Jules Verne
król przestworzy
(Rozdział VII-X)
Przekład Z. Zamorskiego
45 ilustracji L. Benetta
Bibljoteka Najciekawszych Powieści i Podróży
Warszawa, 1932
© Andrzej Zydorczak
w którym wuj Prudent i Phil Evans wciąż jeszcze nie dają się przekonać.
rzewodniczący Instytutu Weldona był nadzwyczaj zdumiony, a jego towarzysz wprost zbity z tropu. Lecz żaden z nich nie dał tego poznać po sobie. Jeden tylko Frycolin nie mógł ukryć swego przerażenia, widząc, że znajduje się na pokładzie olbrzymiego powietrznego kolosa.
Tymczasem propelery kręciły się spokojnie ponad głowami członków Instytutu Weldona. Chociaż „Albatros” posuwał się szybko naprzód, mógł jeszcze potroić swą szybkość, gdyby chciał osiągnąć wyższe regjony atmosfery.
Dwa właściwe propelery, pracujące teraz zupełnie normalnie, zapewniały aparatowi szybkość dwudziestu kilometrów na godzinę.
Przechyliwszy się przez balustradę, otaczającą pokład aerostatku, przymusowi pasażerowie mogli dostrzec jakąś długą, pogiętą, wodną wstęgę, ciągnącą się pod nimi przez falisty krajobraz, na którym stawy i jeziora odbijały w swej szklistej powierzchni promienie słońca. Wstęga owa była rzeką, jedną z większych w tej okolicy. Po lewej jej stronie ciągnęło się wysokie pasmo górskie, którego końca nie można było dojrzeć.
– Powie nam pan zapewne, gdzie się znajdujemy? – zapytał wuj Prudent głosem drżącym z wzruszenia.
– Nie widzę ku temu żadnego powodu – odpowiedział inżynier Robur.
– Nie powie nam pan, dokąd jedziemy? – dodał Phil Evans.
– Do celu podróży.
– Jak to długo potrwa?…
– Jak długo będzie trzeba.
– Czy zamierza pan zrobić podróż naokoło świata? – zapytał ironicznie Phil Evans.
– Być może – odparł Robur.
– A jeśli nie spodoba się nam ta podróż?… – rzekł wuj Prudent.
– Właśnie dlatego będzie się wam musiała spodobać!
Rozmowa ta była przedsmakiem stosunków, jakie się wytworzą w przyszłości między panem „Albatrosa” a jego gośćmi a raczej więźniami. Nie troszcząc się już zupełnie o obu dżentelmenów Robur oddalił się, jakby chcąc im dać możność rozejrzenia się w spokoju po aerostatku, unoszącym się wraz z nimi w bezmiarze powietrznego oceanu i celem złożenia mu jako wynalazcy należnego hołdu. Chodził teraz z jednego końca pokładu na drugi paląc fajkę i spoglądając od czasu do czasu na horyzont; członkowie Instytutu Weldona, mając pozostawioną zupełną swobodę, zabrali się do obejrzenia maszynerji, całego bogatego uposażenia aerostatku i podziwiania krajobrazu, który się rozciągał pod ich stopami.
– Wuju Prudent’ie – rzekł Phil Evans – o ile nie mylę się, powinniśmy się znajdować ponad środkową częścią Kanady. Ta rzeka, płynąca ku północnemu zachodowi, jest to prawdopodobnie St. Lorenz a tem miastem, które właśnie mijamy, jest niezawodnie Quebec.
Rzeczywiście, było to owo stare miasto Champlain’a, którego cynkowe dachy, błyszczały tera/ w promieniach słońca, jak reflektory. „Albatros” wznosił się ku czterdziestemu szóstemu stopniowi szerokości geograficznej, oto dlaczego brzask ranny zabłysnął tego dnia tak niezwykle wcześnie.
– Tak – mówił Phil Evans – mamy przed sobą Quebec, miasto zbudowane amfiteatralnie; oto wzgórze na którem wznosi się cytadela, ten Gibraltar Ameryki Północnej! Opodal kościoły francuskie i angielskie, dalej urząd celny z kopułą i powiewającą na niej flagą angielską!
Zaledwie Phil Evans wymówił te słowa, już stolica Kanady była daleko poza nimi. Aerostatek znajdował się teraz pośrodku jakiejś chmurki, która utrudniała obserwację lądu.
Kiedy Robur spostrzegł, że przewodniczący i sekretarz Instytutu Weldona zajęli się oglądaniem wewnętrznej konstrukcji „Albatrosa”, podszedł do nich i rzekł:
– Czy wierzycie wreszcie, panowie, w możliwość poruszania się w powietrzu przy pomocy aparatów, cięższych od powietrza?
Trudno byłoby zaiste zaprzeczyć tym widocznym dowodom, a jednak wuj Prudent i Phil Evans nie dali żadnej odpowiedzi.
– Nie odpowiadacie panowie? – ciągnął Robur. – Może głód przeszkadza wam mówić?… Otóż skoro postanowiłem zaproponować panom tę małą przejażdżkę powietrzną to wierzcie mi, nie chcę was karmić tym małopożywnym fluidem. Pierwsze śniadanie czeka na panów.
Ponieważ wuj Prudent i Phil Evans dotkliwie odczuwali głód, nie widzieli więc potrzeby, żeby nie skorzystać z zaproszenia. Jedno śniadanie nie zobowiązywało jeszcze do niczego, a jeżeli Robur wyląduje na ziemię to i tak będzie musiał zdać im rachunek z całego swojego postępowania.
Obaj udali się na tylny pomost, gdzie w gustownie urządzonym dining-roomie, oczekiwał na nich czysto nakryty stół, przy którym podczas swej przymusowej podróży mieli stale jadać. Potrawy składały się z najrozmaitszych konserw a między innemi z chleba wyrabianego z równej ilości mąki i sproszkowanego mięsa, zmieszanego z małą ilością słoniny, który rozgotowany w wodzie, dawał wyśmienitą i pożywną zupę; następnie podano peklowaną szynkę i herbatę.
Gospodarz nie zapomniał również o Frycolin’ie. Dano mu zupy z chleba, którą mimo szczękających ze strachu szczęk skonsumował z wilczym apetytem.
– Co to będzie jeśli ten djabelski statek trzaśnie na dwoje! Oj, co to będzie jeśli rozłupie się na dwoje! – powtarzał nieszczęśliwy murzyn.
Możliwość katastrofy napawała go największym niepokojem. Pomyśleć tylko!… Upadek z wysokości pięciuset metrów, toż to człowiek zamieni się w miazgę!
Po upływie godziny wuj Prudent i Phil Evans ukazali się zpowrotem na pokładzie. Robura nie było nigdzie. Na tylnej części pokładu, w swoim oszklonym budyneczku, stał sternik z wzrokiem utkwionym w oznaczony przez Robura kierunek.
Reszta załogi, niewidoczna na pokładzie, zajęta była prawdopodobnie spożywaniem śniadania. Jeden tylko pomocnik mechanika którego pieczy powierzone były maszyny, spacerował od jednego pomostu do drugiego.
„Albatros” leciał teraz pięćset metrów ponad ziemią, widoczną zupełnie dokładnie przez obu dżentelmenów.
– Trudne do uwierzenia! – zauważył Phil Evans.
– A więc nie wierzmy, – odpowiedział wuj Prudent.
Przeszli następnie na przedni pomost i spojrzeli na zachodni widnokrąg,
– Ach, znowu miasto! – zawołał Phil Evans.
– Może je pan poznać?
– Tak, zdaje mi się, że to Montreal.
– Montreal?… Przecież zaledwie przed dwoma godzinami minęliśmy Quebek?
– Dowodzi to, że aerostatek porusza się z szybkością conajmniej dwudziestu pięciu węzłów na godzinę.
„Albatros” pędził rzeczywiście z szybkością dwudziestu pięciu węzłów na godzinę i jeśli pasażerowie nie odczuwali zawrotnego pędu, to jedynie dlatego, że lecieli z wiatrem. W czasie pogody, szybkość taka, równa szybkości pociągu pospiesznego nie jest widoczną, lecz przy wietrznej pogodzie, trudno ją nieraz znieść.
Nie mylił się Phil Evans. Pod „Albatrosem” ukazał się teraz Montreal, łatwy do rozpoznania dzięki mostowi Wiktorji, rozpiętemu nad wezbranemi falami Św. Wawrzyńca. Wkrótce można już było odróżnić jego szerokie ulice, olbrzymie magazyny, pałace, banki, katedry, bazylikę zbudowaną na wzór bazyliki św. Piotra w Rzymie i wreszcie park Mont-Royal, który otaczając całe miasto, przemienia je w jeden wielki ogród.
Na szczęście Phil Evans był już raz w stolicy Kanady. Po Montrealu znaleźli się w dwie i pół godziny później nad Ottawą, której wodospady sprawiały nadzwyczajny i imponujący efekt.
– Oto gmach parlamentu, – rzekł Phil Evans.
I wskazał ręką na budowlę podobną do zabawki norymberskiej, którą po chwili zakryło jakieś lesiste wzgórze. Architektura tej zabawki tak była podobną do parlamentu londyńskiego, jak katedra Montrealu do kościoła Św. Piotra w Rzymie. Samo miasto Ottawa nie jest zbyt duże.
Wuj Prudent i Phil Evans nie mieli nawet możności przyjrzeć mu się dokładniej. „Albatros” leciał wciąż na zachód i Ottawa szybko oddalała się od nich i wkrótce tworzyła tylko maleńką, jaśniejszą plamę na ziemi.
Mogło być około drugiej po południu, gdy Robur ukazał się z powrotem na pokładzie. Towarzyszył mu sternik Tom Turner. Robur wydał mu krótki rozkaz. Sternik zakomunikował rozkaz kapitana swoim dwu pomocnikom na przednim i tylnym pomoście. Na dany znak zmienił nagle sternik kierunek „Albatrosa”, i aerostatek zboczył o dwa stopnie na południowy zachód. Równocześnie wuj Prudent i Phil Evans spostrzegli, że Albatros zwiększył swoją szybkość.
Szybkość tę można było zresztą jeszcze łatwo podwoić, przy pomocy znakomitej maszyny pędnej, stanowiącej niedościgniony wzór dla wszystkich ziemskich motorów.
Łatwo to samemu osądzić. Torpedowce osiągają szybkość dwudziestu węzłów albo czterdziestu kilometrów na godzinę. Najprędsze pociągi pospieszne robią do stu kilometrów, a sanie ślizgowe na zamarzniętych jeziorach Stanów Zjednoczonych do stu piętnastu kilometrów. Łodzie motorowe wykonane w warsztatach Patterson’a osiągnęły na jeziorze Erie szybkość stu trzydziestu kilometrów, a lokomotywa pospieszna między Trenton a Jersey nawet sto trzydzieści siedem kilometrów.
Natomiast „Albatros” przy maximum natężenia swoich motorów mógł osiągnąć dwieście kilometrów na godzinę tzn. około pięćdziesięciu metrów na sekundę.
