Poprzednia część

 

 

Jules Verne

 

Bez przewrotu

(Rozdział XVII-XXI)

 

Tłumaczyła Julia Zaleska

56 ilustracji George'a Rouxa

Nakładem Księgarni Teodora Paprockiego i Spółki

1892

dgn02.jpg (39125 bytes)

 

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział XVII

Co się działo w Kilimandżoro w ciągu ośmiu miesięcy tego pamiętnego roku.

 

raj Wamasai leży w części wschodniej Afryki środkowej, pomiędzy wybrzeżem Zangwebaru i okolicami wielkich jezior, między któremi Viktorya-Nyanza i Tanganyjka tworzą tyleż mórz wewnętrznych. Jeśli kraj ten jest w części znany, to z tego powodu, że był zwiedzany przez anglika Johnstona i niemca doktora Mayera. Ta kraina górzysta znajduje się pod władzą sułtana Bali-Bali, którego poddani są w liczbie od trzydziestu do czterdziestu tysięcy murzynów.

O trzy stopnie poniżej równika rozciąga się łańcuch gór Kilimandżoro, którego najwyższe wierzchołki, między innemi szczyt Kibo, wznoszą się do wysokości 5,704 metrów. Ten imponujący kolos króluje na południu północy i wschodzie nad obszernemi i żyznemi dolinami Wamasai, kierując się w stronę Wiktorya-Nyanza nawskróś krajów Mazambiku.

O kilka mil poniżej pierwszych szczytów Kilimandżoro wznosi się miasteczko Kisongo, zwyczajna rezydencya sułtana. Ta stolica, powiedziawszy prawdę, jest tylko dużą wsią. Zamieszkana jest przez ludność bardzo inteligentną, rozwiniętą, która umie pracować na równi z niewolnikami, ujęta w żelazne karby despotycznej władzy sułtana Bali-Bali.

Sułtan ten uchodzi z wszelką słusznością za jednego ze znakomitszych władców tych ludów środkowej Afryki, które usiłują wydostać się z pod wpływu, a raczej z pod panowania Anglii.

Do Kisongo zatem prezes Barbicane i kapitan Nicholl, w towarzystwie dziesięciu pomocników oddanych im całkowicie, przybyli w pierwszych dniach miesiąca stycznia bieżącego roku.

Opuszczając Stany Zjednoczone, o czem wiedzieli tylko mistres Evangelina Scorbitt i J. T. Maston odpłynęli z Nowego-Yorku ku przylądkowi Dobrej-Nadziei, zkąd znowu statek przeniósł ich do Zanzibaru, na wyspę tegoż nazwiska. Ztamtąd czółno, wynajęte w tajemnicy, zawiozło ich do portu Mombas na wybrzeżu afrykańskiem, po drugiej stronie kanału. Eskorta, wysłana przez sułtana, czekała na nich w porcie i po uciążliwej podróży stumilowej, odbytej przez tę okropną okolicę, zarośniętą lasami, poprzecinaną strumieniami, zdradzieckiemi trzęsawiskami, dostali się nareszcie do rezydencyi królewskiej.

Oznajomiwszy się z rezultatem obliczeń Mastona, prezes Barbicane wszedł w stosunki z sułtanem Bali-Bali za pośrednictwem pewnego podróżnika szwedzkiego, który spędził lat kilka w tej części Afryki. Zagorzały zwolennik prezesa Barbicane od czasu jego pamiętnej na księżyc wyprawy, której rozgłos doszedł nawet do tych oddalonych krain, sułtan powziął gorącą sympatyę do śmiałego Yankesa. – Nie mówiąc, w jakim to czyni celu, Impey Barbicane otrzymał z łatwością od władcy Wamasai upoważnienie do prowadzenia bardzo ważnych robót u południowego podnóża gór Kilimandżoro. Za dość znaczną sumę, wynoszącą trzykroć sto tysięcy dolarów, Bali-Bali podjął się dostarczyć rąk do pracy, ile ich tylko będzie potrzeba. Prócz tego upoważniał go do rozporządzenia, jak mu się będzie podobało, łańcuchem Kilimandżoro. Mógł tedy Barbicane robić, co mu kaprys doradzi z Kilimandżoro, ogolić go jeśli będzie miał chęć potemu, zabrać z sobą, jeśli możność pozwoli. Skutkiem zobowiązań bardzo poważnych, w których sułtan miał także swoje wyrachowanie, North Polar Practical Association stawało się właścicielem tej afrykańskiej góry tak, jak niedawno zostało posiadaczem ziem podbiegunowych.

Przyjęcie, jakiego doznali prezes Barbicane i jego towarzysz w Kisongo, było nader przyjazne. Bali-Bali uczuwał podziw graniczący z uwielbieniem dla tych dwóch znamienitych podróżników, którzy się puścili w przestrzeń, by dosięgnąć stref podksiężycowych.

Prócz tego doznawał nadzwyczajnej sympatyi dla twórców tajemniczych prac, które wykonywały się w jego państwie. To też zapewnił amerykanom najściślejszą tajemnicę – tak ze swej, jak ze strony swych poddanych, których współdział i pomoc wszelaka została im zapewniona. Ani jeden z murzynów, pracujących przy warsztatach, nie miał prawa ani na jeden dzień oddalić się od nich pod karą najwyrafinowańszych męczarni.

Oto jakim sposobem operacya została otoczona tajemnicą, której najdowcipniejsi agenci Ameryki i Europy nie mogli przeniknąć. Że zaś sekret ten został pod koniec odkryty, stało się to skutkiem tego, że sułtan osłabł cokolwiek w swej surowości, a przytem gaduły i zdrajcy znajdą się wszędzie, nawet wśród murzynów. Tym to sposobem Ryszard W. Trust, konsul Zanzibaru, zwietrzył, co się działo pod Kilimandżoro. Ale ponieważ to już był 13 Września, niepodobnem było, z powodu braku czasu, zatrzymać Barbicane’a w spełnieniu jego złowrogich zamiarów.

A teraz stawmy sobie pytanie, dlaczego to Wamasai zostało obrane przez Barbicane and Co za widownię jego operacyi? Naprzód dlatego, że dogadzało mu samo położenie kraju, leżącego w tej części mało znanej Afryki i w oddaleniu od okolic zazwyczaj zwiedzanych przez podróżników. Potem sam kolos Kilimandżoro przedstawił mu rękojmię trwałości i łatwości oryentowania się przy wykonaniu dzieła. Zresztą na powierzchni gruntu znajdowały się materyały pierwotne, których właśnie Barbicane potrzebował, a znajdowały się one w warunkach uprzystępniających ich eksploatowanie.

