Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

promień zielony

(Rozdział XI-XV)

 

44 ilustracje L. Benetta i jedna mapa

Tłumaczył Stanisław Miłkowski

Nakładem i drukiem J. Czaińskiego

Warszawa 1887

ray_02.jpg (50557 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział XI

Olivier Sinclair.

 

livier Sinclair był mężczyzną bardzo przystojnym, używając stylu zwykłego w owe czasy, który tym przydomkiem określał człowieka młodego, dzielnego i pełnego życia; jeżeli jednak posiadał takie fizyczne przymioty, nie należało wątpić, że i przymioty moralne odpowiedzą temu w zupełności.

Ostatnia odrośl znakomitej rodziny Edimburga, ten młody ateńczyk z północnych Aten, był synem radcy dawniejszej stolicy Mid-Lothian.

Pozbawiony w młodości ojca i matki, był wychowany przez swego wuja, jednego z czterech członków administracyi krajowej. Ukończył świetnie kursa uniwersyteckie, później zaś mając już lat dwadzieścia, niezmiernie pragnący poznać świat, gdy mu majątek pod tym wzglądem dawał odpowiednie środki, zwiedził najpierwsze kraje Europy, Indye i Amerykę, a sławne „Revue d’Edimbourg”, kilkakrotnie drukowały jego barwne, piękne artykuły z podróży. Malarz wyśmienity, mogący, gdyby chciał, sprzedać bardzo drogo swe szkice i obrazy, poeta, bo któż nim nie jest w młodości, Olivier umiał się powszechnie podobać i wzbudzić dla siebie szacunek.

Łatwo bardzo jest ożenić się w stolicy Kaledonii. Rzeczywiście obie płcie pod względem liczby przedstawiają znakomitą nierówność, bo kobiety o wiele przewyższają pogłowie męskie.

Młody malarz, ukształcony, przyjemny, dobrze ułożony, nie potrzebował zbyt się trudnić nad znalezieniem jakiej dziedziczki, coby ofiarowała mu swoja rękę.

A jednakże mimo to Olivier w 26 roku życia nie zdradzał jeszcze wcale chęci do pożycia we dwoje. Ścieżka życia wydawała mu się jeszcze zbyt wąską aby można było iść ręka w rękę z druga osobą. Być może jednak, że uważał za przyjemniejsze pozostać samym i nie wdrażając się do jednej tylko ścieżki, biedz gdzie go wiodła fantazya, iść tam, gdzie go prowadził zapał malarza.

Olivier, jednakże łatwo bardzo mógł obudzić uczucie w jakiej blondynce, szkotce. Jego postać przyjemna, otwarta twarz, wyraz jej szczery i energiczny, zdradzający dzielność i odwagę, uśmiech łagodny, wszystko w nim czarowało. Wiedział o tem, ale nie miał zamiaru przywiązania się do jakiej istoty. Należał on do tych ludzi, o jakich mówi szkockie przysłowie że: nie odwracają się tyłem ani do przyjaciela ani do nieprzyjaciela.

Tymczasem tego właśnie dnia, odwrócił się tyłem do miss Campbell w czasie wykonanego ataku. Co prawda, miss Campbell nie była jego ani przyjaciółka ani nieprzyjaciółką. Nadto, w takiej siedząc pozycyi, nie mógł wcale widzieć kuli toczącej się z impetem ku niemu. Ztąd to właśnie poszło, że kula zrobiła swoje, zamazała malowidło i wywróciła stalugi.

Miss Campbell zaraz za pierwszem spojrzeniem, poznała swego bohatera z Corryvrekan, ale bohater wcale nie poznał swej młodej pasażerki z okrętu Glengarry. Zaledwie prawie tylko widział, jakby w przelocie miss Campbell udającą się z wyspy Scarba do Oban.

Zapewne, gdyby był o tem wiedział, nie omieszkałby przynajmniej złożyć podziękowania swej wybawicielce, ale ponieważ nie wiedział o tem, i zapewne wiedzieć już nie będzie, nie okazał najmniejszej oznaki wdzięczności.

Jakoż i miss Campbell w tym samym dniu zabroniła najsurowiej tak swoim wujom, jako też pani Bess i Partridge, robienia jakiejkolwiek aluzyi do owego pamiętnego dnia.

Po tym wypadku bracia Melvill również dołączyli się do miss Campbell, i zaczęli przepraszać malarza.

– Ależ moi panowie, rzekł tenże, tak drobna rzecz nie potrzebuje tylu trudów waszych.

– Panie, mówił brat Sam... Jesteśmy niezmiernie zmartwieni tym wypadkiem.

– Nawet niepocieszeni że się to stało, dokończył brat Sib.

– Drobnostka, nie stało się przecież żadne nieszczęście, mówił młodzieniec z uśmiechem. Zamazało się i nic więcej, – zacznie się na nowo lub zmyje i po wszystkiem.

Olivier Sinclair mówił to szczerze, co usposobiło braci Melvill do podania mu ręki. W każdym wypadku czuli się w obowiązku zarekomendowania się pzzystojnemu nieznajomemu.

– Pan Samuel Melvill, rzekł jeden.

– Pan Sebastyan Melvill, dodał drugi.

– Panów Melvill siostrzenica miss Campbell, rzekła ze swojej strony Helena, która nie uważała za błąd towarzyski przedstawienia się samej przez się.

– Miss Campbell, rzekł malarz grzecznie kłaniając się przy tem, i wy panowie Melvill, przyjmijcie i ode mnie oświadczenie mojego nazwiska. Jestem po prostu: Olivier Sinclair.

– Panie Sinclaire, odpowiedziała miss Campbell, która prawie nie wiedziała dla czego w ten sposób mówi do malarza, racz pan po raz ostatni przyjąć nasze usprawiedliwienia się...

– I nasze, dodali bracia Melvill.

– Miss Campbell, zaczął Olivier Sinclaire, powtarzam pani, że to nie warte zachodu. Usiłowałem odmalować wełnistość fal morskich a kula jakby jaki malarz starożytności, jakby jaka wróżka z umoczoną gąbką, przyszła i uczyniła to, na co nie mogła zdobyć się moja fantazya.

Wypowiedziane to było takim uprzejmym tonem, że miss Campbell i bracia Melvill nie mogli powstrzymać się od uśmiechu.

Co się tyczy płótna Oliviera, to okazało się już nieużyteczne, i należało nakleić nowe na bleitram, aby rozpocząć obraz.

Łatwo odgadnąć, że pan Aristobulus Ursiclos nie przyjął wcale udziału ani w rozmowie, ani w oświadczeniu przeprosin.

Partya była ukończona, a młody uczony niezmiernie zakłopotany tem, że jego znajomość teoretyczna nie odpowiedziała wcale wprawie czerpanej z praktyki, oddalił się i wrócił do hotelu. Nie widziano go nawet przez trzy lub cztery dni, ponieważ wyjechał do wyspy Luing, jednej z najmniejszych na archipelagu hebrydzkim; położonej obok wyspy Seil, gdzie właśnie miał zamiar odbyć studya geologiczne nad piaskiem, który tam znajduje się w wielkiej obfitości.

W dalszej zatem rozmowie, która toczyła się bardzo swobodnie, Olivier Sinclaire przekonał się, że był w części znany już mieszkańcom hotelu Caledonia, jakoż dowiedziawszy się o tem, zawołał :

– Jakto, miss Campbell i wy panowie Melvill, znajdowaliście się więc na pokładzie okrętu Glengarry, który mnie wyciągnął z wody jakby szczupaka?

– Tak, panie Sinclair.

– A pan nas nadzwyczaj przeraziłeś, gdyśmy ujrzeli, że na skutek zbyt ryzykownej wycieczki, łódź wasza może zniknąć bez ratunku w odmętach Carryvrekan!

– Przypadek czy los bardzo przyjazny, gdyż bez interwencyi naszej...

W tem miejscu miss Campbell uczyniła dosadny znak milczenia. Była to wola Matki Boskiej rozbitków, a ona nie życzyła sobie aby ją posądzono o jakikolwiek udział w ratunku lekkomyślnych podróżników.

– Ależ, panie Sinclair, odezwał się znowu brat Sam, jakim sposobem ten stary rybak, który panu towarzyszył, mógł się zgodzić na podobnie niebezpieczną wycieczkę?

– Gdy zwłaszcza, jako doświadczony żeglarz, wiedział bardzo dobrze, czem grozi podobne posuwanie się po falach odmętu? dodał brat Sib.

– To nie jego wcale wina moi panowie, rzekł Olivier Sinclair. Nierozsądek był po mojej stronie, i nawet były chwile, gdzie już czyniłem sobie wyrzuty, że to ja przyczyniłem się mimowoli do śmierci niechybnej rybaka. Ale barwa tych fal odmętu była tak złudną, tak uspokajającą, przytem morze wyglądało jak wzorzysta koronka dziergana misternie jedwabiem z błękitu. Otóż nie obawiając się niczego, zapragnąłem odszukać nowych jakich barw w tej przestrzeni zalanej pianą i światłem. Dla tej to przyczyny posuwałem się coraz dalej, coraz dalej. Mój stary rybak doskonale przeczuwał grożące niebezpieczeństwo, nawet czynił mi uwagi, pragnął koniecznie powrócić do wyspy Jura ale ja na to wcale nie zgodziłem się i nie słuchałem rozumnych przestróg. Tym sposobem wpadliśmy w sam wir odmętu!