Taką szybkość osiągają orkany, wyrywające drzewa z korzeniami, jak ów, który 21 września 1881 r. w Cahorze miał sto osiemdziesiąt cztery kilometry na sekundę. Pięćdziesiąt metrów na sekundę to średnia szybkość gołębia pocztowego, którego prześciga tylko jaskółka (sześćdziesiąt siedem metrów na sekundę).
Jednem słowem, jak powiedział Robur, „Albatros” przy maximum swej szybkości mógłby zrobić podróż naokoło świata w przeciągu dwustu godzin, tzn. w osiem dni.
Czy potrzebne są jeszcze jakieś wyjaśnienia? Fenomenem, który poruszył cały Stary i Nowy Świat był właśnie aerostatek inżyniera Robura. Trąbą, wygrywającą w powietrzu symfonje, była trąba sternika Toma Turner’a. Chorągwie, które były zatknięte na wszystkich główniejszych budynkach Europy, Azji i Ameryki, były flagą Robura Zwycięscy i jego „Albatrosa”.
A jeśli dotąd inżynier Robur zachowywał pewną ostrożność, aby nie być poznanym i latając tylko nocą, dniem chował się za obłoki, to obecnie zdawał się mniej przestrzegać tajemnicy. Jeśli bowiem przybył do Philadelphji i zjawił się na posiedzeniu Instytutu Weldona, miał zapewne zamiar robić co innego, niż mówić o swoim cudownym wynalazku, i starać się przekonywać niedowiarków.
Tymczasem Robur zbliżył się do naszych przyjaciół. Obaj udali, że nic ich nie interesuje i nie dziwią się nikomu i niczemu. Robur zaś udał, że tego nie spostrzega i rzekł, nawiązując jakgdyby do przerwanej przed chwilą rozmowy:
– Zastanawialiście się panowie zapewne nad pytaniem, czy aerostatek mój może rozwinąć jeszcze większą szybkość. Uważałbym się za niegodnego nazwy Robura Zwycięscy, gdyby tak być miało. Budując Albastora, wychodziłem z założenia, że powietrze stanowi dostateczne oparcie dla aerostatku. Nie potrzebuję żagli, aby mnie popychały, ani kół, by prędzej i łatwiej się poruszać – tylko powietrze… nic więcej. Powietrze, które otacza mnie jak wody morskie otaczają okręt, a moje propelery obracają się w niem tak samo, jak śruba parostatku w wodzie. Oto cała tajemnica, oto w jaki sposób rozwiązałem problem awjacji. Nie macie tu do czynienia moi panowie, ani z balonem, ani z żadnym innym aparatem lżejszym odpowietrza.
Wuj Prudent i Phil Evans nic nie odpowiedzieli. Robur uśmiechał się i mówił dalej:
– Ciekawi może jesteście, panowie, czy „Albatros”, pędząc z tą samą szybkością może poruszać się poziomo i pionowo, t, zn. czy może wzbić się w wyższe regjony atmosfery. Nie radziłbym wam puszczać Go a head z nim zawody.
Wuj Prudent i Phil Evans wzruszyli ramionami.
Robur dał znak. Natychmiast maszyny pędne stanęły i „Albatros”, uleciawszy jeszcze w tym samym poziomym kierunku około jednej mili, zatrzymał się nieruchomo w miejscu.
Na nowy znak kapitana, puszczono w ruch maszyny i aparat wzniósł się wgórę zupełnie prostopadle, jak skowronek.
– Panie! Kochany panie!… – krzyczał Frycolin – Oj, trzaśnie, oj, rozwali się na kawałki.
Robur uśmiechnął się. Po kilku minutach „Albatros” osiągnął wysokość dwuch tysięcy siedemset metrów; oczom wuja Prudenta i Phila Evansa ukazało się rozległe pole widzenia na siedemdziesiąt mil; – następnie Albatros wzniósł się na wysokość czterech tysięcy metrów. Barometr spadł do czterechset osiemdziesięciu milimetrów.
Po tej udanej próbie „Albatros” zniżył lot. Zmniejszenie ciśnienia w górnych warstwach powietrza powoduje zwiększenie ciśnienia krwi na ścianki arteryj i żył. Okoliczność ta jest przyczyną licznych wypadków; naczynia krwionośne pękają, powodując krwotoki, a następnie śmierć. Robur był zanadto ostrożny, by dopuścić do czegoś podobnego.
„Albatros” osiągnął zpowrotem swą normalną wysokość i po powtórnem puszczeniu w ruch maszyn pędnych, pofrunął ze zdwojoną szybkością ha południowy zachód.
– A teraz, moi panowie, możecie sobie sami odpowiedzieć na swoje pytania.
Rzekłszy to, przechylił się przez balustradę pomostu i bez słowa obserwował rozciągający się pod nim krajobraz.
Gdy wreszcie podniósł głowę do góry prezydent i sekretarz Instytutu Weldona zbliżyli się do niego ukłonili ceremonjalnie, poczem wuj Prudent rzekł:
– Inżynierze Roburze, – pytania, które miał pan na myśli, nie interesują nas wcale. Chcieliśmy zadać panu jedno tylko pytanie, na które pragniemy otrzymać odpowiedź.
– Mów pan!
– Jakiem prawem napadł pan na nas w Philadelphji w parku Fairmonta? Jakiem prawem zamknął nas pan w celi? I jakiem prawem uprowadził nas pan na pokładzie swego aerostatku.
– A jakiem prawem, panowie baloniści, –odpowiedział Robur – obraziliście mnie, wyszydzali w waszym własnym klubie i wreszcie godziliście w moje życie tak, iż sam się dziwię jakim cudem zdołałem uniknąć śmierci?
– Pytanie nie starczy za odpowiedź – odpowiedział Phil Evans. – Jeszcze raz pytam, jakiem prawem uwięził nas pan na swoim statku?
– Chce pan wiedzieć?
– Tak jest, chcę wiedzieć?
– A więc prawem silniejszego.
– To cyniczne powiedzenie.
– Ale tak jest.
– A jak jeszcze długo, panie inżynierze, – wtrącił się do rozmowy wuj Prudent, – jak długo myśli pan nadużywać tego prawa?
– Proszę panów – odpowiedział Robur – jakże możecie zadawać takie pytania, gdy oczy wasze napawają się widokiem, jakiemu niema równego na świecie?
„Albatros” krążył właśnie nad niezmierzoną powierzchnią jeziora Ontario, a potem leciał nad krajem, który tak malowniczo opisał Cooper, by skierować się stąd ku południowym granicom powierzchni wodnej Ontario, a następnie ku sławnej rzece, pełnej wodospadów, zasilającej wodami swojemi jezioro Erie.
Na chwilę odczuli pasażerowie wilgotny pył w powietrzu i usłyszeli odległy pomruk toczącej się wdali masy wodnej; równocześnie temperatura obniżyła się znacznie.
Głęboko pod nimi przewalały się olbrzymie zwały huczących wodospadów. Można było pomyśleć, że ma się przed sobą jakąś olbrzymią krystaliczną rzekę, ponad którą rozpięty został cudowny łuk różnokolorowej tęczy. Był to rzeczywiście, imponujący widok.
Ułożony przed wodospadami wąski most, łączył jeden brzeg z drugim. Dalej jeszcze – w odległości około trzech mil – widać było drugi most wiszący, przez który jechał właśnie pociąg od strony kanadyjskiej.
– Wodospady Niagary! – zawołał Phil Evans.
Okrzyk ten wyrwał się z jego piersi zupełnie mimowolnie, podczas gdy wuj Prudent nadaremnie usiłował nie zwracać uwagi na wszystkie cuda, jakie się roztaczały przed jego oczami.
W minutę później „Albatros” był już po drugiej stronie rzeki dzielącej Stany Zjednoczone od Kanady i leciał ku północnym granicom Ameryki.
Robur odpowiada na postawione mu ważne pytanie
jednej z licznych kabin pierwszego pomostu znaleźli wuj Prudent i Phil Evans znakomite schronienie, zaopatrzone w dostateczną ilość bielizny i ubrań na zmianę, w podróżne płaszcze i pledy. Żaden okręt transatlantycki nie mógł im zapewnić większej wygody. A że mimo to dręczyła ich bezsenność jest to tylko wina dręczących myśli, które im nie pozwalały na spoczynek. W jaką nieobliczalną awanturę wdali się niebacznie? Ile już przeżyli i co jeszcze będą musieli przeżyć, a wszystko wbrew własnej woli? Jakże zakończy się cała historja i jak wogóle inżynier myśli ją zakończyć? Doprawdy, dość było powodów do niepokoju.
Frycolin został umieszczony w kabinie przylegającej do kabiny kucharza „Albatrosa” – sąsiedztwo to musiało mu być miłe – lubił bowiem przestawać z wielkimi tego świata. Jednak gdy sen skleił mu powieki śnił tylko o katastrofie i koszmarny sen dręczył go i mordował przez całą noc.
A przecież żadna podróż nie mogła być bezpieczniejszą od tej podróży powietrznej, wśród zupełnej ciszy późnej godziny wieczornej. Prócz ustawicznego turkotu propelerów nie docierał tu żaden prawie szmer z ziemi, conajwyżej gwizd lokomotywy pędzącej po szynach, lub ryk bydła wracającego z pastwiska. – Jakiś dziwny instynkt zdradzał zwierzętom lot aerostatku i lęk swój objawiały donośnym porykiem.
Na drugi dzień tj. 4 czerwca już o piątej godzinie rano wuj Prudent i Phil Evans spacerowali po pokładzie „Albatrosa”. Nie zauważyli żadnej zmiany – obserwator stał jak zwykle na przednim pomoście, a sternik na tylnym. Phil Evans zadał sobie pytanie, poco ta warta? Czyżby Robur obawiał się zderzenia z podobnym aerostatkiem? Nie! Robur nie znalazł jeszcze naśladowców! Możliwość zderzenia była więc tak minimalna, że nie mogła wchodzić w rachubę. W każdym razie, najgorzej wyszedłby na tem ten inny aerostatek, gdyż „Albatros” nie miał się czego obawiać; był zbyt solidnie zbudowany.
Czy istniała zatem możliwość katastrofy innego rodzaju? Tak. „Albatros” mógł nieopatrznie znaleźć się przed jakąś zaporą tak jak, np., okręt przed górą lodową, której nie może wyminąć, a która zamyka mu drogę. Taką właśnie górą dla aerostatku, jest próżnia powietrzna, lub skała.
Inna rzecz, że inżynier Robur zawsze naprzód wyznaczał kurs lotu i określał jego wysokość, by móc przelecieć ponad najwyższemi szczytami gór. Ponieważ zaś obecnie znajdowali się w bardzo górzystej okolicy, więc ostrożność taka na wypadek zboczenia z drogi, była bardzo na miejscu.
Patrząc na dół wuj Prudent i Phil Evans zauważyli olbrzymie jezioro. Wywnioskowali z tego, że podczas nocy dawno już przelecieli jezioro Erie. Ponieważ zaś aerostatek leciał wprost ku zachodowi, więc musieli niezadługo osiągnąć najdalszą połać jeziora Michigan.
