Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

 

Juliusz Verne

Pływające miasto

(Rozdział XIII-XV)

Tytuł oryginału francuskiego: Une Ville flottante

 

plymia_01.jpg (31496 bytes)

 

Opracowanie i wstęp:

MICHAŁ FELIS I Andrzej Zydorczak (1995)

  (na podstawie przekładu zamieszczonego

w tygodniku "Ruch Literacki"  w roku 1876

pod tytułem "Miasto pływające")

 

Opracowanie graficzne: Andrzej Zydorczak

© Andrzej Zydorczak

 

Rozdział XIII

 

azajutrz, 31 marca, przypadała niedziela. Jak dzień ten upłynie na pokładzie? Czy będzie to niedziela angielska, czy amerykańska, zamykająca podczas nabożeństwa piwiarnie i bary, zatrzymująca nóż rzeźnika nad głową jego ofiary, łopatę piekarza przed otworem pieca, zawieszająca interesy, gasząca ognie w zakładach i skracająca dymy fabryczne, zamykająca sklepiki, otwierająca kościoły i powstrzymująca pociągi na torach, przeciwnie do tego, co się robi we Francji? Tak, to może być w ten sposób lub podobnie.

I natychmiast, aby przestrzegać rygorów dnia bożego, chociaż była wspaniała pogoda i pomyślny wiatr, kapitan nie kazał rozwijać żagli. Zyskano by na tym kilka węzłów, ale byłoby to improper.101 Uważałem się za bardzo szczęśliwego, że pozwolono kołom i śrubie dokonywać ich codziennych obrotów. Kiedy zapytałem się pewnego zaciekłego purytanina102 o powody tej tolerancji, ten odpowiedział mi z powagą:

– Panie, trzeba szanować to, co pochodzi prosto od Boga. Wiatr jest w jego ręku, para jest w rękach ludzi.

Zadowoliłem się tym objaśnieniem i począłem przypatrywać się, co dzieje się na pokładzie.

Cała załoga była w odświętnych strojach, ubrana nadzwyczaj schludnie. Nie dziwiłbym się, gdyby mi powiedziano, że palacze pracują w czarnych frakach. Oficerowie i inżynierowie mieli na sobie prześliczne mundury ze złotymi guzikami. Buty połyskiwały brytyjskim blaskiem i współzawodniczyły z silnymi odblaskami lakierowanych kaszkietów.103 Kapitan i jego zastępca służyli przykładem: w świeżych rękawiczkach, pozapinani po wojskowemu, błyszczący i wyperfumowani, przechadzali się po pomostach w oczekiwaniu godziny nabożeństwa.

Morze było cudowne i iskrzyło się pod pierwszymi promieniami wiosennego słońca. Żaden żagiel nie pokazywał się wokoło. Sam tylko Great Eastern zajmował centralny, matematyczny punkt tego niezmiernego widnokręgu.

O godzinie dziesiątej dzwon pokładowy dzwonił zwolna i w regularnych odstępach. Dzwonnik, jeden ze sterników, w galowym mundurze, umiał wydobyć z tego dzwonu pewien rodzaj miłego brzmienia, a nie owe dźwięki metaliczne, którymi akompaniował świstowi kotłów, gdy parowiec płynął wśród mgieł. Mimowolnie szukałem spojrzeniem wiejskiego dzwonnika zwołującego na mszę.

W tej chwili ukazały się we drzwiach na dziobie i na rufie liczne grupy ludzi. Mężczyźni, kobiety, dzieci, wszyscy byli starannie ubrani, odpowiednio do uroczystości. Bulwary rychło zapełniły się. Spacerujący dyskretnie wymieniali między sobą powitania. Każdy miał w ręku książkę do nabożeństwa, a wszyscy czekali, kiedy ostatnie dzwonki oznajmią początek nabożeństwa. W tej chwili ujrzałem, jak na stole, gdzie zwykle rozkładano sandwicze, umieszczono całą górę Biblii.