Uderzenie niespodziewane skaleczyło mego towarzysza, który tym sposobem nie mógł mi już pospieszyć z pomocą, i gdyby nie interwencya opatrznościowa okrętu Glengarry, gdyby nie poświecenie kapitana, gdyby nie uczuciowość pasażerów, przeszlibyśmy obadwa, ja i mój towarzysz do tradycyi ludowej, i teraz zaliczanoby nas do ofiar pochłoniętych odmętami Carryvrekanu.

Miss Campbell słuchała nie wyrzekłszy ani jednego wyrazu, patrząc swemi pięknemi oczami na młodzieńca, którego spojrzenie jej nie wprowadzało wcale w zakłopotanie. Nie mogła przecież powstrzymać się od uśmiechu, gdy nazywał to połowem żywych ludzi.

Czyliż ona równie nie była w tem samem położeniu. Czyliż nie przybyła tu do Oban idąc za popędem fantazyi, dla ujrzenia zielonego promienia.

Bracia Melvill nie omieszkali też wkrótce oznajomić Oliviera o celu ich podróży do Oban; mianowicie, że przybyli tu, aby badać widowisko meteorologiczne, trudne do widzenia w miejscu, gdzie mieszkali, a mianowicie celem ujrzenia zielonego promienia.

– Zielonego promienia! zawołał malarz.

– Czy pan już go kiedy widziałeś? zapytała niezmiernie zaciekawiona młoda dziewczyna.

– Nie, miss Campbell, odpowiedział Olivier Sinclair. Nawet nie wiem zgoła czy istnieje jaki promień zielony. Doprawdy nie. Otóż i ja pragnę ujrzeć go. Ani razu słońce nie zajdzie za horyzont bez mojej obecności. I na św. Dunstana, nie będę malował inaczej jak tylko barwą zieloną jego promienia ostatniego.

Trudno było stanowczo określić czy Olivier Sinclair mówił to na seryo, czy też ironicznie, wszakże wrodzone przeczucie uprzedzało miss Campbell, że młodzieniec mówił z rzetelnym zapałem artysty.

– Panie Sinclair, promień zielony nie należy do mnie, jest on własnością ogółu. Nie traci na wartości chociaż był widziany przez tyle tysięcy i milionów ludzi. Otóż jeżeli pan sobie tego życzysz, będziemy się starali przypatrzeć mu się razem.

– Z największą przyjemnością.

– Ale potrzeba zbyt wiele cierpliwości.

– Będziemy ją mieli.

– Czy nie należy obawiać się jakiego osłabienia wzroku? zapytał brat Sim.

– Promień zielony godzien jest tego aby dlań poświęcić nieco czasu, odpowiedział Olivier Sinclair, i nie oddalę się z Oban dopóty, dopóki go nie ujrzę.

– Już raz jeździliśmy na wyspę Seil, dla jego obejrzenia, ale zasłoniła nam zielony promień nadbiegła chmura, właśnie w chwili gdy słońce już zachodziło.

– Otóż prawdziwy fatalizm.

– Tak jest, panie Sinclair, ponieważ od owego dnia, nie podobna było myśleć aby niebo pozostało bez chmury.

– Jednakże ja mam nadzieje, odparła miss Campbell. Lato jeszcze nie wypowiedziało swego pożegnania i zanim nadejdą niepogody, wierz mi pan, słońce zechce nas udarować zielonym promieniem.

– Aby pana objaśnić o wszystkich w tym względzie przeszkodach, dodaję, że wieczorem w dniu 2 sierpnia, w czasie pamiętnego wypadku na wodach odmętu Carryvrekan, również utraciliśmy sposobność ujrzenia zielonego promienia z przyczyny zajęcia się pewnym ratunkiem…

– Jakto, zawołał Olivier Sinclair, to ja byłem tak niezręczny i spowodowałem to, że pani nie mogłaś widzieć zielonego promienia? Kiedy tak, do mnie należy obecnie postarać się o wynalezienie odpowidniej chwili, abyś ujrzała niebawem ten promień.

W ten sposób rozmawiano, kierując się po drodze do hotelu Caledonia, gdzie poprzedniego dnia pomieścił się równie i Olivier Sinclair powracając z wycieczki wczorajszej z Dalmaly. Młodzieniec podobał się nadzwyczajnie obu braciom, opowiadał on o Edimburgu, i o swym wuju Patricle. Pokazało się, że bracia Melvill żyli kiedyś z nim w ściślejszej przyjaźni. Ze te dwie rodziny przed laty połączone były związkami bliższej znajomości, ale oddalenie rozerwało te węzły. Tym sposobem dawniejsze stosunki mogły być przywrócone na nowo. A ponieważ i Olivier Sinclair objawiał życzenie koniecznego ujrzenia promienia zielonego, więc się tak złożyło że miał pozostać tu na dłużej.

Bracia Melvill, miss Campbell i Olivier Sinclair spotykali się prawie codziennie na płaszczyznach nadbrzeżnych Oban. Razem więc badali warunki i okoliczności towarzyszące zachodowi słońca. Dziesięć lub więcej razy na godzinę badali barometr, ale ten jednak nieustannie opadał na 10 stopni ściśnienia nie zapowiadając wcale pogody.

Nareszcie jednego dnia Olivier Sinclair zawiadomił miss Campbell, iż barometr ukazuje niewątpliwą pogodę. Lazur nieba rzeczywiście nie miał na sobie ani jednej smugi, ani najmniejszej chmurki, należało się spodziewać że zachód słońca będzie cudowny.

– Jeżeli dziś nie ujrzymy przy zachodzie słońca naszego zielonego promienia, to nie nasza wina, bo w takiem razie, chyba będziemy niewidomi.

– Wujowie, czy słyszycie, odpowiedziała miss Campbell, to zatem dziś wieczorem!

Należy jeszcze dodać że tego dnia postanowiono odjechać na wyspę Seil i rzeczywiście odjazd nastąpił o godzinie piątej.

ray_23.jpg (195460 bytes)

Powóz udał się malownicza drogą ku Glachan, miss Campbell promieniała radością, jak niemniej bracia Melvill zachwyceni tem niezwykłem usposobieniem swojej siostrzenicy. Olivier Sinclair, także podzielał ogólna wesołość malującą się na twarzach wszystkich.

Możnaby było twierdzić, że oni to właśnie do wnętrza powozu sprowzdzili promienie słońca, i że cztery konie zaprzężone do karety były prawdziwemi rumakami Febusa.

Przybywszy do wyspy Seil rzeczywiście znaleźli horyzont jasny, nie zasłonięty najmniejszą zgoła przeszkodą, żadnym paskiem chmury. Nic nie tamowało teraz sposobności ujrzenia tak upragnionego zielonego promienia.

– Ujrzymy tedy nareszcie ów kapryśny promień, który nas tyle razy najhaniebniej uwodził swemi wybrykami, wykrzyknął radośnie Sinclair.

– Tak sądzę, odpowiedział brat Sam.

– Jestem tego pewny, domówił niby echo brat Sib.

– A ja, mam niepłonną nadzieję, wtrąciła miss Campbell, przyglądając się powierzchni morza gładkiej jak tafla lustra, że dzień  dzisiejszy spełni nasze oczekiwania!

Rzeczywiście wszystko usposobiało do przekonania, że tym razem nic nie przeszkodzi do ujrzenia tak niezwykłego fenomenu natury.

Już oto promienna gwiazda zniżyła się tonąc po obłoczystym łuku powietrznym i zdawało się, że tylko kilka stopni dzieliło ja od poziomu morskiego horyzontu. Jej tarcza opromieniona została czerwonawem światłem i rzucała krwawe promienie na powierzchnię fal morza.

Wszyscy nieruchomi, z zapartym w piersiach oddechem oczekiwali ważnej chwili, przypatrując się słońcu, które zwolna coraz zniżyło się, podobne do olbrzymiej rozpalonej do czerwoności kuli.

Nagle dziwny krzyk wyrwał się z ust miss Campbell. Była ona świadkiem pewnej okoliczności, której nie dostrzegli ani bracia Melvill, ani Olivier Sinclair.

Oto jakaś szalupa pojawiła się nie daleko wyspy Edale, i zwolna posuwała się po falach ku zachodowi. Rozwinięty żagiel niby rodzaj ekranu zwolna zakrywał całą tarczę słoneczną widzialną w dalekiej przestrzeni. Czyliżby zatem miał zasłonić słońce w chwili najważniejszej, decydującej i stanowczej?

Była to kwestya czasu. Zwrócić się w przeciwną stronę nie podobna, szerokość przylądka wyspy i całą resztę wolnego horyzontu wypełniał maszt, który stał teraz jakby niczem nie przeparta olbrzymia skała.

ray_24.jpg (178245 bytes)

Miss Campbell niezmiernie zmartwiona tą nową zawadą, po chwili dla zmiany pozycyi na korzystniejsza, wdarła się na pobliskie skały. Olivier Sinclair poruszał rękami i powiewał chustką, jakby dla odpędzenia tego nieoczekiwanego zgoła widma.

