeciwiał się zawarciu umowy, rozumiejąc dobrze jak wielką pomocą mógł być przewodnik prawie spędzający życie na tych drogach, dla nich zwłaszcza, którym każda godzina pośpiechu tak wiele znaczyła.

Tak więc wilk ów został przewodnikiem karawany; on miał nią kierować, oznaczać czas i miejsca przystanku i obozowisk, czuwać nad ogólnem bezpieczeństwem. Gdy mu oznajmiono że zapłata umówiona zostanie podwojoną jeźli przybędą do willi w Skutari przed oznaczonym czasem, odpowiedział:

– Pan Keraban może być pewnym że gorliwie służyć mu będę, a skoro przyrzeka mi podwójną zapłatę, obowiązuję się nic od niego nie żądać, jeźli przed dwunastu dniami nie będzie już swojej villi.

– Przez Mahometa! zawołał Keraban, podoba mi się ten człowiek.

– Pamiętajmy jednak o tem, kochany stryju, że na drogach anatolijskich nigdy nadto ostrożnymi być nie można.

– Ah! zawsze się czegoś obawiasz, Ahmecie.

– Co prawda, stryju Kerabanie, dopiero stanąwszy w Skutari, będę się czuł wolnym od wszelkiego niebezpieczeństwa.

– Aa! gdy już małżeństwo twoje zostanie zawarte, odrzekł śmiejąc się Keraban; obiecuję ci że za dwanaście dni, Amazya zostanie żoną najnieufniejszego ze wszystkich synowców na świecie…

– I synowicą…

– Najlepszego ze stryjów! dokończył Keraban, śmiejąc się głośno.

Ruchomy tabor karawany składał się: z dwóch telag dość wygodnych które udało się Ahmetowi dostać za drogą zapłatę; były one zaprzężone w cztery konie, i można je było spuszczać lub podnosić podczas deszczu. W pierwszej zajął miejsce Keraban, Amazya i Nedia, a za telegą Nizib, w drugiej, w tyle zajęła miejsce pani Sarabula z narzeczonym, a na przodzie Yanar; obok woźnicy Brunon.

Na jednym wierzchowcu jechał Ahmet, na drugim przewodnik, który już to jechał przy drzwiczkach którego wehikułu, już galopował przodem, wskazują drogę.

Ponieważ kraj nie jest zupełnie bezpiecznym, podróżni nasi zaopatrzyli się w strzelby i rewolwery, nie mówiąc już o broni jaką zawsze mieli za pasem Yanar i siostra jego, i o słynnych z pudłowania pistoletów Kerabana. Jakkolwiek przewodnik zapewniał najuroczyściej iż broń wcale nie potrzebna, gdyż żadnej napaści obawiać się niepotrzebują, Ahmet wolał być przygotowanym do obrony na wszelki przypadek.

Już tylko nie całe dwieście mil mieli do przebycia, ale choć stacye pocztowe były bardzo od siebie oddalone i trzeba było popasać i nocować w drodze, można przecież spodziewać się że podróż ukończą bezpiecznie i bez wielkiego utrudzenia, jeźli nie spotka ich coś nieprzewidzianego.

W południe mijali miasteczko Fol, pozostawiając z lewej strony wzgórza Alp Pontyckich. Po drodze spotykali jadących lub wracających z Trebizondy, wieśniaków przybranych w ciemnobrunatną wełnianą odzież; na głowach mieli fezy lub czapki baranie; towarzyszące im żony, miały na sobie czerwone wełniane spódnice, i obwinięte były dużemi szmatami wełnianej materyi w paski, żywo odbijającej od spódnic.

Dnia tego odbyli 20 mil drogi, i na nocleg zatrzymali się w Tirboli. Tu zajadali smaczno tak zwany „kajwak” z owczego mleka, i ser zwany „yaurk” oraz baraninę na różny przyrządzaną sposób.

Nazajutrz, późnym wieczorem, posuwając się zawsze według wskazań przewodnika, przybyli do Keresum, zbudowanego u stóp wzgórza. Dawna ta Farnacea, leży w malowniczem położeniu; przy wejściu do portu sterczą ruiny starożytnego pałacu.

Tu Keraban mógłby zakupić sobie choćby największy zapas wiśniowych cybuchów, stanowiących przedmiot znacznego handlu. W paszaliku tym rośnie niezliczona ilość drzew wiśniowych, i Van Mitten nie mógł się oprzéć chęci opowiedzenia narzeczonej tego ciekawego historycznego faktu, że właśnie z miasta Keresum prokonsul Lukullus wysłał pierwsze drzewa wiśniowe do Europy, w której następnie zaaklimatyzowały się i tak bardzo rozpowszechniły.