Właśnie na kilka miesięcy przed opuszczeniem Stanów Zjednoczonych, prezes Barbicane dowiedział się od owego podróżnika szwedzkiego, że u stóp łańcucha Kilimandżoro żelazo i siarka znajdowały się w obfitości i to pod sama powierzchnią gruntu. Nie trzeba było zakładać kopalni, ani szukać pokładów o kilka tysięcy stóp pod skorupą ziemną. Schylić się tylko trzeba było, by zbierać żelazo i węgiel, i to w ilościach znacznych, przewyższających wydatki przewidziane w kosztorysie. Prócz tego znajdowały się nieopodal góry ogromne pokłady saletrzanu sody i pirytu żelaza, potrzebne do fabrykowania meli-melonitu.

Tak więc prezes Barbicane i kapitan Nicholl nie przywieźli z sobą żadnego personelu, prócz dziesięciu pomocników, których byli najzupełniej pewni. Ci mieli kierować robotami dziesięciu tysięcy murzynów, oddanych im do rozporządzenia przez Bali-Bali, i na nich to przypadało zadanie sfabrykowania potwornego działa i niemniej potwornego pocisku.

dgn32.jpg (190759 bytes)

W dwa tygodnie po przybyciu prezesa Barbicane i jego towarzysza do Wamasai, trzy wielkie warsztaty były ustawione u południowego podnóża Kilimandżoro, jeden do odlewu armaty, drugi do odlewu pocisku, trzeci do wyrobienia meli-melonitu.

Ale jakim sposobem prezes Barbicane rozwiązał problemat odlania działa tak kolosalnych rozmiarów? Zobaczycie to i zrozumiecie zarazem, że ostatnia deska ratunku, istniejąca w trudności stworzenia podobnej machiny, wymykała się z rąk nieszczęśliwych mieszkańców obu półkul.

Bo też wistocie odlać armatę, równającą się objętością milion razy powiększonej armaty dwudziestosiedmio kilometrowej, byłoby pracą nad siły człowieka. I tak już trudno bardzo robić działo o czterdziestu dwóch centymetrach, które rzuca pociski o siedmiuset ośmdziesięciu kilos z siłą dwustu siedmdziesięciu czterech kilogramów prochu.

To też Barbicane i Nicholl nie myśleli o odlaniu podobnej armaty. To, co zrobic chcieli, nie było żadnem działem, ani nawet moździerzem, lecz poprostu galeryą wydrążoną w twardym kolosie Kilimandżoro, lub prędzej jeszcze otworem kopalni.

Oczywiście ten otwór kopalni, ten jak gdyby podkop, mógł śmiało zastąpić działo odlane z kruszcu, ową Kolumbiadę olbrzymią, której odtworzenie byłoby równie kosztownem jak trudnem, i której trzebaby nadać grubość nieprawdopodobną, chcąc zabezpieczyć od pęknięcia. Barbicane and Co nie marzyli nawet nigdy o innem dziale, a jeśli zeszyt J. T. Mastona mówił o armacie, to dlatego, że armata dwudziestosiedmio kil. wzięta była za podstawę jego obliczeń.

dgn31.jpg (205750 bytes)

Skutkiem tego miejsce zostało naprzód obrane na wysokości stu stóp na odwrotnej południowej stronie łańcucha, u stóp którego roztaczają się płaszczyzny w dal niezmierzoną. Nic tu nie mogło stanąć na przeszkodzie pociskowi, gdy się wzniesie w krainy nadpowietrzne z armatniego kanału, prześwidrowanego we wnętrzu Kilimandżoro.

Z największą dokładnością i ciężkim mozołem wydrążono ową galeryę. Ale urządzenie świdrów łatwo przyszło prezesowi Barbicane, gdyż są to względnie machiny proste i nie trudno było wprowadzić je w ruch zapomocą powietrza ścieśnionego gwałtownym spadkiem wód w górach. Następnie dziury, wywiercone temi narzędziami, zostały napakowane meli-melonitem. Ten potężny materyał wybuchowy mógł z łatwością rozsadzić skałę, która nadto musiała wytrzymać straszliwe ciśnienie gazu. Lecz wielkość i grubość góry Kilimandżoro zabezpieczały od wszelkiego uszkodzenia i pęknięcia wewnętrznego.

Otóż tedy tysiące robotników, dozorowanych przez owych dziesięciu majstrów, którzy ze swej strony znajdowali się pod gienialnem kierownictwem prezesa Barbicane, zabrało się z taką gorliwością i zrozumieniem do rzeczy, że dzieło zostało pomyślnie w niespełna sześć miesięcy ukończone.

Galerya liczyła dwadzieścia siedm metrów średnicy, na sześćset metrów głębokości. Ponieważ wiele na tem zależało, by pocisk mógł się prześlizgnąć po ścianie zupełnie gładkiej, nie tracąc ani odrobiny gazu wytworzonego, zatem wnętrze galeryi zostało osłonione rodzajem futerału, odlanego z metalu doskonale ogładzonego.

Jest to świętą prawdą, że praca ta miała bez porównania większe znaczenie, jak odtworzenie sławnej Kolumbiady z Moon-City, która wysłała swój pocisk z ałuminium w podróż naokoło księżyca. Ale czy jest co niemożliwego dla inżynierów dziewiętnastego stulecia?

Podczas gdy owo świdrowanie dokonywało się we wnętrzu Kilimandżoro, robotnicy nie próżnowali przy drugim warsztacie. Jednocześnie z budowaniem metalowej skorupy zajmowano się przyrządzaniem ogromnego pocisku. Robota polegała tu na wyrobieniu z odlewu masy walcowato-stożkowej, ważącej sto ośmdziesiąt milionów kilogramów, czyli sto ośmdziesiąt tysięcy tonn.

Łatwo pojąć, że nikt nie marzył o odlaniu tego pocisku z jednej bryły. Miano go wyrabiać masami po tysiąc tonn każda, potem układać je jedną po drugiej u otworu galeryi obok miejsca. gdzie przedtem złożony został meli-melonit. Spojone szczelnie jedne z drugiemi, odłamy te utworzyłyby ścisłą masę, która w danej chwili miała się prześlizgnąć po wewnętrznych ściankach rury.

Koniecznością zatem okazało się przynieść do drugiego warsztatu około czterystu tysięcy tonn rudy, siedmdziesiąt tysięcy tonn wapiennego kamienia i czterysta tysięcy tonn siarki tłustej, którą przedtem przekształcono na ogniu w dwieście ośmdziesiąt tysięcy tonn węgla ziemnego, oczyszczonego z cząstek gazowych. Ponieważ pokłady znajdowały się w pobliżu łańcucha Kilimandżoro, należało tylko zwozić je.

Co zaś do budowy wielkich pieców do topienia rudy, tu zachodziła może największa trudność. Wszelako w przeciągu miesiąca dziesięć wielkich pieców wysokości trzydziestu metrów mogło funkcyonować i wyprodukować każdy z osobna po sto ośmdziesiąt tonn dziennie. Stanowiło to tysiąc ośmset tonn na dobę, sto ośmdziesiąt tysięcy po stu dniach pracy.

W trzecim warsztacie, urządzonym do wyrabiania meli-melonitu, robota szła łatwo i prędko i w takiej tajemnicy, że dotąd skład tej rozsadzającej materyi nie został stanowczo określony.

