Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

sfinks lodowy

(Rozdział XIII-XVI)

 

68 ilustracji George'a Rouxa

Przekład M.D.

Warszawa1898

sphinx02.jpg (20629 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

Część PIERWSZA

 

 

Rozdział XIII

Wśród zapory lodowej.

 

ak więc mimo przebytej burzy, mimo nawet dość silnego zboczenia, mieliśmy jednak, bądź co bądź, niemało jeszcze szczęścia.

Bo jeśli już w pierwszej połowie grudnia przekroczymy zaporę lodową, uczynimy to wcześniej o cały miesiąc od Weddela, który tą samą drogą…

Ale otóż używam wyrażenia, jakby rozkładał się przed nami wygodny gościniec obsadzony drzewami, na którego drogowskazie widnieje napis: „Do bieguna południowego!” gdy tymczasem żaglowiec nasz otoczony ze wszystkich stron płynącemi krami, dochodzącemi niekiedy wysokości gór alpejskich, lub znowu rozkładającemi się w obszerne równiny, nie mało miał trudności w utorowaniu przejścia, a warunki te pogorszały się w miarę posuwania się naprzód.

Mimo jednak poważnego niebezpieczeństwa, które aż nadto było widocznem, nie mogłem się oprzeć urokowi nadzwyczajnych, a przepięknych widoków, przesuwających się przed naszemi oczami.

Najpierw więc otaczająca nas atmosfera przybrała wyraźną barwę żółtawą. Zjawisko to znane jest rybakom, jako towarzyszące zwykle obecności lodowców, będące wynikiem załamania się promieni światła w ich błyszczących bryłach. Niekiedy masy te lśniły niby drogocenne kamienie, mieniąc się różnemi barwami, w których raz przeważał kolor czerwony, to znowu niebieski lub fioletowy, jak w pięknie rzniętych starych kryształach.

A obok tak zajmującej, czarownej gry światła, jakąż różnorodność przedstawiały same kształty tych brył! Tu olbrzymie, ciężkie piramidy egipskie, tam gmachy zdobne w śpiczaste lekkie wieżyczki, lub poważne kopuły świątyń bizantyńskich, owdzie znowu całe szeregi wysmukłych kolumn, sterczących niby na zwaliskach starożytnych miast greckich. Słowem wszystkie kształty, jakie oko nasze dostrzega czasem i śledzi z zajęciem wśród płynących w górze obłoków, któremi fantazya nasza lubi się zająć, wszystkie te linie niby bezładne, a jednak w dziwną zlewające się całość, odnajdywałem w błyszczących bryłach. A wśród nich, jakby dla dopełnienia czarodziejskiego widoku, biły w górę fontanny wody, wyrzucane przez licznie zawsze, mimo wszystkiego, uwijające się. wieloryby. Wysoko zaś ponad naszemi głowami przelatywały z szumem skrzydeł i hałaśliwem krakaniem, gromady petreli, kormoranów i innego ptactwa, które spuszczało się czasem dla chwilowego spoczynku, aż do lodowych szczytów, pokrywając je całkowicie.

Dokonane dnia 14-go obliczenia wykazały, iż znajdujemy się między 72° a 73° szerokości południowej; był to punkt, którego nie dosięgnął ani Ballemy ani Bellinghausen, a nad który już tylko o 2 stopnie poszedł dalej Weddell.

– Panie Jeorling – rzekł do mnie dnia tego kapitan – nie pierwszy już raz probuję się dostać na te morza, mam więc już pewne doświadczenie, jakie trzeba zachować ostrożności, jednak…

– Nieustannie podziwiam rzeczywisty talent pana, w tak rzadkiem połączeniu śmiałości z konieczną przezornością. To też przymioty te, będące owocem doświadczenia, dają nam zupełną gwarancyę…

– Nie tak bezwzględną jeszcze, drogi panie, gdyż morze po drugiej stronie zapory jest mi całkiem nieznane.

– Jeśli go wszakże osobiście nie zwiedziłeś, kapitanie, to z opisów Weddella i Artura Pryma…

– Wiem, wiem, że mówią oni o morzu zupełnie wolnem.

– Czy nie wierzysz pan temu? – zapytałem nieco zdziwiony.

– Przeciwnie, mam nawet przekonanie że inaczej być nie powinno; lodowce te bowiem, które my Anglicy znamy pod nazwą ice-fields i ice-bergs czyli pól lodowych i gór lodowych, nie mogłyby w żaden sposób tworzyć się na pełnem morzu. Muszą one koniecznie tam w wyższych jeszcze stronach otaczać bądź to wyspy, bądź jakiś ląd stały, od którego odrywa je nadzwyczajna siła prądu, w czasie gdy spojność ich skruszeje pod wpływem wiosennego ciepła – i ten sam prąd unosi je coraz dalej ku północy, aż dosięgną znacznie cieplejszych okolic – gdzie ostatecznie zginąć im wypadnie.

– Z zajęciem słucham dowodzeń pana – odrzekłem – i przyznaję, że przypuszczenia jego mają wszelkie prawdopodobieństwa…

– Nie zapominaj pan nadto – mówił dalej kapitan – że nie możemy się spodziewać w tych samych warunkach bieguna południowego, w jakich zostaje biegun północny. Sam Cook już utrzymywał, że nigdy na morzu Grenlandzkim nie spotkał tak olbrzymich gór lodowych, jakie nie są wcale rzadkością na południu.