Pani Sarabula nie słyszała nigdy o owym słynnym smakoszu, i widocznie mało bardzo ją zajmowały uczone rozprawy Van Mittena. Biedak przygnębiony despotyczną władzą Kurdystanki, miał minę bardzo opłakaną, a przecież niewiedziéć czy żartem czy seryo, przyjaciel Keraban winszował mu często, że bardzo pysznie wygląda w Kurdyjskim stroju. Brunon słysząc to wzruszał ramionami.

– Doprawdy, Van Mittenie, mówił Keraban, doskonale umiesz nosić ten strój, kalwar, turban, brakuje ci tylko tak sążnistych i groźnych wąsów, jak zdobiące Yanara.

– Nigdy nie miałem wąsów, odpowiedział.

– Co nie ma pan zarostu! zawołała pani Sarabula.

– Nie ma wąsów! zawołał pogardliwie Yanar.

– Zaledwie projekt do nich, pani Sarabulo, rzekł z uśmiechem Holender.

– No, to będziesz pan miał wąsy jak się należy, już ja wtem żeby urosły! zawołała.

– Biedny Van Mitten! szepnęła Amazya, spoglądając na niego ze współczuciem.

– Bah! nie ma czego się użalać, wszystko skończy się na śmiechu! zawołała Nedia; słysząc to Brunon, wstrząsał smutnie głową, jakby ptak złowróżbny.

ker_85.jpg (169634 bytes)

Nazajutrz, 20 sierpnia, puścili się drogą z czasów rzymskich jeszcze, zbudowaną, jak niesie podanie, przez Lukullusa, dla połączenia Anatolii z prowincyami armeńskimi. Na okolicznych wzgórzach wznosiły się wspaniałe lasy, bogate w najróżnorodniejsze drzewa i krzewy. Winna latorośl dochodząca tu niezwykłych rozmiarów, jakby bluszcz owijała się około drzew, dosięgając aż do ich szczytów. Flora także niezwykłem odznaczała się bogactwem, a jakie przepyszne tulipany dzikie, wznosiły piękne swe korony! Van Mitten patrzał na nie pożądliwym wzrokiem; obudziła się w nim żyłka miłośników tych kwiatów, pomimo że z drugiej strony przypominały mu smutne zajście i rozstanie z żoną. Teraz jednak nie mógł nie uznać że tylko węzły łączące go z panią Vau Mitten, ochronić go zdołają od pani Sarabuli, i jej gwałtownej chęci zostania jego żoną. Mimowolnie więc uczuwał pewną wdzięczność dla pani Van Mitten.

Pomimo że czujność Ahmeta nie ustawała ani na chwilę, dotąd nie postrzegł nic niepokojącego. Od wyjazdu z Trebizondy przebyli mil blisko sześćdziesiąt, bez najmniejszego wypadku; przewodnik, niewdający się w żadne rozmowy, umiejętnie wywiązywał się ze swych obowiązków, a przecież Ahmet nie mógł się pozbyć nieufności, jaką tenże obudził w nim od pierwszego spotkania. Nie okazywał tego, ale nie przestawał czuwać nad wspólnem bezpieczeństwem.

Dnia 21 września, dociągnęli na nocleg do Sansun, starożytnej kolonii ateńskiej. Jest to jeden z najważniejszych wschodnich portów handlowych morza Czarnego, tylko że przystań jego nie jest dość głęboka. Handel jest tu dość ożywiony; aż do Konstantynopola wysyłają ztąd całe ładunki arbuzów, nadzwyczaj licznie rosnących w całej okolicy. Nędzny fort wzniesiony na wybrzeżu, nie zdołałby osłonić portu od ataku od strony morza.

Keraban i towarzysze jego chętnie raczyli się słodkiemi arbuzami, Brunon tylko jeść ich nie chciał mówiąc że to wcale nie posilne pożywienie. Martwił się biedak bo rzeczywiście tak schudł że i sam Keraban musiał to przyznać.

– Wiesz co, Brunonie, rzekł żartując z niego, za powrotem do Europy będziesz mógł zrobić dobry interes sprzedając się za mumię egipską.