Wszystko szło podług życzenia. Nie prowadzonoby robót z większem powodzeniem w hutach Creusot, Cail, Indret, Seyne, Birkenhead, Woolwich lub Cockerill.

dgn33.jpg (189039 bytes)

Można wyobrazić sobie, jak sułtan tem wszystkiem był zachwycony. Śledził prowadzone roboty z niezmordowaną gorliwością. Łatwo pojąć, że obecność jego groźnego majestatu była potężnym bodźcem dla pracowitości i wytrwałości wiernych poddanych.

Niekiedy, gdy Boli-Boli spytał, w jakim celu robiło się to wszystko:

– Idzie tu o działo, które ma zmienić postać świata – odpowiadał Barbicane.

– Działo, które unieśmiertelni imię sułtana Boli-Boli pomiędzy wszystkimi królami Afryki wschodniej – dodawał kapitan Nicholl.

Władcę Wamasai dreszcz dumy opanowywał na te słowa.

W dniu 29 sierpnia prace zupełnie ukończono. Galerya, przewiercona podług przepisanej wielkości i wygładzona starannie wewnątrz, miała sześćset metrów długości. W głębi nagromadzone były dwa tysiące tonn meli-melonitu w pobliżu pudła z innym materyałem palnym. Następnie osadzony był pocisk długości pięćuset metrów. Odtrąciwszy miejsce zajmowane przez proch i pocisk, pozostawało mu jeszcze czterysta dziewięćdziesiąt dwa metry do przebiegnięcia aż do otworu, co mu zapewniało pożądany skutek pchnięcia wytworzonego rozlaniem się gazu.

Teraz nastręczało się jedno pytanie, tyczące się tylko balistyki: czy pocisk nie zboczy z drogi sobie nakreślonej obliczeniami J. T. Mastona? Bynajmniej. Obliczenia były nieomylne. Wskazywały one, w jakiej mierze pocisk miał zboczyć w stronę wschodnią od południka Kilimandżoro, na zasadzie obrotu ziemi na jej osi, i jaki będzie kształt linii krzywej, którą pocisk zakreśli na zasadzie swego pędu niesłychanie szybkiego?

Drugie pytanie: Czy pocisk będzie widzialny w czasie swego przebiegu? Nie, gdyż przy wyjściu z galeryi, pogrążonego w cieniu ziemi, nie będzie można dostrzedz. Skoro wejdzie w strefy świata małością swej objętości ujdzie najsilniejszemu wzrokowi, najmocniejszym szkłom, a skoro się wydobędzie z więzów przyciągania ziemi, zacznie stale wirować około słońca.

Zaiste, prezes Barbicane i kapitan Nicholl mogli być dumni z doprowadzonego do końca wspaniałego dzieła!

I dlaczegóż J. T. Maston nie był tam, by podziwiać doskonałe wykonanie prac, tak godnie odpowiadające ścisłości obliczeń, które je natchnęły?… A nadewszystko dlaczego będzie on tak daleko w chwili, gdy ten wystrzał przerażający rozlegnie się aż w najdalszych kresach Afryki?

Wspominając go, dwaj koledzy Mastona ani domyślali się, że sekretarz Klubu strzeleckiego, porwany ręką przemocy z Balistic-Cottage, musiał uchodzić z więzienia w Baltimore, kryć się jak zbrodniarz, by ocalić swe drogocenne istnienie. Nie wiedzieli, do jakiego stopnia opinia publiczna była podniecona przeciw inżynierom North Polar Practical Association. Nie wiedzieli, że zostaliby pomordowani, rozszarpani, upieczeni na wolnym ogniu, gdyby zdołano ich uchwycić. To szczęściem dla nich wielkiem było, że w chwili dania wystrzału mieli nadzieję usłyszeć tylko krzyki zapału ludu Afryki wschodniej!

– Nakoniec! – wyrzekł kapitan Nicholl do prezesa Barbicane, gdy wieczorem w dniu 22 Września obaj nadęci straszną dumą oglądali ukończone dzieło.

– Tak!… nakoniec!… uf! – wyrzekł Impey Barbicane, wydając westchnienie ulgi.

– A gdyby trzeba było rozpocząć to wszystko nanowo?

– Więc cóż?… Rozpoczęlibyśmy!

– Co za szczęście – mówił kapitan Nicholl, – że mieliśmy do rozporządzenia ten przedziwny meli-melonit!…

– Który już sam przez się może ci zapewnić nieśmiertelność, kapitanie!

– Bez wątpienia, prezesie Barbicane – odrzekł, opuszczając skromnie oczy, kapitan Nicholl. – Ale czy wiesz, ile galeryi trzebaby było wydrążyć we wnętrznościach Kilimandżoro, by otrzymać ten sam rezultat, gdybyśmy mieli w posiadaniu tylko strzelniczą bawełnę, podobną do tej, zapomocą której posłaliśmy pocisk na księżyc?

– Ileż więc?

– Sto ośmdziesiąt.

– Więc cóż! wykopalibyśmy je, kapitanie!

– I sto ośmdziesiąt pocisków o stu ośmdziesięciu tysiącach tonn każdy!

– Wytopilibyśmy je, Nichollu!

I powiedzcie, czy podobna trafić do rozumu ludzi podobnego kalibru? Ale czy jest rzecz, do której byliby niezdolni ludzie, którzy odbyli podróż naokoło księżyca?

.. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tego samego wieczora, na kilka godzin zaledwie przed chwilą przeznaczoną na danie strzału, podczas gdy prezes Barbicane i kapitan Nicholl składali sobie nawzajem życzenia, Alcyd Pierdeux, zamknięty w swej pracowni w Baltimore, wydał okrzyk czerwonoskórego w napadzie szału. Potem zerwał się raptownie od stołu, pokrytego arkuszami papieru zamazanego formułami algebraicznemi i zawołał:

– Ten łotr Maston!… To mi dopiero bydlę!… Omało mi mózg nie usechł ze ślęczenia nad tym jego problematem!… I jak ja tego wpierw nie odkryłem… Do miliona kroćset dyabłów… Gdybym wiedział, gdzie się on obecnie znajduje, zaprosiłbym go na kolacyjkę i wypilibyśmy kieliszek szampana w chwili, w której zagrzmi jego dyabelska machina!”

„Stary dyabeł!… Musiał byc pod kieliszkiem w chwili, gdy robił swe obliczenia!… A jednak to był warunek sine qua non – lub sine conon (armata), jakby u nas w Szkole powiedziano!”

 

Rozdział XVIII

W którym ludy Wamasai oczekują sygnału, jaki prezes Barbicane ma dać kapitanowi Nicholl.

 

ziało się to w wieczór dnia 22 Września, – w dniu pamiętnym, któremu opinia ogółu przypisywała wpływ feralny, tak jak 1 Stycznia 1000 r.

W dwanaście godzin po przejściu słońca przez południk Kilimandżaro, a zatem o północy, kapitan Nicholl miał podłożyć ogień pod straszną armatę.