– Na czem jednak, jak sądzisz kapitanie, polega przyczyna tego?

– Przedewszystkiem szukać jej musimy w tem, że na północy przewagę bierze wiatr ciepły, idący od obszernych lądów Europy, Azyi i Ameryki – gdy tutaj najbliższe ziemie stanowią dość oddalone, a wąskie brzegi przylądków Dobrej Nadziei, Patagonii i Tasmanii. Wpływ więc ich na złagodzenie temperatury jest albo bardzo mały, albo zupełnie żaden. Dla tego też w stronach antarktycznych temperatura bywa więcej jednostajną.

– Spostrzeżenie to jest bardzo ważne i tłomaczy twierdzenia o zupełnie wolnem tam dalej morzu – rzekłem.

– Pewny jestem, że tak rzeczywiście być musi, przynajmniej na jakieś 10 stopni z drugiej strony zapory. Gdy więc takową przebędziemy, największa trudność w naszej podróży usuniętą zostanie…

Tymczasem w miarę posuwania się naprzód, otaczały nas coraz więcej skupione lodowce, których wysokość, wedle pomiarów dokonanych przez Jem Westa, dochodziła od 10 do 100 sążni.

Często też przy silnie wzburzonych falach podnosił się jeszcze wiatr gwałtowny, zmuszający nas do zwinięcia niektórych żagli.

Załoga wszakże zrazu mocno zaniepokojona temi warunkami żeglugi, powoli oswajała się z niemi, nie okazując wreszcie ani zdziwienia, ani obawy.

Dla zacieśnionego widoku na morze, kazał Jem West zbudować na wielkim maszcie tak zwane „gniazdo bocianie” czyli kosz, w którym bezustannie na zmianę, zajmował miejsce jeden z marynarzy, i dawał porucznikowi sygnały skoro tylko coś nadzwyczajnego spostrzegł, coby mogło grozić statkowi.

Ta nieustanna praca i czujność, utrudzała w wysokim stopniu załogę, nieraz bowiem ostre, nagle ukazujące się załamania u brzegów brył lodowych, które przepływały tuż przy Halbranie, zmuszały porucznika do ciągłych zmian w rozporządzeniach.

– Zwróć do wiatru! Kieruj na stybark! – rozlegała się raz wraz komenda, wzywająca wszystkich do nowych manewrów.

sphinx29.jpg (157424 bytes)

Jeżeli jednak nikt na Halbranie nie zaznał wtenczas spoczynku, Hunt zdawał się nawet nie potrzebować go zupełnie. Najtrudniejsze czynności niczem były dla niego. Ilekroć też wypadło podpłynąć łodzią do którego z lodowców, by zarzucić w nim kotwicę i przytwierdzić linę, dla powolnego holowania statku w miejscach grożących wielkiem niebezpieczeństwem, zawsze tylko Huntowi polecał to kapitan; był bowiem pewien, że on sam najdokładniej i najszybciej dokona roboty.

Słusznie też zyskał w końcu dziwny ten człowiek uznanie, zarówno u kolegów, jak i u swoich zwierzchników, za rzadką w swojem rodzaju doskonałość. Gdy wszakże zdarzyło się razy kilka, iż musiał siąść do tejże samej łodzi z Holtem, spełniał posłusznie jego rozkazy, jako wyższego od siebie stanowiskiem, nigdy jednak na zapytania nie dawał odpowiedzi – nigdy jednem nie odezwał się słowem. Tajemniczość też pewna otaczająca jego osobę, zaciekawiała wszystkich w najwyższym stopnu.

Jednakże mimo wszelkiej ostrożności, niepodobieństwem było uniknąć kilku silniejszych starć. Jakkolwiek boki okrętu okazały się nadzwyczaj wytrzymałe, to ster przy gwałtownych i bezustannych ruchach groził zupełnem obluźnieniem w obsadzie. Baczny na wszystko porucznik kazał go co prędzej wzmocnić dwoma równemi krokwiami i otoczyć wspólną klamrą, co mu nowej dodało siły.

Dnia 17-go grudnia zabrzmiał donośny głos strażnika, który ze swego bocianiego gniazda wołał:

– Od strony stybarku na przodzie!…

Pospieszyliśmy żywo w tę stronę pokładu i gdy rozsunęły się nieco lodowce, ujrzeliśmy jeden, nieskończenie zda się, długi łańcuch gór lodowych, niby pasmo Alp, których profil rysował się wyraźnie na dość pogodnem sklepieniu nieba; a u którego dolnych brzegów poszarpanych w głębokie, ostre załomy, ciągnęły miliony większych i mniejszych odłamów lodowych.

Widok ten upewniał mię co do słuszności domysłów kapitana, który stanowczo wyróżniał charakter powstania owych olbrzymów lodowych, tworzących tak trudną do przebycia zaporę, od tak zwanego wału lodowego.

Pierwsze więc muszą koniecznie mieć przy tworzeniu swem jakowąś pewną podstawę, czy to brzegi lądu, czy też skalne niezbyt głębokie dno morza, od którego odrywają się dopiero, gdy cieplejsze prądy dolne roztoczą, że się tak wyrażę, ich spód. Wtenczas to z hukiem nieporównanym spadają w głębię morską, by niezadługo wypłynąć, jako wielkie ruchome góry, których często połowa zaledwie widną jest nad powierzchnię morza.

