Poprzednia część

 

 

Jules Verne

 

król przestworzy

 

(Rozdział XV-XVIII)

 

Przekład Z. Zamorskiego

45 ilustracji L. Benetta

Bibljoteka Najciekawszych Powieści i Podróży

Warszawa, 1932

rob_02.jpg (35678 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział XV,

w którym dzieją się rzeczy, rzeczywiście godne opowiedzenia.

 

chwili gdy „Albatros” ukazał się nad wyspą, można już było ocenić, że jest ona średniej wielkości. Niewiadome było jednak pod którym stopniem szerokości geograficznej znajduje się i czy należy do jednego z licznych archipelagów oceanu Spokojnego, do Nowej-Holandji lub wysp oceanu Indyjskiego? Zagadnienie to pozostanie zagadką, do chwili gdy Robur przeprowadzi swoje badania. Kompas był zepsuty i kapitan „Albatrosa” mógł dokonać potrzebnych pomiarów dopiero po ukazaniu się na firmamencie słońca.

Z tej wysokości – około pięciuset stóp – cała wyspa wyglądała jak trójgraniasta rozgwiazda.

Od południowego cyplu ciągnęła się pustynna równina, która przechodziła później w skaliste urwiska. Na brzegach nie było znać burzącego śladu fal, co utwierdziło Robura w przekonaniu, że na wyspie tej przypływ i odpływ morza równały się prawie zeru. Na północnym cyplu wyspy wznosiła się jakaś góra, której wysokość możnaby określić na tysiąc dwieście stóp.

Mieszkańców nie było widać; może zamieszkiwali przeciwległy brzeg? W każdym razie aerostatek musiał ich, o ile go naturalnie zobaczyli, mocno przestraszyć i skłonić do ukrycia się lub ucieczki.

Albatros” zatrzymał się nad południowym cyplem wyspy. Niedaleko od niego łączyła się wązkiem korytem strumyk. Dalej widać było niewielkie kotliny o najróżnorodniejszych gatunkach drzew, rojne od różnorakiego ptactwa, a szczególnie kuropatw i dropi. Jeśli wyspa nie była zamieszkała przez ludzi mieszkało na niej przynajmniej ptactwo. Robur mógłby równie dobrze kazać wylądować, a jeśli tego nie uczynił, to jedynie dlatego, że nie było nigdzie dogodnego miejsca do lądowania.

Wkrótce po zakotwiczeniu załoga przystąpiła do koniecznych poprawek zepsutych części aerostatku; Robur przypuszczał, że da się to uskutecznić w ciągu jednego dnia.

Oba propelery były o wiele więcej uszkodzone niż początkowo sądzono.

Wszyscy zajęli się pod przewodnictwem Robur’a i Toma Turuner’a reperacją przedniego propelera który na wszelki wypadek, gdyby zaszła konieczność wzlotu jeszcze przed zupełnem wykończeniem napraw mógł nadać aerostatkowi potrzebną szybkość.

Tymczasem wuj Prudent i jego kolega klubowy spacerując po pokładzie „Albatrosa”, zeszli na tylną część pomostu i tam usiedli.

Frycolin był jakoś dziwnie spokojny. Na humor jego wpłynęło, niewątpliwie, niewielkie oddalenie aerostatku od ziemi.

Roboty zostały przerwane w samo południe i Robur przystąpił do określenia miejsca postoju.

W wyniku skrupulatnych badań okazało się, że „Albatros” znajduje się nad lądem, położonym pod 176° 17’ zachodniej długości geograficznej od Greenwich, i pod 43° 37’ geograficznej szerokości na południe od równika.

Punkt ten odpowiadał na mapie wyspie Chatam i archipelagowi Viff; grupę tę określa się pospolicie mianem wysp Brougthon. Znajduje się ona zaledwie o piętnaście stopni na wschód od Tawai-Pomanu i wyspy Nowej Zelandji na południu oceanu Spokojnego.

– Zgadza się to najzupełniej z mojemi przypuszczeniami – rzekł Robur do Toma Turner’a.

– A zatem znajdujemy się?…

– Czterdzieści sześć stopni na południe od wyspy X, oddalonej od nas o dwa tysiące osiemset mil morskich.

– Jeszcze jeden powód więcej, by doprowadzić do porządku nasze propelery – odpowiedział sternik. – W czasie lotu do wyspy możemy napotkać przeciwne wiatry, a zresztą choćby ze względu na silnie uszczuplone zapasy żywności, byłoby dobrze dobić do portu możliwie jaknajprędzej.

– Słusznie, Tomie; myślę, że do nadejścia nocy zdołamy odlecieć, w najgorszym wypadku choćby tylko przy pomocy jednego propelera, a podczas drogi będziemy naprawiać drugi.

– A co będzie, panie kapitanie – rzekł Tom Turner – z tymi dwoma panami i ich służącym.

– Przypuszczam – odparł Robur – że nie będą mieli powodu do skarg, gdy zostaną kolonistami naszej wyspy X.

Cóż to była za wyspa X? Była to nieznana wyspa na oceanie Spokojnym, której ta nazwa, nadana przez Robura, najzupełniej odpowiadała. Leżała zdała od szlaków morskich. Tutaj Robur założył swoją małą kolonję, tutaj wypoczywał jego „Albatros”, gdy powracał zmęczony z wędrówki i tutaj wreszcie zaopatrywał się w konieczne zapasy na swoje długotrwałe podróże. Na wyspie X, Robur rozporządzający olbrzymiemi środkami, kazał zbudować hangar i skonstruował swojego niedoścignionego „Albatrosa”. Na wyspie X mógł uskuteczniać wszelkie poprawki i przeróbki aerostatku. Tu wreszcie magazyny pełne były najróżnorodniejszych zapasów, o które zabiegała pięćdziesiąt głów licząca załoga.

Kiedy przed kilkoma dniami szybował Robur nad przylądkiem Horn już wtedy miał zamiar lecieć do wyspy X, wprost przez ocean Spokojny. Na drodze stanęła mu jednak owa trąba powietrzna, a nieco później orkan, który poniósł go aż nad biegun południowy.

Obecnie postanowił lecieć do wyspy nie tracąc już czasu i nie szczędząc motorów, gdyż jak słusznie zaznaczył Tom Turner, mogły ich spotkać w drodze silne przeciwne wiatry. Koniecznym warunkiem powodzenia wyprawy było podniesienie do maximum sił mechanicznych „Albatrosa”, by mógł przebyć dzielącą go od wyspy X przestrzeń, choćby tylko przy możliwej pogodzie, w ciągu trzech lub czterech dni.

Okoliczność ta skłoniła Robura do zatrzymania się nad wyspą Chatam, by podczas postoju naprawić choćby sam przedni propeler. Rozporządzając tym propelerem, nie potrzebował się lękać, by chcąc lecieć w kierunku północnym, nie zostać zniesionym na południe. Cala reperacja powinna być zakończona do nastania mroku i można byłoby z wieczora podnieść kotwicę. Na wypadek gdyby kotwica aerostatku była zbyt mocno zaczepiona i oderwanie jej musiałoby spowodować opóźnienie, Robur był zdecydowany raczej przeciąć linę, aby tylko przyspieszyć odlot.

Zabrano się natychmiast do dzieła.

rob_37.jpg (179664 bytes)

Podczas gdy załoga zajęta była robotą, wuj Prudent i Phil Evans prowadzili ze sobą poufną rozmowę.

– Philu Evans’ie – mówił wuj Prudent, – czy gotów jesteś poświęcić swoje życie.

– Tak jest!

– Sądzę, że nie mamy się czego spodziewać po Roburze.

– I ja tak sądzę.

– Postanowienie możemy zatem uważać za powzięte. Ponieważ „Albatros” odleci późnym wieczorem musimy wykonać swój zamiar przed nadejściem nocy. Złamiemy skrzydła ptakowi inżyniera Robura; dzisiejszej nocy „Albatros” rozleci się w kawałki.

– Czy wszystko gotowe?

– Tak jest. Ostatniej nocy, gdy cała załoga z inżynierem Roburem na czele zajęta była ratowaniem aerostatku, udało mi się wejść niepostrzeżenie do składu amunicji i zabrać nabój dynamitowy.

– Nie traćmy zatem czasu, wuju Prudent’ie…

– Dziś późnym wieczorem, gdy zupełnie się ściemni, uda się pan do mojej kajuty i stanie na straży, aby mi nikt nie przeszkodził podczas pracy przygotowawczej.

O szóstej zjedli obaj koledzy kolację. W dwie godziny potem udali się do swoich kabin, jakby mieli zamiar położyć się spokojnie spać.

Robur ani żaden z jego współtowarzyszy nie przeczuwali nawet, jaka katastrofa zagraża „Albatrosowi”.

Wuj Prudent ułożył następujący sposób działania.

Jak wiadomo, udało mu się wedrzeć do składu amunicyjnego, urządzonego w międzypokładzie i zabrać pewną ilość prochu i jeden nabój dynamitowy. Następnie, starannie ukrył nabój w swojej kajucie; tym właśnie dynamitem obaj dżentelmeni postanowili wysadzić „Albatros’a”.

Wuj Prudent wyjął nabój z ukrycia i podał Phil’owi Evans’owi.

Składał się z długiej metalowej gilzy, w której i mieścił się kilogram materjału wybuchowego, ilość wystarczająca, aby wysadzić w powietrze aerostatek i zniszczyć jego całą maszynerję. Na wypadek, gdyby silą wybuchu nie była porwała sterowca na ćwierci, straszny upadek na ziemię dokonałby reszty. Kształt i wielkość naboju dawały jednak gwarancję, że umieszczony w rogu kajuty rozsadzi i zniszczy cały kadłub aerostatku.

Eksplozja mogła jednak nastąpić dopiero po uderzeniu w zapalnik, w jaki zaopatrzony był nabój i stanowiło to właśnie najsłabszą stronę całego przedsięwzięcia.