– Nie ulega wątpliwości – rzekł Phil Evans – że to morze dachów to Chicago.
Nie mylił się. Było to właśnie Chicago, w którem schodzi się siedemnaście linji koleji żelaznych, królowa zachodu, olbrzymi spichlerz, napełniony produktami Stanów Indiana, Ohio, Wisconsin, Missouri i innych jeszcze prowincji, wchodzących w skład tej zachodniej części Stanów Zjednoczonych.
Uzbrojony w doskonałą lunetę morską, znalezioną w swojej kabinie, mógł wuj Prudent z największą łatwością rozpoznać najgłówniejsze budowle miasta. Kolega jego pokazywał mu kościoły, gmachy publiczne, niezliczone elewatory, jak również olbrzymi hotel Sheeman’a, który podobny z tej wysokości do olbrzymiej kostki do gry, spoglądał ku nim tysiącem oczu szyb.
– Chicago dowodzi – zauważył wuj Prudent – że posunęliśmy się trochę za daleko na zachód, co zupełnie nie odpowiada naszym zamiarom powrotu do Filadelfji.
Rzeczywiście „Albatros” oddalał się w prostej linji coraz dalej od stolicy Pensylwanji.
Gdyby nawet wuj Prudent zechciał prosić inżyniera Robura o odwiezienie ich na wschód, byłoby to chwilowo niemożliwe, choćby dlatego, że Robur nie opuszczał swojej kabiny, w której albo był czemś zajęty, albo może spał. Obaj dżentelmeni musieli zjeść śniadanie samotnie.
Szybkość lotu od wczorajszego dnia nie uległa zmianie. W oczekiwaniu na Robura, spacerowali po pokładzie tu i tam w cieniu warczących propelerów, wyglądających teraz jak pojedyncze lśniące tarcze.
W dwie godziny potem znaleźli się nad północną częścią miasta Illinois, a później nad ojcem wód, Mississipi, na którego powierzchni dwukominowy parowiec, wyglądał jak zwyczajna łódka. Potem skierował się „Albatros” do Jowy, a około jedenastej przed południem był już niedaleko Jova-City.
W okolicy tej wznosił się łańcuch pagórków ciągnących się z południa na północny zachód, nie na tyle wysokich aby zmusić aerostatek do porzucenia normalnej trasy lotu. Łańcuch wzgórz stopniowo opadał, ustępując płaskiej wyżynie Jovy, która ciągnie się przez całą północną część Nebraski. Tu i tam błyszczały w słońcu liczne dopływy rzeki Msisouri. Na obu jej brzegach widniały miasta i wioski, które jednak stawały się coraz rzadsze w miarę jak aerostatek posuwał się na zachód. „Albatros” pozostawił daleko za sobą ostatnią osadę ludzką.
W ciągu całego dnia nie zaszło nic szczególnego. Wuj Prudent i Phil Evans byli pozostawieni sami sobie. Raz tylko jeden zobaczyli Frycolin’a, który leżąc na pokładzie, miał oczy zamknięte, by nic nie widzieć. W ten sposób uniknął zawrotów głowy. Na tak dużej wysokości choroba przestrzeni nie objawia się zresztą tak jak, np., gdy patrzy się z dachu wysokiego budynku. Otchłań traci swą siłę przyciągającą, gdy człowiek znajduje się w gondoli balonu albo na pokładzie aerostatku. Sam tylko horyzont wznosi się i otacza nas ze wszystkich stron.
Około drugiej po południu „Albatros” leciał ponad stanem Omaha, granicą Nebraski, ponad Omaha-City, tem prawdziwem centrum koleji transoceanicznej, łączącej New-York z San Francisko. Przez krótką chwilę wuj Prudent dojrzał żółtawe wody Missouri, potem miasto z jego drewnianemi i murowanemi domami, wyglądające pośród licznych dopływów rzeki jak klamra pasa, spinająca północną Amerykę w biodrach.
Mieszkańcy miasta bezwątpienia musieli widzieć oryginalny aerostatek.
Ich zdziwienie nie było jednak napewno większe od zdziwienia, jakie odczuwali prezydent i sekretarz Instytutu Weldona, znajdując się na pokładzie „Albatrosa”.
W godzinę później, „Albatros”, pozostawiwszy Omahę za sobą, leciał na zachód, oddalaląc się od Platte-River, którego dolina jest linją wykreślną Pacific-Railway’u. Spostrzeżenia czynione w ciągu dnia nie mogły uspokoić wuja Prudent’a i Evans’a.
– Sprawa staje się poważną; jak widzę Robur ma zamiar wcielić w życie swój głupi projekt przejażdżki do Antypodów – zauważył Phil Evans.
– Wbrew naszej woli! – potwierdził wuj Prudent. – Ale niech się ma na baczności, gdyż nie jestem człowiekiem, z którym można igrać.
– Ja również! – rzekł Phil Evans. – A jednak posłuchaj pan mojej rady, wuju Prudent’ie i powstrzymaj swój gniew.
– Ja mam powstrzymać swój gniew!…
– Do chwili, gdy nadejdzie stosowny czas na porachunki.
Około godziny piątej po przeleceniu porośniętej cedrami i świerkami Czarnej góry, poszybował „Albatros” ponad krainą, słusznie zwaną „brzydkim krajem” – taki tu chaos dziwnie postrzępionych skał i urwisk. Tu i tam pomiędzy zwałami urwisk i skał można było spostrzec ruiny jakichś dawnych, starożytnych miast czy fortów, baszt strażniczych i okopów.
Z nadchodzącym mrokiem cała Platte-River była już za nimi, a przed „Albatrosem” ciągnęła się teraz rozległa wyżyna, rozpościerająca się hen, aż do najodleglejszych krańców widnokręgu.
Wśród nocy docierały do „Albatrosa”, szybującego prawie nad samą ziemią, poryki bydła stepowego, a szczególnie bizonów galopujących przez prerję do wodopoju i lepszych pastwisk. Kiedy na chwilę milkły owe dźwięki, odzywał się głuchy tupot kopyt mustangów, podobny do poszumu wezbranych powodzią wód.
Od czasu do czasu rozlegało się skomlenie wilków, szczekanie i wrzaski lisów lub dzikich kotów, albo groźne wycie kujota, owego canis latrans, którego nazwę w zupełności usprawiedliwia jego donośny głos.
15 czerwca Phil Evans opuścił swoją kajutę już o piątej rano, z myślą, że tego dnia uda mu się może zobaczyć Robura.
Zaciekawiony dlaczego kapitan aerostatku poprzedniego dnia nie ukazał się zupełnie na pokładzie, skierował swe kroki do sternika Toma Turner’a.
Tom Turner, człek pochodzenia angielskiego, był mężczyzną czterdzieste pięcio letnim, szerokim w barach i przysadzistym, o kościach jak żelazo i twarzy à la Hogarth, jaką tylko umiał wyczarować z pod swojego pędzla ów malarz anglosaskich obrzydliwości; twarz ta nic dobrego nie wróżyła.
– Czy ujrzymy dzisiaj inżyniera Robura? – zapytał Phil Evans.
– Nie wiem – odparł krótko sternik.
– Pytam, czy wyjdzie na pokład?
– Możliwe.
– Ale kiedy?
– Przypuszczalnie wówczas, gdy będzie gotów z określeniem trasy lotu.
Rzekłszy to Tom Turner znikł w swojej kabinie.
Volens nolens musiał się sekretarz zadowolnić tą odpowiedzią, co wcale nie było uspokajające, gdyż jak wynikało z kompasu „Albatros” wciąż jeszcze szybował na południowy zachód. Co za różnica jednak między wczorajszym a dzisiejszym widokiem!
Po opuszczeniu granic stanu Omaha aerostatek zrobił tysiąc kilometrów i znajdował się obecnie nad okolicą zupełnie nieznaną Philowi Evans’owi. Kilka fortów, przeznaczonych zdaje się do trzymania w szachu indjan, wieńczyło okolicę, poprzecinaną geometrycznemi linjami palisad i bardzo rzadko porozrzucanych wiosek.
W dali wznosił się, widoczny narazie w zarysach, łańcuch skał, ozłoconych ognistemi promieniami wschodzącego słońca.
Było to potężne pasmo górskie.
Po raz pierwszy wuj Prudent i Phil Evans odczuwali tego rana zimno, choć zmiany temperatury nie można było przypisać pogodzie.
– Jest to zapewne skutek wzniesienia się naszego aerostatku w wyższe warstwy powietrza – pomyślał Phil Evans.
Rzeczywiście, barometr znajdujący się na zewnętrznej stronie drzwi, opadł do pięciuset czterdziestu milimetrów – co odpowiadało trzem tysiącom metrów wysokości.
W godzinę potem „Albatros”, zmuszony do tego górzystą okolicą, wzniósł się do wysokości czterech tysięcy metrów. Ani wuj Prudent ani jego towarzysz nie mogli rozpoznać, co to za kraj. W ciągu nocy aerostatek zmienił widocznie kierunek lotu z północy na południe, a przy jego szybkości wystarczało to w zupełności, by przebyć znaczną część obranej drogi.
Snując mniej lub więcej prawdopodobne przypuszczenia, zgodzili się na jedno, że rozciągający się pod nimi teren, otoczony wokół wieńcem gór, jest właśnie terenem, który akt kongresowy z marca 1872 roku przeznaczył na Park Narodowy Stanów Zjednoczonych.
Amerykanie mieli zupełną rację, obierając ten teren na park narodowy; wznoszą się tu góry zamiast wzniesień, jeziora zamiast stawów, rzeki zamiast strumyków, ogromne lasy zamiast sztucznych labiryntów i prawdziwe gejzery zamiast sztucznych wodotrysków.
W kilka minut potem „Albatros”, pozostawiając z prawej strony górę Stevensona, przeleciał przez rzekę Yellowstone i szybował ku wielkiemu jezioru, noszącemu to samo miano, co rzeka. Jakże cudownie odzwierciedlała powierzchnia jeziora lazur niebios! A wokół niego – wokół najwyżej położonego jeziora na ziemi – krążyły niezliczone gromady różnorodnego ptactwa: gęsi, mew, czapli, pelikanów i mnogiego ptactwa wodnego. Strome, spadziste ściany gór pokryte były modrzewiami i jodłami, podczas gdy u podnóża ich dymiły niezliczone, białe, źródła parowe, wydobywające się tutaj ze środka rozżarzonej ziemi.
Dla kucharza nadarzała się teraz najlepsza okazja do połowu ryb i zwłaszcza foreli, gdyż gatunek ten przebywa tłumnie w jeziorze Yellow. Jednakże „Albatros” trzymał się wciąż na tej wysokości, z której połów był niemożliwy.
W trzy kwadranse potem jezioro i kraj gejzerów, które mogą śmiało współzawodniczyć z najpiękniejszemi w Islandji, był już po za nimi. Przechyleni pzez balustradę wuj Prudent i Phil Evans podziwiali te wodne kolumny, które zdawały się rosnąć, by dodać „Albatrosowi” nowej siły pędnej.