Nadaremne usiłowania!

Nic nie widziano, nic nie słyszano na szalupie. Przeciwnie poczęła ona jeszcze powolniej posuwać się po spokojnem morzu ku zachodowi.

W chwili, kiedy słońce zniżyło się prawie aż do horyzontu, maszt, swą formą trapezu całkowicie osłonił jego tarcze.

Zawód najokropniejszy!

Słońce w tym momencie rzuciło ostatnie swe promienie, tonąc w otchłaniach morskich.

Miss Campbell, Olivier Sinclair, bracia Melvill, nadzwyczaj zaniepokojeni, nawet rozgniewani tem nowem zawodem, byliby niewątpliwie starli w proch ową szalupę tak niefortunnie wpływającą na drogę, na której miał zajaśnieć zielony promień.

Tymczasem statek przystanął nieco u stóp wyspy Seil.

W tej chwili wysiadł z niej na ląd jakiś pasażer, pozostawiając w szalupie dwóch majtków, którzy go przywieźli z wyspy Luing; poczem zwolna wdzierając się na skałę, zdawał się chcieć dosięgnąć do szczytów przylądku.

Niewątpliwie z tej wysokości, zaopatrzony w lunetę poznał on doskonale całą grupę oczekukujących, bo zdjął kapelusz i kłaniał się bardzo grzecznie.

– Pan Ursiclos! zawołała miss Campbell.

– On! To on! dodali bracia,

– Któż to taki ów jegomość? zapytał Olivier Sinclair.

Był to rzeczywiście Ursiclos, w własnej swojej osobie, który właśnie powracał z jakiejś uczonej wycieczki z wyspy Luing. Kiedy nareszcie zbliżył się do stojących można sobie łatwo wyobrazić jak był przyjęty przez wszystkich.

Bracia Melvill zapominając na chwilę o koniecznej w tym względzie towarzyskiej grzeczności, nie przedstawili wcale Oliviera Sinclair panu Aristobulus Ursiclos. W obec rozirytowanej Heleny spuścili oczy, aby nie widzieć zachmurzonej twarzy swojej siostrzenicy.

Miss Campbell z założonemi na piersiach rękami, z okiem pałającem ogniem gniewu, patrzyła na niego nie mówiąc ani słowa.

Później jednak wybąknęła gniewnie te wyrazy:

– Byłoby daleko lepiej panie Aristobulus Ursiclos, gdybyś nas pan nie udarował niespodzianym widzeniem swej osobistości.

 

Rozdział XII

Nowe zamiary.

 

owrót do Oban odbył się w daleko mniej przyjaznych warunkach, jak sam wyjazd na wyspę Seil. Wyjeżdżano z nadzieją a tymczasem za powrotem wszyscy doznali najokropniejszego zawodu.

Miss Campbell szczególniej nie posiadała się z gniewu, przyczyną główną nieudania się był jak zawsze nieszczęsny pan Aristobulus Ursiclos. Wiedziała o tem i pragnęła cały ciężar swego gniewu zwalić na głowę tak niefortunnie przedstawiającego się jej człowieka.

Bracia Melvill w tej chwili wcale nie potrzebnie a nawet niewłaściwie podjęli się jego obrony. Właśnie koniecznie w tym momencie, jakby na umyślnie, musiał się zjawić ze swoją szalupą, aby pozbawić ich upragnionego od tak dawna widoku. Nie! podobnej niezręczności nie przebacza się nigdy, pod żadnym pozorem.

Należy jeszcze dodać, że pan Aristobulus Ursiclos usłyszawszy tak nierozsądną wymówkę poważył się zamiast tłumaczenia i przeproszenia drwić sobie z pojawienia się zielonego promienia. Potem zaś widząc zasępione wszystkie twarze, powrócił do swojej szalupy. Bardzo dobrze uczynił, bo niezawodnie nie znalazłby miejsce w karecie.

Tym sposobem, dwa razy już słońce było w tej pozycyi, że mogło udarować widzów nie-zwykłem widokiem i dwa razy dziwne, nieprzewidziane przeszkody przeszkodziły do ujrzenia niebywałego fenomenu. Naprzód opóźniły to widzenie starania uratowania tonącego Oliviera Sinclair, a teraz znowu niezgrabne i nieprzyzwoite znalezienie się pana Aristobulus Ursiclos, odwlekło na długo przyjemność tak od dawna wyczekiwaną.

W obu tych wypadkach rzeczywiście przeszkody były nieprzewidziane, chociaż miss Campbell jedną zupełnie usprawiedliwiała ale drugiej nie mogła żadną miarą przebaczyć.

Któż w tym względzie mógłby jej zarzucić stronność?

Nazajutrz, Olivier Sinclair, głęboko zamyślony przechadzał się po nadbrzeżach przystani.

Kto to był ten pan Aristobulus Ursiclos? Czyby zatem miał to być jaki krewny miss Campbell albo może braci Melvill, a może tylko po prostu przyjaciel rodziny? Poznać to było można ze szczególnego zachowania się miss Campbell w obec tej osobistości, z jej wyrzutów tak śmiało mu uczynionych.

Cóż to wreszcie tak interesowało Oliviera Sinclair? Jeżeli chciał koniecznie wiedzieć, mógł się zapytać braci Melvill... Jednakże dziwnym zbiegiem okoliczności, jakoś nie mógł się zdobyć na odpowiednią w tym względzie odwagę.

Wszakże wkrótce przedstawiła się do tego przyjazna sposobność.

Każdego dnia spotykał on braci Sam i Sib, jako nieodłącznych towarzyszy, co niezmiernie podobało się Olivierowi.

ray_25.jpg (189898 bytes)

Rozmawiano o rozmaitych przedmiotach, a przedewszystkiem o pogodzie jako o rzeczy zajmującej wszystkich w ogóle. Czy rzeczywiście nadejdzie nareszcie kiedy jaki wieczór i niebo bez chmury czyste, o jasnym błękicie?

W istocie od dnia 2 sierpnia aż do 14, nieustannie niebo było zachmurzone, niepodobna więc myśleć, aby zielony promień w takich warunkach mógł być widzialny.

Dla czego nie mamy powiedzieć, że obecnie młody malarz z takiem samem upragnieniem, jak miss Campbell wyglądał pojawienia się zielonego promienia. Nieustannie prawie chodzili razem i badali horyzont.

Fantazya malarza wzburzyła się, śmiało twierdzimy, że pragnienie ujrzenia owego fenomenu stało się prawie drugim warunkiem życia. Oboje pragnęli, aby mieli szczęście jak najprędzej ujrzeć zielony promień.

– Ujrzemy go, miss Campbell, mówił Olivier, zobaczymy ten fenomen, choćbym miał go sam zapalić na niebie. Wszak to z mojej winy straciłaś pani sposobność widzenia fenomenu, jestem równie odpowiedzialny za to, jak za następną przeszkodę popełnioną w tym razie przez Aristobulus Ursiclos, jej krewnego, jak sądzę.

– Nie, – to mój narzeczony, odpowiedziała miss Campbell, oddalając się z wielkim pospiechem za postępującemi naprzód wujami, czestującemi się wzajemnie tabaką z wspólnej tabakiery.

– Jej narzeczony!

To wyznanie wywarło szczególne wrażenie na Oliviera Sinclair, nie spodziewał się bowiem nigdy ułyszeć czegoś podobnego. Wreszcie dla czegóżby ten młody pedant nie miał być jej narzeczonym? Przynajmniej w ten sposób można było wyjaśnić jego pobyt w Oban. Dla czego jednak po otrzymanej naganie za to, że się wybrał niewłaściwie ze szalupą, dla czego, powtarzamy, unikał jej towarzystwa, dla czego nie chodził razem z miss Campbell i jej wujami?

Co się z nim stało?

Tymczasem po dwóch dniach nieobecności Aristobulus Ursiclos pojawił się znowu. Olivier Sinclair kilka razy spostrzegł go w towarzystwie braci Melvill, którzy dla niego nie byli znowu tak surowi.

Młody malarz i młody uczony równie po kilka razy spotykali się ze sobą, już to na płaszczyźnie przed hotelem, już też w samym hotelu Caledonia. Obaj zatem wujowie uważali sobie za obowiązek grzeczności poznajomić tych panów ze sobą.

– Pan Aristobulus Ursiclos z Dumfries!

– Pan Olivier Sinclair z Edimburga!

Przedstawienie odbyło się wedle formy towarzyskiej, obaj pochylili z lekka głowę, ale w tym ruchu nie brało udziału ciało. Widocznie pomiędzy charakterami tych dwóch ludzi, nie zachodziła żadna sympatya.

Jeden starał się badać niebo, aby odkryć na niem gwiazdy, ale nie stawał z tego powodu na piedestale wielkości, drugi badał przeciwnie żywioły natury. Jeden z nich artysta nie czynił z tego żadnych szczególnych odznaczeń się, drugi przeciwnie, starał się stawić w liczbie znakomitości i w tym też tonie perorował.

Co się tyczy miss Campbell, ta dotąd jeszcze dla Aristobulusa Ursiclos żywiła w głębi  serca urazę.