Wuj Prudent tak sobie wszystko obmyślił: zaraz po ukończeniu naprawy przedniego propelera aerostatek miał ruszyć na północ. Oczywiście że wówczas Robur musiałby przejść ze swoimi ludźmi na tylny pokład, aby uskutecznić naprawę tylnego propelera. Obecność załogi w pobliżu kabiny mogłaby przeszkodzić wujowi Prudent’owi w zrealizowaniu jego planu. Okoliczność ta zmusiła go do zastosowania lontu, przy pomocy którego miał nastąpić wybuch.

– Biorąc nabój, – rzekł do Phil’a Evans’a – zabrałem równocześnie trochę prochu, z którego myślę spreparować lont, i koniec jego umieścić w zapalniku. Cały mój plan polega na tem, że eksplozja winna nastąpić między godziną trzecią a czwartą rano.

– Doskonale! – odparł Phil Evans.

Obaj doszli już do tego, że mogli omawiać z zimną krwią straszne dzieło zniszczenia, przy którem i oni mieli postradać życie. Odczuwali tak straszną nienawiść do Robura, że ofiara z własnego życia nie wydawała im się wielką, by tylko zniszczyć „Albatros’a” i jego załogę.

– A Frycolin? – zauważył Phil Evans. –Czy mamy prawo, nie pytając się go uprzednio, rozporządzać jego życiem?

– Przecież i my poświęcamy swoje, – odparł wuj Prudent.

Mówiąc to wuj Prudent zabrał się do dzieła, podczas gdy Phil Evans stał na straży przed kajutą.

Cała załoga znajdowała się jeszcze na przedniej części pokładu, a zatem niespodziewane zaskoczenie było prawie niemożliwe.

Tymczasem wuj Prudent lekko zwilżywszy proch oblepiać nim wąskie pasmo sukna. Następnie zapalił lont na próbę i przekonał się, że dziesięć centymetrów spala się w ciągu dziesięciu minut, a więc metr będzie się palić trzy i pół godziny. Zagasił lont, owiązał silnie nitką i koniec jego uwprowadził w zapalnik naboju.

Cała robota trwała niedługo i około godziny dziesiątej wieczór, Phil Evans wszedł z powrotem do kajuty kolegi.

Tymczasem reperacja przedniego propelera postępowała szybko naprzód. Ramiona śmigła lujty jednak tak pogięte, że Robur musiał zupełnie odjąć propeler, żeby móc go łatwiej wyprostować.

Było już dobrze ciemno, gdy Robur i jego ludzie przerwali pracę, nie osadzając nawet propelera na jego miejsce. Wykończenie reperacji wymagało jeszcze conajmniej trzech godzin. Po krótkiej rozmowie z Tomem Turner’em Robur postanowił dać wypoczynek spracowanej załodze i odłożyć dalszą pracę do następnego dnia. Zresztą praca przy naprawie propelerów wymagała dziennego oświetlenia.

O postanowieniu kapitana aerostatku wuj Prudent i Phil Evans nic oczywiście nie wiedzieli. Z tych słów Robura, które dobiegły ich uszu, wywnioskowali, że jeszcze przed nadejściem nocy nastąpi odlot „Albatros’a” na północ. Sądzili, że kotwica została już odczepiona podczas gdy aerostatek był nią jeszcze skrępowany. Okoliczność ta miała nadać całej sprawie zupełnie inny, niespodziewany obrót.

Nadeszła ciemna, bezksiężycowa noc, którą powleczone chmurami niebo czyniło jeszcze ciemniejszą. Od strony południowo zachodniej wiał od czasu do czasu lekki wietrzyk, nie był jednak w stanie poruszyć „Albatros’a”, stojącego prawie nieporuszenie na silnie naciągniętej linie, zaczepionej o skalisty brzeg wyspy.

Obaj koledzy klubowi zamknięci w swojej kajucie bardzo mało mówili ustawicznie nasłuchając, czy nie odezwie się wreszcie upragniony poszum propelerów.

Krótko przed północą odezwał się wuj Prudent.

– Nadszedł czas!

rob_38.jpg (197867 bytes)

W kajucie znajdowała się skrzynka w którą wuj Prudent włożył nabój z lontem, aby podczas tlenia nie zdradził się sykiem lub specyficznem zapachem. Wuj Prudent zapalił wolny koniec lontu i wsunął skrzynkę pod łóżko.

– A teraz na tylną część pokładu – zawołał – tam będziemy czekać.

Obaj wyszli z kajuty. Zdziwili się nie widząc sternika na jego zwykłem miejscu.

Phil Evans przechylił się przez barjerę pokładu.

– „Albatros” tkwi jeszcze w tem samem miejscu – rzekł wolno. – Zdaje się, że nie ukończono jeszcze pracy i nie może lecieć.

Przez twarz wuja Prudenta przebiegł wyraz niezadowolenia.

– W takim razie musimy zagasić lont.

– Poco?

– Nadarza się znakomita okazja do ucieczki; trzeba ją wykorzystać – odparł Phil Evans.

– Do ucieczki?

– Tak, przy pomocy liny kotwicznej. Ześlizgnąć się po linie długości stu pięćdziesięciu stóp wśród ciemności nocnych potrafi byle ciura.

– Słusznie – rzekł wuj Prudent – a my bylibyśmy skończonymi głupcami gdybyśmy nie mieli skorzystać z tej okazji.

Wrócili raz jeszcze do swojej kajuty i tam zaopatrzyli się w to wszystko, co uważali, że w czasie krótszego czy dłuższego pobytu na wyspie Chatam, będzie potrzebne. Następnie, cicho zamknęli drzwi i wyślizgnęli się na pokład.

Chcieli jeszcze obudzić Frycolin’a i namówić go do ucieczki.

Panowały nieprzeniknione ciemności. Od południowego zachodu napływały ciężkie deszczowe chmury. Aerostatek, przytrzymywany wyprężoną stalową liną, kołysał się lekko. Zejście na dół było więc połączone pewnemi trudnościami. Nie mogło to jednak odstraszyć dwóch mężczyzn, gotowych w razie potrzeby do poświęcenia swojego życia.

Obaj przekradali się przez pokład, kryjąc się w zakamarkach i nadsłuchując, czy nie usłyszą czegoś podejrzanego.

…Wszędzie cisza. Nigdzie cienia. Aerostatek spoczywa w głębokim śnie.

Już wuj Prudent i jego towarzysz zbliżali się do kajuty Frycolin’a, gdy Phil Evans raptem stanął.

– Wartownik – szepnął cicho.

Rzeczywiście, tuż koło budki sternika stał jakiś człowiek.

W pobliżu leżały na pokładzie różne gałgany, szmaty i kilka sznurów, niezbędnych przy remoncie propelera.

W kilka minut później wartownik był już zakneblowany, związany i silnie przywiązany do słupa balustrady, tak że nie mógł ani krzyknąć, ani się poruszyć.

Stało się to prawie bez hałasu.

Wuj Prudent i Phil Evans nadsłuchiwali… nawet z wnętrza statku nie doleciał ich żaden szmer. Wszystkie żyjące istoty na „Albatrosie” pogrążone były w głębokim śnie.

Obaj uciekinierze zbliżyli się do kajuty, zajmowanej przez Frycolin’a. Francois Tapage najspokojniej chrapał.

Wuj Prudent zastał drzwi otwarte. Zrobił parę kroków do wnętrza i czemprędzej cofnął się wtył.

– Nikogo niema – szepnął.

– Gdzież się u licha podział?– mruknął Phil Evans.

Obaj szukali dalej, sądząc, że Frycolin zasnął w jakimś kącie.

Lecz Frycolina nie było nigdzie.

– Czyżby ten urwis miał nas wyprzedzić?… – zapytał wuj Prudent.

– Możliwe, zupełnie możliwe – odpowiedział Phil Evans – lecz nie możemy dłużej zwlekać. Naprzód!

rob_39.jpg (210912 bytes)

Po chwili spuszczali się już po linie, obejmując ją silnie rękami i nogami i szczęśliwie i zdrowo dotknęli stopami ziemi.

Co za rozkosz stać na ziemi, chodzić po niej czuć dotknięcie liści i kolców krzewów i drzew!

Szukali, idąc wzdłuż małego strumyka, najdogodniejszej drogi wgłąb wyspy, gdy nagle podniósł się przed nimi jakiś cień.

Był to Frycolin.

Murzyn wpadł na ten sam pomysł, co jego pan, a nawet ośmielił się wykonać swój plan bez uprzedniego powiadomienia wuja Prudenta.

Nie było czasu na wymówki. Wuj Prudent nalegał, by szukać schronienia w głębi wyspy, gdy Phil Evans nagle przystanął.

– Słuchaj pan, – rzekł. – Znajdujemy się poza obrębem mocy Robura. On i jego towarzysze skazani są na straszną śmierć, na którą oczywiście najzupełniej zasłużyli. Ale gdyby przysiągł na swój honor, że nie będzie nas ścigał…

– Honor tego człowieka…

Wuj Prudent nie dokończył zdania. Z pokładu „Albatrosa” dobiegł dziwny gwar i ruch.

Według wszelkiego prawdopodobieństwa spostrzeżono już ucieczkę i wszczęto alarm.

– Tutaj!… tutaj!… – wołał jakiś głos.

Głos ten należał zapewne do wartownika, który zdążył już zrzucić krępujące go więzy. W tej samej chwili z pokładu aerostatku padł silny snop światła i oświetlił w dalekim promieniu polanę i brzeg wyspy.

Równocześnie rozległ się głos Phila Evans’a:

– Panie inżynierze – zawołał – czy zobowiązuje się pan pozostawić nas w spokoju na tej wyspie?…

     Nie! – odparł Robur.

Odpowiedzi tej towarzyszył wystrzał karabinowy; kula lekko drasnęła ramię Phila Evans’a.

rob_40.jpg (209606 bytes)

– Ach, łotry! – krzyknął wuj Prudent Z nożem bowiego w ręce, rzucił się ku linie kotwicznej. Aerostatek oddalony był od ziemi zaledwie o pięćdziesiąt kroków.

Błysnęło ostrze noża, lina prysnęła. W tejże chwili wiatr uniósł „Albatrosa” w kierunku północno wschodnim, pędząc go nad pełne morze.