Robur znał widocznie aż nadto dobrze te cuda przyrody, gdyż nie ukazał się nawet na pokładzie.
Czyżby kierował swój aerostatek tylko dla przyjemności gości ponad parkiem narodowym? Jeżeli przypuszczenie to było słuszne, to czemu unikał ich podziękowań, nie pokazując się nawet podczas śmiałego lotu ponad skalnemi wierzchołkami gór, przez jakie Albatros na szczęście niezbyt wysoko, dzięki licznym przełęczom, musiał szybować w ciągu niespełna trzech godzin. Znajduje się tu wiele takich przełęczy, mniej lub więcej dogodnych, przez które można się przedostać – jak np. przełęcz Bridger’a, którą poprowadzona jest kolej transamerykańska do krainy Mormonów.
W jedną z podobnych przełęczy skierował swój lot „Albatros” zmniejszywszy uprzednio szybkość by łatwiej uniknąć ewentualnych zderzeń ze zboczem góry. Był to zaiste imponujący widok; sternik pewną ręką nadawał kierunek „Albatrosowi” szybującemu wzdłuż stromych ścian skalnych. Mimo całego wstrętu, jaki odczuwali wobec Robura i jego dzieła obaj wrogowie dewizy „cięższe odpowietrza”, musieli jednak czuć pewien respekt dla tej maszyny, poruszającej się tak pewnie w powietrzu.
W przeciągu niecałych dwóch i pół godzin „Albatros” przeleciał przez grzbiet górski i przybrawszy swoją poprzednią szybkość stu kilometrów na godzinę, skierował się na południowy zachód, zniżając równocześnie lot do kilkuset metrów ponad ziemią.
Ostry gwizd zwrócił uwagę wuja Prudent’a i Phil’a Ewans’a, na przejeżdżający pod nimi pociąg, zdążający do miasta słonego jeziora.
W tym samym momencie, na znak Robura aerostatek zniżył jeszcze bardziej swój lot i szybował za pędzącym całą silą pary pociągiem. Kilka głów ukazało się w drzwiach wagonów – potem liczne rzesze podróżnych zaległy pomosty, a niektórzy nawet odważyli się wejść na dach wagonu, by tem lepiej móc widzieć latającą maszynę. Rozgłośne: hip, hip, hurra! wstrząsnęło powietrzem ale i to nawet nie zachęciło Robura do wyjścia na pokład. Zmniejszywszy jeszcze więcej swą szybkość, leciał teraz „Albatros”, jak olbrzymi owad nad pociągiem, zbaczał na prawo, i na lewo, nawracał lub też wyprzedzał pociąg i wreszcie zatknął dumnie na swym maszcie czarną flagą, którą maszynista pociągu pozdrowił przeciągłem gwizdnięciem lokomotywy i trzydziestosiedmiogwiezdną flagą Stanów Zjednoczonych,
Napróżno obaj więźniowie, pragnąc wykorzystać nadarzającą się sposobność, chcieli dać jakiś znak o sobie. Napróżno, prezydent Instytutu Weldona krzyczał swym tubalnym głosem:
– Jestem wuj Prudent z Filadelfji!
A sekretarz:
– Jestem Phil Evans, kolega klubowy wuja Prudenta!
Wołania ich tonęły w głośnych hurra, jakiemi pasażerowie pociągu pozdrawiali to osobliwe zjawisko statku powietrznego.
W międzyczasie na pokładzie aerostatku ukazało się czterech ludzi załogi, z których jeden – jak to zwykle robią marynarze przy mijaniu wolno płynącego okrętu – zrzucił na pociąg kawałek liny jako znak, że może go za sobą holować.
Następnie, osiągnąwszy swą normalną szybkość, „Albatros” poszybował dalej i w pół godziny potem miał już ów pospieszny pociąg daleko za sobą.
Około jedenastej przed południem podróżni ujrzeli wielką tarczę odbijającą promienie słoneczne, jak reflektor.
– To stolica mormonów, Salt-Lake-City! – zawołał wuj Prudent.
Było to, rzeczywiście, miasto „słonego jeziora”, reflektorem zaś, dach świątyni, mogącej śmiało pomieścić dziesięć tysięcy wiernych. Dach ten jak olbrzymie zwierciadło, rozrzucał we wszystkich kierunkach promienie słoneczne.
U podnóża góry Wasatsh rozciąga się duże miasto. Góra aż do połowy wysokości pokryta jest cedrami i jodłami, a u podnóża jej sączy się Jordan, zasilający wodami Utahu, wielkie słone jezioro. Pod „Albatrosem” widniała teraz warcabnica ulic i placów. Salt-Lake-City, jak większość miast amerykańskich, zbudowana jest wkształt warcabnicy na której spotyka się zresztą więcej dam niż kamieni, gdyż wielożeństwo kwitnie u mormonów. Kraj słynie z wysokiej kultury rolnej czego świadectwem były dobrze uprawne pola i tysiączne stada owiec.
Ale wszystko to zniknęło niebawem i okryło się mgłą. „Albatros” leciał teraz ze zdwojoną szybkością na południowy zachód.
Wkrótce potem szybował już nad stanem Newada i jego srebrodajną okolicą, oddzieloną tylko Sierrą od złotodajnej Kalifornji.
– Jeszcze przed wieczorem ujrzymy San Francisco – odezwał się wuj Prudent.
– A potem?… – rzekł Phil Evans.
O szóstej po południu Sierra Nevada była już za nimi. Od miejsca w którem się znajdowali było zaledwie trzysta kilometrów drogi do San Francisco i nieco mniej do stolicy Kalifornji Sacramento.
Szybkość „Albatrosa” była jednak tak duża, że już około godziny ósmej wyłoniła się z widnokręgu kopuła Kapitelu, by za chwilę już zniknąć w przeciwnym jego krańcu.
W tej chwili ukazał się na pokładzie Robur. Obaj koledzy podeszli do niego.
– Inżynierze Robur – zaczął wuj Prudent – znajdujemy się na granicy Ameryki. Sądzimy zatem, że należy jut zakończyć ten żart.
– Nie żartuję nigdy, – odpowiedział Robur.
Dał znak; „Albatros” pochylił się naprzód, ale z taką szybkością, że wszyscy musieli schronić się do kajut.
– Muszę z całej siły panować nad sobą, żeby nie dorwać mu się do gardła! – wołał wuj Prudent, gdy tylko drzwi kabiny zamknęły się za nimi.
– Musimy spróbować ucieczki – radził Phil Evans.
– Za wszelką cenę!
Za chwilę do uszu ich dobiegł złowrogi pomruk.
Były to fale morza rozpryskujące się z hukiem o skalisty brzeg. Zrozumieli, że szybują nad oceanem Wielkim.
w którym „Albatros” robi dziesięć tysięcy kilometrów i kończy oryginalnym skokiem.
uj Prudent i Phil Evans postanowili więc uciec. Gdyby było ich choć ze trzech i gdyby mieli do czynienia z ośmioma ludźmi załogi, odważyliby się na walkę. Śmiały zamach uczyniłby ich panami statku i pozwolił wylądować w dogodnem miejscu. We dwóch jednakże – Frycolin nie mógł bowiem wchodzić w rachubę – nie było o czem myśleć. Ponieważ zaś zdobycie aerostatku silą nie mogło być brane pod uwagę, nie pozostawało więc nic innego, jak wykorzystać najbliższy postój „Albatrosa” na ziemi i rzucić się do ucieczki. Taką właśnie myśl poddał Phil Evans swojemu pieniącemu się z gniewu koledze klubowemu chcąc go tym sposobem powstrzymać od jakiegoś desperackiego kroku, który mógłby tylko pogorszyć ich położenie.
W każdym razie chwilowo nie było żadnej sposobności do ucieczki, Aerostatek leciał teraz z nadzwyczajną szybkością ponad Oceanem Spokojnym.
Jakże nieskończenie długie wydały się obu dżentelmenom spędzane na „Albatrosie” noce! Już wczesnym rankiem wychodzili na pokład. Natomiast inżynier Robur – czy to przez przyzwyczajenie, czy rozmyślnie – nic opuszczał swojej kabiny. A gdy wreszcie ukazał się kiedy na pokładzie, zadowalniał się pozdrowieniem, rzuconem w przejściu na tylny pokład aerostatku.
Tymczasem odważył się wysunąć nos z kabiny nawet Frycolin, prezentując towarzystwu wiecznie zaczerwienione oczy i drżące ze strachu nogi. Szedł jak człowiek niedowierzający temu co ma pod nogami. Pierwsze spojrzenie skierował na propelery, które nie spiesząc się, pracowały spokojnie dalej.
Potem zaczołgał się do balustrady i aby nie stracić równowagi, uchwycił się jej kurczowo. Chciał prawdopodobnie ogarnąć wzrokiem kraj ponad którym na wysokości najwyżej dwóchset metrów leciał „Albatros”.
Musiał zebrać całą odwagę aby się zdobyć na tak ryzykowny krok. Trzeba było na to, według jego mniemania prawie bohaterstwa aby wystawiać swą osobę na podobne niebezpieczeństwo.
Stojąc przed barjerą, okalającą pokład, poddał się całem ciałem do tyłu, potem potrząsnął balustradą by wypróbować jej wytrzymałość, następnie wyprostował się i przegiąwszy się cokolwiek ku przodowi, wychylił głowę. Nie potrzebujemy nadmieniać że przez cały czas trwania tego eksperymentu miał oczy zamknięte. Wreszcie otworzył je.
Jakże głośno krzyknął, jak prędko uciekł z powrotem i jakże głęboko wtulił głowę w ramiona!
Pod sobą zobaczył niezmierzony ocean. Gdyby włosy jego nie były tak bardzo szczeciniaste, stanęły by mu napewno dęba na głowie.
– Morze… morze… – krzyknął uciekając.
I byłby runął jak długi na pokład, gdyby nie kucharz, który pochwycił go w wyciągnięte ramiona.
Kucharz był francuzem, a może nawet gaskończykiem, choć nazywał się Francois Tapage. Jakim sposobem dostał się na służbę do inżyniera Robura, jakie przechodził koleje losu, znajdując się pośród załogi „Albatrosa”, o tem nikt nie wiedział. W każdym razie ten stary wyga mówił bardzo dobrze po angielsku.
– Głowa do góry, do góry, do djabła! – krzyknął trzymając murzyna silnie w swoich rękach.
– Master Tapage!…– mamrotał murzyn, rzucając błędny wzrok w stronę propelera.
– Co ci Frycolinie?
– Czy Albatros może się rozpaść?
Jest to mało prawdopodobne ale niewykluczone.
– Dlaczego?… Dlaczego?…
– Ponieważ wszystko ma swój koniec, jak się zwykło mówić u mnie w domu.
– Tak, ale mamy morze pod sobą?…
– To i lepiej dla nas wrazie wypadku.
– Możemy się potopić!
