Juliusz Verne
Pływające miasto
(Rozdział X-XII)
Tytuł oryginału francuskiego: Une Ville flottante
Opracowanie i wstęp:
MICHAŁ FELIS I Andrzej Zydorczak (1995)
(na podstawie przekładu zamieszczonego
w tygodniku "Ruch Literacki" w roku 1876
pod tytułem "Miasto pływające")
Opracowanie graficzne: Andrzej Zydorczak
© Andrzej
Zydorczak
Rozdział X
omimo bezładnych ruchów statku, życie na pokładzie jakoś się układało. Dla Anglosasów nie ma nic prostszego. Ten statek pasażerski to jego dzielnica, jego ulica, jego dom przenoszący się z miejsca na miejsce, gdzie zawsze jest u siebie. Francuz, przeciwnie, zdaje się wiecznie podróżować.
Jak tylko czas pozwalał, tłum wylegał na bulwary. Wszyscy przechadzający się, zachowujący swoją pionowość pomimo przechyłów statku, wyglądali jak ludzie pijani, u których pijaństwo wywołało w tym samym czasie takie same symptomy. Pasażerki, nie pokazując się na pokładzie, pozostawały albo w salonie wyłącznie dla nich przeznaczonym, albo też w wielkim salonie. Wtedy to można było nasłuchać się hałaśliwej harmonii fortepianów. A trzeba wiedzieć, że na tych instrumentach, burzliwych jak morze, więc kołyszących się, mając nawet talent samego Liszta83 nie można by nic poprawnie wykonać. Gdy statek pochylał się na prawą burtę brakowało basów, gdy na lewą to znowu zawodziły wioliny. Stąd powstawały luki w harmonii, czyli próżnie w melodii, o co saksońskie uszy zresztą niewiele dbały. Pomiędzy wszystkimi tymi wirtuozkami zauważyłem pewną wielką, kościstą damę, która wydawała się dobrą pianistką. Rzeczywiście, aby ułatwić sobie odczytywanie partytury, wszystkie nuty oznaczała numerami a wszystkie klawisze takimi samymi numerami. Gdy nad nutą widniał numer dwadzieścia siedem, uderzała w klawisz dwudziesty siódmy. Jeżeli nuta miała numer pięćdziesiąty trzeci, dotykała pięćdziesiątego trzeciego klawisza. A robiła to, nie zważając wcale na hałas panujący dokoła, ani na inne fortepiany odzywające się w sąsiednich salonach, ani nawet na swawolne dzieci, które pięściami wybijały akordy na niezajętych oktawach.84
Podczas tego koncertu obecni brali na chybił trafił książki porozrzucane na stołach. Jeżeli który z nich znalazł ciekawy fragment – odczytywał go na głos, a inni słuchali z wielką uprzejmością i dziękowali pochlebnym szemraniem. Na kanapach leżało kilka dzienników, owych dzienników angielskich lub amerykańskich, zawsze wyglądających jak stare, choćby nikt ich nie brał do ręki. Niewygodna to bardzo operacja rozkładać te ogromne arkusze, mogące pokryć powierzchnię kilka metrów kwadratowych. Ale ponieważ jest taka moda że się ich nie rozcina, więc się nie rozkładają. Pewnego dnia miałem cierpliwość przeczytać w tych warunkach dziennik New York Herald i to przeczytać od początku do samego końca. Ale proszę osądzić, czy byłem wynagrodzony za taką pracę, gdy w rubryce personal85 znalazłem taką wzmiankę: „Pan X. prosi piękną miss Z., którą spotkał wczoraj w omnibusie na Dwudziestej Piątej ulicy, by zgłosiła się do niego, do pokoju nr 17 w hotelu Saint Nicolas. Życzyłby sobie rozmówić się z nią względem związku małżeńskiego”. Co zrobiła piękna miss Z.? Tego już nie mogę wiedzieć.
Cały poobiedni czas spędziłem w wielkim salonie przypatrując się i rozmawiając. Dyskusja nie mogła być nieinteresująca gdyż siedział przy mnie mój przyjaciel, Dean Pitferge.