Jeżeli znajdował się w salonie, udawała że go wcale nie spostrzega; skoro przechodził, odwracała się. Jednem słowem, na każdym kroku dawała mu do zrozumienia, że ją na siebie oburzył. Bracia Melvill usiłowali zażegnać niezgodę ale się im to nie powiodło.

Cokolwiek jednak nastąpi, byli z góry przekonani że pojawienie się zielonego promienia zmieni humor wszystkich.

Aristobulus Ursiclos, uważał i badał starannie przez okulary postać Oliviera Sinclair, zwykły manewr krótkowidza, który musi koniecznie długo wpatrywać się, aby co dobrze rozpoznał.

Jednakże barometr uporczywie stał nieustannie w jednem miejscu i na chwilę nawet wskazówka nie posunęła się ani na jeden milimetr dalej. Zawsze pełni nadziei, codziennie czynili wycieczki na wyspę Seil, w których wszakże Aristobulus Ursiclos, nie uważał za stosowne przyjmować uczestnictwa.

Tym sposobem zbliżył się 23 sierpnia, a niebo pozostało ciągle zachmurzone.

A zatem nadzieja ujrzenia zielonego promienia stała się wreszcie ideą uporczywą, jaka zajmowała nieustannie wszystkich umysły od świtu do wieczora.

Marzono o tem po nocach prawie. Dziwnym zbiegiem jednych i tych samych myśli, wszystkim wydawało się, że mają przed sobą zieloność: niebo błękitne było zielonem, drogi pokryły się tą samą barwą, przystań także wyglądała jakby zielona, skały były zielone a nawet woda zdradzała barwę zieloności, jakby była absyntem. Braciom Melvill wydawało się równie że są ubrani w suknie zielonego koloru i uważali się jakby dwie papugi, nawet zażywali tabakę zieloną jak grynszpan z tabakierki takiejże samej barwy.

Jednem słowem była to mania zieloności.

Wszyscy dotknięci byli altonizmem a profesor okulistyki miałby tu znakomite zadanie do rozwiązania, badając przejawy oftalmologiczne.

Trwać to jednak nie mogło zbyt długo.

Szczęściem Olivier Sinclair wpadł na cudowny pomysł.

– Miss Campbell, rzekł jednego dnia, i wy panowie Melvill, zdaje mi się, po dobrem i długiem zastanowieniu się, przyznacie, że w Oban, nie jest wcale odpowiednie miejsce, do wyczekiwania na pojawienie się tak upragnionego przez nas fenomenu.

– Czyjaź to wina? zapytała Miss Campbell patrząc badawczym wzrokiem, na dwóch braci, którzy spuścili oczy ku ziemi.

– Tutaj, nie ma wcale horyzontu morskiego, dodał młody malarz. Musielibyśmy szukać stanowiska aż przy wyspie Seil i niewiadomo czy znaleźlibyśmy je równie odpowiednie.

– To bardzo być może, odpowiedziała miss Campbell. Doprawdy, nie wiem dlaczego moi panowie wujowie wybrali tę okolicę, najniewłaściwszą do czynienia spostrzeżeń.

– Kochana Heleno, odezwał się brat Sam, nie wiedząc z goła co ma powiedzieć, myślałem...

– Tak jest myśleliśmy... to jest to samo co chciał powiedzieć mój brat, dodał brat Sib, nie mogąc znaleść odpowiednego wyrazu do przedstawienia myśli obu.

– Że słońce nie będzie każdego dnia zachodziło na tym skrawku ziemi, na horyzoncie w Oban...

– Ponieważ Oban jest położone na brzegu morza.

– Źle myśleliście tedy moi wujowi, odparła miss Campbell, bardzo źle, ponieważ ono tu wcale nie zachodzi.

– Rzeczywiście, zaczął na nowo brat Sam. To te wyspy, tak fatalnie położone, to one zasłaniają nam cały widok.

– Przecież nie macie zamiaru wyrzucenia ich w powietrze, wtrąciła miss Campbell.

– O gdyby było możliwe tylko, niezawodnie oddawna byśmy to byli wykonali, dodał brat Sib głosem stanowczym.

– Ale nie mamy ku temu prawa, i wreszcie niepodobna ciągle mieszkać na wyspie Seil, zrobił uwagę brat Sam.

– Dlaczego nie?

– Kochana Heleno, jeżeli pragniesz tego koniecznie.

– Koniecznie.

– W takim razie jedziemy, odpowiedzieli równocześnie obaj bracia, brat Sam cicho i pokornie, brat Sib głosem donośnym i z wielka stanowczością.

Dwie te istoty tak oddane swej siostrzenicy były gotowe natychmiast opuścić Oban.

Wdał się pomiędzy nich Olivier.

– Miss Campbell, rzekł, jeżeli pani życzysz sobie tego koniecznie, to mojem zdaniem byłoby daleko lepiej pojechać na inne miejsce i wcale nie myśleć o wyspie Seil.

– Mów pan, panie Sinclair, a jeżeli pański plan okaże się praktycznym, natychmiast zabierzemy się do jego wykonania.

Bracia Melvill ukłonili się i to z taką ścisłością, jak gdyby rzeczywiście głowy ich i ciała stanowiły jedna tylko osobę.

– Wyspa Seil jest wyspą, na której niepodobnaby było zbyt długo mieszkać. Jeżeli miss Campbell zechce mieć choćby nieco cierpliwości, postaramy się, aby wynaleść coś lepszego, bardziej odpowiedniego. Zresztą widziałem wyspę Seil i zdaje mi się, że ona zbyt skośnie przedstawia się względem słońca. Jeżeli zatem, czego sobie ani państwu nie życzę, bylibyśmy zmuszeni pozostać tam dłużej, jeżeli pobyt nasz przeciągnąłby się kilka tygodni, to mogłoby się stać, że słońce które teraz zachodzi w stronie Colonsay albo Orsay, albo za wielką wyspą Islay, uniemożliwiło by badanie fenomenu.

– Rzeczywiście, odparła miss Campbell, byłby to już ostatni stopień niepowodzenia...

– Możemy przecież tego uniknąć, szukając nieco dalej, a mianowicie, poza obrębem Archipelagu hebrydzkiego, a wobec którego roztwiera się przepyszny, swobodny widok na cały Ocean Atlantycki.

– Czy pan znasz dobrze ową miejscowość panie Sinclair, zawołała z żywością, miss Campbell.

Bracia Melvill prawie ogłuszeni tem co mówił, patrzyli na usta mówiącego, jakby z tamtąd miały wypaść pioruny. Co on jej na to odpowie? Dokąd że imaginacya siostrzenicy ich zaprowadzi nareszcie? Na jaki biegun, czy do jakiego kraju mają się udać, aby z całym spokojem przypatrzeć się promieniowi?

Odpowiedź jednak Oliviera uspokoiła ich najzupełniej.

– Miss Campbell, mówił malarz, jest ztąd niedaleko stacya, która wedle mnie, przedstawia wszystkie potrzebne w tym celu warunki. Położona ona poza  wysokościami wyspy Mull, w stronie zamykającej jakby horyzont Oban. Jest to jedna z wysepek archipelagu hebrydzkiego, na skraju oceanu Atlantyckiego, urocza, imię jej wyspa Jona.

– Jona, zawołała miss Campbell. Jona, moi wujowie, dla czegóż dotychczas nie jesteśmy tam obecni.

– Ale będziemy jutro, rzekł Sib.

– Jutro przed wschodem słońca, dodał brat Sam.

– A zatem jedźmy, odpowiedziała miss Cambell, a jeżeli na Jonie nie znajdziemy dość otwartej przestrzeni, wiedzcie o tem moi wujowie, że pojedziemy dalej odszukiwać odpowiedniej miejscowości, poczynając od Jon Grotas a kończąc na granicach Szkocyi, aż do Lord-Lend; na południu Anglii, a jeżeli to jeszcze nie wystarczy...

– Bardzo naturalnie pojedziemy na około świata, powiedzieli obaj bracia.

 

Rozdział XIII

Wspaniałość morza.

 

tóż uległ rozpaczy, dowiedziawszy się o postanowieniu gości? Właściciel hotelu Caledonia. Zacny gospodarz gdyby mógł, niezawodnie wyrzuciłby w powietrze wszystkie morza i wszystkie znajdujące się na niem wyspy. Pocieszał się jedynie tylko przekonaniem, że dał gościnność rodzinie cierpiącej na monomanię.

O godzinie ósmej rano, bracia Melvill, miss Campbell i pani Bess oraz Partridge popłynęli na okręcie Pioneer, tak głosiło oświadczenie, którzy mieli zamiar zwiedzić wyspę Mull, Jona, a następnie i Staffa, i dopiero wieczorem powrócić do Oban.

Olivier Sinclair uprzedził swoich towarzyszy i czekał na nich na ławeczce kapitana, przebiegając od koła do koła statku.

Aristobulus Ursiclos wcale nie był zawiadomiony o tej wycieczce. W każdym przecież razie bracia Melvill uważali za stosowne dać mu znać o nagłym tym odjeździe. Sama grzeczność tego wymagała, a bracia odznaczali się wyszukaną grzecznością.

Aristobulus Ursiclos przyjął wiadomość bardzo chłodno, podziękował, ale nie wspomniał nawet jakie ma nadal plany.