Rozmawiając w tym przedmiocie z kapitanem, czyniliśmy sobie wzajemne uwagi i spostrzeżenia.

– Nigdy na pełnem morzu takie góry lodowe tworzyć się nie mogą – tem też tłomaczy się trudność przebycia zapory – nie łatwo bowiem odszukać wolne przejście – dowodził Len Guy. – Inny już zachodzi stosunek w powstawaniu lodowego wału, który się tworzy ze zbitej, napływającej kry i jest jakoby amalgamatem większych i mniejszych odłamów…

– Zapora jednak lodowa którą mamy przed sobą, nie może tworzyć nieprzerwanej całości.

– Jeżeli zamkniętą jest w najostrzejszej porze, wiemy, iż gdy lody idą, otwiera się przejście wolne, z którego korzystał już Weddell, a następnie brat mój… Stało się to wszakże przy warunkach bardzo przyjaznych…

– Gdy więc mamy tę zaporę zaledwie o kilka mil przed sobą…

– Postaram się zbliżyć, o ile tylko będzie można z Halbranem, dla odszukania przejścia. Może nam to wszakże nie pójść tak łatwo; może wypadnie okrążać daleko! – Niechby nas tylko północno wschodni wiatr nie opuszczał – zakończył kapitan z ożywieniem i widoczną ufnością w powodzenie.

Gdy wreszcie, wśród ciągle tych samych warunków, znaleźliśmy się zaledwie o trzy mile od zapory, przez odpowiednie nastawienie żagli, Halbran stanął prawie nieruchomo na miejscu, a do spuszczonej łodzi zeszedł sam Len Guy, bosman i kilku majtków, który w silne dłonie ujęli wiosła.

sphinx30.jpg (156831 bytes)

Po uciążliwej jednak trzygodzinej wyprawie, po nadaremnem szukaniu upragnionego przejścia, łódź wróciła do statku.

W parę godzin potem ulewny deszcz ze śniegiem, zakrył przed nami nieco dalszy widok, a termometr Celsyusza wskazywał znowu tylko + 2°.

Nie pozostawało nam przeto nic innego, jak płynąć dalej w kierunku południowo-wschodnim, oczywiście jednak z wielką uwagą, by otaczające nas dokoła góry lodowe, nie zgniotły Halbranu siłą swego parcia. Jem West wydał też rozkazy odchylenia rei pod wiatr, poczem ruszyliśmy z szybkością siedmiu do ośmiu mil, a wyćwiczona już załoga sprawiała się jaknajlepiej, gdy szło o wyminięcie większego lodowca – na mniejsze bowiem, pokrywające teraz prawie całkowicie powierzchnię morza, uderzał żaglowiec ze swemi miedzianemi okuciami, niby jakimś olbrzymim taranem, i rozbijał w drobną masę.

Jeżeli jednak łatwiej omijać sterczące wysoko góry czyli tak zwane ice-bergs, daleko trudniejszą sprawę, szczególniej przy gęstej mgle, która zawisła w powietrzu, przedstawiały w żegludze naszej zaledwie czasem dostrzegalne na powierzchni olbrzymie płaszczyzny ice-fields, które z trudną do pojęcia siłą, i całkiem niespodzianie uderzały w dno okrętu.

Jednakże i z tem złem dawaliśmy sobie jakoś radę przy zdwojonej pracy i bacznej uwadze. Byle tylko dalej, byle znaleźć wreszcie upragnione przejście na drugą stronę! Cóżbyśmy wszakże poczęli, gdyby nas teraz mianowicie zaskoczyła znowu burza?!…

Ale pogoda ustaliła się powoli, i pod ciepłemi promieniami słońca przy temperaturze + 9 Celsyusza, topniały lody tak, że spadające strumienie z ich wyżyn, wyżłabiały na nich w swym biegu głębokie bruzdy i tysiącami kaskad zlewały się do morza.

Po kilka razy zbliżaliśmy się na jakie dwie mile do zapory, zawsze jednak napróżno. Zwarte lodowce ciągnęły się w dal, jak tylko oko nasze zasięgnąć zdołało.

Wreszcie, zawsze spokojny Jem West, począł tracić zwykłą sobie zimną krew.

– Całe nieszczęście – skarżył mi się – że nie mamy statku rezerwowego, który moglibyśmy wysyłać na rekonesans. W takiej podróży jest to rzecz najkonieczniejsza, gdyż mając tylko jeden, musimy go bardzo oszczędzać.

– Przezorność tę zachował Weddell, wyprawa jego bowiem z dwóch składała się żaglowców – odrzekłem.

Nareszcie dnia 19-go grudnia radosny okrzyk straży na górnym maszcie zwrócił naszą uwagę.

– Co tam? – zapytał porucznik.

– Zapora jest przerwaną, na południo-wschodzie!…

– A dalej?…

– Nie mogę nic dojrzeć…

Szybko począł Jem West wspinać się po drabinie do gniazda bocianiego. Na pokładzie zapanowało gorączkowe oczekiwanie.

– Jeżeliby straż się pomyliła, on, Jem West, nie pomyli się pewno! – powtarzano sobie.

– Morze wolne! – zawołał wreszcie porucznik.