– Czy przyszedł pan już do siebie po upadku? ¾ zapytałem go.
– Najzupełniej – odpowiedział. – Lecz to nie chodzi.
– Co nie chodzi? Pan?
– Nie, nasz parowiec. Kotły od śruby źle działają. Nie możemy otrzymać dostatecznego ciśnienia pary.
– Więc pan bardzo pragnie dostać się do Nowego Jorku?
– Ależ skąd! Mówię jako mechanik, nic więcej. Jest tu mi bardzo dobrze i bardzo szczerze ubolewać będę opuszczając tę kolekcję oryginałów, którą traf zgromadził na pokładzie. dla mojej przyjemności.
– Oryginałów! – zawołałem, spoglądając na podróżnych, napływających do salonu. – Ależ wszyscy ci ludzie są podobni do siebie.
– Ba!… – odparł doktor. – Jak widać pan wcale ich nie zna. Rodzaj jest jeden i ten sam, to prawda, ale w rodzaju tym ile odmian! Niech pan spojrzy tam, na tę grupę ludzi, z nogami bez ceremonii wyciągniętymi na kanapach, w kapeluszach jakby przyśrubowanych do głowy. To są Jankesi,86 czyści Jankesi z pomniejszych stanów Maine, Vermont, lub Connecticut; to produkty Nowej Anglii,87 ludzie inteligentni i aktywni, nadmiernie może ulegli swoim wielebnym ojcom i źle robiący, że nie mają zwyczaju zasłaniania sobie ust, gdy kichają. O, kochany panie! To są prawdziwi Anglosasi, natury chciwe ruchu i sprytne. Spróbuj pan zamknąć dwóch Jankesów w jednym pokoju, a po upływie godziny już jeden z nich wygra od drugiego dziesięć dolarów.
– Nie wiem, co to miało znaczyć – odpowiedziałem doktorowi, śmiejąc się – ale widzę pomiędzy nimi małego człowieka z zadartym nosem, prawdziwy wiatrowskaz. Ubrany jest w długi surdut i czarne spodnie, nieco krótkie. Co to za jegomość?
– To pastor protestancki, człowiek „ważny” z Massachussetts. Udaje się on do swej żony, byłej nauczycielki, bardzo korzystnie skompromitowanej w pewnym sławnym procesie.
– A ten drugi, wielki i ponury, który zdaje się być cały zatopiony w obliczeniach?
– Człowiek ten rzeczywiście oblicza – odpowiedział doktor. – Liczy ciągle i bezustannie.
– Rozwiązuje zadania?
– Nie, oblicza swój majątek. To człowiek „ważny”. W każdej chwili wie, do ostatniego centyma, ile posiada. Jest bogaty. Cała jedna dzielnica Nowego Jorku zbudowana jest na jego gruntach. Przed kwadransem miał milion sześćset dwadzieścia pięć tysięcy trzysta sześćdziesiąt siedem i pół dolara; ale teraz ma tylko milion sześćset dwadzieścia pięć tysięcy trzysta sześćdziesiąt siedem i ćwierć dolara.
– Skąd się wzięła ta różnica w majątku?
– Wypalił cygaro za ćwierć dolara.
Doktor Pitferge miał w pogotowiu odpowiedzi tak niespodziewane, że postanowiłem dalej pociągać go za język. Bawił mnie. Wskazałem mu na inną grupę, która ulokowała się w jednym z kątów salonu.
– Tamci – powiedział – są ludźmi z Far Westu.88 Najpotężniejszy, podobny do adwokackiego praktykanta, to człowiek „ważny”, dyrektor Banku w Chicago. Nosi zawsze pod pachą album, zawierający główne widoki ulubionego jego miasta. Jest dumny z niego, i ma rację: miasto, założone w roku 1836 na pustyni, liczy obecnie czterysta tysięcy dusz, wliczając w to i jego duszę. Tuż koło niego widzi pan kalifornijskie małżeństwo. Młoda kobieta jest delikatna i ujmująca. Mąż, szybko nabierający manier, był przedtem parobkiem i pewnego pięknego dnia wyorał samorodki złota. To osobistość…
– Także człowiek „ważny” – przerwałem.