Za świątynię posłużyła wielka sala jadalna, mieszcząca się w nadbudówce na rufie, która zewnętrznie przypominała, swoją długością i harmonijnością, Pałac Ministerstwa Finansów na ulicy Rivoli. Wszedłem. Było już wielu wiernych, „siedzących za stołami”. Wśród zebranych panowało głębokie milczenie. Oficerowie zajmowali przód świątyni. Pośród nich królował jako pastor104 kapitan Anderson. Przyjaciel mój, Dean Pitferge, umieścił się tuż koło mnie. Jego małe oczka bystro przebiegały po całym zgromadzeniu. Ośmielam się sądzić, że znajdował się tu raczej bardziej jako ciekawski aniżeli wierzący.

O wpół do jedenastej kapitan podniósł się i rozpoczął nabożeństwo. Odczytał po angielsku jeden rozdział ze Starego Testamentu, mianowicie dziesiąty z księgi Exodus. Po każdym wersie, obecni szeptali wiersz następny. Słychać było wyraźnie wysokie soprany dzieci i mezzosoprany kobiet, uwydatniające się na tle barytonów105 mężczyzn. Ten biblijny dialog trwał około pół godziny. Ceremonia ta, bardzo prosta i zarazem bardzo wzniosła, dopełniała się z całą purytańską powagą, a kapitan Anderson, „pierwszy po Bogu”, spełniał obowiązki duchownego na pokładzie, pośród tego ogromnego oceanu; przemawiając do tego tłumu zawieszonego nad przepaścią, miał prawo do szacunku człowieka nawet najobojętniejszego. Gdyby nabożeństwo ograniczyło się do tego czytania, byłoby dobrze ale po kapitanie wystąpił mówca, który nie mógł nie wnieść namiętności i gwałtowności tam, gdzie powinna panować tolerancja i skupienie ducha.

Był nim „wielebny” o którym już wspomniałem, ów mały, ruchliwy człowieczek, Jankeski intrygant, jeden z tych duchownych, którzy tak wielkie posiadają wpływy w stanach Nowej Anglii. Kazanie miał całkowicie przygotowane, a że nadarzała się dobra sposobność, chciał ją wykorzystać. Czy miły Yorick106 mógł zrobić aż tyle? Spojrzałem na doktora Pitferge – nie mrugnął ani okiem; wydawał się przygotowany na wytrzymanie całego ognia kaznodziei.

Ten z powagą pozapinał swój czarny surdut, jedwabny kapelusz położył na stole, wydobył chustkę, którą lekko obtarł sobie usta i, objąwszy wzrokiem całe zgromadzenie, tak zaczął:

– Na początku Bóg w sześciu dniach stworzył Amerykę, a siódmego odpoczął.

Usłyszawszy to, wyszedłem za drzwi.

 

 

 

 

Rozdział XIV

 

odczas śniadania, Dean Pitferge objaśnił mi, że „wielebny” przewybornie rozwinął swój tekst. Monitory,107 tarany,108 opancerzone twierdze, podwodne torpedy, wszystkie te środki manewrowały w jego kazaniu. Sam zrobił się wielkim, całą wielkością Ameryki. Jeżeli podoba się Ameryce być wychwalaną w taki sposób, ja nie mam nic przeciw temu.

Powróciwszy do wielkiego salonu, przeczytałem następujące ogłoszenie:

Szer. 50° 8’ N

Dług. 30° 44’ W

Przebyta droga: 255 mil.

 Ciągle ten sam wynik. Upłynęliśmy dopiero tysiąc sto mil, wliczając w to trzysta dziesięć mil oddzielających Fastenet od Liverpoolu: około jednej trzeciej części całej drogi. Przez cały dzień oficerowie, majtkowie, pasażerowie i pasażerki kontynuowali wypoczynek jak „Pan po stworzeniu Ameryki”. Ani jeden fortepian nie odezwał się w milczących salonach. Szachy nie wychodziły z pudełek, karty z opakowań. Salon gry był pusty. Tego dnia miałem sposobność zaprezentowania doktora Deana Pitferge’a kapitanowi Corsicanowi. Oryginał mój bardzo zabawił kapitana opowiadaniem sekretnej kroniki Great Eastern. Upierał się, by dowieść mu, że jest to statek potępiony, urzeczony, któremu na pewno przydarzy się nieszczęście. Legenda o „zalutowanym mechaniku” bardzo podobała się Corsicanowi, który jako Szkot, był wielkim wielbicielem cudowności. Nie mógł jednak powstrzymać uśmiechu niedowierzania.

plymia_12.jpg (29056 bytes)

– Widzę – powiedział doktor Pitferge – że kapitan nie bardzo wierzy w moje legendy?