– Naturalnie, że możemy się utopić, ale nie połamiemy przynajmniej kości – zapewniał Francois Tapage.
Po tej rozmowie Frycolin, zaszył się głęboko w swojej kabinie.
Przez cały dzień 16 czerwca aerostatek utrzymywał średnią szybkość dwustu kilometrów na godzinę. Zdawał się dotykać prawie spokojnej powierzchni morza, od której oddalony był zaledwie o sto metrów. Wuj Prudent i Phil Evans pozostawali w kajucie, nie chcąc spotkać Robura, który paląc papierosa, przechadzał się po pokładze sam, lub w towarzystwie Toma Turner’a. Połowa tylko maszyn była w ruchu, a i ta w zupełności wystarczała, do utrzymania „Albatrosa” w dolnych warstwach powietrza.
W tych warunkach załoga aerostatku miałaby dobrą sposobność zajęcia się rybołówstwem co, w każdym razie stworzyłoby pewną zmianę w jadłospisie, Na powierzchni morza ukazywały się jednak same tylko kaszaloty o żółtych brzuchach; długość ich dochodziła niekiedy do dwudziestu pięciu metrów. Były to pospolite na północnych morzach cetaceery, przed któremi czują lęk nawet zawodowi rybacy.
Można było jednak dla sportu spróbować zabić wieloryba czy to przy pomocy harpunu, czy nawet bomby eksplodującej, których duży zapas znajdował się na pokładzie Albatrosa”.
Prawdopodobnie inżynier Robur chciał popisać się przed swoimi gośćmi, do czego zdolny jest jego latający statek to też zarządził polowanie.
Gdy na rufie statku rozległ się okrzyk: – Wieloryby! Wieloryby! – pospieszyli wuj Prudent i Phil Evans na pokład. Uczynili to głównie pod wpływem myśli, że gdzieś w pobliżu znajduje się jakiś statek wielorybniczy. W tym wypadku obaj byli zdecydowani rzucić się w morze aby dostać się na statek rybacki.
Tymczasem cala załoga stała w pogotowiu na pokładzie i czekała na dalsze rozkazy.
– Czy mamy zacząć, master Robur? – zapytał sternik Tom Turner.
– Tak, Tomie – odpowiedział inżynier.
W hali maszyn stali tymczasem pomocnicy mechaników gotowi wykonać każdy rozkaz jaki zostanie przesłany z pokładu. „Albatros” opuścił się jeszcze niżej i szybował nad powierzchnią morza na wysokości zaledwie pięćdziesięciu metrów.
Jak jednak przekonali się zaraz obaj koledzy klubowi nigdzie w pobliżu nie było okrętu, nie było też żadnego wybrzeża do którego mogliby dopłynąć o ileby ich przedtem naturalnie nie pochwycił Robur.
Wielka ilość wodotrysków zdradzała obecność wielorybów, wypływających dla zaczerpnięcia powietrza na powierzchnię morza.
Tom Turner z jednym jeszcze członkiem załogi zajął stanowisko na przednim pokładzie sterowca, mając pod ręką bombę kalifornijskiego wyrobu w kształcie puszki. Robur stojąc w budce sternika dał prawą ręką znak mechanikowi, a lewą sternikowi jak mają manewrować sterowcem.
– Wieloryb!… Wieloryb! – zawołał jeszcze raz Tom Turner.
Rzeczywiście, na powierzchni morza ukazał się grzbiet cetaccer’a, długi na cztery długości kabla.
„Albatros” rzucił się natychmiast w tym kierunku i w odległości niecałych sześćdziesięciu stóp stanął nieruchomo nad zwierzęciem.
W tym momencie rzucił w nie Tom Turner umocowaną na linie bombę. Suchy trzask i pocisk ugrzązł w ciele potwora, powodując w niem jeszcze jedną eksplozję naskutek której dwuramienny harpun wpił się w ciało ssaka.
– Baczność! – krzyknął Tom Turner.
Mimo złego usposobienia wuj Prudent i Phil Evans obserwowali z zainteresowaniem tę osobliwą grę.
Ciężko ranny wieloryb z taką siłą bił ogonem o powierzchnię morza, że strugi wody pryskały aż na pokład sterowca, potem zanurzył się tak głęboko, że trzeba było wkrótce popuścić liny, a kiedy wreszcie ukazał się znów na powierzchni morza, zaczął z największą szybkością biec w kierunku północnym.
„Albatros”, wciąż trzymując na uwięzi wieloryba szybował z równą mu szybkością.
W ten sposób sterowiec posuwał się prawie pól godziny za wielorybem, w odległości niespełna sześciu mil; wreszcie, zauważono, że siły zaczynają opuszczać ssaka.
Na dany znak puszczono w ruch wszystkie maszyny i sterowiec wziąwszy odwrotny kierunek, oparł się osłabionemu wielorybowi.
W krótkim czasie znalazł się już aerostatek na wysokości zaledwie dwudziestu pięciu stóp nad morzem. Wieloryb wciąż jeszcze smagał powierzchnię wody ogonem z taką gwałtownością, że gęste strumienie wody opryskiwały pokład. Nagle wyprostował się i dał nurka z taką szybkością, że Tom Turner zaledwie miał czas popuścić liny.
„Albatros” znalazł się raptem tuż nad powierzchnią morza. W miejscu zniknięcia wieloryba utworzył się głęboki wir, a spienione fale przelewały się wprost przez pokład, tak jak przelewają się przez burtę okrętu, płynącego przeciw wiatrowi i przeciw falom.
Tom Turner jednym zamachem przeciął linę i oswobodzony nagle „Albatros” wzbił się wgórę.
W kilka minut później wieloryb wypłynął powtórnie na powierzchnię morza, ale tym razem już nieżywy. Nad bezwładnem cielskiem jego krążyła teraz cała chmara różnorakiego ptactwa.
„Albatros” pozostawiając łasce losu martwe ciało wieloryba ruszył w dalszą drogę.
Następnego dnia tj. 17 czerwca ukazały się na dalekim horyzoncie kontury lądu. Był to półwysep Alaska i długi łańcuch Aleut.
„Albatros” przelatywał nad skalną barjerą, rojącą się formalnie od psów morskich. Był to teren ekspansji towarzystwa amerykańsko-rosyjskiego, dla którego polowanie na jaskrawo czerwone zwierzęta, było świetnym interesem. Foki leżały nieskończenie długim szeregiem, jakby specjalnie poukładane na rzeź.
Dwa tysiące kilometrów, dzielące morze Berynga od Kamczatki, zrobił „Albatros” w przeciągu dwudziestu czterech godzin. Wuj Prudent i Phil Evans nie znajdowali się w zbyt korzystnych warunkach, by urzeczywistnić swój plan ucieczki, gdyż na pustem wybrzeżu północnej Azji, tak jak na morzu, nie mogli liczyć na niczyją pomoc.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa „Albatros” szybował w kierunku Japonji lub Chin. Chociaż kraje te nie były wówczas bezpiecznem schronieniem dla białego człowieka obaj dżentelmeni zdecydowani byli mimo wszystko wykorzystać najbliższe lądowanie i uciec.
Czy „Albatros” będzie jednak lądował? Nie jest przecież ptakiem, który wyczerpany osiada na ziemi, ani też balonem, który utrata gazu zmusza do opuszczenia się na ląd. Dostateczne zapasy żywności i paliwa i solidna budowa „Albatrosa”, nie budziły tego rodzaju nadzieji.
Po szybkim locie nad półwyspem Kamczatką, w czasie którego zaledwie można było zauważyć Petropawłowsk i wulkan Kluczew, znalazł się „Albatros” dnia 9 czerwca nad kanałem La Perouse, położonym między północnym krańcem Japonji a wyspą Sachalinem.
Gęsta mgła otaczająca ze wszystkich stron aerostatek była tak przesycona wilgocią, że wszyscy lotnicy byli przemoknięci do nitki. Trzeba było puścić w ruch propelery wznoszące „Albatros” w kierunku pionowym i wydostać się ponad zaporę z mgły, wysokości trzystu lub conajwyżej czterystu metrów. Uczyniwszy to „Albatros”, znalazł się w czystym lazurze nieba.
Tegoż dnia inżynier Robur, przechodząc koło wuja Prudenta i Phila Evansa, rzekł:
– Gdy żaglowiec lub parowiec dostanie się w warstwę gęstej mgły, musi płynąć przy akompanjamencie gwizdów lub syren. Musi zwolnić biegu, aby uniknąć zderzenia z innym okrętem. „Albatros” nie zna takich obaw. Cóż go mogą obchodzić mgły, gdy może się im wyrwać każdej chwili? Cały bezmiar powietrza należy do niego.
Nie czekając nawet na odpowiedź, poszedł dalej spokojnie puszczając kłęby dymu ze swej marynarskiej fajki.
– Wuju Prudent’ie – zagadnął Phil Evans – mam rzeczywiście wrażenie, że „Albatros” niczego się nie boi.
– Zobaczymy jeszcze! – odpowiedział prezydent Instytutu Weldona.
Mgła trwała z nadzwyczajnym uporem przez następne trzy dni, tj. 19, 20 i 21 czerwca. W tym czasie aerostatek lecąc ponad świętą górą Japonji Fusi-Yama, zmuszony był wznieść się jeszcze wyżej. Gdy wreszcie wydostali się z mgły, ujrzeli ogromne miasto, pełne pałaców, will, wieżyczek, ogrodów i parków. Nie patrząc nawet na nie, poznał je Robur po wyciu tysięcy psów, po wrzasku ptactwa, a przedewszystkiem po licznych trupach, które zaścielały ziemię.
Obaj koledzy klubowi znajdowali się właśnie na pokładzie sterowca, gdy nadszedł Robur.
– Nie widzę powodu, – rzekł – czemu miałbym taić przed wami, że miasto, które widzicie, nazywa się Yeddo i jest stolicą Japonji.
Wuj Prudent nie odpowiedział. Zawsze ilekroć znajdował się w obecności inżyniera, sapał, jakgdyby płucom jego brak było powietrza.
– Widok Yeddo jest naprawdę niezwykły.
– Mógłby być niezwykły… – poprawił Phil Evans.
– A jednak nie umywa się do widoku Pekinu – rzekł Robur. – Oto moje zdanie i będziecie to panowie mogli wkrótce sami ocenić.
Rzekłszy to, obrócił się na pięcie i poszedł do oddziału maszyn.
„Albatros” lecący dotychczas w kierunku południowo wschodnim zmienił teraz swój kierunek o cztery kreski kompasu i szybował na wschód.
Przez noc mgła zapełnie opadła, pojawiły się natomiast pewne oznaki niedalekiego tajfunu, którego nadejście sygnalizował nieomylny barometr. Opary ulotniły się – ale na miedzianem prawie tle nieba, tłoczyły się wielkie chmury. Na przeciwległym krańcu widnokręgu żarzyły się formalnie karminowe smugi, wychodzące jakgdyby z ciemnobłękitnego tła nieba. Na północy niebo było zupełnie czyste i jasne.