– Hura… hura!… – zagrzmiało na statku…

W pełni rozwiniętych żagli, Halbran podążał o ile się dało szybko w oznaczonym kierunku – i w dwie godziny później, błyszczące w promieniach słońca morze wolne od lodowców, roztaczało się przed nami.

 

Rozdział XIV

Głos we śnie.

 

olne od lodowców morze!!…. Tak, lecz nie zupełnie jeszcze. Tu i owdzie w dali płynęły większe odłamy, czasem i góry olbrzymie. W każdym razie ruchy Halbrana były już swobodne i nie ulegało wątpliwości żadnej, że musiało znajdować się tam głębokie werżnięcie się wód w jakiś obszerny ląd stały, od którego oderwane, płynące z prądem lodowce zrobiły przełom w zaporze.

Tą też jedynie drogą mógł płynąć Weddell, tą samą w sześć lat później posuwał się Orion…

– Bóg nam dopomógł! – rzekł Len Guy rozpromieniony – teraz już cel naszej podróży leży prosto przed nami!…

– I za tydzień możemy stanąć u wyspy Tsalal. Najpierw trzeba nam zawrócić ze zboczenia, w jakiem znajdujemy się obecnie. Przy takiem wszakże morzu pójdzie to dość prędko…

– I przy tak pożądanym kierunku wiatru… – dodałem.

– Niechno tylko ukaże się wyspa Bennet… Szukać jej wszakże musimy tam dalej na zachód.

– Myślę, kapitanie, że może na Bennecie znajdziemy jakiś dowód pobytu Oriona…

– Być to może! Teraz przedewszystkiem spieszę dopełnić wymiarów co do wysokości w jakiej się znajdujemy, i stosownie pokierować Halbranem…

Gdy więc Len Guy wraz z porucznikiem zajęli się tą czynnością wymagającą specyalnego obznajmienia, poświęciłem znowu kilka godzin rozpatrywaniu pamiętników Artura Pryma, zestawiając wszelkie dane pod bezstronny, krytyczny sąd, a wniosek stąd otrzymany, jak już obecnie własnem doświadczeniem stwierdzić mogłem, wypadał na korzyść dokładności i prawdy opisów odnośnie do samej podróży. Natomiast w dość wątpliwem świetle przedstawiały się trzeźwej mej myśli owe nadzwyczajności wyspy Tsalal: jej grunt, rośliny, zwierzęta i ludzie, których Prym przedstawia, jakby z innej zgoła pochodzili planety. Nieprawdopodobną wydała mi się też owa grota z hieroglificznemi znakami, ów lęk szczególny dla białej barwy, jakiego mieli doświadczać czarni mieszkańcy wyspy. Dalsze już nadzwyczajne wypadki, jak mgliste zaćmienie przestrzeni, w którą prąd unosił łódź Pryma; jak zasłona, czy katarakta spadająca z napowietrznych wyżyn, wreszcie olbrzymia postać, ukazująca się nagle przed lecącymi w przepaść, mogły być przywidzeniem, rodzajem halucynacyi, której podlegają łatwo organizmy wycieńczone głodem, lub nadmiernym wysiłkiem fizycznym czy moralnym.

Postanowiłem też odtąd kontrolować fakt każdy, by odłączyć, o ile będzie możebnem, fałsz od prawdy.

Jeżeli jednak kwestye te zajmowały mię obecnie dość żywo, dla kapitana Len Guy pamiętniki Pryma o tyle tylko miały wartości, o ile odnosiły się jeszcze do wyspy Tsalal.

Pogodne tymczasem niebo i powietrze wolne od mgły, dozwoliły dokonać dnia 19-go grudnia ścisłych bardzo obliczeń, które wykazały 74° 45’ długości geograficznej.

sphinx31.jpg (189975 bytes)

Zatem Halbran znajdował się już o 1 1/2 stopnia dalej ku południowi, aniżeli Orion pod datą znacznie późniejszą; za, rzucona zaś przez Jem Westa linka z odpowiednim ciężarem wskazała nam zgodnie z relacyami Pryma, że prąd wody w tej przestrzeni dążył wyraźnie ku południowi.

Okrążenie zapory lodowej zepchnęło nas więc o cztery blisko stopnie na wschód, które z powrotem wypadało odbyć, aby trzymać się linii 43-go południka. Oczywiście, dzień trwał ciągle bez przerwy; nie widzieliśmy ani wschodu ani zachodu słońca, które zdawało się bezustannie zataczać w górze całkowite koło. Za parę jednak miesięcy zniknie ta wspaniała gwiazda, ale i wtenczas jeszcze ciemności zimy podbiegunowej rozjaśni zorza z całą swą gamą barw świetlanych. Kto wie nawet, może jeszcze będziemy świadkami tego zjawiska, którego wpływ elektryczny ma oddziaływać z dziwną siłą na człowieka…

Licząc się z opowiadaniem Pryma, przypomniałem sobie właśnie, że w dniach od 1-go do 4-go stycznia 1828 roku Orion walczył jeszcze z wielu trudnościami, których główną przyczyną była niepogoda, a raczej gwałtowna burza, jaka zaskoczyła statek w najniebezpieczniejszych warunkach żeglugi, gdyż jeszcze przed przejściem zapory lodowej, co nastąpiło zaledwie 5-go stycznia, przy temperaturze 0° Cel. Pochylenie wtenczas igły magnesowej na 14° 28’ na zachód, było właśnie toż samo, jakie wskazywała obecnie busola Halbranu.