Łatwo pojąć że żart ten bardzo nie podobał się strapionemu Holendrowi, i w milczeniu życzył Kerabanowi, aby go spotkało co gorszego jeszcze niż pana jego zmuszonego ożenić się z panią Sarabulą.

– Ale pewny jestem, myślał sobie, że temu upartemu Turkowi nic się nie stanie, a wszelkie złe jakie nas może spotkać w podróży, dotknie tylko nas, dobrych chrześcian.

I rzeczywiście Keraban zdrów był jak ryba i w coraz lepszym humorze, widząc że podróż kończy się pomyślnie i nic nie zdaje się zagrażać spełnieniu jego zamiarów

Dnia 23 wieczorem mała karawana przybyła szczęśliwie do Synopy, leżącej na granicy właściwej Anatolii. Jest to także ważny port handlowy na morzu Czarnem, doskonałą mający przystań. Tu budują okręty z doskonałego drzewa z lasów rosnących na poblizkich górach Aio-Antonio. Synopa posiada zamek obronny otoczony podwójnemi wałami; liczy jednak zaledwie pięć do sześciu tysięcy mieszkańców i nie więcej jak pięćset domów.

A! gdyby tak Van Mitten mógł był widziéć Synopę taką jak była przed dwoma lub trzema tysiącami lat, dopieroż podziwiałby sławne to miasto którego założenie przypisują Argonautom. Stało się ono tak ważnem iż zjednało sobie nazwę Kartaginy Pontu-Euxinu; za czasów rzymskich okręta Synopy pokrywały morze Czarne, nareszcie odstąpioną została Mahometowi II, ponieważ podobała się władzcy wiernych.

Obecnie z dawnej świetności pozostały tylko ułomki gzemsów, frontonów i kapiteli najrozmaitszego stylu.

ker_86.jpg (146662 bytes)

Opuścili Synopę, równo ze wchodem słońca dnia 24 września, i przebywszy piętnaście mil, wieczorem stanęli w Ineboli, którego nieosłoniona, na wichry wystawiona przystań, nie zapewnia bezpieczeństwa okrętom handlowym.

Ahmet doradzał aby nie zatrzymać się na nocleg, lecz puścił się w dalszą drogę po parogodzinnym wypoczynku, dla zyskania na czasie. Keraban i całe towarzystwo zgodziło się na to chętnie, nawet i Brunon nie wystąpił z opozycyą. Yanar i Sarabula pragnęli także jak najprędzej już przybyć na brzegi Bosforu, ale módz ztamtąd niezwłocznie wracać do Kurdystanu, a Van Mitten jechałby bez wytchnienia, byle jak najśpieszniej pozbyć się pani Sarabuli, Yanara i Kurdystanu, o którem nie mógł pomyśléć bez wstrętu.

Przewodnik wilk nie miał także nic przeciw nocnej podróży, wyjechali więc z Ineboli o ósmej wieczorem, podczas pełni księżyca, który roztaczał prześliczny blask zaraz po zachodzie słońca. Na drugi dzień około północy, 26 września, zatrzymali się w miasteczku Eregli, aby wypocząć do rana. Było to niezbędnem, bo nie tylko podróżni ale i konie bardzo były zmęczone.

Cztery dni już im tylko pozostawały do oznaczonego terminu; jeźliby nie znajdowali na wybrzeżach Bosforu dnia 30 jak najraniej zagrażały im nader przykre zawikłania. Tak więc chwili prawie nie było do stracenia.

ker_87.jpg (159687 bytes)

Dnia 27 wieczorem, dojechali do przylądka Kerp. Tu zatrzymali się na noc i odbywali naradę czyby nie dało się skrócić drogi, oddzielającej ich jeszcze od Skutari.

 

[Rozdział XI]

 

onieważ około 60 mil mieli jeszcze do przebycia, na to pozostawało już tylko 48 godzin, a konie były bardzo zmęczone, przewodnik więc radził aby opuszczając krętą drogę ciągnącą się wzdłuż morskich wybrzeży, skręcić ku krańcowi Anatolii, na drogę ciągnącą się między wybrzeżami morza Czarnego i Marmora, co dozwalało skrócić podróż o jakie dwanaście mil.

– Lecz czyż gościniec ten nie jest pewniejszy niż drogi boczne? zapytał Keraban.

– Pod względem bezpieczeństwa żadna nie zachodzi różnica, odpowiedział.

– A czy znasz dobrze drogę którą jechać doradzasz?