– Bez wątpienia – potwierdził doktor – gdyż jego aktywa89 liczą się na miliony.
– A to wielkie indywiduum, poruszające ciągle głową z góry na dół, jak Murzyn w zegarze?
– To jest – odpowiedział doktor – sławny Cokburn z Rochester,90 wszechstronny statystyk, który wszystko zważył, wszystko zmierzył, wszystko obliczył. Gdy pan pomówi z tym nieszkodliwym maniakiem, to dowie się pan wkrótce ile pięćdziesięcioletni człowiek zjadł chleba w ciągu swego życia i ile metrów sześciennych powietrza zużył do oddychania. Powie panu, ile tomów in quarto91 zajęłyby mowy adwokata z Temple Bar,92 ile mil robi codziennie roznosiciel listów, wręczając tylko miłosne bileciki. Powie panu ilość wdów, przechodzących w ciągu godziny po moście Londyńskim, i jak wysoka byłaby piramida, wzniesiona z sandwiczów,93 skonsumowanych w ciągu roku przez obywateli Stanów Zjednoczonych. Powie…
Doktor, wyrzucając słowa z wielką szybkością, długo mógł mówić tym samym tonem, ale inni pasażerowie defilowali przed naszymi oczami, prowokując do nowych komentarzy niewyczerpanego Deana Pitferge’a. Ileż to rozmaitych typów w tym tłumie podróżnych! A jednak ani jednego próżniaka; nie przenosi się bowiem z jednego kontynentu na drugi bez ważnych powodów. Większa część tych ludzi niewątpliwie udawała się na ziemię amerykańską, by szukać tam fortuny, zapominając o tym, że Jankes w wieku dwudziestu lat wywalcza sobie pozycję, a mając dwadzieścia pięć lat jest już za stary na rozpoczynanie walki.
Pomiędzy tymi awanturnikami, wynalazcami, poszukiwaczami losu Dean Pitferge wskazał mi kilku bardzo interesujących. Ten tu, to uczony chemik, rywal doktora Liebiga,94 utrzymujący, że wynalazł sposób skondensowania wszystkich pożywnych części z całego wołu w tabletce mięsnej wielkości monety pięciofrankowej; płynął robić majątek na przeżuwaczach z pampasów.95 Tamten, to wynalazca przenośnego motoru o sile jednego konia mechanicznego, mogącego być zawartym w kopercie od zegarka; udawał się do Nowej Anglii aby otrzymać patent i pozwolenie na wykorzystanie. Inny, Francuz z ulicy Chapon, wiózł z sobą trzydzieści tysięcy kartonowych lalek, mówiących z bardzo dobrze udanym amerykańskim akcentem „papa”; nie wątpił, że zrobi na tym majątek.
A oprócz tych oryginałów, ileż to jeszcze innych, których tajemnic domyślić się nie można było. Możliwe, iż między nimi znajdował się jakiś kasjer umykający z kasą, a detektyw, udający jego przyjaciela, czekał tylko na przybycie Great Eastern do Nowego Jorku, by założyć mu kajdanki na ręce. Być może również, iż znalazłoby się w tym tłumie kilku tych rozkręcających podejrzane interesy, umiejących wyłapywać łatwowiernych akcjonariuszy nawet wtedy, gdy przedsiębiorstwo nosi nazwę: „Kompania Oceaniczna dla Oświetlania Gazem Polinezji”, albo: „Powszechne Stowarzyszenie Węgli Niepalnych”.
Ale w tej chwili uwagę moją zwróciło wejście młodego małżeństwa, które wyglądało jakby było pod presją ciągłych nudów.