 

Rozdział XVI,

który pozostawia czytelnika w rozpaczliwej niepewności.

 

yło dwadzieścia minut po północy. Z pokładu unoszonego wiatrem aerostatku padło jeszcze pięć czy sześć strzałów. Phil Evans podtrzymywany przez Frycolina i wuja Prudent’a szukał schronienia za zboczami skalnemi.

Albatros” uwolniony od krępującej go kotwicy, wzbił się w górę na wysokość dziewięciuset metrów i zwolna oddalał się od wyspy. Musiał osiągnąć tę wysokość by nie wpaść do morza.

W momencie, gdy skrępowany i zakneblowany wartownik zdołał krzyknąć, podbiegli do niego Robur i Tom Turner i uwolnili z reszty krępujących go więzów i szmat, któremi owiązaną miał nawet głowę. Następnie, sternik wszedł do kajut Phila Evans’a i wuja Prudent’a; były puste.

Tymczasem Francois Tapage przeszukał kajutę Frycolina i również nie znalazł nikogo.

Gdy Robur doszedł do przekonania, że więźniowie zbiegli, ogarnął go straszny gniew; tajemnica wynalazku i wyspy X zostałaby odkryta w razie powodzenia ucieczki naszych bohaterów. Nie troszczył się dotąd o pismo, zrzucone w czasie przelotu nad Europą, słusznie przypuszczając, że mogło zaginąć… Lecz obecnie sytuacja była o wiele gorsza.

Po chwili uspokoił się jednakże.

– Uciekli – rzekł do siebie – ale wyspy Chatam nie będą mogli opuścić przed upływem conajmniej kilku dni, więc powrócę… odszukam ich… zabiorę… a potem…

Uciekinierzy nie mogli się istotnie uważać za wyratowanych. Skoro „Albatros” odzyska swobodę ruchów, zjawi się nad wyspą Chatam, z której trudno im się będzie przedtem wydobyć. W ciągu dwunastu godzin mogą wpaść z powrotem w ręce inżyniera Robura.

Przed upływem dwunastu godzin? Kapitan sterowca nie wiedział, że za dwie godziny jego cudowny wynalazek rozpryśnie się na kawałki. Nabój dynamitowy drzemał w skrzynce wuja Prudent’a, aby z matematyczną ścisłością dokonać dzieła zniszczenia.

Tymczasem aerostatek, unoszony wiatrem na północny wschód, z brzaskiem dziennym winien był stracić z oczu wyspę Chatam. Gdyby chciał lecieć przeciw wiatrowi musiałby mieć choć jeden przedni propeler zdolny do działania.

– Tomie – zawołał Robur – każ zapalić latarnie sygnałowe.

– W tej chwili, panie kapitanie.

– A potem wszyscy do roboty!

– Wszyscy! – powtórzył sternik.

Nie mogło być teraz mowy o odłożeniu naprawy na następny dzień. Na pokładzie „Albatrosa” nie było człowieka, któryby nie podzielał pośpiechu swego szefa i nie pragnął ujęcia zbiegów. Gdy tylko przedni propeler zostanie wmontowany w swoje miejsce „Albatros” powróci nad wyspę Chatam zarzuci kotwicę i odnajdzie ślady zbiegów. Następnie, załoga przystąpi do naprawy tylnej śruby, by móc poszybować nad ocean Spokojny ku wyspie X.

W każdym razie nie było to bez znaczenia, że „Albatros” leciał w kierunku północno wschodnim. Wiatr był coraz silniejszy i aerostatek nie był mu się w stanie przeciwstawić, w zupełności zdany na łaskę prądów powietrznych. Pozbawiony przedniego propelera, upodobnił się do zwykłego balonu.

Tymczasem Robur uspokoił się zupełnie; nie stracił nadziei, że w krótkim czasie powróci na wyspę Chatam. Podczas, gdy załoga zajęta była mozolną pracą przy naprawie propelera, władca „Albatrosa” stanął u steru i próbował opuścić się niżej, spodziewając się znaleźć tam słabsze wiatry. Przypuszczał, że „Albatros” napotkawszy na dogodniejsze warunki atmosferyczne, zdoła nawrócić do opuszczonego przed kwadransem lądu.

Gdyby znajdował się w pobliżu jakiś okręt, jakże zdziwiłaby się jego załoga, widząc ruchy olbrzyma powietrznego.

Osiągnąwszy wysokość paruset stóp nad powierzchnią morza „Albatros” przestał się opuszczać.

Niestety, przewidywania Robura nie sprawdziły się; w niższych warstwach powietrznych wiatr wiał z jeszcze większą mocą i jeszcze prędzej unosił bezwładny aerostatek. Inżynier zrozumiał, że aerostatek zostanie uniesiony daleko na północny wschód i nie będzie mógł powrócić do wyspy Chatam.

Po tej bezowocnej próbie postanowił zatem wzbić się napowrót wgórę i starać się utrzymać w wyższych warstwach atmosfery, przez które nie przechodzą tak gwałtowne prądy powietrzne. „Albatros” wzbił się więc zpowrotem na wysokość trzech tysięcy metrów. Robur przypuszczał, że z nadejściem dnia będzie mógł ujrzeć z tej wysokości wyspę Chatam, której położenie geograficzne określił przecież z jaknajwiększą dokładnością.

Czy uciekinierzy doznali życzliwego przyjęcia ze strony mieszkańców Chatam – o ile wogóle wyspa była zamieszkałą, – to mało obchodziło Robura. Mało się również troszczył, czy chatamczycy zechcą ich wspierać siłą swego oręża. Przy pomocy uzbrojenia, jakiem rozporządzał „Albatros”, wystraszyłby napewno dzikusów i zmusił do rozsypki. Powtórne ujęcie więźniów było zadaniem łatwem, a raz ujęci…

– Z wyspy X nikt już nie ucieknie! – pomyślał Robur.

W godzinę po północy przedni propeler wmontowany był już w swoje miejsce. Pozostawało tylko oszlifowanie całości, wymagające dalszej godziny pracy. Poczem „Albatros” skieruje się na południowy zachód; naprawa tylnego śmigła zostanie dokończona w czasie lotu.

Lecz lont tlący się w opuszczonej kajucie, lont, nawpół już spalony!… Iskra, z każdą minutą zbliżająca, się do zapalnika!…

Gdyby załoga nie zajmowała się tak gorliwie naprawą śmigła usłyszałby ktoś napewno słaby syk i trzask, dochodzący z wnętrza kabiny wuja Prudenta, a może nawet poczułby zapach palącego się prochu i o wszystkiem dałby znać Roburowi. Kapitan sterowca wszcząłby, niewątpliwie, dochodzenie i wykryłby puszkę, zawierającą maszynę piekielną. Byłoby jeszcze dość czasu na uratowanie „Albatrosa”.

Ale wszyscy ludzie zajęci byli pracą na przedniej części pokładu i oddaleni conajmniej o dwadzieścia metrów od kajuty Prudenta. Narazić nic nie mogło oderwać ich od roboty, na której skupili całą swoją uwagę.

Robur, będąc sam pierwszorzędnym mechanikiem, osobiście przykładał się do pracy. Pilnował, by wszystko było zrobione z jaknajwiększą dokładnością. Gdyby nie udało się pochwycić więźniów, wiedział że znaleźliby jakąś okazję aby dotrzeć do ojczyzny. Rząd Stanów Zjednoczonych poruszony ich opowiadaniem, zorganizowałby ekspedycję, celem odnalezienia wyspy X; z tą chwilą nastąpiłby kres nieskrępowanej żadnemi więzami egzystencji prowadzonej przez ludzi szybujących na pokładzie „Albatrosa” – kres bohaterskiego eposu.

W tym momencie podszedł do inżyniera Robura Tom Turner. Było kwadrans po pierwszej.

– Panie kapitanie – rzekł – wiatr zmienił kierunek i wieje bardziej na zachód.

– A co wskazuje barometr? – zapytał Robur, spoglądając badawczo w niebo.

– Żadnej zmiany, panie kapitanie – odpowiedział sternik. – Zdaje mi się, pozatem, że obłoki obniżyły się znacznie pod „Albatrosem”.

– Możliwe, Tomie, możliwe. Nie byłoby w tem nic nieprawdopodobnego, gdyby na morze spadł deszcz. Pozostaniemy wobec tego ponad deszczową chmurą, deszcz nie będzie nas obchodził i nie przerwiemy sobie pracy.

– Jeśli spadnie deszcz – mówił Tom Turner – będzie napewno gwałtowny – tak przynajmniej sądzę po tych chmurach, a wówczas wiatr ustanie.

– Możliwe, Tomie, możliwe – odparł Robur. – Zawsze jednak wolę nie opuszczać się niżej. Kierunek wiatru, jak o tem poucza barometr, jest zawsze niezmienny. Pospieszmy się z naprawą uszkodzeń, a później możemy sobie manewrować, jak uznamy za stosowne.

Około godziny drugiej pierwsza część roboty była już ukończona. Po osadzeniu propelera puszczono w ruch baterje. Powoli, ale stale, wzrastała szybkość aerostatku i „Albatros” skierowany na południowy zachód, wracał ku wyspie Chatam.

– Tomie, – odezwał się inżynier Rubur – upłynęło już zpewnością ze dwie i pół godziny, od czasu gdy wiatr zaczął nas pędzić na północny wschód. Kierunek wiatru, mimo twoich twierdzeń, nie zmienił się. Sądzę zatem, że w ciągu najwyżej godziny powinniśmy osiągnąć brzeg wyspy.

– I ja tak samo myślę, panie kapitanie – odparł sternik, – poruszamy się teraz z szybkością dwunastu metrów na sekundę. A więc między trzecią a czwartą rano „Albatros” powinien dotrzeć do celu.