Należy tu wspomnieć, że Kilimandżaro znajduje się o trzydzieści pięć stopni na wschód południka Paryża, zaś Baltimore o siedmdziesiąt dziewięć stopni na zachód od tegoż południka, stanowi to różnicę stu czternastu stopni, to jest czterystu pięćdziesięciu sześciu minut czasu, czyli godzin siedmiu i dwudziestu sześciu minut. Z tego więc wypada, że w chwili dania strzału będzie minut dwdzieścia cztery po piątej z południa w wielkiej stolicy Marylandu.

Czas był przepyszny. Słońce zachodziło po nad płaszczyznami Wamasai, niknąc poza widnokręgiem pogodnym i czystym. Nie można było marzyć o nocy piękniejszej, ani o cichszej i bardziej gwiaździstej. Nie można było żądać przyjaźniejszego otoczenia dla mającego ulecieć w przestrzenie pocisku. Ani jedna chmurka nie zmiesza się ze sztucznemi wyziewami, mającemi się wytworzyć przy spaleniu meli-melonitu.

I któż może wiedzieć? Może prezes Barbicane i kapitan Nicholl żałowali w tej chwili, że nie mogą usadowić się w pocisku. W pierwszej sekundzie przelecieliby dwa tysiące ośmset kilometrów. Zbadawszy tajemnice świata selenitów, przeniknęliby tajemnice świata słonecznego, i to w warunkach bez porównania więcej zajmujących niż te, w jakich się znajdował francuz Hektor Servadac, uniesiony na powierzchni komety Gallia!

Sułtan Bali-Bali, najwięksi dygnitarze dworu, to jest minister finansów i wykonawca sprawiedliwości, następnie czarny personel, którego ręce to arcydzieło wykonały, zgromadzeni byli, by śledzić wszelkie a zajmujące fazy wystrzału. Wszelako wiedziony ostrożnością, cały ten tłum obrał stanowisko o trzy kilometry od przewierconej galeryi Kilimandżaro, tak, żeby się nie potrzebować obawiać straszliwego parcia warstw powietrza.

Wokoło kilka tysięcy krajowców, przybyłych z Kisongo i miasteczek rozsypanych w stronie południowej prowincyi, pośpieszyło na rozkaz sułtana Bali-Bali, by być obecnymi temu wzniosłemu widokowi.

Nić, przeciągnięta pomiędzy bateryą elektryczną i zbiornikiem substancyi chemicznych, umieszczonym w głębi galeryi, gotowa była cisnąć prąd, który miał roztrzaskać lont i wywołać zapalenie się meli-melonitu.

Jako wstęp, wspaniała uczta zgromadziła u jednego stołu sułtana, jego gości amerykańskich i znakomitości stolicy – wszystko to na koszt Bali-Bali, który wysadził się jak mógł, wiedząc, że koszta będą mu powrócone z kasy Stowarzyszenia Barbicane and Co.

Było już około jedenastej godziny, gdy uczta, zaczęta o wpół do ósmej, zakończyła się toastem wzniesionym przez sułtana na cześć inżynierów North Polar Practical Association i za powodzenie ich przedsięwzięcia.

Jeszcze godzina, a zmiana warunków geograficznych i klimatologicznych Ziemi stanie się faktem spełnionym.

Prezes Barbicane, jego kolega i dziesięcu pomocników zbliżyło się do szopy, we wnętrzu, której była ustawiona baterya elektryczna.

Barbicane, trzymając w ręku swój chronometr, liczył minuty – które nigdy mu się dłuższemi nie wydały, minuty, które, zdawało się, trwają nie już lata, ale wieki.

Gdy już tylko dziesięć minut brakło do północy, Barbicane i Nicholl zbliżyli się do aparatu połączonego nicią z galeryą Kilimandżaro.

Sułtan, jego dwór, tłum krajowców otaczali ich ogromnem kołem.

Zależało wiele na tem, by strzał padł w chwili ściśle oznaczonej przez obliczenia J. T. Mastona, to jest w chwili, gdy słońce przetnie tę linię porównania dnia z nocą, z której więcej nie zejdzie w swym pozornym obrocie naokoło ziemskiej sferoidy.

– Północ bez pięciu! – Bez czterech! – Bez trzech! – Bez dwóch! – Bez jednej!…

Prezes Barbicane patrzył na wskazówkę swego zegarka, na którą padało światło latarni, trzymanej przez jednego z pomocników, podczas gdy kapitan Nicholl, z palcem wzniesionym nad guzik aparatu, stał w pogotowiu, aby w oznaczonej chwili puścić prąd elektryczny.

– Już tylko dwadzieścia sekund! – Tylko dziesięć! – Tylko pięć! – Tylko jedna!…

Nikt nie zdołałby dostrzedz najlżejszego drgnięcia ręki u tego niewzruszonego Nicholla. On i jego towarzysz nie byli ani odrobiny bardziej wzruszeni jak wtedy, gdy zamknięci w pocisku oczekiwali, by ich Kolumbjada wysłała w strefy księżycowe!

dgn34.jpg (154357 bytes)

– Ognia!… – krzyknął prezes.

I wskazujący palec kapitana nacisnął guzik.

Nastąpił straszliwy huk, którego echa powtórzyły się w najoddaleńszych widnokręgach Wamasai. Świst przeraźliwy masy, która przecięła warstwę powietrza pod pchnięciem milionów miljardów litrów gazu, powstałych ze spłonięcia w jednej sekundzie dwóch tysięcy tonn meli-melonitu. Można było sądzić, że po powierzchni ziemi przeleciał jeden z tych meteorów, co to gromadzą w sobie wszystkie brutalne siły przyrody. Zaiste, wrażenie nie byłoby straszniejszem nawet, gdyby wszystkie armaty wszystkich na kuli ziemskiej istniejących artyleryj połączyły się ze wszystkiemi piorunami nieba, by zagrzmieć razem!

 

Rozdział XIX

W którym J. T. Maston żałuje gorzko chwil, gdy tłum chciał go zamordować.

 

szystkie stolice obu półkul, wszystkie większe miasta, jak również małe mieściny, wyczekiwały katastrofy w najokropniejszem przerażeniu. Dzięki gazetom, rozpowszechnionym do zbytku na powierzchni kuli ziemskiej, każdy śmiertelnik znał dokładnie godzinę, odpowiadającą północy w Kilimandżaro, położonemu o trzydzieści pięć stopni na wschód podług różnicy długości.

Ponieważ słońce przebiega w cztery minuty jeden stopień, zatem w chwili strzału była:

w Paryżu                    godzina              9 minut 40 wieczorem,

w Petersburgu            godzina            11 minut 31 wieczorem,

w Londynie                godzina              9 minut 30 wieczorem,

w Rzymie                   godzina            10 minut 20 wieczorem,

w Madrycie                godzina              9 minut 15 wieczorem,

w Berlinie                   godzina            11 minut 20 wieczorem,

w Konstantynopolu    godzina            11 minut 26 wieczorem,

w Kalkucie                godzina              3 minut 04 rano,

w Nankinie                godzina              5 minut 05 rano.