Bracia Melvill odeszli zatem w tem przekonaniu, że jakkolwiek przyjaciel ich trzyma się teraz nieco na uboczu, to przecież humor się poprawi, gdy którego pięknego jesiennego wieczoru miss Campbell ujrzy upragnione przez siebie zjawisko.

ray_26.jpg (167222 bytes)

Już wszyscy pasażerowie zgromadzili się na statku i po trzeciem gwizdnięciu, Pioneer, powoli wyruszył z przystani kierując się ku Kerrera.

Na pokładzie znajdowało się sporo takich pasażerów, którzy prawie codziennie robili dwunastogodzinne wycieczki do tej uroczej miejscowości około wyspy Mull, lecz miss Campbell i jej towarzysze musieli ich opuścić na pierwszej stacyi, na pierwszem przystanku.

Tym sposobem spóźnili się nieco z przybyciem do wyspy Jona. Pogoda była prześliczna, morze spokojne jak jezioro. Podróż zatem wydała się nadzwyczaj przyjemną. Gdyby jeszcze wieczór stał się ową chwilą tak upragnioną pojawienia się zjawiska, nicby nie brakło do uzupełnienia ogólnej radości. Czekaliby najspokojniej znalazłszy się na wyspie, bo też rzeczywiście przedstawiała ona zupełnie swobodne i otwarte pole do czynienia badań na meteorologicznem zjawisku.

Nakoniec zbliżono się do celu podróży.

Szybki Pioneer, wypłynąwszy z Kerrera, ominął środkowe wyspy, i puścił się w poprzek tak zwanej cieśniny Lorn, pozostawiając po lewej ręce Colonsay i jego starożytne opactwo, założone w XIV wieku przez właściciela wyspy i następnie zbliżył się ku południowej stronie Mull której dolne wyżyny nachylały się cokolwiek ku stronie południowo-zachodniej.

Za chwilę pokazało się Ben More, na wysokości 3500 stóp nad poziomem znajdujących się tam wzgórzy, których lasy tworzyły naturalną osłonę od wichrów i nawałnic morskich. Na szczycie znajdowało się obfite pastwisko.

Malownicza zatem wyspa Jona pozostała ku północo - zachód prawie dotykająca granic południowych wyspy Mull. Morze Atlantyckie rozlewało się tutaj w całym swojem majestacie.

– Czy lubisz pan ocean, panie Sinclair, zapytała miss Campbell swego młodego towarzysza, który siedząc obok niej, wpatrywał się w olbrzymie płaty wody.

– Czy lubię, odpowiedział tenże. O tak, nie jestem przywykły bowiem do życia jednostajnego. Przeciwnie w mojem rozumieniu, morze jest ruchem nieustannym, ulega bowiem nieustannej zmianie. Możnaby nawet porównać je do fizyognomii ludzkiej, na której skutkiem różnolitych pobudek, coraz nowe malują się wrażenia.

– Rzeczywiście, powierzchnia jego zmienia się prawie za najmniejszem podmuchem wiatru.

– Patrz miss Campbell naprzykład w tej chwili, zawołał Olivier Sinclair. Jest teraz bezwarunkowo spokojne. Czyliż nie jest to oblicze człowieka zadowolonego ze siebie? Nie ma ani jednej zmarszczki na sobie, jest młodzieńcze, piękne! Jest to prawdziwe zwierciadło, w którem się przegląda sam Bóg!

– Zwierciadło, jakie nieraz brudzi wicher nawałnicy, dodała miss Campbell.

– To właśnie stanowi rozmaitość widoków morza. Skoro tylko nastąpi choćby najmniejszy wietrzyk, powierzchnia jego zmienia się, możnaby powiedzieć, że to oblicze starzeje się, pokrywa zmarszczkami i siwizną piany fal, jakkolwiek przeżyło wieki, w jednej chwili prawie przybiera oblicze starca lub też lśni fosforesencyą i koronkami zbierającej się na nim piany.

– Czy sądzisz pan, że żaden z malarzy żyjących dotychczas na świecie nie był w stanie oddać pędzlem prawdziwego widoku morza?

– Wcale o tem nie myślę. Morze właściwie nie ma żadnej właściwej barwy. Jest to nieustanne odbicie rozpiętego nad niem stropu nieba. Czy jest zatem niebieskie? Niepodobna je przedstawić jako płytę lazuru. Być może jego kolorem właściwem jest kolor zielony. I to byłoby nieprawdziwem. Morze mieści w sobie kalejdoskop kolorów. O miss Campbell, im dłużej w niego się wpatruję, tem szczytniejszem go sądzę. Ocean, jak powiada Darwin, pokrywa swą mokrą szatą dno, tak rozległe jak wszystkie zebrane razem nasze pustynie na stałym lądzie. Pokrywa ono jednem słowem 4/5 części kuli ziemskiej. Cóż znaczą w obec tych obszarów państwa by najrozleglejsze? Ocean, to nieskończoność, nieskończoność której widzieć nie podobna, ale jaką się przeczuwa idąc za słowami poety, nieskończoność jaka tylko odbić się może w wodzie.

– Lubię słuchać pana, gdy mówisz z zapałem artysty, panie Sinclair, odpowiedziała miss Campbell, podzielam go zupełnie. Tak jest, lubię ocean, tak jak go pan lubisz.

– A czy pani nie trwoży grożące zawsze na nim niebezpieczeństwo.

– Nie, doprawdy, nie mam najmniejszej obawy. Alboż można obawiać się tego, co się uwielbia?

– Byłabyś pani zatem niezmiernie dzielną podróżniczką.

– Prawdopodobnie, panie Sinclair. Ze wszystkich jednak podróży, o jakich zdarzyło mi się słyszeć, przekładam podróż mającą na celu odkrycie dalekich, nieznanych krajów. Z jakąż rozkoszą czytałam opisy i brałam oniemal udział w wycieczkach podróżników. Jakże często myślą przenosiłam się w te chwile niebezpieczeństwa.

– O tak, zapewne, w historyi ludzkości najpiękniejszą kartą są zdobycze i odkrycia. Jakżeż to rozkoszna musiała być taka podróż np Kolumba po Atlantyku, Magellona po oceanie spokojnym, na morzach zaś północnych Parry, Franklina, Urvilla i tylu innych. Nie mogę bez pewnego wzruszenia patrzeć na odjazd czy to zwykłego parowca, czy statku wojennego lub eskadry. Zdaje mi się, że stworzony zostałem na marynarza i prawie codziennie żałuję, żem się od dzieciństwa nie poświęcił temu zawodowi.

– Ale pan jednak odbywałeś wycieczki morskie?

– O tyle, o ile tylko  nadarzyła się ku temu sposobność. Zwiedziłem morze południowe poczynając od Gibraltaru, aż do portów azyatyckich Lewantu; część oceanu Atlantyckiego aż do północnej Ameryki, dalej morza północnej Europy i znam prawie wszystkie większe lub mniejsze obszary wód znajdujące się w Anglii i w Szkocyi.

– I wydały się one panu wspaniałemi?

– Niewątpliwie miss Campbell, nie podobna nawet porównać takowych z naszemi przestrzeniami Hebrydzkiego archipelagu. Jest to prawdziwy archipelag, z niebem daleko jaśniejszem niż niebo wschodu, z poezyą daleko piękniejszą niż wszystkie ich wody. Archipelag grecki stał się przytuliskiem wszystkich bogów i bogiń greckich. Zgadzam się na to. Ale pani to dobrze rozumiesz, że owe bożki i bożkowie byli niezmiernie podobni do zwykłych mieszczanów, bardzo pospolitych, obdarzonych zaledwie życiem materyalnem, urządzającym swe interesa i sprawy w sposób bardzo ludzki. Wedle mego zdania Olimp przedstawia się mniej więcej jak bogaty salon, w którym zbierają się bożki i boginie, podobne zupełnie do ludzi, ponieważ ulegają ich wadom i ułomnościom. Tak nie jest na archipelagu Hebrydzkim.

Jest to miejsce pobytu istot niezwykłych, nieziemskich. Bożkowie skandynawscy są istoty nadnaturalne, eteryczne, trudne do określenia piórem lub pędzlem. Taki np. Odin, Ossyan, Fingal, są to wszystko twory powietrzne zaczerpane z odwiecznej tradycyi Sag. Jakież to cudowne istoty pojawiające się w mgłach mórz północnych, pod biegunami, pośród nieprzebytych lodów i śniegów! Oto Olimp prawdziwy boski nie taki jak Olimp grecki. Ten nie obejmuje w sobie nic ziemskiego i jeżeli rzeczywiście naznaczyć należy miejsce pobytu dla tych istot niezwykłych, to najodpowiedniejszym dla nich jest nasz archipelag hebrydzki.

– Tak, miss Campbell, to tu właśnie przebywam dla uwielbienia tego co jest istotnie boskiem i jako prawowite dziecię starożytnej Kaledonii1 nigdy nie rozstanę się z naszem archipelagiem, nie zmienię nigdy pobytu, nie opuszczę naszych wysp, nie porzucę tych stron, które w porównaniu z greckiemi wodami zdają się być od początku siedliskiem istotnego bóstwa!