– Tem lepiej, Tomie, – mruknął Robur. – Zależy nam przecież na tem, żeby wylądować jeszcze w nocy i niespostrzeżenie zejść na ląd. Uciekinierzy sądzą, zapewne, że wicher zapędził nas daleko na północ i nie mają się wcale na baczności. Postaramy się ukryć „Albatrosa” za jakąś wysoką skałą i zaczniemy poszukiwania. Choćbyśmy mieli zostać kilka dni na wyspie…

– Nie zniechęcimy się, panie kapitanie i nie odstraszy nas nawet walka z całą armją krajowców…

– A więc do roboty, Tomie.

Robur zwrócił się do swoich ludzi, oczekujących w milczeniu na rozkazy.

– Kochani przyjaciele – rzekł, – nie nadeszła jeszcze godzina wypoczynku, musimy pracować aż do świtu.

Wszyscy oświadczyli, że gotowi są do największego wysiłku dla dobra sprawy.

Przystąpiono do naprawy tylnego propelera. Uszkodzenia były tu prawie identyczne z uszkodzeniami przedniego śmigła.

Aby zdjąć go z obsady trzeba było albo wstrzymać lot na kilka minut, albo też nadać aerostatkowi ruch wsteczny. Na dany przez Robura znak mechanicy zastosowali tak zw. kontraparę i aerostatek w jednej chwili – używając marynarskiego słownika – przeszedł przez ster.

Załoga ruszyła na tylną część pokładu. Idąc z nią razem Tom Turner poczuł jakąś dziwną woń!

Była to charakterystyczna woń tlącego się prochu. Wydobywała się z kajuty zbiegów.

– Hm?… – rzekł sternik.

– Co się stało? – spytał Robur.

– Nic pan nie czuje? Możnaby powiedzieć, że pali się gdzieś proch.

– Masz słuszność, Tomie!

– A nawet z tej kajuty…

– Czyżby ci nędznicy podłożyli ogień?

– A gdyby to nie był tylko ogień?… – zawołał Robur. – Wyważ drzwi, Tomie, wyważ drzwi!

Sternik nie zdążył spełnić rozkazu, gdy całym korpusem „Albatrosa” wstrząsnął silny wybuch… i rufa wyleciała w powietrze. Lampy elektryczne zagasły i aerostatek zaległy głębokie ciemności. Wśród maszyn wprowadzających w ruch propelery, jedne uległy częściowemu zniszczeniu, gdy inne położone bliżej dziobu aerostatku pozostały na szczęście nienaruszone,

Nagle rozległ się nowy trzask; aerostatek pękł w okolicy kabiny, w której były umieszczone akumulatory utrzymujące w ruchu tylny propeler i cała tylna część pokładu runęła wdół. Prawie równocześnie stanął przedni propeler; „Albatros” zachwiał się…

Dla ośmiu ludzi, stanowiących załogę sterowca, oznaczało to wściekły upadek z wysokości trzech tysięcy metrów.

rob_41.jpg (197863 bytes)

W tym momencie Robur, którego dziwnym trafem nie opuściła zimna krew, przedostał się do rozsadzonej budki sternika i chwyciwszy koło sterowe, nadał padającemu „Albatrosowi” odwrotny kierunek do poruszających się jeszcze ustawicznie propelerów.

Ruch ten nie powstrzymał wprawdzie katastrofy, złagodził jednak upadek; kadłub aerostatku opadał wolno, jak spadochron. Załodze „Albatrosa” groziła wprawdzie śmierć, lecz forma jej była łagodniejsza – utonięcie zamiast rozbicia.

W dwadzieścia cztery sekundy po eksplozji, szczątki aerostatku pogrążyły się w falach spienionego oceanu.

 

Rozdział XVII,

w którym czytelnik cofa się o dwa miesiące i posuwa się naprzód o dziewięć miesięcy.

 

ilka tygodni wcześniej 13 czerwca t. j. następnego dnia po pamiętnem posiedzeniu Instytutu Weldona, podczas którego doszło do burzliwych zajść, panowało we wszystkich warstwach społeczeństwa Filadelfji, zarówno wśród murzynów jak i białych silne podniecenie.

Już o świcie przy pierwszem śniadaniu rozmawiano i roztrząsano niebywałe i gorszące zajście na zebraniu balonistów. Jakiś intruz, podający się za inżyniera, o nieprawdopodobnem nazwisku Robura Zwycięscy, osobistość nieznanego pochodzenia i narodowości, wdarł się na salę posiedzeń, najokropniej naubliżał balonistom, wyśmiał aparaty lżejsze od powietrza i wzburzył do tego stopnia zgromadzenie, że spokojni obywatele Filadelfji rzucili się na niego, aby pomścić zniewagę. Wówczas, zmuszony krzykami i strzałami rewolwerowemi do opuszczenia mównicy, zniknął i mimo skrupulatnych poszukiwań wszelki ślad po nim zaginął.

Naturalnie, że dziwne to zdarzenie wywoływało rozmaite domysły i dawało pole do plotek i bajek. Z Filadelfji wiadomość o awanturze na zebraniu balonistów zawędrowała do trzydziestu sześciu pozostałych stolic Stanów Zjednoczonych, a stamtąd do Europy i Azji.

Ogólne podniecenie wzmogło się znacznie, gdy wieczorem 13 czerwca rozeszła się pogłoska, że po pamiętnem zebraniu nie powrócili jeszcze do domu ani prezydent ani sekretarz Instytutu Weldona, co było tembardziej znamienne, że chodziło o ludzi szanowanych, uczonych i zajmujących wybitne stanowiska. Wczoraj wieczorem opuścili salę posiedzeń, pragnąc w spokoju ducha odpocząć na łonie rodziny. Czyżby mieli zniknąć rozmyślnie? Nic na to nie wskazywało; obaj dżentelmeni umówili się z pozostałymi balonistami, że nazajutrz zjawią się w klubie i zajmą swoje fotele prezydenta i sekretarza Instytutu Weldona w czasie nadzwyczajnego posiedzenia, poświęconego rozpatrzeniu zajść poprzedniego wieczora.

Okazało się, następnie, że prócz tych obu znakomitych obywateli Filadelfji zniknął również służący wuja Prudent’a Frycolin. Od czasu Toussaint’a Louverture’a, Faustin’a Soulonque’a i Dessaline’a sprawa żadnego murzyna nie narobiła tyle wrzawy i hałasu, Frycolin stał się nieomal sławnym wśród kelnerów, szwaczek i pomywaczy Filadelfji.

Następny dzień nie przyniósł nic nowego. Nie nadeszła żadna wiadomość ani od Frycolin’a, ani od obu kolegów klubowych. Podniecenie rosło z godziny na godzinę. Przed gmachem Post and Telegraph Offices zgromadził się wielki tłum ciekawych i żądnych najświeższych nowin.

Daremny trud.

A przecież tylu ludzi widziało zupełnie dokładnie jak obaj dygnitarze opuścili Instytut Weldona, jak zabrali ze sobą oczekującego na nich Frycolin’a, skręcili w ulicę Walmut, a następnie, weszli do parku Fairmont.

Jem Cip, jarosz, uścisnął nawet prawicę prezydenta i rzekł na pożegnanie:

– Do zobaczenia  – jutro!

William F. Forbes, wytwórca cukru ze szmat, opowiadał, że Phil Evans uderzył go dwa razy poufale po ramieniu i dwukrotnie krzyknął:

– Do widzenia, stary!

Miss Dol i miss Mat Forbes, które łączyła prawdziwa przyjaźń z wujem Prudentem, nie mogły się w żaden sposób uspokoić po jego zniknięciu.

Upłynęło trzy, pięć, sześć dni, tydzień, drugi tydzień… Nikt ani nic nie wskazywało na jakiekolwiek ślady po zaginionych.

Czyniono wszelkie możliwe poszukiwania we wszystkich częściach miasta… napróżno; w uliczkach i podejrzanych spelunkach portowych… bez rezultatu; w parku Fairmont, w mało uczęszczanych zakątkach i gęstych zaroślach… nadaremnie. Nic i nic.

rob_42.jpg (212191 bytes)

Na wielkiej polanie pośrodku parku, jakiś prywatny detektyw wykrył, że gdzieniegdzie trawa była świeżo wygnieciona. Spostrzeżenie to nasunęło mu myśl, na którą wskazywały pewne ślady, że stoczono tu walkę. Czyżby w tem bezludnem miejscu napadła na obu dżentelmenów jakaś banda opryszków. Było to zupełnie możliwe.

Policja ze swej strony prowadziła dochodzenie pedantycznie i powoli. Przeszukano niewodem rzekę Schnykill, odmulono jej koryto i oczyszczono brzegi z chwastów i nieczystości. Nie osiągnięto wprawdzie celu, lecz nie pozostało to bez korzyści, gdyż rzeka Schnykill oddawna potrzebowała gruntownego oczyszczenia. Są jeszcze praktyczni ludzie w Filadelfji!

Następnie, zwrócono się o pomoc do najpoczytniejszych dzienników demokratycznych i republikańskich – bez względu na zabarwienie polityczne. „Daily Negro”, organ czarnej rasy, zamieścił nawet odbitkę Frycolin’a, wziętą z jego ostatniej fotografji. Obiecywano nagrody pieniężne każdemu kto mógłby udzielić jakichkolwiek wiadomości o zaginionych, lub spostrzeżeniami swojemi naprowadzić na ich ślad.

Pięć tysięcy dolarów. Pięć tysięcy dolarów każdemu obywatelowi, który…

Napróżno; pięć tysięcy dolarów leżało nienaruszone w kasie Instytutu Weldona.

– Poszukiwania zakończyły się kompletnem fiaskiem – donosiło „Echo Zachodu”. Wuja Prudenta i Phil’a Evans’a nie odnaleziono!

Od chwili niewytłumaczonego zniknięcia prezydenta i sekretarza Instytut Weldona zamarł; postanowiono odroczyć na czas nieokreślony dalsze prace związane z konstrukcją Go a head.

W tym właśnie czasie zaczęto znów mówić o cudownem zjawisku, które już kilka tygodni przedtem poruszyło umysły wszystkich współczesnych.

Na horyzoncie ukazał się tajemniczy meteoryt; szybował w wyższych warstwach powietrza jak błyszcząca kula. Znamienna rzecz – nikt nie powiązał dziwnego zjawiska z zaginięciem członków zarządu Instytutu Weldona. Trzebaby mieć zresztą dużą dozę wyobraźni, aby połączyć te dwa fakty.