W Baltimore, jak już powiedzieliśmy wyżej, we dwanaście godzin po przejściu słońca przez południk Kilimandżaro była godzina 5 minuta 24 po południu.

Nie mamy już co i mówić o szalonej trwodze, która się uwydatniła w danej chwili. Najbardziej wymowne z tegoczesnych piór nie zdoła opisać czegoś podobnego, żaden styl żadnej szkoły nie potrafiłby choć słabego dać o tem wyobrażenia.

Że mieszkańcy miasta Baltimore nie byli narażeni na niebezpieczeństwo zatopienia wskutek wystąpienia mórz z ich łożysk, wiemy to aż nadto dobrze! Że czekało ich tylko opróżnienie zatoki Cheasapeake i zamienienie kończącego zatokę przylądka Hatteras na szczyt góry, wznoszący się ponad wysuszonym Atlantykiem, zgadzamy się i na to! Ale miasto, tak jak wiele innych nie zagrożone zalewem lub utratą wód, czy nie będzie wywrócone wstrząśnieniem, a w takim razie wszak gmachy pogruchoczą się, dzielnice zostaną pochłonięte w głębi przepaści, które się pootwierają na powierzchni ziemi. Ach, obawy te były aż nadto usprawiedliwione co do tych części kuli ziemskiej, których nie miały zalać wody z łożysk wyprowadzone.

Tak, bezwątpienia.

To też każda żyjąca istota uczuła dreszcz trwogi, przenikający ją aż do szpiku kości podczas tej fatalnej minuty. Tak jest! wszyscy drżeli – z wyjątkiem jednego inżyniera Pierdeux. Brakło mu już czasu, by podać do wiadomości to, co mu jego ostatnia praca wyjawiła, siedział więc sobie w najlepsze w jednej z bardziej uczęszczanych knajp miasta i zapijał szampańskie za zdrowie starego świata.

Dwudziesta czwarta minuta po godzinie piątej, odpowiadająca północy w Kilimandżaro, upłynęła…

W Baltimore… nic a nic!…

Nic w Londynie, nic w Paryżu, nic w Rzymie, nic w Konstantynopolu, nic w Berlinie!… Ani najlżejszego wstrząśnienia!

Pan John Milne, robiąc spostrzeżenia w kopalniach siarki Takoshima w Japonii na ustawionym tamże tromometrze [1], nie zauważył najmniejszego anormalnego ruchu w powłoce ziemi tej części świata.

Tak więc w Baltimore ani drgnienia. Zresztą, ponieważ niebo było zachmurzone i noc nadeszła, niemożliwem było rozpoznać, czy pozorny ruch gwiazd zmienił się, coby dowodziło zmiany osi.

Jaką noc spędził J. T. Maston w swej kryjówce, nieznanej nikomu, z wyjątkiem mrs. Evangeliny Scorbitt! Szalał wrzący artylerzysta! Nie mógł na miejscu usiedzieć! Jakże pragnął gorąco, by choć kilka dni upłynęło, by ujrzeć zmodyfikowanie linii krzywej słońca – a więc niezbity dowód udania się operacyi! Zmiana ta, co prawda, mogła być stwierdzona nie prędzej aż w dniu 23 Września, gdyż w nim gwiazda dzienna dla wszystkich części kuli ziemskiej ukazuje się na wschodzie.

Nazajutrz słońce ukazało się na widnokręgu tak, jak miało zwyczaj to co dnia robić.

Delegaci europejscy byli wszyscy zgromadzeni na tarasie hotelu, który zamieszkiwali. Mieli przy sobie najdoskonalsze narzędzia, dozwalające obserwować z największą ścisłością, czy słońce zakreśli zwykłą krzywą linią po nad planem równika.

Otóż w kilka minut po wschodzie, świetlana tarcza schylała się ku półkuli południowej.

Więc się nic nie zmieniło w jej biegu.

Major Donellan i koledzy jego powitali pochodnię niebios okrzykami zapału.

Niebo było wspaniałe, widnokrąg oswobodzony z wyziewów nocy i nigdy wielki aktor nie ukazał się na piękniejszej scenie w takim przepychu świetności i w obec tak oczarowanej publiczności!

– I to w miejscu oznaczonem prawami astronomii – zawołał Eryk Baldenak.

– Naszej starej astronomii, którą ci szaleńcy ważyli się zniweczyć – zauważył Borys Karkow.

– Wstyd, który na siebie ściągnęli, na zawsze przy nich zostanie! – dodał Jakób Jansen, przez usta którego Holandya zdała się przemawiać.

– Okolice północy pozostaną jak dotąd przykryte lodami – zauważył Jan Harald.

– Niech żyje słońce! – zauważył major Donellan. – Takie jakiem jest, wystarcza na potrzeby świata!

– Hurra!… Hurra!… – powtórzyli jednogłośnie reprezentanci starej Europy.

Dean Toodrink, który do tej chwili nie przemówił ani słowa, wygłosił naraz tę trafną uwagę:

– Ale być może, że oni jeszcze nie strzelali?…

– Nie strzelali?… – wykrzyknął major. – Niech Bóg uchowa, lepiej, żeby strzelili i to nie raz, ale dwa razy!

To samo powtarzali za nim J. T. Maston i mrs. Evangelina Scorbitt. To samo mówili uczeni i nieucy, zjednoczeni tym razem logiką położenia.

To samo powtarzał sobie Alcyd Pierdeux, dodając:

– Czy strzelali, czy nie, bagatela!… Ziemia kręci się jak zwykle na swej osi!

Nikt nie wiedział, co zaszło w Kilimandżaro. Ale, zanim dzień upłynął, nadeszła odpowiedź na pytanie, które sobie ludzkość zadawała.

Depesza przybyła do Stanów Zjednoczonych, przysłana przez Ryszarda W. Trust, konsula w Zanzibarze, zawierała:

 

Zanzibar 23 Września, godzina 7 minut 27 po południu.

„Jahnowi Wright, ministrowi stanu.

Strzał dany wczoraj o północy z działa wydrążonego w stronie południowej szczytu Kilimandżaro. Straszliwy świst pocisku. Wystrzał straszny. Prowincya spustoszona trąbą powietrzną. Morze wzburzone aż po kanał Mozambiku. Masa okrętów poniszczonych. Wsie i miasta spustoszone. Wszystko dobrze.

Ryszard W. Toust.”

 

Tak, zapewne! wszystko dobrze, gdyż nic w stanie zwykłym rzeczy nie zostało zmienione, z wyjątkiem klęsk sprowadzonych na kraj Wamasai, w części zmieciony tą sztuczną trąbą, i rozbicia okrętów będącego skutkiem gwałtownego poruszenia warstw powietrza. A czyż to samo nie przytrafiło się wtedy, gdy sławna Kolumbiada wysłała swój pocisk do księżyca? Wstrząśnienie, które udzieliło się gruntowi Florydy, czyż nie dało się wtedy uczuć w promieniu stumilowym? Tak, bez wątpienia! A tym razem było ono sto razy silniejsze.