Gdy jednak Orion, przy bardzo niskiej nawet poza lodowcami temperaturze, nieustannej mgle i licznych jeszcze wówczas lodowcach, potrzebował całych dwóch tygodni t. j. od 5 do 19 lutego na przebycie 10 stopni czyli 600 mil do wyspy Tsalal, Halbran już 19-go Grudnia znajdował się od tego punktu tylko o 7 stopni, czyli około 400 mil. Przy warunkach zaś tak przyjaznych jakie się zapowiadały, liczyć było można, iż nim tydzień upłynie, staniemy, jeżeli jeszcze nie u Tsalal, to chociażby u brzegów wyspy Bennet.

Wprawdzie od czasu do czasu zjawiały się jeszcze lodowce, szły jednak tak ciężko i powoli, że Halbran przy prawidłowej żegludze, wymijał je bez trudu żadnego. Powierzchnia też morza równą i cichą była, zaledwie bowiem kiedy niekiedy marszczyła ją lekka fala, a piękne barwne meduzy cieszyły się ciepłem + 9 Celsyusza, roztwierając swe płatki, niby jakieś cudowne kwiecie płynące na wodzie.

Powietrze roiło się od ptactwa, a obsiadłe przez ich gromady lodowce, przypominały mi spacerowe yachty zajęte przez wesołą, krzykliwą drużynę. Niekiedy też, niby wielka czarna plama, przyczepiona do płynącej bryły, foka odbywała sobie najspokojniej daleką jakąś podróż.

Załoga nasza wróciła powoli do przerwanej rozrywki rybołóstwa, i smaczne mięso dorady (gatunek ryb morskich) dość często urozmaicało „menu” naszych obiadów.

Z jaśniejącą od wewnętrznego zadowolenia twarzą powitał mię gadatliwy bosman.

– Dzień dobry, panie Jeorling, dzień dobry! – Wołał przez całą długość pokładu, zbliżając się do mnie.

– Dzień dobry Hurliguerly – odpowiedziałem z przyjaznym uśmiechem, bo dzień był rzeczywiście, choć zegar wskazywał wieczorną porę.

– No i cóż? Jakże pan znajdujesz to morze? – zapytał stary gaduła.

– Możnaby je porównać do rozległych jezior Szwecyi lub Ameryki…

– A tak, do jezior, których brzegi zamiast gór, zdobią; prześliczne, lśniące lodowce…

– Dodać też muszę, że jak dotąd, trudno nam wymagać więcej, niechby tylko podróż trwała tak, aż do samej Tsalal…

– A dlaczegożby nie dalej, panie Jeorling, dlaczegoż nie do samego bieguna?…

– Cóż znowu, bosmanie, biegun jeszcze bardzo daleko i nikt nie wie co się tam znajduje.

– Właśnie też, że nikt nie wie! Gdy więc tam będziemy, dowiemy się o wszystkiem… Najprostszy to i niezawodny sposób poznania prawdy, przyznaj to pan sam, panie Jeorling!

– W zasadzie tak jest rzeczywiście – potwierdziłem. – Zapominasz jednak bosmanie, że kapitan Len Guy nie w takim celu, nie dla poznania bieguna, wybrał się w tę podróż, lecz aby ratować swego brata i jego towarzyszy. Sądzę też, ze nie ma innych ambicyi nad to serdeczne pragnienie.

– Rozumiem to, panie Jeorling, rozumiem doskonale! Gdy jednak będziemy już zaledwie o jakie 300 lub 400 mil od bieguna, powiedz pan czy nie byłoby ładnie, przypatrzeć się krańcowi osi, wokoło której ziemia nasza obraca się niby kurczak narożnie – dowodził bosman, śmiejąc się filuternie.

– Ale czyż warto byłoby narażać się na nowe niebezpieczeństwo, czyż warto posuwać namiętność zdobyczy naukowych, aż do lekceważenia wszystkiego!

– Może tak, może i nie, panie Jeorling! Bo co do mnie, przyznać muszę że pochlebiałoby bardzo mojej dumie marynarza, gdym był dalej, aniżeli wszyscy wielcy podróżnicy przed nami; dalej może, aniżeli ktokolwiekbądź po nas…

– I myślisz, żeby cię to okryło sławą po wszystkie wieki.

– Właśnie! właśnie, panie Jeorling! Gdyby stawiony nam został projekt posunięcia się jeszcze stopni kilka za wyspę Tsalal, nie ja z pewnością tworzyłbym opozycyę…

– Nie zdaje mi się, abyś się doczekał czegoś podobnego…

– Ja też tak sądzę, bo niechno tylko kapitan odnajdzie swych rozbitków, niezawodnie pospieszy zaraz do Anglii.

– I będzie to całkiem naturalne i logiczne. Bo zresztą jeśliby stara służba Halbranu poszła za swym wodzem, gdzie by mu się tylko podobało ją poprowadzić, to nowozaciągnięci nie okazaliby pewno tej gorliwości. Nie zostali bowiem najęci, i nie obowiązywali się wcale do tak długiej i niebezpiecznej podróży, jaką byłaby droga do bieguna.

– Masz pan zupełną słuszność! Sądzę jednak, że znaczne korzyści mogłyby nawet i tam ich pociągnąć.

– Mojem zdaniem, i z tym warunkiem nie możnaby jeszcze na pewno liczyć na nich.