– To są Peruwiańczycy, kochany panie – powiedział doktor. – Para małżonków, którzy pobrali się przed rokiem i miodowy swój miesiąc spędzali we wszelkich strefach klimatycznych całego świata. Wyjechali z Limy96 w weselny wieczór. Ubóstwiali się w Japonii, kochali w Australii, znosili we Francji, kłócili się w Anglii – a rozwiodą się, bez wątpienia, w Ameryce.
– A ten – zapytałem – co to za wielki mężczyzna, o rysach nieco dumnych, który właśnie w tej chwili wchodzi? Sądząc po czarnych wąsach, wygląda na oficera.
– To Starszy mormonów – odpowiedział doktor. – Pan Hatch, jeden z wielkich kaznodziei Miasta Świętych. Co za piękny typ mężczyzny! Niech pan popatrzy tylko na to dumne spojrzenie, tą szlachetną fizjonomię, to zachowanie, tak różniące się od zachowania Jankesów. Pan Hatch powraca z Niemiec i Anglii, gdzie z powodzeniem głosił mormonizm; sekta ta bowiem ma w Europie wielką ilość zwolenników, którym pozwala stosować się do praw krajowych.
– Sądzę, że w Europie wielożeństwo jest im zabronione.
– Rozumie się, kochany panie, ale niech pan nie sądzi, że wielożeństwo było obowiązkowe u mormonów. Brigham Young97 posiada harem, bo tak mu się podoba; ale nie wszyscy adepci nad Słonym Jeziorem go naśladują.
– Rzeczywiście. A pan Hatch?
– Pan Hatch ma tylko jedną żonę i uważa, że to wystarczy. Zresztą zamierza on przedstawić nam swoją ideologię na konferencji, która odbędzie się któregoś wieczoru.
– Salon będzie przepełniony – powiedziałem.
– Tak – odpowiedział doktor – jeżeli gra nie pozbawi go zbyt wielu słuchaczy. Pan wie, że gra się w pomieszczeniu na dziobie. Bywa tam jeden Anglik, nieprzyjemna postać, który, jak wydaje mi się, przewodzi innym graczom. To zły człowiek i reputację ma szkaradną. Czy zauważył go pan?
Kilka szczegółów dodanych jeszcze przez doktora pozwoliło mi rozpoznać w nim człowieka, który tego samego ranka odznaczył się bezsensownymi zakładami, gdy dostrzegliśmy jakieś szczątki pływające w morzu. Moja diagnoza znalazła potwierdzenie. Dean Pitferge wyjaśnił mi, że człowiek ten nazywa się Harry Drake; syn kupca z Kalkuty; gracz, rozpustnik, skory do kłótni, prawie zrujnowany, udający się do Ameryki niewątpliwie w poszukiwaniu nowych awantur.
– Tacy ludzie – ciągnął doktor dalej – znajdują zawsze pochlebców, którzy ich popierają; ten tu dobrał już sobie kółko łotrów, wśród których zajmuje miejsce centralne. Pomiędzy nimi zauważyłem pewnego małego człowieka o okrągłej twarzy, zadartym nosie, grubych wargach, w złotych okularach, który musi być niemieckim żydem, pomieszanym z mieszkańcem Bordeaux. Twierdzi, że jest lekarzem, będącym w drodze do Quebecu, ale ja powiadam, że jest to łotr największego kalibru i wielbiciel Drake’a.
W tej chwili Dean Pitferge, łatwo przeskakujący z jednego tematu na drugi, potrącił mnie łokciem. Spojrzałem na drzwi salonu. Weszli, trzymając się pod ręce, młody człowiek, lat około dwudziestu dwóch i siedemnastoletnia panienka.
– Młode małżeństwo? – spytałem.
– Nie – odpowiedział doktor głosem nieco rozczulonym. – Dwoje narzeczonych, czekających tylko na przybycie do Nowego Jorku, aby się pobrać. Powracają z podróży po Europie, rozumie się za przyzwoleniem rodziny, i najmocniej wierzą w to, że są dla siebie stworzeni. Zacna młodzież! Aż miło patrzeć na nich! Widuję ich często, pochylonych nad lukiem maszynowym, gdzie liczą obroty kół, nie kręcących się tak szybko jakby tego pragnęli! Och, panie! Gdyby nasze kotły były tak do białego rozpalone jak ich dwa młode serca!… Ależ pędzilibyśmy!