– Przebyłem ją mało dwadzieścia razy, gdy pracowałem w lasach Anatolii.

– No, to zdaje się nie ma co się namyślać; warto zmienić drogę do skrócenia jej o mil dwanaście, rzekł Keraban. Cóż myślisz Ahmecie?

Ahmet nic nie odpowiedział. Od pierwszej chwili przewodnik budził w nim jakieś nieokreślone podejrzenie zwiększające się ciągle. Pilnował go też bacznie, ale Keraban nie podzielał bynajmniej podejrzeń, wspartych jedynie na przeczuciu.

– No, Ahmecie, rzekł, czekam odpowiedzi, cóż myślisz o tej zamianie kierunku?

– Myślę , mój stryju, że może najlepiej jechać dalej wybrzeżem morza Czarnego, takby nakazywała przezorność.

– Dlaczego, skoro przewodnik zna dobrze boczną drogę którą jechać radzi; już sam zysk w czasie wiele nam znaczy. Trzeba pamiętać że najprostszy wypadek w drodze mógłby stać się nam powodem tak znacznej straty.

– Skoro taka wola stryja, nie mogę się sprzeciwiać, odpowiedział Ahmet.

– Bo nie możesz zbić moich dowodzeń, panie synowcze, i wiesz że odparłbym zwycięzko wszelkie twoje przełożenia, odrzekł wesoło Keraban.

Ahnet nic na to nie odpowiedział, spojrzał na przewodnika i spotkał się z jego oczami i to wystarczyło aby się odgadli wzajemnie. Przewodnik zrozumiał że Ahmet ma go w podejrzeniu; Ahmet był niemal pewnym że tenże upatruje tylko sposobności aby ich podejść i zdradzić.

Cała zresztą karawana rada była skróceniu podróży, zgodzono się zatem na radę przewodnika aby zanocować a nazajutrz w dalszą puścić się drogę.

Sam przewodnik zalecał aby się zaopatrzyć w zapas żywności na 24 godzin, gdyż na tej bocznej drodze nie ma miast ani najmniejszej wioski. Szczęściem, jakkolwiek drogo, można jednak było dostać na przylądku Kerp niezbędnych artykułów żywności, a nawet sprzedano im osła mającego dźwigać ten nowy pakunek.

Trzeba wiedziéć że Keraban bardzo lubił osły, była to może sympatya upartego dla upartych, a kupiony w Kerp szczególniej mu się spodobał. Był to osiołek niewielki ale bardzo silny, mogący dźwigać ciężar jednego konia, czyli więcej jak sto kilogramów. Tysiące podobnych spotyka się w tych okolicach Anatolii, gdzie roznoszą ładunki zboża do różnych portów wybrzeży. Zapewnie osiołek musiał być równie uparty jak Keraban, a Brunon patrząc nań mruczał sobie pod nosem: trafił swój na swego.

Dnia 28 jeszcze przed wschodem słońca wszyscy już byli gotowi do drogi i zaraz puszczono się w podróż. Ahmet i przewodnik jego jechali konno przed karawaną poprzedzał ich mały dwukołowy wózek z żywnością ciągniony przez osła. Za godzinę, wysokie skaliste wybrzeża, zasłoniły im morze Czarne:

Droga była nierówna i pełna wyboi, co dało sposobność Kerabanowi do utyskiwania na niedbalstwo władz tureckich, Van Mitten cieszył się że za dni parę odzyska swobodę.

Wieczorem Karawana zatrzymała się w nader nędznej wiosczynie, składającej się z bud właściwszych na schronienie dla bydła roboczego niż dla ludzi.

Smutnem byłoby położenie naszych podróżnych, gdyby nie mieli z sobą zapasów żywności. Pożywiwszy się noc spędzili w jakiejś opustoszałej szopie, w której znaleźli kilka pęków świeżej słomy. Ostrożny Ahmet czuwał noc całą i dostrzegł że około północy przewodnik opuścił wioskę.

ker_88.jpg (161830 bytes)

Nie widziany poszedł za nim, śledząc dopóki nie wróci do obozowiska.

Jaki cel miał przewodnik? Ahmet przekonał się że nie mówił z nikim, że żadna żywa dusza nie zbliżyła się do niego; żaden krzyk nie rozległ się w przestrzeni i nie zakłócił ciszy nocnej; żadne znak ani hasło nie zostało zamienione.

Czy jednak rzeczywiście nie dano znaku? myślał Ahmet powróciwszy do szopy; czy nie stanowi tego ogień jaki ukazał się w oddali na zachodzie?