Co-bądź się stało, depesza dwie rzeczy oznajmiała interesowanym Starego i Nowego lądu.

1. Że ogromne działo było wybudowane we wnętrzu Kilimandżaro.

2. Że strzał był dany o godzinie oznaczonej.

A skoro tak, świat cały wydał jedno potężne westchnienie ulgi i uciechy, po którem nastąpił jeden wybuch śmiechu.

Zamach Barbicane’a and Co spełzł na niczem i to w sposób litość i śmiech obudzający! Formuły znakomitego matematyka J. T. Mastona zdały się tylko na rzucenie do kosza! North Polar Practical Association musiała ogłosić się bankrutem!

Ale, cóż się stało, czyżby przypadkiem sekretarz Klubu strzeleckiego pomylił się w swych obliczeniach?

– Wolałabym raczej zawieźć się w miłości, jaką dlań uczuwam! – mówiła do siebie mrs. Evangelina Scorbitt.

Ale ze wszystkich istotą najbardziej udręczoną, która żyła na powierzchni naszej sferoidy, był J. T. Maston. Widząc, że nie zmieniło się nic w warunkach obrotu ziemi, istniejących od chwili jej stworzenia, sekretarz Klubu strzeleckiego uspokajał się nadzieją, że wypadek nieprzewidziany opóźnił operacye jego kolegów Barbicane’a i Nicholl’a.

Od chwili jednak otrzymania depeszy z Zanzibaru niepodobna było łudzić się, że operacya nie powiodła się.

Nie powiodła się!… A równania, formuły, z których wywnioskował powodzenie przedsiębiorstwa? A więc działo długości sześciuset metrów, rzucające pocisk stu ośmdziesięciu milionów kilogramów siłą dwóch tysięcy tonn meli-melonitu, pędem dwóch tysięcy ośmiuset kilometrów, nie było dostateczne, by sprowadzić posunięcie biegunów? Nie!… W to uwierzyć niepodobna!

A jednak!…

Tak tedy, J. T. Maston, będąc pastwą najgwałtowniejszego rozdrażnienia, oznajmił, że życzy sobie opuścić dotychczasowe schronienie. Nadaremnie mrs. Evangelina Scorbitt próbowała go odwrócić od tego postanowienia. Nie dlatego, by się obawiała o jego życie, skoro niebezpieczeństwo żadne mu nie zagrażało. Ale żarty, któremi napewno obsypią nieszczęsnego rachmistrza, koncepty i drwiny, których mu szczędzić nie będą, lazzi, które gradem posypią się na jego dzieło, tego mu oszczędzić chciała.

A co ważniejsze, jak to przyjmą koledzy jego z Klubu strzeleckiego? Czy nie każą mu zdać rachunku, czy nie zrobią go odpowiedzialnym za niepowodzenie, które i ich śmiesznością okryło? Bo czyż nie on, twórca tych obliczeń i projektów, był winien wszystkiemu?

J. T. Maston nie chciał słuchać żadnych uwag. Oparł się błaganiom, jak również łzom mrs. Evangeliny Scorbitt. Wyszedł z domu, w którym był ukryty, i pokazał się na ulicach Baltimore. Poznano go, a ci, których istnieniu i majątkowi groził, których trzymał w najokropniejszej grozie przestrachu swem zaciętem milczeniem, pomścili się drwiąc, szydząc z niego niemiłosiernie.

dgn35.jpg (169193 bytes)

Trzeba było słyszeć tych amerykańskich uliczników, którzy mogliby dawać lekcye gamenom paryzkim!

– A! jak się masz, panie naprawiaczu osi!

– A! tuś mi, panie, co reparujesz zegary!

– A! to pan, panie łataczu gratów!

Wydrwiony, poturbowany mocno, nasz sekretarz Klubu strzeleckiego zmuszony był wrócić do pałacu na New-Park, gdzie mrs. Evangelina Scorbitt wyczerpała cały zapas czułości, by go skutecznie pocieszyć. Było to daremne! J. T. Maston – na wzór Nioby – noluit consolari, bowiem jego armata nie więcej podziałała na ziemską sferoidę, co najprościejsza petarda świętojańska!

Dwa tygodnie zeszło w tych warunkach, a świat, przyszedłszy do siebie ze strachu, zapomniał o projektach North Polar Practical Association.

Dwa tygodnie, a ani słówka wiadomości o prezesie Barbicane i kapitanie Nicholl! Czyżby zginęli w chwili wybuchu, uczestnicząc w spustoszeniach, które spadły na kraj Wamasai? Czyżby przypłacili życiem tę olbrzymią mystyfikacyą naszych czasów?

Nie.

Po wystrzale, obaleni wstrząśnieniem na ziemię, na równi z sułtanem, jego dworem i kilkoma tysiącami krajowców, powstali żywi i zdrowi.

– Czy to się udało?… – spytał sułtan Bali-Bali, mocno trąc plecy.

– Czy podobna wątpić?

– Ja… nie wątpię!… Ale kiedy będziecie wiedzieć?…

– Za dni kilka – odpowiedział Barbicane.

Czy już odgadł, że operacya spełzła na niczem?… Być może. Ale nigdy nie przyznałby się do tego przed władcą Wamasai.

W czterdzieści ośm godzin potem, dwaj koledzy pożegnali Bali-Bali, zapłaciwszy wprzód sporą sumę za spustoszenia porobione na powierzchni jego państwa. Ponieważ suma ta weszła do osobistej kasy jego królewskiej mości, a poddani nie dostali z niej ani dolara, sułtan nie miał powodu być niezadowolonym z tak korzystnego interesu.

Następnie, dwaj koledzy w towarzystwie swych pomocników dostali się do Zanzibaru, gdzie się znajdował statek płynący do Suezu. Ztamtąd pod przybranem nazwiskiem okręt kupiecki Moeris przeniósł ich do Marsylii.

Dostawszy się do Paryża, a następnie do Hawru drogą wschodnią kolei żelaznej, popłynęli na okręcie Burgundya do Ameryki.

W dwadzieścia dwa dni odbyli drogę z Wamasai do Nowego-Yorku.

Dnia 15 Października o godzinie 3 po południu dzwonili do drzwi hotelu na New-Park.

Za chwilę potem znaleźli się wobec mrs. Evangeliny i J. T. Mastona.

 

Rozdział XX

Który kończy tę zajmującą historyę, równie prawdziwą jak nieprawdopodobną.

 

arbicane?… Nicholl?…

– Maston!

– To wy?…

– Tak, to my!

W tym zaimku, wykrzykniętym jednozgodnie tonem niezwykłym przez obu kolegów, znajdowało się morze szyderstwa i wyrzutu.