Rozdział XI
ego dnia o wpół do pierwszej, na drzwiach wielkiego salonu sternik wywiesił następujące zawiadomienie:
Szer. 51° 15’ N
Dług. 18° 13’ W
Odległość: Fastenet 323 mile
Oznaczało to, że w południe znajdowaliśmy się w odległości trzystu dwudziestu trzech mil od latarni Fastenet, ostatniej, która się nam ukazała na wybrzeżach Irlandii, na pięćdziesiątym pierwszym stopniu i piętnastu minutach szerokości północnej, oraz osiemnastym stopniu i trzynastu minutach długości zachodniej od południka w Greenwich. Tym sposobem, łącząc to ogłoszenie z danymi z mapy, można było śledzić drogę Great Eastern. Do tej pory statek ten przebył trzysta dwadzieścia trzy mile w ciągu trzydziestu sześciu godzinach. Było to za mało; każdy szanujący się parowiec powinien robić na dobę najmniej trzysta mil.
Rozstawszy się z doktorem, resztę dnia spędziłem z Fabianem. Usunęliśmy się na rufę, co Pitferge nazywał „przechadzką po polach”. Tam, samotni, wsparłszy się o balustradę, spoglądaliśmy na bezmierne morze. Przenikliwe zapachy, przetworzone w bryzgach fal, docierały aż do nas. Małe tęcze, wytwarzające się przez odbicie promieni, igrały poprzez pianę. Śruba pozostawiała za sobą spienioną smugę na czterdzieści stóp długą, a gdy się wynurzała, skrzydła jej gwałtownie uderzały o fale, połyskując swoją miedzią. Morze wydawało się ogromnym skupiskiem rozpuszczonych szmaragdów. Wełniste grzbiety fal, widoczne jak okiem sięgnąć, zlewały się w jedną mleczną drogą z pianą spod kół i śruby. Ta biel, na której ukazywały się tu i ówdzie wyrazistsze rysunki, wydała mi się ogromną woalką z koronki angielskiej zarzuconą na niebieskie tło. Kiedy mewy o białych skrzydłach obramowanych czernią latały w górze, ich upierzenie mieniło się i błyskało szybkimi refleksami.
Fabian przypatrywał się temu czarownemu obrazowi fal, nie mówiąc ani słowa. Co widział w tym płynnym zwierciadle, nadającym się do wszystkich kaprysów wyobraźni? Czy nie przesuwał się przed jego oczami jakiś przelotny obraz, rzucający mu ostatnie pożegnanie? Czy widział jakiś cień zatopiony w tych wodach? Wydawał mi się jeszcze smutniejszy niż zwykle, a nie śmiałem zapytać go o przyczynę tego smutku.
Po długim niewidzeniu się on powinien mi zwierzyć się, ja wysłuchać jego zwierzeń. Z przeszłości swej opowiedział mi to, co chciał, bym wiedział: garnizonowe życie w Indiach, polowania, przygody; ale przemilczał o wzruszeniach rozdzierających mu serce, o przyczynach westchnień podnoszących mu piersi. Fabian bez wątpienia nie należał do tych ludzi, którzy w opowiadaniu swych cierpień szukają ulgi, toteż musiał i cierpieć więcej.
Staliśmy tak, pochyleni nad morzem, a gdy odwróciłem się, dostrzegłem jak z powodu kołysania się statku wielkie koła kolejno wynurzały się z wody.
W pewnym momencie Fabian powiedział:
– Ta gra fal jest rzeczywiście wspaniała; można powiedzieć, że na wodzie wypisują się litery! Popatrz tylko: to l, to e. Czyżbym się mylił? Nie! To te litery!… Zawsze te same!