I szczegół ten na który pierwej nie zwracał uwagi, ciągle teraz na myśl mu się nasuwał. Przypomniał sobie dobrze iż podczas gdy przewodnik stał na wzgórzu zaopatrzony w przestrzeń, w oddali na zachodzie jasny zabłysł ogień, i zanim zagasł trzy razy w równych odstępach podnosił się w górę i obniżał. Ahmet widział to dobrze, ale sądził że to pastuchy zapalili sobie ogień; teraz jednak gdy rozmyślał nad tem w samotności, coraz silniej utwierdzał się w przekonaniu że był to jakiś znak umówiony. Nie było to już przeczucie tylko, ale ważna poszlaka.

O tak, mówił sobie, ten przewodnik nas zdradza. Ale w jakim celu? Na to nie umiał odpowiedzieć.

Całą noc oka nie zmrużył, rozmyślając co ma przedsięwziąć? Czy zdemaskować niegodziwego przewodnika, odkrywając zamierzoną przez niego zdradę, czy powstrzymać zasłużoną karę do chwili gdy zacznie przystępować do jej wykonania. O prawdziwości swoich domysłów już teraz nie wątpił.

Dzień zaświtał; Ahmet uspokoił się i postanowił nic nie mówić i starać się lepiej zbadać zamiary przewodnika. Nie spuści z niego oka, nie dozwoli mu oddalać się na krok ani podczas pochodu ani na przystankach. Gdyby mu nie szło o bezpieczeństwo Amazyi, nie niepokoiłby się tem wcale; bo i on i towarzysze jego dobrze byli uzbrojeni, ale narzeczona bronić się przed napaścią nie mogła.

Ahmet umiał zapanować nad sobą, i dlatego ani twarz ani zachowanie jego nie zdradzały miotającego nim nie pokoju. Nie dostrzegła tego nawet Amazya tak umiejąca czytać w jego oczach co się w duszy jego dzieło, ani przewodnik nader baczną na niego zwracający uwagę.

Nazajutrz bardzo rano opuszczono nędzną wiosczynę; dzień ten miał być ostatnim dniem podróży, przedsięwziętej dla fantazyi najupartszego z Osmanlisów.

Pod względem kierunku nie było obawy; widocznie przewodnik był pewny siebie i przez cały dzień już nie oddalał się już ani na chwilę, przodując ciągle karawanie. Ale droga teraz była bardzo ciężka, konie ostatnich sił dobywały; nie ustawały jednak jakby przeczuwały niedługi spoczynek, nawet mały osiołek wesoło ciągnął wózek, za co wielkie miał łaski u Kerabana.

O dziewiątej wieczórem Karawana się zatrzymała, i przewodnik oznajmił że trzeba zająć rozłożeniem obozowiska.

– Jak daleko jesteśmy od Skutari? zapytał Ahmet.

O pięć lub sześć mil, odrzekł przewodnik.

– Więc nie zatrzymujmy się, za kilka godzin możemy stanąć na miejscu.

– Panie Ahmecie, odrzekł przewodnik, nie chcę się po nocy zapuszczać w te kręte drogi, gdyż łatwo byłoby zabłądzić wśród wąwozów. W dzień nie obawiam się tego; wyjechawszy jutro rano, przed południem staniemy na miejscu.

– Ma słuszność, rzekł Keraban: nie narażajmy się na spóźnienie skutkiem niestosownego pośpiechu. Przenocujmy więc tu, mój synowcze; spożyjmy razem ostatni podróżny posiłek, a jutro rano powitamy wody Bosforu radosnym okrzykiem.

Wszyscy, prócz Ahmeta, podzielali zdanie Kerabana, i zajęto się niezwłocznie aby w jak najlepszych warunkach przebyć ostatnią noc tej długiej podróży.

ker_89.jpg (165385 bytes)

Trudno było nie poznać że przewodnik wybrał bardzo odpowiednie miejsce. Był to jakby wąwóz wydrążony między górami a raczej wzgórzami, gdyż rzeczywistych gór nie ma w tej części Anatolii zachodniej. Wąwóz ten nosił nazwę Nerisa. Z prawej strony, znajdowała się pieczara, w której wszyscy podróżni mogli znaleźć schronienie.