– No, bardzo… to za wiele! – odparł kapitan.

– A czy uwierzy mi pan bardziej, kapitanie – zapytał doktor najpoważniejszym tonem – gdy dowiodę, że okręt ten nocami nawiedzają duchy?

– Duchy! – zawołał kapitan. – Jak to? I duchy tu się wtrącają? I pan w to wierzy?

– Wierzę – odpowiedział Pitferge – wierzę temu, co opowiadają osoby wiarygodne. O tym wiem od oficera wachtowego i od kilku majtków, zupełnie zgodnych z sobą, że podczas głębokich nocy jakiś cień, jakaś nieokreślona forma przechadza się po okręcie. Skąd przybywa? Nie wiadomo. Jak znika? Tak samo nie wiadomo.

– Na Świętego Dunstana!109 – zawołał kapitan Corsican. – Popilnujemy jej razem.

– Dzisiejszej nocy? – zapytał doktor.

– Dzisiejszej, jeśli pan chce. A pan – dodał kapitan, zwracając się do mnie – będzie nam towarzyszył?

– Nie – odparłem. – Nie chcę naruszać incognito110 tego widma. A przy tym wolę myśleć że nasz doktor żartuje.

– Wcale nie żartuję – odparł uparty Pitferge.

– Niech pan posłucha, doktorze – powiedziałem. – Czy naprawdę wierzy pan w nieboszczyków, ukazujących się na pokładzie okrętu?

– Wierzę w umarłych, którzy zmartwychwstają – odpowiedział doktor. – Jest to tym dziwniejsze, iż jestem lekarzem.

– Lekarzem! – zawołał kapitan Corsican, cofając się, jakby to słowo go zaniepokoiło.

– Niech się pan uspokoi, kapitanie – odparł doktor, uśmiechając się mile. – Podczas podróży nie zajmuję się praktyką.

 

 

 

 

 Rozdział XV

 

a drugi dzień, 1 kwietnia, ocean miał wiosenny wygląd. Zielenił się jak łąka pod pierwszymi promieniami słońca. Ten kwietniowy wschód słońca na Atlantyku był przepyszny. Fale kołysały się z rozkoszą, a kilka morświnów111 podskakiwało jak klauni w spienionej mlecznej strudze, którą statek pozostawiał za sobą.

Spotkawszy kapitana Corsicana, dowiedziałem się od niego, iż upiór, zapowiedziany przez doktora, nie uznał za właściwe ukazać się. Zapewne noc nie była dla niego dość ciemna. Wtedy przyszło mi na myśl, że być może jest to oszustwo Pitferge’a, usprawiedliwione przez prima aprilis, gdyż w Ameryce i w Anglii zwyczaj ten jest tak samo mocno kultywowany jak we Francji. Nie brak tam mistyfikatorów112 i wprowadzonych w błąd. Jedni śmieją się, drudzy gniewają. Sądzę nawet, że wymieniono kilka uderzeń pięści, ale między Anglosasami uderzenia takie nigdy nie kończą się uderzeniem szpady. Wiadomo, że w Anglii pojedynek pociąga za sobą bardzo surowe kary. Nawet oficerowie i żołnierze nie mają prawa pojedynkowania się pod żadnym pozorem. Morderca skazywany bywa na kary ciężkie i hańbiące; przypominam sobie, iż doktor wymienił mi nazwisko oficera, znajdującego się od dziesięciu lat na galerach za to, że ranił śmiertelnie swego przeciwnika w pojedynku przecież bardzo uczciwym. Łatwo zrozumieć, że wobec takiego surowego prawa, pojedynki zupełnie zniknęły z obyczajów brytyjskich.