Morze było spokojne, ale woda jego przy zachodzie słońca nabrała koloru ciemnego szkarłatu.
Na szczęście orkan szalał tylko na południu, a w tem miejscu, po za przepędzeniem mgły, nie miał żadnych następstw.
W przeciągu godziny przebyto przestrzeń cieśniny koreańskiej następnie cały półwysep tejże nazwy i gdy tajfun szalał na południowem wybrzeżu Chin, „Albatros” szybował nad morzem Żółtem, a 22 i 23 unosił się już nad golfem Petscheli; 24 leciał nad doliną Pei-Ho, aż wkońcu znalazł się nad stolicą niebieskiego państwa.
Obaj koledzy klubowi, jak przewidział Robur, przegięci przez balustradę pokładu, mogli dokładnie widzieć całe miasto, słynny mur dzielający gród słońca na część mandżurską i część chińską i dwanaście otaczających go przedmieść, szerokie ulice – aleje biegnące ku centrum miasta, świątynie, których żółte albo zielone dachy połyskiwały w zachodzącem słońcu, parki, otaczające domy mandarynów, żółte miasto wraz z pagodami, ogrodem cesarskim, sztucznemi jeziorami i górującą ponad wszystkiem górą węglową, a wreszcie czerwone miasto, tj. właściwy pałac cesarski ze swoją fantastyczną, wprost nie do pomyślenia, architekturą.
Właśnie w tym momencie zagrała pod „Albatrosem” jakaś niesamowita orkiestra; zdało się, jakby grał zespół anielskich harf. W powietrzu unosiły się setki latawców o przeróżnych kształtach; były one zrobione z papieru palmowego lub pergaminu, rozpiętego na cieniutkim bambusowym patyczku, który przy najlżejszym bodaj wiaterku wydawał ten oryginalny dźwięk, zbliżony do gry na organkach. Wszystkie dźwięki, zlane w jedno, czyniły nader melancholijne wrażenie.
Roburowi przyszła fantazja zniżenia się w sam środek fruwających latawców i za chwilę „Albatros” płynął wśród otaczających go dźwięków.
Nagle między ludnością powstało jakieś nadzwyczajne podniecenie. Ze wszystkich stron rozlegały się dźwięki bębna tam-tam i innych obrzydliwych instrumentów orkiestry chińskiej, padały strzały; chciano widocznie zniszczyć „Albatrosa”, Ludzie czytający w gwiazdach poznali dzisiaj, że jest to właśnie latająca maszyna, która narobiła tyle niepokoju w całym naukowym świecie, lud natomiast, nie wyłączając czteroguzikowego mandaryna, miał go za jakiegoś apokaliptycznego potwora, który ukazał się na niebie Buddy.
Na pokładzie „Albatrosa” nikt nie troszczył się o te przyziemne wrzaski. Tymczasem właściciele latawców zaczęli je ściągać, a co płochliwsi przecinać nici utrzymujące latawce w powietrzu. Lekkie zabaweczki, ściągane nadół, wydawały jeszcze głośniejsze dźwięki, albo też po przecięciu nitki spadały jak postrzelone ptaki, wygłaszając swój ostatni śpiew.
Wtem ponad stolicą zabrzmiała potężna fanfara trąby Toma Turner’a i zagłuszyła ostatnie dźwięki latawców, ale mimo wszystko nie zakończyła strzelaniny. Gdy nakoniec jedna kula przeleciała tuż pod pokładem „Albatrosa”, aerostatek wzbił się wyżej i poszybował w kierunku południowym,
W ciągu następnego dnia nie zaszło nic takiego co by mogło być pożyteczne dla więźniów. Kierunek aerostatku pozostał niezmiennie południowo zachodni; „Albatros” zbliżał się do Hindostanu. W niespełna dziesięć godzin lotu od Pekinu wuj Prudent i Phil Evans dojrzeli na granicy Chen-Si część muru chińskiego. A potem lecieli nad górą Bung, nad doliną Wany-Ho i wreszcie w miejscu, gdzie dolina ta styka się z Tybetem, przelecieli granicę chińskiego cesarstwa.
Sam Tybet tworzy pozbawioną wszelkiej roślinności wyżynę, gdzieniegdzie pokrytą szczytami górskiemi, przepaściami i poprzeżynaną strumieniami, biorącemi swój początek z lodowców.
Opadły na 450 milimetrów barometr wskazywał cztery tysiące metrów wysokości. Na tej wysokości, mimo panującego na powierzchni ziemi lata, obaj koledzy odczuwali tak znaczne oziębienie, że mając do dyspozycji ciepłe pledy i derki, woleli schronić się do rufy.
Rozumie się samo przez się, że aby utrzymać aerostatek w tak rozrzedzonem powietrzu, jakie jest na tej wysokości, trzeba było zwiększyć szybkość maszyn do maximum. Te ostatnie pracowały jednak tak wyśmienicie, że pasażerowie odczuwali zaledwie lekkie drżenie aerostatku.
Owego dnia zobaczono Garlok, miasto położone w północnej części Tybetu, stolicę prowincji Gavikhorsum. „Albatros” przeleciał nad niem na wysokości gołębia pocztowego.
27 czerwca wuj Prudent i Phil Evans ujrzeli olbrzymią przeszkodę w postaci niebosiężnych gór pokrytych lodowcami, zagradzających widnokrąg.
Stojąc oparci o przednią część rufy, by móc wytrzymać silny napór powietrza, wywołanego szybkim lotem aerostatku, podziwiali te kolosalne góry, zdające się biegnąć naprzeciw nich.
– Niebosiężne Himalaje! – odezwał się Phil Evans – Robur okrąży prawdopodobnie niższą ich część, omijając Indje.
– Tem gorzej dla nas – odpowiedział wuj Prudent – w tym ogromnym kraju, mielibyśmy pewną sposobność do ucieczki.
– Gdyby przynajmniej chciał lecieć nad Birmą na wschodzie, albo nad Nepalem na zachodzie.
– Mógłbym się założyć, że tędy właśnie będzie leciał.
– Bardzo być może, rozległ się jakiś głos za nimi.
Następnego dnia tj. 28 czerwca znajdował się „Albatros” ponad prowincją Zvang, nawprost olbrzymich gór. Z drugiej strony Himalajów leżało państwo Nepal. Idąc do Indji do strony północnej, zamykają drogę trzy pasma górskie. Dwa z nich, północne, pośród których zmuszony był przedzierać się „Albatros”, są pierwszemi stopniami granicznego wału centralnej Azji. Kuen-Lun a po nim Karakorum tworzą najpierw ową podłużną i równolegle z Himalajami biegnącą dolinę, w tej mniej więcej odległości, w której rozwidlają się rzeki Bramaputra na wschodzie i Indus na zachodzie.
Co za cudowny widok! Znajduje się tutaj przeszło dwieście szczytów, z których piętnaście ma dwadzieścia pięć tysięcy stóp wysokości. Przed „Albatrosem” wznosił się szczyt Mont Everest, wysoki na osiem tysięcy osiemset czterdzieści metrów, po prawej stronie jego Dawalaghiri, liczący osiem tysięcy dwieście metrów; a po lewej Kinahanjunga – osiem tysięcy pięćset dziewięćdziesiąt dwa metry, zajmujący według ostatnio poczynionych pomiarów drugie miejsce po Mont Evereście.
Robur nie miał prawdopodobnie zamiaru przelatywać nad temi szczytami. Nie ulegało wątpliwości, że musiał znać przesmyki gór Himalaja, a między innemi także przesmyk Ibi-Yamin, który bracia Schlagintweit przekroczyli w r. 1856 na wysokości sześciu tysięcy ośmiuset metrów; przynajmniej w tę właśnie stronę leciał aerostatek.
Nadeszły teraz godziny pełne niepokoju, choć bowiem powietrze nie było jeszcze tak dalece rzadkie, by trzeba było się uciec do specjalnych aparatów, wytwarzających tlen, konieczny do napełnienia kabin, to jednakże samo zimno było bardzo ciężkie do zniesienia.
Robur, owinięty w płaszcz, stojąc na przedniej części pokładu, sam osobiście kierował lotem aerostatku. Tom Turner silną dłonią trzymał koło steru. Maszynista zwracał baczną uwagę na baterje, w których kwasy szczęśliwym zbiegiem okoliczności nie obawiały się zamarznięcia. Wprawiane w najszybszy pęd propelery wydawały coraz ostrzejszy turkot, słyszalny zupełnie dokładnie mimo rozrzedzonego po. wietrzą. Barometr, spadł do dwustu dziewięćdziesięciu milimetrów i wskazywał wysokość siedmiu tysięcy metrów.
Jakże cudownym dla oka był ten chaos porozrzucanych szczytów górskich. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, same lśniące bielą turnie, żadnego jeziora – olbrzymie, połyskujące lodowce, sięgające dziesięciu tysięcy stóp wysokości. Nie było tu trawy, ani tych przepięknych cedrów i jodeł, rosnących u podnóża stoków górskich; ani tych gigantycznych ljan, splatających i przerzucających się z drzewa na drzewo. Żadnej zwierzyny – ani dzikich koni, ani yaków lub tybetańskich wołów; gdzieniegdzie tylko jakaś gazela, która zabłąkała się na tym pustkowiu, – żadnego ptaka, oprócz jednej jedynej pary kondorów.
Po przeleceniu tej przełączy „Albatros” zaczął się zpowrotem opuszczać na dół, a pasażerowie jego mieli teraz przed oczami olbrzymie zalesione stoki górskie i gęste lasy, które szerokim łukiem rozciągały się przed nimi.
Robur podszedł do swoich gości i odezwał się do nich uprzejmie:
– Oto Indje, moi panowie!
Rozdział X,
o przykrej przygodzie Frycolina.
nżynier Robur nie miał wcale zamiaru lecieć do Indji, a jeśli to czynił i przebywał Himalaje to jedynie dlatego, aby udowodnić jaką dysponował maszyną. Czy miało to oznaczać, że „Albatros” był szczytem doskonałości, skoro, jak uczy nas doświadczenie, zupełnej doskonałości niema na tym świecie. Dowiemy się o tem w dalszym ciągu niniejszego prawdziwego opowiadania.
Chociaż wuj Prudent i Phil Evans byli w głębi ducha przekonani, że aerostatek Robura jest nadzwyczajną maszyną, nie okazywali tego jednak po sobie. Szukali jedynie okazji do ucieczki, nie chcieli nawet podziwiać cudownego krajobrazu, jaki się roztaczał przed ich oczami, gdy Albatros szybował ku rozkosznym okolicom Pendżabu.
W Himalajach znajdują się strefy mokradeł, których wyziewy są bardzo szkodliwe dla zdrowia. Lecz cóż to ostatecznie mogła obchodzić „Albatrosa”, który kierując się w miejsce, w którem Hindostan graniczy z Turkiestanem i Chinami, szybował ponad objętemi febrą obszarami. Już w najwcześniejszych godzinach rannych roztaczała się przed oczami podróżnych wspaniała dolina Kaszmiru.