Ale nietylko ludzie lecz i zmęczone konie miały tu pastwisko i wypoczynek. O paręset kroków od pieczary, po za krętym wąwozem roztaczała się łąka, na której nie brakło trawy ani wody. Tam Nizib poprowadził konie na pastwisko, i jak zwykle podczas noclegów miał czuwać nad niemi.

Gdy Nizib zwrócił się ku łące, Ahmet udał się za nim i chociaż dookoła rozglądał się uważnie, nie dostrzegł jednak nigdzie nic podejrzanego. Łąka, zamknięta od zachodu kilku wzgórzami, była zupełnie pusta. Zapadła tu noc cicha i spokojna, a z nastaniem księżyca, mającego wzejść około jedenastej, dostatecznie zostanie oświetlona. W obłokach błyszczały gdzieniegdzie gwiazdy, nieruchome i jakby snem zaskoczone, najlżejszy wietrzyk nie przesuwał się w powietrzu, najlżejszy szelest nierozlegał się w przestrzeni.

Jak okiem sięgnąć można, Ahmet bacznie rozglądał się dokoła. Może znów ogień zapłonie na którem ze wzgórz okolicznych? Może pojawi się jakiś znak którego przewodnik oczekuje?…

Ale ogień nie zabłysnął nigdzie; nigdzie żadnego znaku.

 

 

[Rozdział XII]

 

dy Ahmet powrócił do towarzyszy podróży, został już ukończone przygotowania do wieczerzy i noclegu. Sypialnię stanowiła rozległa i wysoka pieczara, z licznemi załomami służącemi za oddzielne alkowy: pokój jadalny stanowiła środkowa, dość równa przestrzeń groty, wielki odłam skały zastąpił stół, a mniejsze poodrywane odłamy i kamienie, posłużyły za krzesła.

Z wózka przyciągnionego przez osła wydobyto zapasy żywności, a Keraban kazał i potulnemu zwierzęciu dać jeść w pieczarze. Zabrano dla niego dostateczną ilość pokarmu, mógł więc najeść się do syta, a zadowolony aż ryczał z radości.

– Siadajmy do wieczerzy! zawołał wesoło Keraban, jedzmy i pijmy jak najwięcej, choćby przez wzgląd żeby nasz osiołek mniejszy miał ciężar do dźwigania ztąd do Skutari.

ker_90.jpg (175035 bytes)

W salonie jadalnym oświetlonym tylko smolnem łuczywem, każdy siadał gdzie mu się zdawało wygodniej. Wgłębi, na największym odłamie, zasiadł jakby na tronie, Keraban nieco dalej Amazya i Nedja a tuż koło nich, zajął miejsce Ahmet.

Biednego Van Mittena nielitościwy Yanar posadził między sobą a siostrą swoją; tuż przed nimi leżał duży odłam skały, a strapiony Holender wzdychał tak ciężko, iż gdyby skała miała choć trochę serca, musiałaby się poruszyć. Brunon posługiwał wszystkim. Keraban był w doskonałym humorze i zamiast żałować Van Mittena, iż przez przyjaźń dla niego wplątał się w tak przykrą awanturę małżeńską, czuł ciągle chętkę do śmiechów i dowcipów. Van Mitten zachowywał się spokojnie i z właściwą sobie powagą, raz tylko rzekł z wielką nieśmiałością:

– Dobry twój humor, przyjacielu Kerabanie, cieszy mnie niewymownie, chociaż położenie moje w obec tej szlachetnej damy i jej brata, niebardzo przyjemne…

– Za kilkanaście godzin już będziesz wolny, odrzekł Keraban, a żarty nasze przyczynią się wielce do nabrania apetytu którym nigdy gardzić nie należy.

Przez cały czas wieczerzy, Ahmet ciągle miał na oku przewodnika, który siedząc na uboczu spożywał wieczerzę z pewnem roztargnieniem, nie mogąc niekiedy utaić jakiejś niecierpliwości: tak przynajmniej zdawało się Ahmetowi. Może rzeczywiście przewodnik miał zamiar oddalić się w jakimś znanym sobie celu, ale nie śmiał odgadując podejrzenia Ahmeta.

– No! kochani przyjaciele, zawołał Keraban, posililiśmy się dostatecznie na tej ostatniej stacyi, nie zbraknie nam sił do końca podróży. Wszak, prawda Amazyo?

– O! tak, stryju Kerabanie odpowiedziała; zresztą jestem zdrowa i silna, i gdyby trzeba było powtórnie odbyć tę podróż…

– Odbyłabyś ją chętnie? zapytał Keraban.