J. T. Maston pociągnął swym metalowym haczykiem po czole. Potem głosem, który świstem wychodził mu z ust – jak syk żmii – powiedziałby Ponson du Terrail:

– Wasza galerya Kilimandżaro czy miała sześćset metrów długości na 27 szerokości? – spytał.

– Tak.

– Wasz pocisk czy wistocie ważył sto ośmdziesiąt milionów kilogramów?

– Tak!

– A strzał czy był dany siłą dwóch tysięcy tonn meli-melonitu?

– Tak.

To potrójne „tak” spadło jak trzy uderzenia maczugi na głowę J. T. Mastona.

– A zatem wnoszę… – powiedział.

– Naprzykład co?… – spytał Barbicane.

– To – odpowiedział Maston: – Ponieważ operacya nie udała się, jest to tylko dowodem, że proch nie dał pociskowi szybkości dwóch tysięcy ośmiuset kilometrów.

– Doprawdy!… – rzekł Nicholl.

– A tak, ów pański meli-melonit dobry jest tylko do nabijania pistoletów ze słomy!

Kapitan Nicholl porwał się na te słowa, które dla niego były krwawą obelgą.

– Mastonie! – wrzasnął.

– Nichollu!

– Kiedy chcesz strzelać się meli-melonitem…

– Nie!… wolę już bawełną strzelniczą! To daleko pewniejsze!

Tu wdała się mrs. Evangelina, godząc popędliwych artylerzystów.

– Panowie!… panowie!… – zawołała – czyż podobna, by kolega z kolegą!…

A wówczas zabrał głos prezes Barbicane i tak głosem spokojnym przemówił:

– I o co się tu spierać? Jest rzeczą niezawodną, że obliczenia naszego przyjaciela Mastona były dokładne, jak również, że eksplodujący materyał przyjaciela Nicholl miał dostateczną siłę! Tak!… Zastosowaliśmy najściślej w praktyce dane naukowe!… A jednak rezultaty zawiodły nas! Z jakiej przyczyny?… Być może, że nigdy się tego nie dowiemy!…

– A więc – zawołał sekretarz Klubu Strzeleckiego – rozpoczniemy na nowo!

– A pieniądze, któreśmy wyrzucili poprostu za okno! – zauważył Nicholl.

– A opinia publiczna, któraby wam nie dozwoliła powtórnie ryzykować losy świata!

– Co poczniemy z naszemi podbiegunowemi posiadłościami? – spytał Nicholl.

– Do jakiego kursu spadną akcye North Polar Practical Association? – zawołał Barbicane.

Spadek akcyj!… Ależ on już był faktem spełnionym – sprzedawano je już po cenie bibuły do owijania.

Taki był ostateczny rezultat tej operacyi olbrzymiej. Takiem to było fiasco pamiętne, na którem się skończyły nadludzkie wydiłki Barbicane’a and Co.

Nasi wielce szanowni ale źle natchnieni inżynierowie stali się celem publicznego urągowiska. Stali się oni pastwą złośliwców, których nigdy nie braknie. Nie szczędzono im szyderstw, tak w artykułach dziennikarskich, jak karykaturach, piosenkach, parodyach. Prezes Barbicane, administratorowie nowego Stowarzyszenia, ich koledzy z Klubu Strzeleckiego, zostali literalnie oplwani. Nadawano im różne przezwiska, tak… nieceremonialne, że niepodobnem byłoby powtórzyć ich nietylko po łacinie, ale i w volapüku. Całą Europę opanował szał żartu do tego stopnia, że w końcu yankesi poczęli się za ziomkami ujmować. Tak, wszak Barbicane, Nicholl, Maston byli rodem amerykanie, należeli do wielce sławetnego stowarzyszenia w Baltimore, o mało też nie zmuszono rządu związkowego do wydania wojny Staremu Lądowi.

Nakoniec cios ostateczny zadała biednym inżynierom piosnka francuzka, którą sławny Paulus, żyjący jeszcze w owej epoce, wprowadził w modę. Piosnka ta obiegała kawiarnie całego świata.

Oto jeden z kupletów, który cieszył się szalonem powodzeniem:

Aby naszej starej ziemi

Wpół nadpsutą oś przemienić,

Zbudowano wielkie działo,

Które wstrząsnąć ziemią miało.

To dopiero wielkie dziwo!

Dano rozkaz, aby złowić

Trzech szaleńców tych. Na szczęście,

Choć wybuchło, nic się nie stało.

Niech żyje nasza stara machina!

Ale czy dowiemy się nakoniec, czemu zawdzięczać należało niepowodzenie tego przedsięwzięcia? Czy niepowodzenie to było dowodem, że operacya była niemożliwą do uskutecznienia? – że siły, któremi ludzie rozporządzac mogą, nie starczą nigdy na sprowadzenie modyfikacyj w ruchu dziennym ziemi? – że nigdy strefy bieguna północnego nie będą mogły być ruszone z miejsca i ustawione tak, by ławy i lodowiska mogły być stopione promieńmi słonecznemi?

Kwestya ta została stanowczo rozstrzygniętą w kilka dni po powrocie prezesa Barbicane i kapitana Nicholl do Stanów Zjednoczonych.

Mała nota ukazała się w Czasie (Temps) z dnia 17 października, i dziennik pana Hebrard wyświadczył światu usługę, informując go w kwestyi tak interesującej dla jego bezpieczeństwa.

Nota była nastepującej treści:

„Wiadomem jest, jaki był rezultat przedsięwzięcia, którego celem było stworzenie nowej osi. Wszakże obliczenia J. T. Mastona, oparte na danych nieomylnych, byłyby sprowadziły pożądane skutki, gdyby, skutkiem roztargnienia, niedającego się wytłumaczyć, nie były spaczone omyłką, popełnioną w samych początkach.

„Gdy znakomity sekretarz Klubu Strzeleckiego wziął za podstawę obwód ziemskiej sferoidy, zamiast postawić czterdzieści tysięcy kilometrów, postawił czterdzieści tysięcy metrów – co zepsuło rozwiązanie problematu.

„Zkąd powstała podobna omyłka?… Co mogło ją spowodować?… Jakim sposobem ten tak znakomity matematyk mógł się jej dopuścić? Gubimy się w domysłach.

„Pewnem jest tylko to, że problemat zmiany osi ziemskiej, będąc jasno postawionym, również jasno i dokładnie winien był być rozstrzygnięty. Ale to przepomnienie trzech zer sprowadziło różnicę dwunastu zer w rezultacie ostatecznym.

„A zatem nie armatę milion razy takiej objętości co armata dwudziestu siedmiu, ale trzebaby trylion takich armat wybudować, żeby przestawić biegun o 23°28’, i to w przypuszczeniu, że meli-melonit kapitana Nicholl ma taką siłę, jaką mu przypisuje jego wynalazca.

„Jednem słowem, strzał w warunkach, jakie mu towarzyszyły w Kilimandżaro, poruszył biegun z miejsca o trzy mikrony (3 tysiączne milimetra), a w poziomie morza sprowadził różnicę maximum o dziewięć tysiącznych mikrona.