– O rzeczywiście jest nam tu bardzo dobrze, nam mieszkańcom Highlandu, odpowiedziała miss Campbell niezmiernie zachwycona wyrazami młodego entuzyasty. Ach panie Sinclair, jestem jak pan, nadzwyczaj roznamiętniona dla naszego archipelagu. Jest on pyszny, lubię go, kocham do szaleństwa.

– Bo rzeczywiście wspaniałości jego nic dorównać nie jest zdolne. On to właśnie sąsiaduje z wodami amerykańskiego oceanu, po jego wodach przepływają wichry i huragany, on to jak bohater niepożyty wiekami, powstrzymując swemi piersiami pierwsze fale, pierwsze szturmy przychodzące ku Europie. Lecz cóż może być dzielniejszego nad archipelag hebrydzki, jak mówi Livingstone, co się może porównać z tym człowiekiem, który nie lękał się lwów a bał się oceanu; z temi wysepkami rozsypanemi na podstawie granitowej, z uśmiechem przyjmujących szalejące nawałnice morza.

ray_27.jpg (174467 bytes)

– Morze... Połączenie chemiczne hydrogenimu z kwasorodem, z dwoma i pół procentami chloranum sodium. Nic piękniejszego rzeczywiście, jak wybuch chloranu sody.

Miss Campbell i Olivier odwrócili się, słysząc te wyrazy, wymówione naumyślnie jakby w odpowiedź na ich uznania.

Był to Aristobulus Ursiclos stojący na ławeczce kapitana.

Przypadkowo zdecydował się on oddalić z Oban, wiedząc że Olivier będzie im towarzyszył aż do wyspy Jona. Przesiedział cały czas w kajucie i dopiero teraz pojawił się na pokładzie.

Wybuch chloranu sody. Jakiż to cios zadany Olivierowi Sinclair i miss Campbell.

 

Rozdział XIV

Życie na wyspie Jona.

 

ymczasem wyspa Jona, która niegdyś nosiła nazwę wyspy fal, ukazała przedewszystkiem swoje szczyty ze starożytnem opactwem i powoli zarysowywała się we mgle morza, okręt bowiem coraz bardziej się przybliżał do niej.

Około południa okręt Pioneer wszedł do rodzaju przystani zaledwie, doprowadzonej do stanu takiego, że okręta mogły w niej zarzucać kotwicę. Wysiedli tedy pasażerowie, jedni aby po chwilowym tu pobyciu powrócić znowu do Oban, drudzy, a wiadomo jacy oni byli, aby jakiś czas przemieszkiwać na wyspie Jona.

Wyspa właściwie mówiąc, nie posiadała zgoła żadnego portu. Wielka alea nad brzegiem otoczonym wysokim murem broniła od przystępu fal. Tutaj to właśnie w czasie lata zatrzymywały się jachty i szalupy przybywające z podróżnemi szukającemi przyjemności.

Miss Campbell i jej towarzysze pozostawili resztę pasażerów, którzy wedle programu mieli tu zabawić dwie lub trzy godziny, i udała się w głąb wyspy celem odszukania odpowiedniego mieszkania.

Nie podobna wymagać na wyspie tych wygód, jakie znaleść można we wszystkich miastach kąpielowych połączonych królestw.

Rzeczywiście Jona obejmowała przestrzeń trzy tysiące mil długości a tysiąc szerokości i liczyła zaledwie pięciuset mieszkańców. Książe Argyle, do którego należała, pobierał z niej rocznego dochodu kilkaset liwrów zaledwie. Nie było tu ani miast, ani miasteczek w całem znaczeniu tego wyrazu, ani nawet odpowiednich wsi.

Kilka domów rozrzuconych tu i ówdzie, może nawet malowniczych ale zbudowanych w pierwiastkowym stylu, prawie wszystkie bez okien, oświeconych jedynie przez drzwi, bez kominów, z dziurami w dachu, z murami urobionemi z trzciny i gliny, z dachami uwitemi z trzciny i gałęzi, które spajały łodygi szuwaru.

Któżby przypuścił że Jona była kolebką religii Druidów, w pierwszych czasach historyi skandynawskiej, któżby wyobraził sobie że po nich, w szóstym wieku św. Kolumban chcąc ugruntować wiarę chrześcijańską, zbudował tu pierwszy klasztor, w którym zamieszkiwali zakonnicy z Cluny aż do czasów reformacyi.

Gdzie obecnie szukać owych olbrzymich budynków, jakiemi były seminaryum biskupów i wielkie opactwo połączonych królestw? Gdzie odnaleść pomiędzy ruinami, owej biblioteki, bogatego archiwum przeszłości, zawierającej manuskrypta dotyczące historyi rzymskiej i gdzie możnaby wyczytać wiadomości odnoszące się do orzeczonej epoki.

Teraz nic tu nie ma oprócz ruin, gdy powszechnie wiadomo, że krzewiła się tutaj cywilizacya, która przekształciła zupełnie północ Europy.

Z dawnej wyspy św. Kolumba pozostała jedynie wyspa Jona, z kilkoma wieśniakami, którzy w pocie czoła z ziemi zupełnie piasczystej wydobywali korzyść drobną, siali bowiem jęczmień, sadzili kartofle i żyto, zajmując się przytem połowem ryb na wodach małych hebrydów.

– Miss Campbell, rzekł Aristobulus Ursiclos tonem pogardliwym, na pierwszy rzut oka, czy uważasz pani że tu lepiej jak było w Oban?

– Daleko lepiej, odpowiedziała miss Campbell, myśląc zapewne o tem, że był on więcej jednym mieszkańcem na wyspie wcale dla niej nie przydatnym.

Bracia Melvill zamiast hotelu wybrali rodzaj oberży, dość znośnej, w której zatrzymywali się turyści, którzy przybywali jedynie dla zwiedzenia ruin z czasów druidów i chrześcijan. Należało zatem tego samego dnia usadowić się w zajeździe pod Bronią Dunkana, gdy tymczasem Aristobulus Ursiclos i Olivier Sinclair, pomieścili się każdy z osobna w chatach rybaków.

Takie jednak szczęśliwe usposobienie miała miss Campbell, że w swoim małym pokoiku, przy wąskiem okienku czuła się daleko szczęśliwszą, niż na tarasie wysokiego zamku Helensbourgh, bardziej niż w hotelu Caledonia, który niedawno opuściła. Tutaj był szeroko otwierający się widok na morze, żadna zgoła wyspa nie zarysowywała się na horyzoncie i gdyby można było dostrzedz, widziałaby o trzy tysiące mil z tąd pierwsze fale wód oceanu Atlantyckiego. Rzeczywiście tutaj słońce miało zupełnie swobodne pole i zachodziło z całą swobodą.

Życie wspólne zorganizowano tu bardzo łatwo i pospiesznie. Obiad jedzono wspólnie w wielkiej izbie zajazdu. Stosownie do dawnego obyczaju pani Bess i Partridge siadali razem z państwem do stołu. Być może że Aristobulus Ursiclos znajdował to dość dziwnem, ale natomiast podobało się to Olivierowi Sinclair. Już nawet odczuwał pewien szacunek dla tej pary wiernych sług.

Czyli jednem słowem, cała rodzina prowadziła życie wedle obrządków i zwyczajów prawdziwie szkockich. Po przechadzce odbytej w głąb wyspy, po rozmowie o rozmaitych dawnych zwyczajach przeszłości, do której Aristobulus Ursiclos nie zaniedbał domięszać swych wyobrażeń nowomodnych, łączono się razem o godzinie przeznaczonej na obiad a o ósmej wieczorem zbierano się na kolacyę.

Poczem miss Campbell przypatrywała się zachodowi słońca, nawet wówczas, gdy niebo zasłonięte było chmurami. Któż wie! Mogła się znaleść jaka dziura, jakiś otwór w atmosferze chmurnej wieczoru, jakaś szczelina, jakaś drobna rysa, przez które przeciśnie się promień zachodzącego słońca.

A jakież to odbywały się uczty!

Prawdziwy kaledończyk nie mógłby nic zarzucić tym zupom na sposób Edbuka z romansu Antykwaryusza, ani potrawom przyrządzanym podług Ferguse Mac Gregor, jednem słowem, były to potrawy sporządzane starożytnym, odwiecznym obyczajem szkockim. Pani Bess i Partridge tym sposobem przenosili się w dawne wieki i żyli wspomnieniami starożytności przynajmniej przez kilka godzin. Brat Sam i Sib stosowali się zupełnie do dań, jakie niegdyś były ulubione w ich rodzinie.

Oto w jaki sposób odbywały się uczty i w jaki to mianowicie kłopot wprowadziłyby nie jednego nazwy dawniejszych potraw.

– Racz pan sprobować nieco tych: Cakes (ciasta z owsianej mąki) daleko smaczniejszych jak ciasta w Glasgowie.

ray_28.jpg (207043 bytes)

– A może cokolwiek tych sowens (potrawy z jęczmienia na kwaśno) któremi jeszcze raczą się dzisiaj mieszkańcy Highlandu.

– Jeszcze tych haggis (rodzaj kiełbasek) o których nasz znakomity Burns wspomina w swoich poezyach, jest to wyborna potrawa, prawdziwy szkocki pudding.

Tak więc wybornie jedzono na wyspie dzięki służbie kuchennej, będącej na okręcie, która przyrządzała dania i pito też niemniej doskonale.