– Tak, stryju, dla twojej przyjemności.

– Odwdzięczając się za to, wyprawię ci wesele jakiego jeszcze nie widziano jeszcze w Skutari. Oprócz miejscowych gości, zaproszę wszystkich naszych przyjaciół i znajomych z Konstantynopola.

– Na cóż nam taka wystawność, rzekła Amazya.

– A jeźli mnie się tak podoba, czy moja synowiczka pragnie się sprzeciwiać mej woli? zapytał.

– Ah! cóż za myśl, stryju Kerabanie.

– Dalej! zawołał Keraban podnosząc szklankę, zdrowie tych młodych, tak godnych szczęścia narzeczonych, Ahmeta i Amazyi!

Wszyscy wesoło spełnili toast.

– A teraz jeszcze na cześć połączenia Kurdystanu z Holandyą! zawołał znów Keraban.

I ręce wszystkich wyciągnęły się ku Van Mittenowi, który chcąc nie chcąc musiał dziękować i spełnić ten toast.

Wieczerza skończyła się wesoło; teraz kilka godzin spoczynku, a będą mogli bez znużenia puścić się nazajutrz w drogę i dojechać do Skutari.

– Chodźmy spać! zawołał Keraban; przewodnik obudzi nas jutro gdy czas będzie jechać.

– Dobrze, odrzekł tenże; ale może lepiej żebym zastąpił Niziba i poszedł czuwać nad końmi.

– Nie, zostań tu! rzekł żywo Ahmet; Nizib potrafi wywiązać się z tego zadania. Nie oddalaj się, będziemy czuwać razem.

– Czuwać?… powtórzył, nie umiejąc dostatecznie ukryć niezadowolenia, jest to najzupełniej zbyteczne, gdyż tu, na krańcach Anatolii, żadne nie grozi niebezpieczeństwo.

– Być może, odrzekł Ahmet, ale ostrożność nie zawadzi… Sam zastąpię Niziba przy koniach, ty zostaniesz tu.

– Jak się panu podoba, odrzekł; urządźmy teraz pieczarę, aby każdy mógł przespać noc o ile się da najwygodniej.

– Dobrze, zajmij się tem, Brunon ci dopomoże.

Gdy Brunon z przewodnikiem zajmowali się urządzaniem noclegu, znosząc podróżne kołdry, koce i kaftany, Amazya zbliżyła się do Ahmeta i rzekła podając mu rękę:

– Więc i dziś znów zamiast odpocząć, spędzisz noc bezsenną, drogi Ahmecie?

– Czyż nie jest moim obowiązkiem czuwać na ukochanymi? odpowiedział, nie chcąc jej dać miotającej nim niespokojności.

– Dzięki niebu, będzie to już raz ostatni.

– Tak, odrzekł, jutro wraz z tą podróżą skończą się nasze trudy i niepokoje.

Podczas tej rozmowy, Ahmet zbliżył się do Keraban, mówiąc:

– Chciałbym pomówić ze stryjem.

– Tylko niedługo, bom zmęczony i spać mi się chce. Cóż masz mi do powiedzenia?

– Czy wie stryj gdzie jesteśmy?

– Ma się rozumiéć – w wąwozie Nerissa, nie dalej jak pięć lub sześć mil od Skutari…

– Zkądże stryj może to wiedziéć?

– No, przecież przewodnik nasz powiedział…

– I stryj ufa temu człowiekowi?

– Dlaczegoż nie miałbym ufać?

– Ponieważ zachowanie się jego jest bardzo podejrzane, odpowiedział Ahmet; codzień silniej utwierdzam się w tem przekonaniu. Wszak nie zna go stryj zupełnie; zgłosił się do nas w Trebizondzie ofiarując za przewodnika do wybrzeży Bosforu, i nie pytając kto on jest przyjął stryj jego usługi. Dalej puściliśmy się w drogę pod jego kierunkiem…

– I zdaje się dowiódł, że zna doskonale drogi Anatolii.

– Wcale temu nie przeczę, odrzekł Ahmet.

– No, to chyba szukasz sprzeczki, odparł marszcząc brwi.

– Bynajmniej, kochany stryju… ale jestem bardzo niespokojny… obawiam się o najdroższe mi w świecie osoby…

Silne wzruszenie z jakiem wypowiedział te słowa, odbiło się w sercu Kerabana.