Jest to najpiękniejsza kotlina Himalajów. Nawadnia ją Hydaspis, ten sam, którego brzegi widziały zastępy wojsk Pyrussa i Aleksandra, w decydującej bitwie o niezależność Persji. Rzeka płynie spokojnie swoim korytem, podczas gdy miasta założone na cześć zwycięstwa słynnego króla, dawno już znikły z powierzchni ziemi.
W ciągu dnia „Albatros” szybował ponad Srinagar’em – Kaszmirem.
Wuj Prudent i jego towarzysz mieli możność obejrzenia miasta, rozłożonego po obu brzegach rzeki, mostu rozpiętego jak struna, domów ocienionych wysokiemi topolami, z wysuniętemi naprzód balkonami, sieci kanałów, po których uganiała się niezliczona ilość łódek i bark, podobnych z tej wysokości do łupin orzechowych, wspaniałych pałaców, świątyń i meczetów: a wkońcu cytadeli Hari-Parvata, zbudowanej na wzgórzu, podobnie jak fort Paryża na Mont-Valerian’e.
– Gdybyśmy znajdowali się teraz w Europie– rzekł Phil Evans – myślałbym, że to Wenecja.
– Gdybyśmy byli w Europie, wiedzielibyśmy jak znaleźć drogę do Ameryki – odpowiedział wuj Prutent.
„Albatros” szybował teraz ponad doliną Hydaspisu. Zaledwie na jakieś pół godziny zatrzymał się na wysokości niespełna dziesięciu metrów nad rzeką celem zaopatrzenia się przy pomocy kiszki gumowej w świeży zapas wody, potrzebny do uruchomienia akumulatorów.
Przyjaciele nasi w jednej chwili obliczyli wszystkie szansę ucieczki i już gotowi byli wykonać swój plan, rzucając się z pokładu do wody, gdy z wszystkich stron liczne ręce złapały ich za ramiona.
Byli obserwowani, zrozumieli całą niemożliwość ucieczki.
W każdym razie nie poddali się odrazu, stawiali pewien opór, usiłując nawet odepchnąć od siebie atakujących – ale załoga „Albatrosa” składała się na ich nieszczęście z silnych chłopców.
– Moi panowie – rzekł do nich inżynier Robur – jeżeli macie już przyjemność podróżowania w towarzystwie Robura Zwycięscy, jak nazwaliście mnie zresztą sami, i jeżeli znajdujecie się na pokładzie „Albatrosa”, nie powinniście go opuszczać tak po angielsku, bo to nawet bardzo niegrzecznie.
Phil Evans w ostatniej chwili powstrzymał swego towarzysza, rwącego się do popełnienia jakiegoś desperackiego kroku. Obaj skierowali się do swojej kajuty zawsze jeszcze zdecydowani uciec przy pierwszej sposobności choćby ten krok mieli przypłacić życiem.
„Albatros” leciał na zachód. Owego dnia minął obszar Kabulistanu, granicę królestwa Heratu. Na trakcie, łączącym Rosję z angielskiemi posiadłościami, ukazały się olbrzymie tłumy ludzi, furgony i wozy z żywnością, jednem słowem to wszystko, co charakteryzuje armję w stanie marszu. Słychać było nawet odległe strzelanie z dział i karabinów; inżynier Robur nie mieszał się jednak nigdy w obce sprawy, dopóki go nie zaczepiono. Choć Herat był naprawdę kluczem Azji, nie obchodziło go to nic, w czyjej dłoni ten klucz się znajdował; w rosyjskiej czy angielskiej ręce. Ziemskie sprawy nie obchodziły wogóle tego nie znającego trwogi człowieka, który jedynie powietrze uznawał za wyłącznie swój teren.
A zresztą wkrótce cały ten obraz zniknął im z oczu wskutek silnej piasczystej zawiei, która w tych okolicach jest rzeczą bardzo częstą. Podobna burza znana tu pod nazwą tobbadu, powoduje niejednokrotnie zagładę karawan.
By uniknąć skutków osobliwej burzy, „Albatros” zmuszony był wznieść się o dwieście metrów wyżej i tem samem dostać się w czyściejszą warstwę powietrza.
Z tą chwilą zniknęła im z oczu również granica Persji, wraz ze swojemi rozległemi wyżynami. Dalszy lot odbywał się już bez żadnych przeszkód, choć bowiem mapa tego kraju wskazuje pewne góry, dochodzą one zaledwie do średniej wysokości i nie zmuszały aerostatku do wzniesienia się w wyższe strefy atmosfery. Uczynił do dopiero łańcuch górski Elbrus u którego podnóża rozłożył się Teheran.
Około 10 rano można już było rozpoznać szerokie fosy, otaczające pałac szacha, o murach wyłożonych fajansem. Strome brzegi fos sprawiały wrażenie najczystszych turkusów.
Śliczny ten widok nie cieszył jednak długo oka, gdyż „Albatros” zmienił nagle kierunek i leciał ku północy. W kilka godzin później znajdowali się ponad jakiemś miasteczkiem na granicy perskiej, rozłożonem nad rozległą powierzchnią wodną której brzegów nie można było rozpoznać.
Miastem tem był port Aschnarda, najdalej na południe wysunięta placówka Rosji, powierzchnią wodną morze – a raczej jezioro Kaspijskie.
Można było rozpoznać miasto, zbudowane na wzór europejski, ponad którem górowała dzwonnica, o czerwonej jaskrawej kopule.
„Albatros” leciał w kierunku morza, położonego trzysta stóp niżej, niż morze Śródziemne, Wieczorem znajdował się koło wybrzeża dawniej turkiestańskiego, a obecnie rosyjskiego, a następnego dnia, tj. 3 lipca szybował nad morzem Kaspijskiem.
W miejscu tem nie był widoczny żaden ląd, ani azjatycki, ani europejski; na powierzchni morskiej można było zauważyć małe żaglowce popychane lekkim wiatrem lub t. zw. okręty pirackie o jednym maszcie, wreszcie łodzie krajowców zwane kajakami, służące do przejażdżki po morzu i do połowu ryb. Czasem tylko doleciała aż do pokładu aerostatku gęsta smuga dymu z kominów kanonierki, któremi państwo rosyjskie posługuje się jak policją wodną.
Tego samego poranka sternik Tom Turner rzekł do kucharza Francois Tapage’a:
– Zatrzymamy się nad morzem Kaspijskiem blisko czterdzieści cztery godziny.
– Ślicznie – odpowiedział kucharz – przynajmniej raz będziemy mieli okazję łowienia ryb?
– Oczywiście.
Ponieważ przeszło czterdzieści godzin miało być zużyte na przelot nad morzem Kaspijskiem, mającem zaledwie dwieście mil (angielskich) szerokości i sześćset dwadzieścia pięć długości, musiano znacznie ograniczyć szybkość „Albatrosa”, a nawet czasami zatrzymywać go w powietrzu.
Odpowiedź Toma Turner’a usłyszał znajdujący się przypadkowo na pokładzie Phil Evans.
W tym czasie Frycolin zaczął napowrót lamentować i prosił nawet sekretarza Instytutu Weldona o wstawienie się za nim u swojego pana, by tenże spowodował wysadzenie go na ziemię.
Nie odpowiadając nawet na tę bezsensowną prośbę, udał się Phil Evans na tylną część pokładu, by spotkać wuja Prudent’a i zachowując jaknajdalej idące ostrożności, powiedzieć, to, co usłyszał od Toma Turner’a i kucharza.
– Phil Evans’ie – zauważył wuj Prudent – uważam, że nie potrzebujemy sobie robić żadnych złudzeń co do postępowania tego nędznika?
– Z pewnością nie, – odpowiedział Phil Evans. – Mam wrażenie, że zwróci nam wolność, kiedy sam będzie chciał – o ile wogóle będzie kiedyś chciał.
– To też musimy zdecydować się na wszystko by tylko opuścić „Albatrosa”.
– Godny zachwytu aparat, trzeba to przyznać!
– Możliwe, – zawołał wuj Prudent – ale jest własnością łotra, który wbrew naszej woli i łamiąc prawo zatrzymuje nas na jego pokładzie. W każdym razie aparat ten stanowi tak dla Ameryki jak i dla całego świata straszne niebezpieczeństwo. Jeżeli zatem nie uda się nam go zniszczyć…
– Zacznijmy lepiej od ratunku samych siebie!… – odpowiedział Phil Evans. – A potem zobaczymy…
– Przypuśćmy – odparł wuj Prudent. – Musimy więc starać się wykorzystać każdą sposobność. Według wszelkiego prawdopodobieństwa „Albatros” leci już teraz nad morzem Kaspijskiem, a potem skieruje się ku północy lub na południe tj. z Rosji do Europy. Doskonale. Gdziekolwiek staniemy, wszędzie aż do oceanu Atlantyckiego ratunek nasz jest zapewniony. A zatem każdej godziny bądźmy w pogotowiu.
– Ale – zapytał Phil Evans – jak mamy uciekać?
– Słuchaj pan, – odpowiedział wuj Prudent. – Zdarza się czasami, że „Albatros” jest w ciągu nocy oddalony od ziemi zaledwie o paręset stóp. Na pokładzie znajdują się liny różnej długości, a zatem przy niewielkiej dozie odwagi, możnaby się po nich spuścić nadół…
– Tak – przytaknął Phil Evans – w tym wypadku i ja bym się nie namyślał.
– Ja również – mruknął wuj Prudent. – Nadmienię jeszcze, że prócz sternika, nikogo więcej niema na pokładzie. Jedna taka lina leży właśnie na pokładzie i możnaby ją było odkręcić nie zwracając niczyjej uwagi.
– Dobrze, dobrze – przerwał mu Phil Evans. – Z przyjemnością konstatuję, wuju Prudent’ie, że jest już pan daleko spokojniejszy, a to jest najważniejsze, jeśli ma się coś zrobić. Obecnie znajdujemy się nad morzem Kaspijskiem; wszędzie widać czółna. „Albatros” opuści się jeszcze napewno o wiele niżej i aby udogodnić łowienie ryb, zatrzyma się w miejscu… Czyżby nie można było wykorzystać tej sposobności?…
– Ach, – jesteśmy przecież strzeżeni i to nawet wtedy, gdy wydaje nam się, że jesteśmy zdani sami sobie – odpowiedział wuj Prudent. – Sam pan to widział najlepiej, gdy chcieliśmy skoczyć do Hydaspisu.
– A któż zaręczy, że nie jesteśmy tak samo strzeżeni w nocy?
– Wszystko jedno, trzeba z tem raz skończyć – zawołał wuj Prudent. – Trzeba skończyć z „Albatrosem” i jego łajdakiem właścicielem!
Oto, jak dalece obaj koledzy klubowi – a szczególnie wuj Prudent – zaślepieni byli w swej nienawiści i gotowi do popełnienia szalonych czynów które i im przecież groziły niebezpieczeństwem.