Trzeba było wówczas widzieć wujów, jak z ogromnym kielichem w ręku przepijali zdrowia winem, w którym znajdował się rodzaj wódki usquebaugh, albo piwo, jeden z najwyborniejszych trunków znanych pod nazwa „kummok”. Wódka ciągniona z jęczmienia fermentowała nawet w żołądku pijącego. A skoro nareszcie zabrakło piwa, przestawano na zwyczajnym mum (także piwo) dystyllowanego z pszenicy, takim samym napojem był dzin. Rzeczywiście nie żałowali oni ani sherry ani porto jakie obejmowały piwnice Helensbourgh a i Glasgowa.

Jakkolwiek skarzył się Aristobulus Ursiclos, nie będąc przyzwyczajonym do tego rodzaju potraw, to przecież nie zwracano na niego wcale uwagi.

Miss Campbell wiodła na tej wyspie życie bardzo przyjemne i wcale nie nudziła się.

Jona, nie była zbyt rozległą wyspą, ale kto lubi spacerować, czy potrzebuje koniecznie do tego wielkiej przestrzeni? Czy obszar królewskiego parku nie może zastąpić domowy, skromny ogródek? Spacerowano tedy. Olivier Sinclair towarzyszył zawsze, przysiadając się tu i ówdzie dla rzucania szkiców na płótno.

Miss Campbell przypatrywała się ciekawie pracy malarza i czas mijał niespostrzeżenie. Życie tu płynęło trochę samotnie i dziko, ale miało ono niezaprzeczone powaby.

Miss Campbell uszczęśliwiona że może przypatrywać się zbierającym się gronkom turystów i kuracyuszów, jakby znajdowała się dotąd jeszcze w parku Helensbourgha, okrywszy się rodzajem obszernego płaszcza rokelay, w którym tak do twarzy każdej młodej szkotce, odbywała nieustanne wycieczki.

Olivier Sinclaire w tych wycieczkach miał sposobność uwielbiania jej czarownej postaci, jej ruchów, jej osoby obdarzonej niewątpliwie bardzo pięknemi przymiotami.

Czasami znowu, gdy już wieczór na daremnem wyczekiwaniu, miss Campbell i Olivier Sinclair, zwiedzali jaką tajemniczą grotę wyspy, oświetloną promieniami księżyca. Wówczas to bracia Melvill uniesieni zachwytem, deklamowali wiersze ulubionych swych poetów, albo też znakomite ustępy starożytnego barda, nieszczęśliwego syna Fingala:

„Gwiazdo, towarzyszko nocy, której głowa ubrylantowana wydobywa się z chmur, które znaczą ślady twoje majestatyczne na lazurze firmamentu, cóż widzisz na tej całej przestrzeni?

„Zamilkły gwałtowne podmuchy wiatru, szalejącego we dnie; fale ułagodzone spoczęły u stóp skały; wieczorne muszki odbiegły daleko i szybko na swych skrzydłach, napełniając swem brzęczeniem ciszę nieba.

„Gwiazdo płonąca tysiącami świateł, czego upatrujesz w przestrzeni? Ale teraz widzę cię już zniżającą się z uśmiechem na brzeżkach horyzontu. Żegnam cię, żegnam gwiazdo milczenia!”2

Brat Sam i Sib milkli nareszcie i wszyscy powracali napowrót do małego pokoiku oberży.

Widzieli oni, ponieważ byli sprytni i przewidujący, że Aristobulus Ursiclos, o tyle tracił u miss Campbell o ile zyskiwał z każdą chwilą Olivier Sinclair. Oboje młodzi ludzie unikali nawet spotkania się z Aristobulusem.

Lecz mimo to starali się bracia zbliżyć do siebie nieprzyjaciół, i rzeczywiście doznali przyjemności, że obaj rywale już nie unikali jeden drugiego, ale przeciwnie w wielu razach spotykając się, prowadzili dość długie rozmowy.

Bracia tak zręcznie manewrowali, że nareszcie w d. 30 sierpnia ułożona została wspólna wycieczka do ruin kościoła. Postanowiono zwiedzić cmentarz znajdujący się na południowej stronie zrujnowanego z dawnych czasów opactwa.

Wycieczka ta trwająca najwyżej dwie godziny, nie była jeszcze dokonana przez nowo przybyłych gości.

Było to ubliżenie tradycyi, i pamięci tych mnichów, którzy niegdyś zamieszkiwali brzegi Skandynawii, jak niemniej zapomnienie dziejów i brak szacunku dla pamięci znakomitej rodziny królewskiej Fergusa II której pokolenie dotrwało aż do Macbetha.

 

Rozdział XV

Ruiny na wyspie Jona.

 

egoż samego dnia miss Campbell, bracia Melvill i dwaj młodzi ludzie udali się tam natychmiast po skonsumowaniu śniadania. Dzień był przecudny, jak to zdarza się nieraz podczas jesieni. Na każdym kroku oniemal, spotykano ślady przeminiętych przeszłości, już to ruiny, już to rozproszonych tu i owdzie domów.

Morze oświecone promieniami słońca wydobywającego się co chwila z pośród zasłaniających je chmur, miało barwę dziwną i swym widokiem dodawało całej okolicy niezwykłej powagi.

Nie był to dzień przeznaczony na wycieczki dla turystów, tym sposobem nasi nowi goście byli w zupełnem posiadaniu całej wyspy i mogli swobodnie przypatrzeć się wszystkiemu.

Droga była bardzo wesoła. Dobry humor braci Sam i Sib udzielił się całemu towarzystwu. Rozmawiano tedy, biegano tu i owdzie, zwiedzano zakątki i rozpraszano się po krzyżujących się ścieżkach w załomach skał.

Nagle monolit Mac Leona zwrócił ogólną uwagę. Był to obelisk przecudny, z granitu czerwonego, wysoki na czterdzieści stóp, tak, że panował nad całym traktem prowadzącym do Men-Street i stanowił jedyną resztkę z trzystu sześćdziesięciu krzyżów jakie znajdowały się na wyspie w epoce reformacyi aż do wieku XVI.

Olivier Sinclair bardzo naturalnie postanowił zeszkicować monolit w swoim albumie, jakoż zasiadł zaraz do roboty, a w około niego zgrupowało się całe towarzystwo.

Nagle, po upływie niejakiego czasu, zdawało się wszystkim, że w pewnem oddaleniu zarysowała się postać jakiegoś człowieka, który z trudnością wdzierał się na szczyty skał.

– Doskonale, odezwał się Olivier, cóż tu sprowadziło tego intruza? Gdyby przynajmniej włożył na siebie suknią mnicha, nie odrzynałby się rażąco od krajobrazu, a nawet umieściłbym go jako pendant w moim szkicu.

– To zwykły podróżny, który przychodzi rozwiać nasze uroki, panie Sinclair, odrzekła miss Campbell.

– A czy to czasem, ten jegomość, nie jest Aristobulusem Ursiclos, wykrzyknie brat Sam.

– To on, niewątpliwie, dodaje brat Sib.

ray_29.jpg (185359 bytes)

Rzeczywiście był to Aristobulus Ursiclos. Dotarłszy do monolitu, zaczął uderzać w niego olbrzymim młotem.

Miss Campbell niezmiernie rozgniewana tem dziwnem znalezieniem się młodego genealoga podeszła ku niemu.

– Co to pan robisz? pyta.

– Wszak widzisz miss Campbell, odpowiedział Aristobulus Ursiclos, zamierzając się młotem, staram się odłamać kawał granitu z obeliska.

– Ale do czegóż prowadzi ta mania? Zdaje mi się, że czasy niszczycieli posagów już dawno przeminęły.

– Nie jestem wcale ikonoklastem, odparł zarozumiale Aristobulus Ursiclos; ale przeciwnie jestem tylko geologiem, i jako taki, pragnę zbadać naturę tego kamienia.

Ostatnie uderzenie młotem zakończyło rozmowę, potoczył się bowiem wielki złom granitu pod stopy rozmawiających.

Aristobulus podniósł go, a uzbrojony lunetą zaczął mu się bacznie przypatrywać.

– Zupełnie to samo myślałem, rzekł. Oto granit czerwony, ścisły nadzwyczajnie, nadzwyczaj silny i z przełomem ziarnistym, jaki najczęściej znajduje się na wyspach Nonnes, podobny w zupełności do granitu używanego do budowy w wieku dwunastym. Z niego to właśnie zbudowana została katedra na wyspie Jona.

Aristobulus Ursiclos prawił bardzo pompatycznie, tak że wkrótce zbliżyli się do niego i bracia Melvill, pragnąc skorzystać z wykładów geologicznych.

Miss Campbell natomiast powróciła do pracującego malarza, i po ukończeniu jego szkicu, wszyscy zwrócili się do dziedzińca otaczającego dokoła gmach katedry.

Budowla ta była podwójną, złożoną z dwóch połączonych ze sobą świątyń, której mury silne jak kortyny fort pilasty potężne jak złomy skaliste, opierały się dzielnie zmianom meteorologicznym tutejszego klimatu.

Przez jakiś czas zwiedzający przechadzali się po pierwszej świątyni, która jest rzymską co do stylu ze względu na szczyty sklepienia i załomy arkad, potem przeszli do drugiej, zbudowanej w stylu gotyckim z XII. wieku, tworzącej nawę i przedsień pierwszej.