– Wytłomacz się, drogi Ahmecie, rzekł łagodniej, zkąd powstały obawy twoje właśnie w chwili gdy stajemy u kresu naszych przejść i utrapień?… Tobie zresztą… ale tobie jednemu przyznaję, że cała ta podróż była szalonym moim wybrykiem… Ale nareszcie kończy się, małżeństwo twoje zostanie zawarte w oznaczonym terminie… Jutro będziemy w Skutari…

– Lecz czy będziemy?… jeźli daleko dalej jesteśmy od niego niż to mówi przewodnik?… Jeźli z umysłu wywiódł nas na błędne drogi… słowem jeźli nas zdradza?

– Zdradza?… powtórzył Keraban.

– Tak, odrzekł Ahmet, może zdrajca ten służy tym co kazali porwać Amazyę?

– Przez Mahometa! zawołał, zkąd ci przyszedł podobny pomysł?… Wierzysz w jakieś dziecinne przeczucia…

– Nie, stryju, obawy moje opierają się na faktach… Od kilku dni przewodnik ten często oddalał się na przystankach i noclegach, pod pozorem sprawdzenia drogi… pragnąc aby tego nie spostrzeżono. Zeszłej nocy przeszło na godzinę opuścił obozowisko… śledziłem go ukradkiem i jestem więcej jak pewny, że ogniem dano mu sygnał z oddali… sygnał którego widocznie oczekiwał.

– Rzeczywiście jest to nader ważna poszlaka, odrzekł Keraban, ale z jakiego powodu te jakieś matactwa przewodnika, łączysz z porwaniem Amazyi na Guidarę?

– Przecież tartana ta nie zmierzała ku portowi Atina, gdzie rzuciła ją burza… i wszystko mi się zdaje płynęła pewnie do Trebizondy, w którem to mieście kupują niewolnice dla nababów Anatolii. Tam łatwo mogli się dowiedzieć że porwane dziewczę zostało uratowane po rozbiciu statku, wyśledzić gdzie jest i nasłać nam tego przewodnika, aby karawanę naszą wprowadził w zasadzkę.

– Tak… być może, masz słuszność… może rzeczywiście zagraża nam niebezpieczeństwo… Dobrze się stało żeś czuwał i śledził… dzisiejszej nocy i ja czuwać będę z tobą!

– Nie czyń tego stryju, jesteś znużony, odpocznij sobie… Sam czuwać będę, jestem dobrze uzbrojony, dam znać jak tylko coś dostrzegę.

– Mówię ci że będę czuwać z tobą, zawołał Keraban; nie chcę aby ktoś mógł powiedzieć że szalony wybryk takiego jak ja uparciucha, stał się powodem nowej jakiej katastrofy.

– A więc dobrze kochany stryju, czuwajmy razem.

– Jesteśmy uzbrojeni, biada temu kto zbliży się do naszego obozowiska.

– Przez ostrożność nie dozwoliłem przewodnikowi wychodzić z pieczary.

ker_92.jpg (157748 bytes)

Keraban i Ahmet chodzili tam i napowrót przed wejściem do pieczary, nadsłuchując i rozglądając się w około. Przetrwali tak ze trzy godziny, lecz żaden szmer nie zagłuszył ciszy nocnej, nie dostrzegli nic coby usprawiedliwiało powzięte podejrzenia. Już obiecywali sobie że żaden wypadek nie zaskoczy ich tej nocy, gdy nagle, około trzeciej przy końcu wąwozu, rozległy się głośne krzyki przerażenia.

W tejże chwili Keraban i Ahmet pochwycili za broń; jednocześnie Nizib przybiegł zadyszany wołając:

– Ach, panie! panie!

– Cóż się stało, Nizibie?

– Konie!…

– Nasze konie? mówże, niedołęgo, wrzasnął Keraban, wstrząsając nim silnie.

– Skradziono nam konie: trzech czy czterech ludzi wpadło na łąkę i porwali nasze konie.

– I zbiegli z niemi? zapytał Ahmet.

– Tak, tam ku zachodowi.

– Spieszmy! gońmy tych rabusiów!… krzyknął Keraban.

– Nie stryju, byłoby daremnem; uciekających konno, niepodobna byłoby dogonić pieszo… zajmijmy się natychmiast zabezpieczeniem naszego obozowiska.

– Ach, patrz pan! zawołał półgłosem Nizib, patrz pan… tam… tam!…

I ręką wskazał wierzchołek skały, sterczącej z prawej strony wąwozu:

Poprzednia częśćNastępna cześć