Przy tak pięknym słońcu obserwacja w południe było bardzo dogodna. Dała ona wynik następujący: 48° 47’ szerokości i 36° 48’ długości, przy przebyciu tylko dwustu pięćdziesięciu mil. Najmniej szybki z transatlantyckich parowców miał prawo zaproponować, że będzie nas holował. Martwiło to bardzo kapitana Andersona. Inżynier przypisywał brak należytego ciśnienia niedostatecznej wentylacji nowych palenisk. Ja sądziłbym, że ten brak szybkości pochodził głównie od kół, których średnice nieroztropnie zmniejszono.

Jednak tego dnia, około godziny drugiej, nastąpiło pewne polepszenie w prędkości parowca. O zmianie tej wywnioskowałem z zachowania się pary narzeczonych. Oparci na relingu z prawej burty, kochankowie szeptali do siebie wesoło i nawet klaskali w dłonie. Uśmiechając się, spoglądali na rury wydechowe, z których buchała para i wznosiła się ponad kominy Great Eastern. Ciśnienie powiększyło się w kotłach od śruby i potężna ta dźwignia podnosiła zawory pomimo ciśnienia dwudziestu funtów na jeden cal kwadratowy. Był to dopiero słaby oddech, podmuch, ale młodzi pożerali go oczyma. Nie! Sam Denis Papin113 nie był szczęśliwszy, gdy ujrzał jak para podnosi pokrywę jego sławnego kociołka.

– Dymią! dymią! – zawołała młoda panienka, podczas gdy i z jej ust także wylatywała lekka para.

– Chodźmy zobaczyć maszynę – powiedział narzeczony, biorąc pod rękę swą narzeczoną.

Przyłączył się do mnie Dean Pitferge. Poszliśmy za zakochaną parą na główny pokład.

– Śliczna to rzecz młodość! – zawołał.

– Tak – odpowiedziałem. – Młodość we dwoje.

Wkrótce my także pochyliliśmy się nad maszyną od śruby. Tam, w głębi tej przepastnej studni, sześćdziesiąt stóp pod nami, dostrzegliśmy cztery długie, poziome tłoki, jakby rzucające się jeden na drugi i przy każdym poruszeniu zraszające się kroplami oleju.

Tymczasem młody człowiek wydobył zegarek, a panienka, wsparta na jego ramieniu, wpatrywała się we wskazówkę sekundową. Podczas gdy tak patrzyła, jej narzeczony liczył obroty śruby.

– Minuta! – zawołała.

– Trzydzieści siedem obrotów! – krzyknął młody człowiek.

– Trzydzieści siedem i pół – zauważył doktor, który kontrolował tę operację.

– I pół! – zawołała miss. – Słyszysz Edwardzie! Bardzo panu dziękuję – dodała, adresując do zacnego Pitferge bardzo uprzejmy uśmiech.

 

                                                                                                                                                               Poprzednia częśćNastępna cześć

Przypisy 

101improper (ang.) - niewłaściwe.

102purytanin - człowiek o surowych zasadach moralnych.

103kaszkiet - sztywna czapka z daszkiem.

104pastor - w kościołach ewangelickich duchowny pełniący obowiązki duszpasterskie w parafii.

105sopran - najwyższy głos kobiecy; mezzosopran - głos kobiecy o średniej skali, między sopranem a altem; baryton - głos męski, pośredni między tenorem a basem.

106Yorick - w tragedii Szekspira Hamlet – błazen zamordowanego króla, “człowiek niezrównanej fantazji”.

107monitor - dawny okręt bojowy przeznaczony głównie do ostrzeliwania nabrzeży i artylerii.

108taran - rodzaj okrętu wyposażonego w ostry, wydłużony w części podwodnej dziób, służący do przebijania okrętów.

109święty Dunstan (909-988) - mnich angielski i arcybiskup Canterbury; był głównym doradcą królów: Edreda i Edgara; wprowadził, razem z Edgarem, narodowy program reform kościelnych.

110incognito - zatajenie swojej tożsamości.

111morświn (Phocaena phocaena)- ssak z podrzędu zębowców; dł. do 1.85, waga do 65 kg; czarny z białym brzuchem; zamieszkuje wody płn. półkuli; żywi się rybami.

112mistyfikator - osoba wprowadzająca kogoś w błąd.

113Papin Denis (1647-1714) - fr. fizyk i wynalazca; wynalazł autoklaw (kocioł) z zaworem bezpieczeństwa.