Wracając do cudownego zjawiska, ujrzano je najpierw w Kanadzie nad okolicami, położonemi pomiędzy Ottawą a Quebec’iem; stało się to nazajutrz po zniknięciu obu kolegów klubowych. Następnie zaobserwowano je nad wyżynami Dalekiego Zachodu, w chwili, gdy „Albatros” ścigał się z pociągiem pospiesznym.

Od tego dnia znikła wszelka niepewność; tajemniczem ciałem niebieskiem był latający aparat, stanowiący praktyczne zastosowanie teorji: cięższe od powietrza. A choć twórca jego zachowywał w dalszym ciągu incognito, nie stosował go już widocznie do swego aerostatku skoro demonstrował go przy każdej nadarzającej się sposobności w czasie przelotu nad obszarami Dalekiego Zachodu. Oczywiście, iż źródło siły mechanicznej i maszyny wprowadzające w ruch aerostatek, były ogółowi nieznane. Nie ulegało wątpliwości, że aparat może rozwinąć w nadzwyczajną szybkość, gdyż już w kilka dni potem sygnalizowano jego zjawienie się w państwie niebieskiem, potem w północnych częściach Hindostanu, a niewiele później nad stepami Rosji.

Kim był ten śmiały inżynier, rozporządzający takim fenomenalnym środkiem lokomocji, że nie było dla niego żadnych przeszkód ani żadnej granicy, poruszający się w atmosferze jak udzielny władca? Czy można było choćby na chwilę przypuścić, że jest nim Robur, człowiek, który wzburzył swemi bezlitosnemi teorjami członków Instytutu Weldona.

Niektórym błyskotliwym umysłom podobna koncepcja przyszła wreszcie do głowy. Mimo to nawet i oni nie wpadli jakoś na pomysł, że Robur może mieć łączność z zaginięciem prezydenta i sekretarza Instytutu Weldona.

Kto wie czy zostałby kiedy odsłonięty rąbek tajemnicy, gdyby nie depesza z Francji, która nadeszła do Nowego Yorku 6 lipca o godzinie jedenastej rano.

Depesza zawierała tekst znalezionego w Paryżu pisma i oznajmiła wreszcie, co się stało z dwoma znakomitymi mężami Filadelfji, po których całe Stany chciały już nosić żałobę.

Sprawcą uprowadzienia był więc Robur, człowiek, który przybył do Filadelfji, wyłącznie w tym celu aby obalić teorję balonistów, Z zemsty za zniewagę ze strony balonistów uprowadził wuja Prudent’a, Phil’a Evans’a i Frycolin’a! Ludzi tych trzeba uważać za bezpowrotnie straconych, chyba żeby się udało skonstruować sterowiec, któryby był w stanie pokonać potężny aparat Robura.

Co za rozczarowanie! Co za zdumienie! Paryska depesza adresowana było do biura Instytutu Weldona. Członkowie klubu zostali natychmiast powiadomieni o wszystkiem. Po dziesięciu minutach wiedziała już o tem cała Filadelfja, a w godzinę potem całe Stany Zjednoczone. Mimo to nie wszyscy wierzyli w prawdziwość doniesienia, jedni uważali to za kiepski żart – inni za kaczkę dziennikarską. Niesposób zrozumieć, jak zorganizować napad w samem sercu Filadelfji. Jak wreszcie mógł lądować „Albatros” w parku Fairmont, nie będąc zauważony w stanie Pennsylwanja?

– Wszystko jest możliwe – odpowiadano na te zarzuty. – Noc jest najlepszym sprzymierzeńcem opryszków.

Niewierni wciąż jeszcze powątpiewali lecz wkrótce przekonali się, że wiadomość była prawdziwa. 13 lipca zawinął do Hudson francuski transportowiec „Normandja” – i przywiózł ze sobą sławną tabakierę. Wysłano ją z największym pośpiechem z Nowego Jorku do Filadelfji.

Była to, niewątpliwie, tabakiera prezydenta Instytutu Weldona. Dobrze uczynił Jem Cip, zażywszy owego dnia krzynę mięsnego pokarmu, gdyż tylko dzięki temu, ujrzawszy tabakierę nie popadł w omdlenie. Jakże często brał z niej przyjacielskie niuchy! Miss Doll i miss Mat również poznały tabakierę; wywoływała w nich nieraz skryte pragnienie zanurzenia w brunatnym pyle chudych staropanieńskich paluszków. Inni, a więc ojciec Doll i Mat, William F. Forbes, Truk Milnor, Bat F. Fyn i pozostali członkowie Instytutu Weldona niejednokrotnie widzieli ją w rękach czcigodnego prezydenta. Tabakiera była świadectwem przyjaźni, jaką cieszył się wuj Prudent w dobrem mieście Filadelfji, mieście którego sama nazwa świadczy, że jego mieszkańcy kochają się jak bracia.

Znikał więc ostatni cień wątpliwości. Tabakiera i dokument napisany własnoręcznie przez wuja Prudenta przekonały największych niedowiarków. Zaczęły się wówczas lamenty i narzekania. Wuj Prudent i jego kolega klubowy zostali uprowadzeni i nie było sposobu, aby ich uwolnić!

Towarzystwo wodospadów Niagary, którego największym akcjonarjuszem był wuj Prudent, chwiało się, blizkie upadłości. Walton Watch Company, domena Phila Evansa przemyśliwało o likwidacji fabryki zegarków.

Zapanowała powszechna żałoba.

Od chwili przelotu „Albatrosa” nad Paryżem nic o nim nie wiedziano. W kilka godzin później ukazał się nad Rzymem potem zaginął po nim ślad. Nie było w tem zresztą nic dziwnego, wobec szybkości, którą aerostatek rozwinął w czasie przelotu nad Europą i morzem Śródziemnem. Dzięki temu nie można go było zaobserwować nawet przez lunetę. Gdyby wszystkie placówki astronomiczne zmobilizowały w dzień i w nocy cały swój personel, aerostatek Robura uszedłby ich uwagi i wszyscy musieliby zwątpić, czy kiedykolwiek natrafią na jego ślad.

Nad wybrzeżem Afryki północnej „Albatros” leciał wprawdzie ze zmniejszoną szybkością nikomu jednak nie przyszło na myśl szukać go pod niebem algierskiem, gdyż nikt jeszcze nie znał treści zrzuconego w tabakierze pisma. Zauważono go dopiero nad Timbuktu lecz mieszkańcy tego sławnego miasta nie zawiadomili o tem Europy. Co zaś do króla Dahomeyu to kazałby raczej skrócić o głowę dziesięć tysięcy poddanych łącznie z ministrami, niż miałby się przyznać do porażki w walce z „Albatrosem”. Każdy hołduje swej miłości własnej.

Jak już wiemy „Albatros” leciał potem nad oceanem Atlantyckim i przybył najpierw nad Ziemię Ognistą i nad przylądek Horn, następnie, zaś błąkał się nad najdalej na południu wysuniętemi okolicami lądu amerykańskiego i nad rozległym obszarem bieguna. Z okolic polarnych nie można było naturalnie liczyć na żadne wiadomości.

Upłynął lipiec i żadne oko ludzkie nie mogło się pochwalić, by choć przelotnie widzieć sterowiec Robura.

Kończył się już i sierpień; ta sama niepewność panowała co do losu obu więźniów. Zadawano sobie pytania, czy Robur, wzorem najstarszego lotnika Ikara – nie padł ofiarą swojej śmiałości.

Minął sierpień, potem dwadzieścia siedem dni września bez żadnej zmiany w położeniu.

Do wszystkiego można się wkońcu przyzwyczaić. Leży to już w naturze ludzkiej, że czas tępi ostrze bólu; wspomnienie zaciera się powoli w pamięci; blaknie i matowieje. Wbrew regule, a ku chwale jankesów, zainteresowanie sprawą Robura nie słabło; niezmiennie współczuto losowi dwóch białych i jednego murzyna, uprowadzonych jak prorok Eljasz z tą tylko różnicą, że powrót ich nie został przez biblję wyprorokowany.

W Filadelfji mówiono o tem, oczywiście, więcej, niż gdzieindziej, gdyż wchodziły tu w grę osobiste uczucia. Robur uprowadził wuja Prudent’a i Phil’a Evans’a, mszcząc się na najlepszych obywatelach miasta. Lecz czy czynem tym zaspokoił swą zemstę? Czy nie zechce się mścić na innych kolegach prezydenta i sekretarza Instytutu Weldona? Kto może się czuć zabezpieczonym przed napaścią wszechwładnego władcy przestworzy?

Nagle 28 września przebiegła całe miasto niezwykła nowina: wuj Prudent i Phil Evans znajdują się w prywatnem mieszkaniu prezydenta Instytutu Weldona.

Wiadomość ta została wkrótce oficjalnie potwierdzona, choć wielu wątpiło jeszcze w jej prawdziwość.

Obaj dygnitarze – a nie ich cienie – powrócili wraz z wiernym Frycolin’em.

Przed dom wuja Prudent’a zaczęli wędrować członkowie klubu, przyjaciele i znajomi, a wkońcu niezliczona rzesza gapiów. Wszyscy witali obu dżentelmenów głośnemi okrzykami radości; przy akompanjamencie wrzaskliwych hipp, hipp – hurra zaczęto ich podrzucać entuzjastycznie do góry.

Znajdował się tu Jem Cip, który w pośpiechu porzucił śniadanie – przypiekane grzaneczki – był również William F. Forbes z córeczkami miss Doll i miss Mat. Gdyby wuj Prudent był mormonem, mógłby dziś jeszcze wziąć je obie za żony; lecz jako gorliwy prezbiterjanin i zagorzały zwolennik starokawalerstwa nie uczyniłby tego nigdy. Obecni byli Truk Milnor, Bat F. Fyn i wreszcie wszyscy pozostali członkowie klubu. Do dnia dzisiejszego pozostaje zagadką, jakim cudem wuj Prudent i Phil Evans uszli cało z ramion przyjaciół zagrażających im uduszeniem w czasie pierwszego ich przejścia przez miasto.