„Pocisk zaś, stawszy się nową małą planetą, należy odtąd do naszego systemu, w którym go zatrzymuje przyciąganie słońca.

„Alcyd Pierdeux.”

Tak więc nieprzebaczone roztargnienie J. T. Mastona, omyłka o trzy zera na samym początku rachunków sprowadziła ten upokarzający rezultat dla nowego Stowarzyszenia.

Ale podczas gdy koledzy J. T. Mastona z Klubu Strzeleckiego oburzali się nań zajadle, w publiczności objawiła się reakcya na korzyść biednego człowieka. Wziąwszy wszystko pod rachubę, to właśnie ta wina była powodem wszystkiego złego – a raczej wszystkiego dobrego, skoro oszczędziła światu najprzeraźliwszej katastrofy.

Z tego wynikło, że ze wszech stron zaczęły nadchodzić podziękowania i miliony listów, winszujących Mastonowi, że się pomylił o 3 zera!

J. T. Maston, bardziej zawstydzony i bardziej gniewny niż kiedykolwiekbądź, zatykał uszy, by nie słyszeć grzmiącego „vivat!” – które się na cześć jego rozlegało po wszystkich kończynach ziemi. Prezes Barbicane, kapitan Nicholl, Tom Hunter o nogach drewnianych, pułkownik Bloomsberry, fertyczny Bilsby i drudzy ich koledzy nie przebaczą mu nigdy.

Na pociechę pozostawała mu mrs. Evangelina Scorbitt. Ta zacna niewiasta nie żywiła w swem sercu żalu do J. T. Mastona.

Przedewszystkiem J. T. Maston zapragnął przejrzeć swe obliczenia, by się przekonać, czy istotnie dopuścił się takiej pomyłki.

Niestety, tak było w istocie. Inżynier Alcyd Pierdeux nie mylił się. I dlatego to, odkrywszy omyłkę już w ostatniej chwili, oryginał ten zachował tak zupełny spokój wpośród ogólnej grozy. Oto dlaczego wzniósł toast na cześć Starego Świata, i to w chwili, gdy się rozlegał strzał w Kilimandżaro.

Tak! Tylko trzy zera zapomniane w miarze obwodu ziemi!…

Nagle nowa myśl zabłysła mu w umyśle. Wszak to było w początkach mozolnej pracy, gdy się był zamknął w swym gabinecie w Balistic-Cottage. Wszak napisał z całą dokładnością liczbę 40,000,000 na czarnej tablicy…

Wtem usłyszał gwałtowne szarpnięcie dzwonka u telefonu… Podchodzi do aparatu… Wymienia kilka słów z mrs. Evangeliną Scorbitt… Aż tu uderzenie piorunu przewraca go i zrzuca na ziemię tablicę… Wstaje… Zaczyna na nowo kreślić liczby, napół zatarte przy spadnięciu… Zaledwie napisał cyfrę 40,000… gdy dzwonek odzywa się po raz drugi… A gdy nakoniec zabrał się znów do pracy, zapomniał o trzech zerach liczby, która jest miarą obwodu ziemi!…

A więc wszystko to, wszystko było winą mrs. Evangeliny Scorbitt! Gdyby nie była mu przeszkodziła przywołaniem do aparatu, nie byłby otrzymał uderzenia prądu elektrycznego! Prawdopodobnie piorun nie byłby mu wtedy zrobił figla, kompromitującego cały żywot, poświęcony rachunkom i matematyce!

dgn36.jpg (184682 bytes)

Niepodobna opisać wrażenia, jakiego doznała nieszczęsna kobieta, skoro jej J. T. Maston powiedział, w jakich to okolicznościach popełnił tę omyłkę!… Tak… ona była przyczyną tej klęski!… Przez nią to J. T. Maston widział się zniesławionym na długie lata, jakie mu pozostawały do przeżycia, gdyż zwykle umierano w bardzo późnym wieku w szanownem stowarzyszeniu Klubu Strzeleckiego.

Po tej ostatniej rozmowie J. T. Maston uciekł z hotelu na New-Park. Powrócił do Balistic-Cottage. Mierzył wielkiemi krokami swój gabinet, powtarzając z żalem:

– Teraz już jestem do niczego niezdolny na tym bożym świecie!…

– Jakto, nawet do małżeństwa?… – spytał jakiś głos, drżący ze wzruszenia.

Była to mrs. Evangelina. Zapłakana, rozżalona, poszła krok w krok za Mastonem…

– Drogi Mastonie!… – wymówiła.

– A więc dobrze!… Ale pod warunkiem, że już się nie dotknę matematyki!

– Przyjacielu, mam do niej wstręt niepokonany – odrzekła zacna wdowa.

Oto w jaki sposób mrs. Evangelina Scorbitt została panią J. T. Maston.

Co zaś do noty Alcyda Pierdeux, jakąż sławę, jaki rozgłos przyniosła ona temu inżynierowi, jak również „Szkole” w jego osobie! Tłumaczona na wszystkie języki, drukowana we wszystkich dziennikach, nota ta rozsławiła jego imię w całym świecie. Otóż stało się, że ojciec nadobnej prowansalki, który mu kiedyś odmówił jej ręki, „z racyi, że był nadto uczony”, przeczytał wzmiankowaną notę w „Małej Marsyliance”, i zrozumiawszy ją bez niczyjej pomocy, doznał silnych wyrzutów sumienia; a chcąc jakkolwiek stosunki nawiązać, posłał autorowi zaproszenie na obiad.

 

Rozdział XXI

Bardzo krótki, ale zupełnie uspokajający co do przyszłości świata.

 

teraz mogą mieszkańcy ziemi być zupełnie spokojni! Prezes Barbicane i kapitan Nicholl nie rozpoczną już przedsięwzięcia, tak nędznie chybionego. J. T. Maston nie powróci już do swych obliczeń, w których tym razem nie byłoby już omyłki. Wszystko to bowiem na nicby się nie zdało. Nota Alcyda Pierdeux powiedziała prawdę. Mechanika bowiem wykazuje, że, aby sprowadzić zmianę osi o 23°28’ nawet siłą meli-melonitu, trzebaby trylion armat, podobnych do machiny, urządzonej we wnętrzu Kilimandżaro. Otóż nasza sferoida – nawet w razie, gdyby jej cała powierzchnia była stałą – jest zamałą, aby tę ilość dział pomieścić.

Zdaje się tedy, że mieszkańcy kuli ziemskiej mogą spać spokojnie. Zmienić warunki, w których ziemia się porusza, nie jest w mocy ludzkości. Nie jest bowiem dane człowiekowi zmieniać porządek, ustanowiony przez Stwórcę w systemie wszechświata.

KONIEC

Poprzednia część

 

1 Tromometr jest rodzajem zegara, którego wahanie wskazuje najbardziej mikromiczne ruchy skorupy ziemnej. Za przykładem Japonii, w wielu krajach zaprowadzono podobne aparaty w kopalniach węgla.