Poczucie własnej bezsilności wraz z pogardliwemi drwinami, któremi obdarzał ich Robur, a wreszcie ostre odpowiedzi, jakiemi ich ostatnio darzył – wszystko to czyniło ich położenie trudnem do zniesienia. Przepaść, dzieląca ich od Robura, z każdym dniem stawała się coraz głębszą
Owego dnia jak codzień między Roburem a naszymi przyjaciółmi miała nastąpić ostrzejsza wymiana zdań, do której powód dał nie przeczuwający niczego Frycolin.
Biedak widząc pod sobą bezgraniczne morze tak dalece się przestraszył, że począł lamentować i płakać jak dziecko lub jak murzyn co jest równoznaczne, murzyni są bowiem jak dzieci…
– Ja nie chcę tutaj!… Ja chcę iść stąd! – krzyczał. – Nie jestem ptakiem!… Nie jestem stworzony do latania!… Żądam wysadzenia mnie na ziemię i to natychmiast! Zaraz!
Rozumie się, że wuj Prudent nie myślał go wcale uspokajać. Przeciwnie nawet podjudzał go jak umiał w nadziei, że skomlenie murzyna doprowadzi Robura do pasji.
Ponieważ Tom Turner i reszta załogi zajęci byli przygotowaniami do połowu ryb, Robur chcąc się pozbyć Frycolina wydał rozkaz zaprowadzenia go do kajuty. Murzyn krzyczał jednak dalej, bił pięściami w ściany kabiny i darł się ile miał siły.
Można łatwo pojąć, że w tych warunkach wuj Prudent i jego towarzysz stali się przedmiotem ogólnej uwagi.
Gdyby nawet udało im się rzucić z pokładu „Albatrosa” do morza, zostaliby niechybnie schwytani przy pomocy kauczukowej łodzi „Albatrosa”. Nie można było nic zrobić i Phil Evans zadowolnił się obserwowaniem połowu ryb, podczas gdy czerwony ze złości wuj Prudent powrócił do swojej kajuty.
Wiadomo, że dno morza Kaspijskiego jest pochodzenia wulkanicznego i że wpadają do niego takie rzeki, jak Wołga, Ural, Kur, Kuma, Jemba i inne. Choć morze to nie ma żadnego połączenia z morzem Czarnem i Uralskiem, których poziom jest znacznie wyższy, jednak jest zarybione – naturalnie temi gatunkami ryb, które mogą znieść gorycz wody, pochodzącej ze źródeł naftowych, rozsianych na południu morza.
Już sama myśl pewnej odmiany w menu, dawała załodze „Albatrosa” pewne zadowolenie, które aż nadto dokładnie można było zaobserwować po mowie jej i ruchach.
– Baczność! – zawołał Tom Turner, godząc harpunem w wychylającą się z wody rybę.
Był to wspaniały, długości siedmiu stóp jesiotr, z gatunku, zwanego przez rosjan bieługą, którego ikra przyprawiona solą, octem i białem winem stanowi najlepszy kawior. Możliwe, że jesiotry rzeczne są dużo smaczniejsze od morskich, a jednak i tego powitano na pokładzie „Albatrosa” z wielką radością.
Jeszcze lepszy okazał się połów przy pomocy sieci, w której znalazło się wkrótce mnóstwo karpi, szczupaków i innych ryb, sprowadzanych z Astrachania przez smakoszów żywcem do Moskwy i Petersburga. Ryby te znalazły się na pokładzie – bez żadnych kosztów transportowych – i żywe napełniły kotły kuchenne załogi.
Następnie, ludzie Robura podnieśli linę, a gaskończyk Tapage (nazwisko to oznacza po polsku hałas, wrzawę) aż skakał z radości, krzycząc ile sił w płucach, zgodnie ze swem rodowem nazwiskiem. Jedna godzina wystarczyła w zupełności, by zapełnić rybami wszystkie beczułki i „Albatros” poszybował w dalszą drogę na północ.
Przez cały czas połowu Frycolin ani na jedną chwilę nie przestawał krzyczeć, bić pięściami o ściany kabiny, jednem słowem zachowywać się jak wściekły.
– Czy ten przeklęty murzyn nigdy nie nauczy się spokoju! – zawołał Robur, którego zaczynała już opuszczać cierpliwość.
– Zdaje mi się, panie Robur, że on jednak ma zupełną rację – zauważył Phil Evans.
– Być może – ale zdaje mi się, że i ja mam słuszność, skoro chcę sobie zaoszczędzić wrzasku! – odpowiedział Robur.
– Panie inżynierze!… – rzekł, zjawiając się na pokładzie, wuj Prudent.
– Czem mogę służyć, panie prezydencie Instytutu Weldona?
Obaj zbliżyli się do siebie i przez chwilę patrzyli sobie w oczy.
Inżynier wzruszył ramionami.
– Na linkę! – zawołał.
Tom Turner szepnął kilka słów dwóm marynarzom; wprowadzono Frycolin’a na pokład.
Jakże przeraźliwie krzyczał, gdy sternik i marynarze sadowili go w koszu i wiązali kosz u końca liny.
Była to jedna z lin, które wuj Prudent chciał użyć do ucieczki.
Murzyn sądził początkowo, że mają go wieszać… ale okazało się, że ma tylko wisieć.
Spuszczono linkę i Frycolin zawisł na wysokości stu stóp w powietrzu.
Teraz mógł krzyczeć i wrzeszczeć ile zechce; ale strach ścisnął go tak mocno za gardło, że nie mógł wydobyć z krtani nawet głoski.
Wuj Prudent i Phil Evans nie chcieli dopuścić do tego barbarzyństwa, – poprostu jednak zostali odepchnięci.
– To wstrętne!… – To barbarzyństwo! – krzyczał wuj Prudent, którego poprostu ponosił gniew.
– Naturalnie! – odparł Robur.
– To nadużycie władzy, przeciw któremu muszę jaknajgoręcej zaprotestować.
– Co jeszcze?
– Oświadczam, że zemszczę się przy pierwszej sposobności.
– Mścij się pan, ile się panu podoba, panie prezydencie Instytutu Weldona.
– Zemszczę się na panu i pańskich ludziach!
Załoga „Albatrosa” słysząc sprzeczkę zbliżyła się do obu balonistów w zamiarach nie wróżących nic dobrego. Robur dał jednak znak swoim ludziom, żeby odeszli.
– Tak, zemszczę się na panu i pańskich ludziach… – powtarzał wuj Prudent, którego starał się napróżno uspokoić jego kolega klubowy.
– Jak się panu podoba – odpowiedział inżynier Robur,
– Nie oglądając się na środki!
– Dosyć – zawołał nagle groźnym tonem Robur – dosyć! Jest jeszcze więcej lin na pokładzie! Milcz pan… albo… pojedzie pan za burtę jak pański służący.
Wuj Prudent zamilkł, ale nie ze strachu, tylko dlatego, że formalnie dusiła go złość. Phil Evans musiał go zaprowadzić siłą do kabiny.
Od kilku godzin pogoda zmieniła się i występowały oznaki zbliżającej się burzy. Nasycenie atmosfery elektrycznością było tak duże, że z propelerów i balustrad „Albatrosa” sypały się iskry.
Od północy, skąd nadciągała burza, kotłowały się gęste kłęby zbitych w jedną masę chmur, przecinanych ognistemi biczami wyładowań elektrycznych.
Refleksy błyskawic rzucały miljardy światełek na powierzchnię morza i były tem żywsze, im niebo więcej się zaciemniało.
„Albatros” dążył wprost ku burzy i za chwilę musiał się z nią zetknąć.
A Frycolin? – Aerostatek ciągnął go za sobą w wątłym koszu, mknąc z szybkością stu kilometrów na godzinę.
Trudno odmalować przestrach Frycolin’a, gdy zoczył wokół siebie błyskawice. Cala załoga „Albatrosa” wyległa na pokład; aerostatek manewrował starając się wzbić ponad burzę.
„Albatros” znajdował się właśnie na wysokości około tysiąca metrów – gdy obok niego przeleciał ze strasznym hukiem piorun, a w kilka sekund później pokryły go płomieniste chmury.
W tym momencie Phil Evans postanowił interwenjować na korzyść wiszącego w bezdnie powietrznej Frycolin’a.
Robur nie czekał jednak na to pośrednictwo lecz sam już wydał odpowiednie rozkazy.
Właśnie cała załoga zajęta była wyciąganiem na pokład kosza z Frycolin’em, gdy zwrócono uwagę na coraz wolniejszą pracę maszyn.
Robur skoczył do środkowej rufy.
– Pełną mocą naprzód! – krzyknął do maszynisty. – Musimy jaknajprędzej wzbić się ponad chmury.
– Niemożliwe, panie inżynierze.
– Dlaczego!
– Dynamo odmawia posłuszeństwa.
„Albatros” opadał coraz niżej. Przytrafiło się i nim to samo co bywa podczas burzy z nadawczemi aparatami telegraficznemi; akumulatory i dynamo działały z przerwami; to co stanowi tylko pewną niedogodność w wysłaniu depeszy, przekształcało się tutaj w groźne niebezpieczeństwo i mogło się skończyć katastrofą; aerostatek tracąc szybkość mógł runąć do morza.
– Trzeba mu dać opaść – rzekł Robur – żeby wyszedł z tej niebezpiecznej strefy. Naprzód, wiara, zachować zimną krew.
Wszedł na kapitański pomost. Załoga stała na posterunkach, gotowa każdej chwili do wypełnienia rozkazu swego pana.
Chociaż „Albatros” zniżył się już na dobre kilkaset metrów, wciąż jednak znajdował się wśród grzmotów i błyskawic, które przelatywały obok niego jak rakiety. Lada chwila mógł w niego trafić piorun. Propelery obracały się coraz powolniej i gdy dotychczas aerostatek opadał tylko miarowo, teraz już groził formalnem runięciem w odmęty morskie.
Gdyby zaś spadł i pogrążył się w wodzie, nie mogłaby go ocalić żadna ludzka siła.
Ciężka chmura zawisła nad zmartwiałym statkiem. „Albatros” znajdował się nie więcej niż na sześćdziesiąt stóp nad powierzchnią morza i za dwie lub trzy sekundy musiał zetknąć się z siwemi grzywami fal.
Moment ten wykorzystał Robur. Podbiegł błyskawicznie do środkowego pomostu, chwycił za dźwig wprowadzający w ruch maszyny pędne i wyłączył akumulatory.
Aerostatek odzyskał momentalnie równowagę. Propelery zaczęły się obracać normalnie, powstrzymały upadek i „Albatros” utrzymując się przez chwilę na wysokości pięćdziesięciu stóp, uciekał teraz z nadzwyczajną szybkością przed burzą, którą też wkrótce pozostawił daleko za sobą.
Nie trzeba nadmieniać, że Frycolin choć tylko przez kilka sekund, ale użył kąpieli. Gdy znalazł się na pokładzie był taki przemoczony, jakby dał nurka pod powierzchnię morza. Trudno uwierzyć, jak nie krzyczał.
Następnego dnia, tj. 4 lipca przeleciał „Albatros” nad północną granicą morza Kaspijskiego.