Owego wieczora w Instytucie Weldona miało się odbyć pierwsze posiedzenie po długotrwałej przerwie. Sądzono, że obaj dżentelmeni zajmą swoje zwykłe miejsca w prezydjum. Ponieważ zaś dotychczas nic jeszcze nie opowiedzieli o swoich przeżyciach spodziewano się ogólnie, że uskutecznią to w czasie zebrania.

Tymczasem milczeli jak groby; milczał również Frycolin, którego współplemieńcy z przyjemnością by go za to poćwiartowali.

Postaramy się więc opowiedzieć w zastępstwie naszych bohaterów co zaszło od chwili, gdyśmy się z nimi rozstali.

Nie potrzebujemy zdaje się cofać czytelnika do wydarzeń nocy z 27 na 28 lipca; wspominać o śmiałej ucieczce prezydenta i sekretarza Instytutu Weldona, o ich wędrówce przez skalistą wyspę Chatam; o strzale karabinowym skierowanym do Phila Evans’a oraz o przecięciu liny kotwicznej „Albatrosa”.

Wiatr południowo wschodni uniósł aerostatek, noc wchłonęła go bez śladu.

Uciekinierzy nie mieli się już czego obawiać. Wiedzieli, że inżynier Robur nie mógł wrócić na wyspę, gdyż śmigła aerostatku pozbawione były władzy najmniej na trzy, cztery godziny.

Po upływie tego czasu „Albatros” stanie się nędznym, zdanym na łaskę fal wrakiem, a wszyscy, których nosił na swym pokładzie, porozrywanymi na części trupami.

Straszny akt zemsty musiał się udać. Ponieważ zaś wuj Prudent i Phil Evans uważali, że działają w koniecznej obronie, nie odczuwali więc wyrzutów sumienia.

Phil Evans był lekko ranny. Wszyscy trzej ruszyli brzegiem rzeki w nadziei napotkania krajowców.

rob_43.jpg (198271 bytes)

Nie zawiedli się. Na zachodniem wybrzeżu wyspy Chatam koczowało około pięćdziesięciu nędznych napół dzikich mieszkańców, trudniących się połowem ryb. Zauważyli szybujący w stronę wyspy aerostatek i powitali przybyszów jak jakie nadnaturalne istoty. Modlili się do nich, a przynajmniej niewiele do tego brakowało i zaprowadzili do największej i najładniejszej chaty. Frycolin chodził jak paw, dumny ze swej nowej roli boga.

Jak przewidywali, nie ujrzeli już więcej aerostatku z czego wywnioskowali, że eksplozja zniszczyła twór Robura wraz z całą jego załogą. Nikt już więcej nie usłyszy o inżynierze Roburze, o jego cudownej maszynie, ani o dzielnej załodze „Albatrosa”.

Trzeba teraz tylko było oczekiwać w spokoju na sposobność powrotu do Ameryki, gdyż wyspa Chatam leży zdała od wszelkich uczęszczanych szlaków morskich. W ten sposób upłynął cały sierpień i nieszczęśni członkowie Instytutu Weldona zaczęli już sobie zadawać pytanie, czy nie zamienili jednego więzienia na drugie. Jeden tylko Frycolin czuł się na wyspie Chatam doskonale i wcale nie myślał o powrocie.

Wreszcie 3 września pojawił się u brzegów wyspy okręt. Czytelnik nie zapomniał może, że wuj Prudent w chwili uprowadzenia miał przy sobie kilka tysięcy dolarów, a więc o wiele więcej, niż potrzeba na powrót do Ameryki. Nasi przyjaciele serdecznie podziękowali krajowcom za gościnność i wsiedli na okręt. O przeżyciach swoich nikomu nie mówili; po dwóch dniach dotarli do stolicy Nowej Zelandji.

Tutaj wziął ich na pokład wielki okręt transoceaniczny. 20 września wylądowali po szczęśliwej podróży w San Francisco. Nie mówili ani kim są, ani skąd przybywają; ponieważ dobrze zapłacili za karty okrętowe żaden amerykański kapitan nie pytał skąd pochodzą.

W San Francisco wuj Prudent, jego kolega klubowy i Frycolin zajęli miejsca w expressie kolei transamerykańskiej i 27 września zdrowi i cali znaleźli się w Filadelfji.

Oto krótkie sprawozdanie, napisane stylem kronikarskim o tem, co zaszło od czasu ucieczki dżentelmenów i ich odjazdu z wyspy Chatam. Nadszedł wieczór. Prezydent i sekretarz Instytutu Weldona zajęli flegmatycznie swe miejsca przy stole prezy-djalnym.

Nigdy jeszcze nie byli tak spokojni. Najbystrzejsze oko nie dostrzegłoby na ich twarzach śladów przeżytych wrażeń. Zdawało się jakby te trzy i pół miesiąca były wykreślone z ich życia.

Po pierwszych entuzjastycznych powitaniach, które obaj dżentelmeni przyjęli wzruszeniem ramion, wuj Prudent nakrył głowę i powiedział:

– Szanowni obywatele, posiedzenie jest otwarte.

Obłędne oklaski zagłuszyły mówcę; gdyby na zebraniu nie zaszło nic nadzwyczajnego już samo to, że zostało otwarte przez wuja Prudent’a podnosiło niezwykle jego wartość.

Prezydent przeczekał wspaniałomyślnie, aż ustaną okrzyki radości i oklaski. Następnie rzekł:

– Podczas ostatniego posiedzenia doszło do gwałtownej wymiany zdań (Słuchajcie! Słuchajcie!) między zwolennikami osadzenia śmigła na przedniej i na tylnej części naszego balonu Go a head. (Oznaki zdumienia). W międzyczasie zrobiliśmy jednak pewien wynalazek, który pozwoli na osadzenie przedniego i tylnego steru. Wynalazek ten jest bardzo prosty. Przedni i tylny dziób naszej gondoli zaopatrzymy w propelery pędne. (Cisza spowodowana ogólnem zdumieniem).

To było wszystko!

Wszystko, o samem bowiem uprowadzeniu prezydent i sekretarz Instytutu Weldona nie powiedzieli ani słowa; nie wspomnieli również o inżynierze Roburze i jego „Albatrosie”, ucieczce i strasznym losie „Albatrosa”. Pominęli milczeniem zagadnienie, czy „Albatros” jeszcze szybuje w przestworzu i czy należy się z jego strony obawiać jakichkolwiek napaści na pozostałych członków klubu.

Nie zbywało zapewne balonistom na chęciach zadawania pytań wujowi Prudent’owi i Phil’owi Evans’owi ale obaj dżentelmeni byli tacy pełni dostojeństwa, że trzeba było uszanować ich powściągliwość. Gdy nadejdzie odpowiednia chwila opowiedzą niewątpliwie wszystko, niepytani i nieproszeni.

Wreszcie kto wie czy pod tem milczeniem nie kryje się jakaś głębsza tajemnica, która nie może być jeszcze dzisiaj odsłonięta?

Wśród ogólnego milczenia, co było niesłychaną rzadkością na posiedzeniach Instytutu Weldona, wuj Prudent zabrał ponownie głos.

– Moi panowie – powiedział – czeka nas ważne zadanie – musimy jaknajprędzej wykończyć Go a head.

– Zamykam posiedzenie.

 

Rozdział XVIII,

który kończy tą prawdziwą historję, nie doprowadzając jej jednak do końca.

 

wudziestego dziewiątego kwietnia następnego roku, a więc siedem miesięcy po powrocie wuja Prudent’a i Phil’a Evans’a, cała Filadelfja była niezwykle podniecona. Tym razem nie chodziło o spory partyjne, wybory lub zebrania publiczne. Oto, poprostu, Go a head miał być po raz pierwszy wypuszczony z hangaru.

Na pilota wyznaczono Harry W. Tinder’a, o którym wspomnieliśmy na początku niniejszego opowiadania, do pomocy dodano mu doświadczonego pomocnika.

Pasażerami mieli być prezydent i sekretarz Instytutu Weldona, którym należał się ten zaszczyt, choćby z tego powodu, że całe życie walczyli w imię zasady: „lżejsze od powietrza”.

Dziś jeszcze po upływie pełnych siedmiu miesięcy od chwili ucieczki z „Albatrosa” nie pisnęli ani słowa o swoich przygodach. Nawet Frycolin, któremu naprawdę ciężko się było powstrzymać, nie wspomniał nikomu o inżynierze Roburze i jego cudownej maszynie. Wuj Prudent i Phil Evans, jako zażarci baloniści, wykreślili ze swej pamięci cudowny aerostatek Robura. Choćby Go a head miał zawieść pokładane w nim nadzieje, woleli to, niż zapożyczenie jakiegoś wynalazku, pochodzącego od zwolenników awjacji. Wierzyli dawniej, a obecnie chcieli w to wierzyć, że władcą i zdobywcą przestworzy może być tylko balon i że do niego jednego należy przyszłość.

Pozatem nie było już człowieka, na którym wywarli tak straszną i według ich zdania usprawiedliwioną zemstę. Żaden z członków załogi nie przeżył zniszczenia aerostatku; tajemnica „Albatrosa” leżała pogrzebana w głębi oceanu Spokojnego,

Przypuszczenie, że inżynier Robur mógł znaleźć jakieś schronisko, cudowną wyspę na niezmierzonym zwierciadle oceanu, wydawało się mało prawdopodobne.

Zbliżano się zatem do wielkiego eksperymentu nad którym Instytut Weldona pracował tak długo i zbożnie. Go a head był ostatnim wyrazem techniki w dziedzinie aeronautyki tak jak „Inilexible” i „Formidable” (dwa najnowsze francuskie krążowniki) są ostatniemi wyrazami techniki w dziedzinie budownictwa okrętowego.