– Ha, może i nie! – odparł po namyśle Hurliguerly. W każdym razie oni przeważają nas w liczbie, a dało mi się już słyszeć, że Hearn i jego ziomkowie nie bardzo są radzi z tego, iż Halbran przebył zaporę lodową. Im zdawało się koniecznie, że po za koło biegunowe wyprawa nasza nie dosięgnie. Ale ten Hearn, to zły duch, panie! Trzeba go mieć na oku!… I nie zaniedbuję tego! – zakończył bosman z widocznem poczuciem swego obowiązku.

Od czasu gdym został pasażerem Halbranu, udawałem się na spoczynek o 9-ej godzinie wieczorem, i spałem snem twardym aż do 5-ej rano. Zwyczaj ten, mimo nieustannego dnia, zachowałem i teraz.

Sen mój jednak z dnia 19-go na 20-ty przerwany został dziwnem jakiemś marzeniem, czy też złudzeniem. Zostałem bowiem zbudzony (takie przynajmniej miałem uczucie) jakimś żałosnym szeptem czy jękiem, który się ciągle powtarzał, tuż blisko mego posłania.

Nadstawiłem uważniej ucha, i słyszałem wyraźnie, jak głos jakiś, głos całkiem mi nieznany, powtarzał słowa:

– Prym… Prym… biedny Prym!…

– Czyby ktoś ukrył się w mej kajucie? – pomyślałem – nie zamykam wprawdzie nigdy drzwi na klucz, ale zabawka podobna byłaby co najmniej niesmaczną…

– Prym – mówił tymczasem głos dalej – nie trzeba nigdy zapominać o biednym Prymie…

– Co to wszystko znaczy? Dla czego to dziwne ostrzeżenie do mnie właśnie jest zwrócone? Cóż mię mógł obchodzić Prym, którego nigdy nie znałem, a wiedziałem na pewno, że zginął już dawno jakąś śmiercią tajemniczą, po powrocie swym do Ameryki.

Poruszyłem się żywiej na łóżku i tym razem z całą już świadomością wstałem spiesznie i otworzyłem okiennice mego okienka.

sphinx32.jpg (185895 bytes)

Nie znalazłem jednak nikogo w kajucie; na pokładzie też pusto było i cicho, jeden tylko Hunt siedział przy sterze wpatrzony w busolę i jak zwykle prawie nieruchomy. Wróciłem na posłanie z tem przeświadczeniem, że głos ten był jedynie snem lub przywidzeniem; pomimo jednak iż znowu zasnąłem, kilka razy jeszcze zdawało mi się słyszeć te same żałosne słowa:

– Prym… Prym… biedny Prym…

Nazajutrz czytałem w pamiętnikach Pryma, o zaszłym pod datą, 10-go stycznia, smutnym bardzo wypadku. Jeden z najlepszych marynarzy na Orionie, niejaki Peters Vridenbourgh, pochodzący z Nowego Yorku, spadł z masztu do morza, a dostawszy się między dwa lodowce, zginął bez ratunku.

Była to pierwsza ofiara nieszczęsnej tej wyprawy, pierwsza z tylu innych czekających załogę Oriona…

Ale Wiliam Guy znajdował się wtenczas jeszcze z tamtej strony zapory lodowej, walcząc z silnemi mrozami i szalejącą burzą wśród niebezpiecznych lodowców; dziwniejszem było, że i na tych już przestrzeniach po przebyciu zapory, gdy Halbran płynął spokojnie bez żadnych nadzwyczajnych wypadków, Orion miał ich kilka, z których ciekawszem jest spotkanie na lodowcu olbrzymiego wzrostu i siły białego niedźwiedzia. Artur Prym, Dick Peters i Waterson, jako drugi oficer statku, wreszcie kilku uzbrojonych marynarzy, spuścili się do łodzi.

Zwierzę było wyjątkowych rozmiarów pięknym okazem stref podbiegunowych, z białem, nieco kudłatem futrem i okrągłym pyskiem jak u buldoga. Kilka danych wystrzałów ugodziło go wprawdzie, lecz nie powaliło, to też ryknąwszy z bólu, skoczył do wody i rzucił się na łódź której o mało nie wywrócił, opierając o jej brzegi kosmate swe łapy. W tejże wszakże chwili Dick Peters ugodził go między łopatki, długim swym nożem, zagłębiając go aż po samą rękojeść. Czynem tym ryzykownym uratował wprawdzie swych towarzyszy, sam jednak straciwszy równowagę, runął wraz z przeciwnikiem do morza – i dopiero rzucona mu linka pomogła do wyratowania się. Złowione też martwe już zwierzę i wciągnięte na pokład Oriona, nie przedstawiało nic nadzwyczajnego, prócz swej wyjątkowej wielkości, nic przez coby można zaliczyć go między szczególne okazy, jakie opisuje Prym z wyspy Tsalal.

Tymczasem Halbran w jak najlepszych ciągle warunkach płynął dalej, i 2-go grudnia sprawdzono, iż znajdowaliśmy się pod 42° 20’ długości zachodniej a 82° 50’ szerokości południowej.

– Jeżeli zatem wyspa Bennet istnieje, znajdować się musi w pobliżu – pomyślałem.

Czy istnieje? Tak, niezawodnie, bo około 6-ej wieczorem strażnik oznajmił ląd na prawo, od bakortu.