Podniecona wyobraźnia Fabiana upatrywała w wirach to, czego pragnęła. Lecz cóż oznaczały te litery? Jakie wspomnienie wywoływały w sercu Fabiana?
Towarzysz mój wrócił znów do swej milczącej kontemplacji. Potem nagle zawołał:
– Chodź! chodź! Otchłań ta ciągnie mnie ku sobie!
– Co ci jest, Fabianie? – zapytałem go, biorąc za obie ręce. – Co ci się stało, mój przyjacielu?
– Mam tu – powiedział, przyciskając rękę do piersi – mam tu chorobę, która mnie zabije!
– Chorobę – powtórzyłem – chorobę bez nadziei wyzdrowienia?
– Bez żadnej nadziei!
To powiedziawszy, zszedł do salonu, i powrócił swej kajuty.
Rozdział XII
a drugi dzień, w sobotę 30 marca, pogoda była piękna, wiatr słaby, morze spokojne. Paleniska starannie podtrzymywane, zwiększyły ciśnienie pary. Śruba obracała się trzydzieści sześć razy na minutę. Szybkość Great Eastern przekraczała wtedy dwanaście węzłów.98
Wiatr dął z południa. Pierwszy oficer statku kazał rozwinąć trzy mniejsze żagle. Parowiec, znalazłszy lepszą podporę, już się nie kołysał. Przy tym pięknym niebie, całkowicie rozświetlonym, pokłady spacerowe poczęły zapełniać się. Damy wystąpiły w świeżych toaletach; jedne z nich przechadzały się, inne usiadły – o mało nie powiedziałem, że na trawniku, w cieniu drzew; dzieci powróciły do swych zabaw, przerwanych od dwóch dni; małe wózeczki z niemowlętami kursowały we wszystkich kierunkach. Gdyby jeszcze kilku wojaków w mundurach, z rękami w kieszeniach i z zadartymi nosami, można by powiedzieć, że znajdujemy się na francuskiej promenadzie.
Na kwadrans przed dwunastą kapitan Anderson i dwaj oficerowie weszli na pomosty. Pogoda bardzo sprzyjała robieniu obserwacji, obliczono więc wysokość słońca. Każdy z tych panów miał w ręku sekstans99 z lunetą i od czasu do czasu spoglądał na południowy horyzont, ku któremu pochylone zwierciadła ich instrumentów miały naprowadzić gwiazdę dzienną.
– Dwunasta! – powiedział wkrótce kapitan.
Natychmiast jeden ze sterników oznaczył godzinę i wszystkie zegarki na pokładzie poczęto regulować według słońca, przejście którego oznaczono przez południk.
Pół godziny później wywieszono następujące zawiadomienie:
Szer. 51° 10’ N
Dług. 24° 13’ W
Droga przebyta: 227 mil. Odległość: 550
Od wczoraj zatem zrobiliśmy dwieście dwadzieścia siedem mil. W tej chwili w Greenwich była godzina pierwsza minut czterdzieści dziewięć, a Great Eastern znajdował się o pięćset pięćdziesiąt mil od Fastenet.
Przez cały dzień nie widziałem Fabiana. Zaniepokojony jego nieobecnością, kilka razy zbliżałem się do jego kajuty i przekonałem się, że jej nie opuścił.
Musiał nie podobać się jemu tłum zapełniający pokład. Wyraźnie unikał gwaru i szukał samotności. Ale spotkałem kapitana Corsicana i przechadzaliśmy się po pokładzie przez całą godzinę. Kilkakrotnie rozmowa schodziła na Fabiana. Nie mogłem powstrzymać się, by nie opowiedzieć kapitanowi, co zaszło wcześniej między mną a Mac Elwinem.
– Tak jest – odpowiedział kapitan ze wzruszeniem, którego nie starał się ukrywać – przed dwoma laty Fabian miał prawo uważać się za najszczęśliwszego z ludzi, a teraz jest najnieszczęśliwszym.