Go a head nie miał słabych punktów. Objętość balonu pozwalała na osiąganie wysokości o której dotąd żaden inny balon nie mógł nawet marzyć; powłoka była nieprzepuszczalna wskutek czego mógł się długo utrzymać w powietrzu i przeciwstawić wysokiemu ciśnieniu, najulewniejszemu deszczowi i najgwałtowniejszym wiatrom; pojemność umożliwiała zabranie motoru elektrycznego, wprowadzającego w ruch propelery. Go a head miał kształt podobny do cygara. Gondola zawierała, oprócz koniecznych dla aeronauty narzędzi, instrumenty fizyczne, liny, kotwicę i t.p.; ponadto baterje i akumulatory dostarczające siły mechanicznej. Na przodzie gondoli mieściła się jedna śruba pędna, a ztyłu obok steru druga. Moc maszyn Go a head’u, pozostawała oczywiście daleko wtyle za „Albatrosem”.

Po napełnieniu gazem Go a head został przetransportowany na polanę parku Fairmont, w to same miejsce, gdzie swego czasu stał przez kilka godzin „Albatros”.

Nie potrzebujemy podkreślać, że balon był wypełniony najlżejszym ze wszystkich gazów, wodorem, stosownie do doświadczeń Henry Giffard’a. Go a head miał objętość 40.000 metrów sześciennych.

Rankiem 20 kwietnia przygotowania zostały ukończone. O jedenastej olbrzymi balon wznosił się już kilka stóp ponad ziemią, gotów do odlotu.

Pogoda była prześliczna, jakby specjalnie obstalowana. Może cokolwiek silniejszy wiatr byłby bardziej pożądany, gdyż podkreśliłby wartość Go a head’u.

Narazie, nie było o tem mowy – wiatr szeleścił zaledwie listowiem drzew – i nic nie wskazywało na zmianę pogody. Owego dnia Północna Ameryka nie wysłała ze swojego nigdy niewyczerpanego zapasu żadnej burzy w stronę Europy.

Wielka ciżba ludzi wędrowała pieszo i pociągiem ze wszystkich okolic Filadelfji do parku Fairmont; stanęły fabryki i zakłady handlowe; wszyscy – szefowie, urzędnicy, rzemieślnicy, robotnicy, mężczyźni i kobiety, starcy i dzieci, członkowie kongresu, żołnierze, ławnicy miejscy, reporterzy pism, obywatele biali i kolorowi zgromadzili się by ujrzeć to widowisko. Czy mamy opisywać niecierpliwe podniecenie tłumu, okrzyki zachęty i podziwu? Czy mamy liczyć hip! hip! hip!, które jak strzały biegły ze wszystkich stron placu w chwili gdy wuj Prudent i Phil Evans ukazali się w gondoli upiększone] gwaździstą flagą Ameryki? Albo czy mamy mówić, że większość ciekawych nie przyszła tu, żeby zobaczyć Go a head, tylko, by przypatrzyć się dwóm mężom, których zazdrościł Stary Świat Nowemu?

Dlaczego jednak tylko dwóm, nie trzem? Gdyż Frycolin uważał, że sława jego została dostatecznie ugruntowana, dzięki podróży na „Albatrosie” i ten drugi zaszczyt skromnie odstąpił swojemu panu. Oklaski i dzikie okrzyki radości przypadły więc w udziale wyłącznie prezydentowi i sekretarzowi Instytutu Weldona. Wewnątrz stoiska, okolonego palikami i chorągiewkami stawili się wszyscy członkowie klubu. Znajdowali się tu Truk Milnor, Bat F. Fyn i William F. Forbes, pod ramię z córeczkami swemi miss Doll i miss Mat. Wszyscy zjawili się, aby zaświadczyć, że nic nie jest w stanie rozłączyć zwolenników tezy lżejsze od powietrza.

Około godziny jedenastej minut dwadzieścia wystrzał armatni oznajmił zakończenie ostatnich przygotowań.

Go a head oczekiwał tylko na sygnał do odlotu. Drugi wystrzał armatni rozległ się o godzinie jedenastej minut dwadzieścia pięć.

Przytrzymywany podręczną liną Go a head wzniósł się na wysokość piętnastu metrów nad polanką. Wuj Prudent i Phil Evans, stojąc w tylnej części gondoli, położyli lewą rękę na piersi, na znak, że całem sercem są z widzami. Wyciągnąwszy, następnie, prawą rękę ku niebu oznajmili, że największy, najpotężniejszy z zbudowanych dotąd balonów dąży do swego powietrznego królestwa.

W odpowiedzi setki tysięcy rąk położyło się na setkach tysięcy piersi; setki tysięcy rąk wzniosło się do góry.

O godzinie jedenastej minut trzydzieści rozległ się trzeci wystrzał armatni.

– Puścić liny! – krzyknął wuj Prudent.

rob_44.jpg (174285 bytes)

I Go a head wzniósł się majestatycznie wgórę.

Było to wspaniałe widowisko! Zdawało się, że to nie balon tylko okręt spuszczony z doku w odmęty morskie.

Go a head unosił się prawie prostopadle – dowód zupełnej ciszy powietrza – i zatrzymał się na wysokości dwustu pięćdziesięciu metrów.

Na tej wysokości rozpoczął się lot w kierunku poziomym z szybkością dziesięciu metrów na sekundę. Podobną szybkość rozwija na pełnem morzu wieloryb. Porównanie olbrzymiego ssaka mórz północnych z Go a head nasuwało się mimowoli na myśl jeszcze z tego względu, że balon posiadał kształt wieloryba.

Nowa porcja hurra wzbiła się aż do dzielnych aeronautów.

Następnie Go a head wykonał kilka okrążeń i ewolucyj, posłuszny wprawnej ręce sternika. Szybował to wtył to naprzód, jakby chciał okazać wszystkim przeciwnikom sterowania balonem jak bardzo błądzili.

Udanemu, jak dotąd, lotowi nie towarzyszył wiatr. A szkoda, gdyż Go a head mógłby się z nim uporać, czy to biorąc ukośny kierunek do wiatru, jak żaglowiec, czy też lecąc przeciw wiatrowi, jak parowiec.

Po pewnym czasie balon wzbił się o kilkaset metrów wgórę.

Łatwo było pojąć zamiary aeronautów. Wuj Prudent i jego współtowarzysze szukali w wyższych warstwach powietrza prądów koniecznych do uzupełnienia swej pierwszej próby.

Go a head wznosił się zatem prostopadle wgórę… Dla patrzących na niego z dołu, olbrzymi wieloryb przeistoczył się w świnkę morską, a wreszcie w zwyczajnego kiełbika.

Ponieważ przy wznoszeniu się Go a head nie napotkał żadnych przeszkód osiągnął więc wysokość czterech tysięcy metrów i na tej wysokości był zupełnie dokładnie widziany, na czystem tle nieba.

Tymczasem wciąż jeszcze znajdował się nad polaną parkową, jakby był przytwierdzony liną do ziemi. Powietrze było spokojne. Ani w dolnych ani w wyższych warstwach nie wiał najlżejszy wiaterek. Go a head pomniejszony, jakby oglądany odwróconym końcem lunety, manewrował nie napotykając najmniejszego oporu.

Nagle z tłumu wzbił się przeraźliwy krzyk. Wzrok widzów skierował się wgórę.

Na jasnym lazurze ukazał się jakiś poruszający się punkcik i z każdą chwilą zwiększał się i zbliżał. Czy był to olbrzymi ptak, szybujący przez najwyższe regjony powietrzne? Czy ognisty meteoryt, którego droga przebiega atmosferę ziemską w skośnym kierunku? W każdym razie zagadkowe zjawisko poruszało się nadzwyczaj szybko i niezadługo winno się było znaleźć nad zdumionym tłumem.

Jakieś nieokreślone podejrzenie zelektryzowało nagle umysły wszystkich obecnych.

Zdało się, jakby i Go a head spostrzegł przybysza. Możliwe nawet, że przeczuł grożące mu niebezpieczeństwo, gdyż raptownie zwiększył swą szybkość i zaczął uciekać na wschód.

Wówczas tłum zrozumiał nagle wszystko. Imię wyrwane z piersi jakiegoś członka Instytutu Weldona zostało machinalnie powtórzone przez dwieście tysięcy ust: „Albatros!”… „Albatros!”…

Był to rzeczywiście „Albatros”. Robur zjawił się ponownie, jak Napoleon powracający z Elby. Aerostatek jego rzucił się jak ptak drapieżny na Go a head. Jakże się to stało, u Boga?

Przed dziewięcioma miesiącami „Albatros” został rozsadzony na kawałki. Wiemy wprawdzie, że dzięki cudownemu opanowaniu inżyniera Robura, który w ostatniej chwili stanął u steru, aerostatek splanował i załoga uniknęła śmierci przez rozbicie o fale morskie, nie ttomaczyło to jednak, czemu się nie potopiła, czemu przypisać zmartwychwstanie „Albatrosa”?

Oto resztki pokładu, propelerów i kadłuba przemieniły go w pływającą tratwę. Ranny ptak opadł wprawdzie na fale, ale jego skrzydła wciąż jeszcze utrzymywały go na powierzchni. Przez kilka godzin Robur i jego ludzie utrzymywali się na wraku, a potem schronili się na odnalezioną łódź kauczukową.

Opatrzność, dla tych, którzy wierzą w boską interwencję w ludzkich sprawach – a przypadek, dla tych, którzy w Opatrzność nie wierzą – przybyła rozbitkom z pomocą.

W kilka godzin po wschodzie słońca zostali spostrzeżeni przez jakiś okręt, który wziął na swój pokład załogę i szczątki aerostatku. Inżynier Robur powiedział kapitanowi, że jego statek uległ katastrofie; a że dobrze zapłacił za przejazd, nikt go nie wypytywał zbytnio o szczegóły.

Okrętem, który wyświadczył Roburowi przysługę był angielski trójmasztowiec, „Two Friends” z Liverpoolu; w kilka dni po zabraniu rozbitków dotarł do Melbourne.

Załoga aerostatku była więc w Australji, ale zawsze jeszcze daleko do wyspy X, do której Robur postanowił jaknajprędzej powrócić.