 

Rozdział XV

Wysepka Bennet.

 

więc po przebyciu blisko ośmiuset mil od koła biegunowego, Halbran stanął wreszcie naprzeciw wyspy Bennet! I czas już był wielki! Pominąwszy bowiem dawniejsze utrudzenia, niemałą mieliśmy pracę w ostatnich szczególniej godzinach, gdy nastąpiła tak zupełna cisza, że posuwaliśmy się naprzód jedynie holowani przez łodzie. Można też sobie wyobrazić, do jakiego wyczerpania doszła nasza załoga. Aby więc wypoczynek był dla wszystkich zupełny, odłożono wylądowanie do dnia następnego.

Przespawszy spokojnie noc całą, byłem jednym z pierwszych na pokładzie. Oczywiście Jem West nie zaniedbał niczego, co przezorność kazała zachować w tych nieznanych, a z opowiadania Pryma, mocno podejrzanych okolicach; dość więc liczna zbrojna straż czuwała na pokładzie, a nawet armaty stały w pogotowiu, choć Halbran jednę tylko zarzucił kotwicę i to o całą milę od wybrzeży.

Noc jednak przeszła, a głęboka cisza wokoło nie została niczem zakłócona. Brzegi zaś wyspy przedstawiały się tak puste, jak bezmierne morze w najgłębszą dal.

– Czy uważasz, panie Jeorling – zagadnął mię Len Guy, gdyśmy stanęli na ganku – tę, oto tam wyżynę?…

– Właśnie na nią zwróciłem w tej chwili uwagę, kapitanie.

– Czy odłamy te skalne nie przypominają ci porzuconych w nieładzie pak bawełny?

– W istocie, podobieństwo jest szczególne – tak właśnie jak o tem nadmienia autor pamiętników…

– Co nas utwierdza raz jeszcze, że jest to niezawodnie wyspa Bennet – odparł Len Guy – pospieszmy zatem zwiedzić ją dokładnie! Może który z uwięzionych na Tsalal, zdołał się tu schronić… Może znajdziemy chociażby ślad jakiś, który nam rzuci promień światła na obecne ich stosunki… – dokończył cichszym już głosem.

O kilka więc siągów leżała przed nami ziemia, której przed jedenastu laty dotykały stopy Artura Pryma i Wiliama Guy, a której miano Bennet nadane zostało ku pamięci współwłaściciela Oriona.

Gdy jednak żaglowiec Wiliama Guy za przybyciem tu swojem znajdował się w stanie zostawiającym wiele do życzenia, gdy brak paliwa dokuczać począł, a wśród załogi zjawiły się poważne objawy skorbutu, Halbran trzymał się jak najlepiej; zapasy jego były bogate, załoga zaś cieszyła się zupełnem zdrowiem.

To też Len Guy był niezwykle ożywionym – i w czarnych jego źrenicach jaśniały blaski fosforyczne, gdy pełen niepokoju pragnął conajprędzej znaleźć się już na wyspie.

Był wszakże człowiek, którego wzrok wyrażał więcej jeszcze, jakkolwiek tłumionej, niecierpliwości. Człowiekiem tym był Hunt. Od chwili zarzucenia kotwicy, oparty o poręcz na przodzie statku, z zaciśniętemi wargami wielkich ust swoich, z całą siecią zmarszczek na wypukłem czole, utkwił wzrok w rozkładającym się przed nim lądzie i stał nieruchomy, rzecby można skamieniały…

Tymczasem gdy łódź spuszczoną została, Len Guy przed samem jeszcze zejściem do niej zalecał porucznikowi czujność nad wszystkiem i dozór szczególniej nad nowo zaciężnymi, choć czynił to zapewne więcej dla własnego spokoju, aniżeli z uznania potrzeby – wiedział bowiem, że na Jem Westa może liczyć równie jak na siebie samego.

– Jeszcze jedno, Jem! – zawołał w końcu – sądzę, że pół dnia wystarczy mi tam zupełnie; gdybym jednak po tym czasie nie wrócił, wyślij mi naprzeciw drugą łódź z uzbrojonymi ludźmi.

– Dobrze, kapitanie – spełnię wszystko wedle rozkazów. – Co zaś dotyczy nowo najętych, weź ich ze czterech ze sobą, będzie o tyle mniej niespokojnych głów na statku.

Uwaga była słuszną, Hearn bowiem i jego towarzysze okazywali przy lada okazyi brak karności.

Gdy więc czterech ludzi wybranych z rekrutów ujęli wiosła, Hunt na wyraźną swą prośbę stanął przy sterze, a kapitan, bosman i ja, wszyscy dobrze uzbrojeni, siedliśmy do łodzi, która ruszyła dość żwawo ku wybrzeżom wyspy.

W pół godziny później okrążyliśmy przylądek z owym stosem złomów skalnych, przypominających z dala paki bawełny, i ujrzeliśmy przed sobą tę samą przystań, gdzie przed jedenastu laty zatrzymała się łódź kapitana Wiliama Guy.

Tutaj też pokierował nas Hunt. Na instynkcie tego człowieka mogliśmy polegać w zupełności, a nawet patrząc jak zręcznie wymijał sterczące tu i owdzie rafy, wybierając przejścia pewne, z trudnością oparłem się posądzeniu, że miejsca te muszą mu być już znane.