Tym sposobem spacerowali po ruinach, badając każdą co do jej wiekowego pochodzenia, przebywali dalsze rozwaliny, złożone z płyt kamiennych, wszystko to było nacechowane odległą starożytnością.

ray_30.jpg (183678 bytes)

W chwil kilka później znowu odezwały się czyjeś kroki, był to także Aristobulus Ursiclos, który na podobieństwo Comandora z salonów don Juana, przechadzał się po złomach skalistych, zalegających całą drogę do katedry.

Chodząc mruczał dość głośno:

– Sto sześćdziesiąt stóp od zachodu, przyczem liczbę tę notował w swoim pugilaresie, następnie mierząc krokami, przebył drugą część świątyni.

– A! to pan, panie Ursiclos, rzekła ironicznie miss Campbell. Na przemiany jesteś pan to mineralogiem, to geometrą.

– A siedmdziesiąt stóp w przekątni, dodał Aristobulus Ursiclos, nie zważając na zapytanie miss Campbell.

– Wieleż cali? zapytał Olivier Sinclair.

Aristobulus Ursiclos spojrzał na malarza takim wzrokiem, jakby w tym młodzieńcu widział człowieka nie znającego się zgoła na niczem i nie raczył nawet odpowiedzieć.

Turyści po zwiedzeniu całej, katedry przeszli następnie do znajdującej się obok kaplicy.

Tutaj we wschodniej jej części, wznosił się posąg kobiety, ostatniej opatki tutejszej chrześcjańskiej gminy.

Miss Campbell niezmiernie zachwycona delikatnością i artystycznością roboty, zawołała:

– Podobna do Madonny Rafaela Syxtyńskiej, ma nawet śmiejące się oczy.

Uwaga ta wywołała pogardliwy uśmiech na usta Aristobulusa, jakoż rzekł pompatycznie:

– Gdzie miss Campbell zauważyła ten wyraz śmiejących się oczów. Jest to błąd ogólnie popełniany. Te organa wzroku nie posiadają zdolności odbicia wszystkich wrażeń, jak to nas nauczają badania najnowszej okulistyki. Przykład zaraz przytoczę: Oto niech kto włoży maskę na twarz i niech wówczas bada oczy, a niezawodnie nie będzie zdolnym powiedzieć, czy ta twarz znajduje się pod wpływem wesołości czy gniewu.

– Doprawdy? zapytał brat Sam, którego ta rozmowa niezmiernie zaciekawiła.

– Nie wiem wcale czy to prawda, odparł brat Sib.

– Jest tak rzeczywiście, i gdyby tu była maska...

Na nieszczęście młody pedant nie miał pod ręką maski i tym sposobem studyum nie mogło się odbyć w sposób praktyczny.

Tymczasem Olivier Sinclair i miss Campbell, odeszli dalej, nie słuchając wcale rozpraw zaognionego Ursiclosa.

Miejsce to w którem obecnie znajdowali się, nosiło nazwę: Relikwiarza Oban, do którego należały ruiny kaplicy wznoszącej się na cmentarzu starożytnym.

Okolica ta była przecudna.

Miejsce to uwiecznił Ossyan w swoim poemacie, szczególniej w tej strofce:

„Przechodniu stąpasz tutaj świętokradzką stopą po prochach spoczywających bohaterów. Spiewaj sławę swych przodków, aby ich lekkie duchy otaczały ciebie do koła!”

ray_31.jpg (191227 bytes)

Miss Campbell i jej towarzysze patrzyli na te resztki wielkości z pewnym rodajem świętej czci i poważania.

– Wolałabym zwiedzać te miejsca podczas nocy, odezwała się miss Campbell. Widziałabym oczami wyobraźni pogrzeb Dunkana. Rzeczywiście panie Sinclair, jest to chwila najstosowniejsza do przywołania geniusza umarłych.

– I jestem pewny, odpowiedział Olivier Sinclair, że pojawiłby się on na nasze błagalne wezwanie.

– Jakto miss Campbell, jeszcze pani wierzysz w te bajki średniowieczne, wykrzyknął oburzony Ursiclos.

– Wierze, bo jestem Szkotką.

– Ależ pani dobrze wiesz, że te widziadła istniały jedynie w fantazyi poetów.

– A jednak podoba mi się wierzyć w to, wierzę nie tylko w geniusze, ale we wszystkie domowe opiekuńcze duchy, w czarownice, błąkające się po ruinach w Walkyrie, te dziewice fatalnego przeznaczenia w mitologii skandynawskiej, które przenosiły padłych na placu boju bohaterów; w te wróżki opiewane pieśniami naszego poety Burns, jednem słowem, we wszystko co stworzyła imaginacya ludu.

– Ależ miss Campbell, zastanów się, czy myślisz że poeci przywiązywali do tego jaką wartość.

– Bez wątpienia, bo poezya jest tworem natchnienia, dodał Olivier Sinclair.

– I pan także, zawołał Aristobulus Ursiclos, uważałem pana za malarza nigdy za poetę.

– Malarstwo i poezya są dwie rodzone, nierozłączone siostry.

– Ależ to jest niepodobieństwem. Pan nie możesz wierzyć w mitologiczne brednie bardów, którzy zdobywali te obrazy w własnej wzburzonej wyobraźni.

– O panie Ursiclos, racz oszczędzić to, co jest drogiem dla każdego Szkota, rzekł oburzony brat Sam.

– I zechciej posłuchać tej strofki, dodał brat Sib:

„Lubię śpiew bardów. Zdaje mi się że przeszłość wypowiada głośno swe dzieje. Pieśń ich jest błogiem uspokojeniem, jest rosą poranku i ożywczą mgłą wieczoru.”

„Kiedy słońce rzuca swe przedłużone na ziemię promienie i kiedy błyszczy w dali okolicy niebieskawa powierzchnia spokojnie drzemiącego jeziora...” dokończył brat Sam.

Niewątpliwie bracia byliby deklamowali jeszcze dalsze ustępy poematu, gdyby im nie przerwał nagle Aristobulus Ursiclos:

– Czyście panowie kiedykolwiek widzieli choćby jednego z opisywanych tak szczytnie geniuszów? Nie zapewne. Alboż go można widzieć, gdy nie istnieje w rzeczywistości.

– Mylisz się pan pod tym względem najfatalniej, rzekła miss Campbell, geniusze żyją w tradycyi, jakby były istotnemi osobami, żyją nieśmiertelnie w poezyi ludu. Widzi je oko mieszkańca ślizgającego się lekkim krokiem po nadbrzeżach Szkocyi, przebywającego ruiny, unoszącego się tarczą nad ogniskami rodzin swego kraju, ale widok ten dostępny jest tylko dla wtajemniczonych, jak również promień zielony nie jest dostępny dla profanów.

– O przeciwnie. Widok promienia zielonego jest tylko złudzeniem optycznem.

– Zabraniam panu dalej mówić, odezwała się miss Campbell.

– A ja jednakże będę mówił. Ten ostatni promień słońca ślizgający się po powierzchni morza, jeżeli jest zielonym, nie jego to jest wina, przeciwnie promień ten jest naturalnej barwy słońca, ale zlany z odbiciem się światła, zmienia swą barwę na zieloną. Jest to zatem tylko wynik katoptryki!

– Przestań pan...

– Bardzo naturalnem jest, że czerwonawa barwa tarczy słońca znika, a oko nasze zachowuje tę barwę, i wreszcie zielony promień jest promieniem a raczej kolorem dopełniającym.

– Ach panie, pańskie dowodzenia fizyczne...

– Moje dowodzenia zgodne są z naturą rzeczy miss Campbell, a nawet mam zamiar napisać o tem rozprawę.

– Chodźmy! zawołała miss Campbell, gdyż słuchając pana dłużej, stracę w końcu całą słodką iluzyą.

Wdał się jednak do rozmowy z Olivierem Sinclair.

– Panie, rzekł, rozprawa nad naturą promienia zielonego nie była zbyt ciekawą, ale podam panu inne, daleko rozmaitsze temata do rozpraw jeżeli pan chcesz je pisać koniecznie.

– Jakież to, zapytał Ursiclos prostując się.

– Zapewne nie wiesz pan o tem, że wielu już uczonych łamało głowy nad wyjaśnieniem: Wpływu ogona ryby na poruszenia morza.

– Ależ panie!

– A jeszcze ważniejsze zadanie zalecane najznakomitszym przedstawicielom a panu w szczególności: Wpływ narzędzi atmosferycznych na formowanie się nawalnic i burz.

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

1 Dawna nazwa Szkocyi.

2 Strofy tej cudownej poetycznej pieśni króla bardów prześlicznie oddał nasz niezapomnianej pamięci Ignacy Krasicki, biskup Warmiński w swych dziełach, zamieściwszy cały przekład pod tytułem: Pieśni Ossyana. Tłumaczeniem takowych zajmowali się i inni autorzy, jakimi był Lord Byron i francuski poeta Alfred de Musset, poczyna on je w tych wyrazach:

„Pâle étoile du soir, messagère lointaine,

„Dont le front sort brillant des voiles du couchant...

„Que regardes-tu dans la plaine?