Pod szczątkami tylnego pokładu aerostatku znalazł inżynier dostateczną sumę pieniędzy, która pozwoliła opędzić wszystkie wydatki załogi. Krótko po przybyciu do Melbourne, kupił mały parowiec i udał się do wyspy X.

Opanowała go całkowicie idee fixe, – postanowił zemścić się. W tym celu trzeba było wybudować drugi „Albatros”, co dla człowieka, który już zbudował jeden aerostatek, było fraszką. Do budowy użyto wszystko, co pozostało ze starego „Albatros’a” a między innemi wszystkie części maszyn łącznie z propelerami, zwiezione na pokładzie parowca. Mechanizm puszczono w ruch przy pomocy nowych bateryj i akumulatorów. Cała robota trwała niecałe osiem miesięcy i nowy „Albatros”, zupełnie podobny do dawnego zniszczonego, tak samo silny i potężny, był gotów do odlotu.

Załogę stanowili, oczywiście, ci sami ludzie, wszyscy pałali gniewem na wuja Prudent’a i Phil’a Evans’a i na cały Instytut Weldona.

W pierwszych dniach kwietnia „Albatros” opuścił wyspę X. Przez cały czas lotu nikt go nigdzie nie widział, gdyż trzymał się stale nad obłokami. Dopiero szybując nad północną Ameryką wylądował na pustkowiu Far-West. Zachowując nadal jaknaściślejsze incognito, dowiedział się tutaj inżynier Robur, ku najwyższemu swemu zadowoleniu, że Instytut Weldona postanowił 29 kwietnia uruchomić Go a head.

Cóż za wspaniała sposobność do zemsty, napełniającej serce Robura i jego wszystkich ludzi. Robur planował straszną zemstę, przed którą nie mógł umknąć Go a head. Tem straszniejszą, że publiczną mającą zarazem wykazać zupełną przewagę maszyn cięższych od powietrza nad wszelkimi aerostatkami i aparatami lżejszymi od powietrza.

Oto dlaczego dnia 29 kwietnia „Albatros”, podobny do olbrzymiego sępa, zjawił się na zawrotnej wysokości by strącić na polanę parku Fairmont balon wuja Prudenta.

Tak, był to „Albatros”, łatwy do poznania nawet przez tych, którzy go dotychczas nigdy nie widzieli.

Go a head wciąż jeszcze uciekał. Zrozumiał prawdopodobnie, że w kierunku poziomym nigdy nie zdoła ujść przed „Albatros’em”, gdyż wzbił się teraz w kierunku prostopadłym, szukając widocznie ocalenia w wyższych warstwach atmosfery. Było to bardzo śmiało, a zarazem logicznie przeprowadzone.

Lecz równocześnie z balonem wzbił się również wgórę „Albatros”. Dużo mniejszy od Go a head podobny był teraz do ryby – miecza, polującego na wieloryba i starającego się go przebić, albo do mknącej na powierzchni morskiej torpedy, która za jednym zamachem wysadza w powietrze wrogi krążownik.

Widzowie obserwowali walkę ze straszną trwogą. W kilka chwil balon osiągnął wysokość pięciu tysięcy metrów. „Albatros” podążał wytrwale za Go a head, to górując, to zataczając wokół niego coraz mniejsze kręgi. Jednem uderzeniem mógłby zniszczyć balon, przebijając jego cienką powłokę i powodując straszny upadek, w wyniku którego z wuja Prudent’a i Phil’a Evans’a zostałaby tylko miazga.

Widzowie oniemiali i jakby skamieniali ogarnięci byli tak wielkiem przerażeniem, że poprostu krępowało im ono piersi i odbierało władzę w nogach. Byli świadkami walki powietrznej, która w przeciwieństwie do bitwy morskiej nie daje najmniejszego widoku ocalenia, – pierwszej tego rodzaju, ale z pewnością nie ostatniej, gdyż wynalazczość ludzka nie zna granic.

Z gondoli Go a head zwiszała się amerykańska flaga gwiaździsta, „Albatros” rozwinął również swoją flagę: na czarnym polu złote słońce, flagę Robura Zwycięzcy.

Go a head starał się ujść przeciwnikowi, wznosząc się coraz wyżej; w tym celu wyrzucił zabrany balast. Wzniósł się jeszcze o tysiąc metrów wyżej i wyglądał jak mały punkcik zawieszony nieruchomo w powietrzu. „Albatros”, podążając za nim, był już zupełnie niewidoczny.

Nagle rozległ się okrzyk przerażenia.

Go a head zaczął przybierać na wielkości; opadający za nim „Albatros” stał się znów widoczny. Teraz nastąpiła katastrofa. Zbyt silnie rozprężony w zawrotnej wysokości gaz rozsadził powłokę balonu; Go a head, napół wzdęty, opadał gwałtownie na dół.

rob_45.jpg (153166 bytes)

Albatros” zmniejszywszy szybkość opuścił się wślad za nim. Na wysokości dwuch tysięcy metrów zbliżył się do balonu pokład do pokładu.

Czyżby Robur chciał zadać ostatni cios?

Straszne to przypuszczenie było, na szczęście, płonne.

Korsarz powietrzny manewrował tak zdumiewająco zgrabnie że po chwili lotnik i obaj pasażerowie balonu byli już na pokładzie „Albatrosa”.

Czy wuj Prudent i Phil Evans odrzucili pomoc Robura, czy wzdragali się przed ofiarowanym ratunkiem? Chcieli to zapewne uczynić, lecz w tym momencie ludzie inżyniera Robura wdarli się już do gondoli i siłą przeciągnęli obu przyjaciół z Go a head’u na pokład „Albatrosa.”

Z tą chwilą aerostatek odsunąwszy się od balonu pozostał w miejscu, a balon zupełnie już teraz pozbawiony gazu, spadł na drzewa polanki parku, aż wreszcie zawisł na nich, jak łachman.

Wdole zalegała grobowa cisza; zdawało się, że z serc tego zbitego w gromadę tłumu uleciało życie. Wielu zamknęło nawet oczy, by nie patrzeć na koniec tej potwornej katastrofy.

Wuj Prudent i Phil Evans zostali więc powtórnie więźniami inżyniera Robura. Czyżby mając ich znowu w swej mocy, chciał im zaproponować nową wycieczkę powietrzną?

Wszystkiego można się było spodziewać.

Tymczasem „Albatros” zamiast wzbić się jeszcze wyżej, opadał wolno na ziemię. Widzowie, sądząc że chce lądować, tłoczyli się, robiąc jaknajwięcej wolnego miejsca.

Niepokój i zdenerwowanie osiągnęły najwyższy szczyt.

Albatros” zatrzymał się wreszcie o dwa metry nad ziemią. Pośród ogólnego milczenia rozległ się z pokładu aerostatku głos inżyniera Robura:

– Obywatele Stanów Zjednoczonych – rzekł – prezydent i sekretarz Instytutu Weldona, znajdują się zpowrotem w mojej mocy. Gdybym ich uwięził, skorzystałbym tylko z przysługującego mi prawa odwetu. Lecz widząc, jak dążenia ich rozpadają się w gruzy wobec sukcesu „Albatrosa”, rozumiem że stan duchowy tych panów nie jest już tego rodzaju, by nie mogli pojąć wymogów koniecznych do opanowania powietrza. Wuju Prudent’ie i Philu Evans’ie jesteście wolni.

Prezydent, sekretarz Instytutu Weldona, lotnik i jego pomocnik potrzebowali zrobić tylko jeden krok, by znaleźć się na ziemi.

Następnie, „Albatros” wzniósł się o dziesięć metrów nad zbity i osłupiały tłum, poczem Robur rzekł dalej:

– Obywatele Stanów Zjednoczonych, przeprowadziłem doświadczenie z pomyślnym skutkiem, ale zamiary moje nie idą w tym kierunku, aby prześcignąć wszystko, a nawet postęp. Wiedza nie powinna nigdy wyprzedzać zwyczajów i obyczajów danego kraju. Ludzkość musi iść naprzód krokami, a nigdy nagłemi skokami. Zawcześnie zjawiłem się na świecie, by pogodzić ze sobą wszystkie sprzeczne i rozbieżne zdania; narody nie dojrzały jeszcze do prawdziwego braterstwa.

– Ruszam więc swoją drogą i tajemnicę wynalazku zabieram ze sobą. Dla ludzkości nie zginie ona; będzie do niej należała, gdy ludzkość zrozumie jakie z niej należy wyciągnąć korzyści i będzie dość mądra, by jej nie nadużywać. Bądźcie zatem zdrowi, obywatele Stanów Zjednoczonych, teraz i na zawsze.

Po tych słowach „Albatros”, chłoszcząc powietrze swemi potężnemi propelerami, zniknął na wschodzie wśród gromkich okrzyków „hurra”, które goniły za nim jako oznaka powszechnego podziwu i entuzjazmu.

Obaj koledzy, jak zresztą cały Instytut Weldona, głęboko zasmuceni, uczynili jedno, co mogli w danej chwili uczynić – prześlizgnęli się cichutko do swoich domów, podczas gdy tłum pod wpływem nagłej zmiany zapatrywania i uczuć, okazywał nieposkromioną ochotę obrzucenia ich stekiem dotkliwych drwin i docinków.

A teraz pozostało tylko jedno jeszcze pytanie: Kim był Robur? Czy dowiemy się o tem kiedy? Spróbujmy odgadnąć. Robur jest to wiedza i wiara przyszłości, – kto wie czy nie najbliższej – to skarb, ukryty w łonie nadchodzących czasów.

Albatros” wciąż jeszcze szybuje w powietrzu w królestwie, którego nikt mu nie może zaprzeczyć; nie należy wątpić, że stosownie do danego przyrzeczenia powróci pewnego dnia Robur Zwycięsca, by objawić tajemnicę swojego wynalazku, który powinien przekształcić cały ekonomiczny i polityczny ustrój świata.

Przyszłość awjacji należy bezprzecznie do aparatów cięższych od powietrza, nie do balonów.

Zdobycie królestwa powietrznego stanie się udziałem aerostatków, podobnych do „Albatrosa.”

KONIEC

Poprzednia część