Następnie Archibald Corsican opowiedział mi w kilku słowach, że Fabian zapoznał w Bombaju śliczną młodą osobę, miss Hodges. Pokochał ją i był kochany. Zdawało się, że nic nie stoi na przeszkodzie, by zawarli związek małżeński, gdy wtem o młodą pannę, za zgodą ojca, począł starać się syn jednego kupca z Kalkuty. Był to „interes”, tak jest, interes, od dawna przygotowany. Hodges, człowiek praktyczny, twardy, mało poddający się uczuciom, znajdował się wówczas w bardzo delikatnym położeniu względem swego odpowiednika w Kalkucie. Małżeństwo to mogło załatwić wiele rzeczy; poświęcił więc szczęście córki sprawie swego majątku. Biedne dziecię nie mogło się opierać. Oddano jej rękę człowiekowi, którego nie kochała, którego kochać nie mogła i który prawdopodobnie sam jej nie kochał. Czysty „interes”, zły interes i opłakany postępek. Na drugi dzień po ślubie mąż zabrał żonę i od tego czasu Fabian, oszalały z boleści, dotknięty jakby śmiertelną chorobą, nigdy już nie zobaczył tej, którą kocha zawsze.
Po skończeniu tego opowiadania zrozumiałem, że cierpienia Fabiana były bardzo wielkie.
– Jak się nazywa ta młoda dziewczyna? – zapytałem kapitana Archibalda.
– Ellen Hodges – odpowiedział.
Ellen! Imię to objaśniało mi owe litery, których Fabian dopatrzył się wczoraj na falach.
– A jak się nazywa mąż tej biednej kobiety? – zapytałem powtórnie kapitana.
– Harry Drake.
– Drake! – zawołałem. – Ależ ten człowiek jest na pokładzie!
– On! Tutaj!? – powtórzył Corsican, chwytając mnie za rękę i patrząc w oczy.
– Tak jest – odparłem. – Na tym statku.
– Daj Boże – powiedział kapitan z powagą – by Fabian i on nie spotkali się! Na szczęście nie znają się, a przynajmniej Fabian nie zna Harry’ego Drake’a. Ale to jedno nazwisko, wymówione w jego obecności, wystarczy, aby spowodować wybuch.
Opowiedziałem kapitanowi Corsicanowi, co wiedziałem o Harrym Drake’u, to jest, co mi powiedział o nim doktor Dean Pitferge. Przedstawiłem go takim, jakim był: awanturnikiem, zuchwalcem i krzykaczem, już zrujnowanym wskutek gry i rozpusty oraz gotowym na wszystko, byle odzyskać majątek. W tej chwili Harry Drake przechodził tuż koło nas. Pokazałem go kapitanowi. Oczy Corsicana nagle ożywiły się. Poruszył się gniewnie, lecz powstrzymałem go.
– Tak – powiedział – jest to wybitnie łotrowska postać. Ale dokąd się udaje?
– Mówią, że do Ameryki, by żądać od losu tego, czego nie chce żądać od pracy.
– Biedna Ellen! – szepnął kapitan. – Gdzie ona jest teraz?
– Może ten nędznik opuścił ją?
– Dlaczego nie miałaby być równie dobrze na pokładzie? – zapytał kapitan Corsican, wpatrując się we mnie.
Po raz pierwszy wpadłem na tę myśl, ale odrzuciłem ją. Nie, Ellen nie była, nie mogła być na pokładzie. Nie mogłaby umknąć badawczemu wzrokowi doktora Pitferge. Nie! Nie towarzyszyła Drake’owi w podróży.
– Oby to było prawdą – odpowiedział mi kapitan Corsican – gdyż widok tej biednej ofiary, doprowadzonej do takiego nieszczęśliwego położenia, zadałby straszliwy cios Fabianowi. Nie wiem, co się stanie. Fabian jest człowiekiem zdolnym zabić Drake’a jak psa. W każdym razie, ponieważ tak jak i ja, jest pan przyjacielem Fabiana, zażądam więc od pana dowodów tej przyjaźni. Nigdy nie traćmy go z oczu, a w razie potrzeby niech jeden z nas będzie zawsze gotowy rzucić się między rywali. Rozumie pan, że spotkanie z bronią w ręku nie może mieć miejsca między tymi dwoma ludźmi. Niestety, ani tu, ani nigdzie indziej kobieta nie może poślubić mordercy swego męża, choćby ten niegodziwiec niegodny był być jej mężem!
Pojmowałem rozumowanie kapitana Corsicana. Fabian nie mógł sam wymierzyć sprawiedliwości. Było to wprawdzie przewidywanie przyszłości zbyt dalekiej, a jednak dlaczegóż by nie zastanowić się nad tym, co przecież było możliwe? A przy tym jakieś przeczucie zrodziło się we mnie. Czy można było przypuszczać, aby przy tym wspólnym niejako pożyciu na pokładzie, przy tym codziennym niemal potrącaniu się, hałaśliwa osobistość Harry’ego Drake’a nie wpadła w oko Fabianowi? Lada wypadek, drobnostka, rzucone nazwisko czyż nie mogły ich postawić fatalnie przeciw sobie? O, jakże pragnąłem przyspieszyć bieg parowca, unoszącego ich obu!
Rozstając się z kapitanem Archibaldem przyrzekłem mu, że będę czuwał nad naszym przyjacielem i uważał na Drake’a, którego również kapitan zobowiązał się nie spuszczać z oczu. Potem, uścisnąwszy sobie dłonie, rozeszliśmy się.
Pod wieczór wiatr południowo-zachodni napędził mgły nad ocean. Ciemność była wielka. Salony, jasno oświetlone, kontrastowały z tą głęboką ciemnością. Słychać było walce i śpiewy rozbrzmiewające dookoła. Po nich następowały nieodmiennie frenetyczne oklaski, a nawet nie zabrakło częstych „hurra!”, kiedy ten wesołek, pan T…, przy akompaniamencie fortepianu gwizdał piosenki z tupetem kabotyna.100
Przypisy
83Liszt Ferenc (1811-1886) - węgierski kompozytor i pianista.
84oktawa - odstęp między dwoma klawiszami o równoimiennym dźwięku, ale innej wysokości.
85personal (ang.) - prywatne.
86Jankesi - tutaj: mieszkańcy stanów północnych Stanów Zjednoczonych; obecnie miano Jankesi stosuje się do wszystkich mieszkańców USA.
87Nowa Anglia - region historyczny w pn.-wsch. części USA, obejmujący sześć obecnych stanów; zasiedlony od 1620 przez Anglików przybyłych na statku Mayflower.
88Far West (ang.) - Daleki Zachód.
89aktywa - stan czynny środków własnych przedsiębiorstwa lub osoby prawnej.
90Rochester - miasto w Anglii.
91in quarto - format książki równy 1/4 arkusza drukarskiego
92Temple Bar - siedziba londyńskiej palestry.
93sandwicz - kanapka złożona z dwóch kawałków chleba lub bułki, przełożona wędliną, serem.
94Liebig Justus von (1803-1873) - chemik niemiecki, profesor uniwersytetu w Giessen i Monachium; opracował metody analizy elementarnej, przeprowadził syntezę wielu związków organicznych, sformułował i udowodnił teorię mineralnego odżywiania się roślin.
95pampasy - rozległa, porośnięta wysoką trawą stepową równina w pasie umiarkowanym Ameryki Południowej.
96Lima - stolica Peru.
97Young Brigham (1801-1877) - drugi prezydent Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych Dnia Ostatniego (członków tego kościoła nazywa się też mormonami). Wobec prześladowań wyprowadził wiernych do stanu Utah, nad Słone Jezioro; był pierwszym gubernatorem terytorium Utah.
98węzeł - prędkość wyrażana w milach morskich na godzinę; tu około 2,2 km/godz.
99sekstans, sekstant - przyrząd nawigacyjny służący do mierzenia wysokości ciał niebieskich.
100kabotyn - człowiek lubujący się w tanich efektach, komediant.