Wysiedliśmy w głębi zatoki, z której właśnie ustępowało morze, zostawiając nagie piaski, zasiane mnóstwem drobnych, czarnej barwy kamieni.

Len Guy zwrócił mą uwagę na liczne też mięczaki, długie do 18-tu, szerokie do 3 cali, z których jedne spoczywały na płaskiej stronie swego ciała, inne czołgały się powoli, szukając zapewne potrzebnego im pożywienia, do budowy koralowych raf, których wierzchołki wznosiły się miejscami nad morze wokoło wysepki.

– Ślimak ten – tłómaczył kapitan – jest właśnie owem zwierzątkiem znanem pod nazwą, „pianki morskiej” której Orion miał zabrać z wyspy Tsalal bogaty ładunek. Przypominasz pan sobie w jakich warunkach?

– Czy przypominam sobie? Ależ wszystkie te szczegóły które podaje Artur Prym, mam tak żywo w pamięci, jak gdybym osobiście brał w nich udział.

Z opisów też Cuviera znałem tego mięczaka, z naukową nazwą Gasteropada pulmonifera, który czołga się jedynie z pomocą ruchomych pierścieni swego ciała, barwy bladawo-żółtej. Przysposobienie pianki na przedmiot handlu, wymaga dużo pracy. Najpierw bowiem przecina się ją przez całą długość, czyści, obmywa, gotuje, a w końcu suszy na słońcu. Że jednak w Państwie Niebieskiem uchodzi ona nietylko za przysmak, lecz na równi z gniazdami jaskółczemi za potrawę nadzwyczaj odżywiającą, przeto popyt tam na nią jest znaczny, przy cenie dochodzącej 90 dolarów za wagę mniej więcej 30 funtów – co w każdym razie przedstawia ładne korzyści.

Zostawiwszy na straży dwóch majtków przy łodzi, dwóch drugich zabrał kapitan z sobą. W raz więc ze mną, bosmanem i Huntem, było nas sześcioro silnych, gotowych na wszystko ludzi.

sphinx33.jpg (214720 bytes)

Milczący zawsze Hunt wysunął się naprzód, przyjmując mimowoli może, rolę przewodnika, przeciwko czemu nikt oczywiście nie protestował.

Grunt po którym stąpaliśmy był jałowy, niepodatny pod żadną uprawę, tak, że nawet dzikie ludy nie znalazłyby na nim pożywienia; co mówię, nawet najmniej wybredne zwierzęta roślinożerne, wzgardziłyby jedyną tu nędzną, twardą roślinką z rodzaju porostów.

– Jeśliby Wiliam Guy i jego towarzysze chcieli tu szukać schronienia – pomyślałem – musieliby już dawno pomrzeć z głodu.

Z wysokości znacznego wzgórza znajdującego się w środku wyspy, oko nasze objęło całą jej niezbyt zresztą obszerną przestrzeń. Nic wszakże, nic dokoła! żadnego śladu życia obecnego…

Może jednak choć odcisk nogi na ziemi, może resztki dawno zgasłego ogniska, może zwaliska chat, może cośkolwiek, co da dowód materyalny czasowego tu pobytu ludzi z Oriona!…

Zeszliśmy ze wzgórza, i znów Hunt prowadził nas na południowe wybrzeże.

Gdy jednak i tu oko nasze nic szczególnego nie dostrzegło, bystry wzrok jego zatrzymał się wśród złomów kamiennych, na które wskazł ręką.

Podążyliśmy w tę stronę.

Kawał na wpół już zgniłej belki, widocznie część jakiegoś statku, leżał tam przysypany piaskiem.

– Przypominam sobie! – zawołałem – Artur Prym mówi o tej belce, uważając ją za szczątek okrętu; miały nawet być na niej widoczne ślady rzeźby jakowejś.

– W której brat mój wyróżniał kształty żółwia – dodał kapitan.

– Otóż właśnie wspomniany rysunek – rzekłem, obracając drzewo – jakkolwiek Prym utrzymywał, że żadnych kształtów dopatrzeć się w nim nie mógł. Nie na tem jednak dla nas polega rzecz najważniejsza; wystarcza nam bowiem stwierdzenie, że belka ta znajduje się jeszcze na tem samem miejscu, aby mieć pewność, iż od owego czasu nie był tu żaden człowiek. Sądzę też, że próżną byłaby strata czasu na dalsze poszukiwanie. Jedynie na wyspie Tsalal znaleść możemy jakieś wskazówki…

– Tak jest, na wyspie Tsalal! – potwierdził kapitan. – Wzdłuż wybrzeża skierowaliśmy się z powrotem ku zatoce.

W wielu miejscach występowały przerywane części pierścienia koralowego, a pianki morskiej była taka ilość, że wystarczyłaby na cały bogaty ładunek.

Hunt wyprzedzając nas zawsze, miał głowę spuszczoną, jak gdyby upatrywał jeszcze czegoś, ja jednak rozglądałem się wokoło.

Na bezmiernej, gładkiej powierzchni morza, jedynie Halbran stojący w północnej stronie wyspy, stanowił dla wzroku jakiś punkt oparcia. Zresztą nigdzie śladu jakiegokolwiek życia, jakiegokolwiek choćby dalekiego lądu. Nagle Hunt zatrzymał się i począł gwałtownie machać rękoma, przyklęknąwszy na ziemi. Podbiegliśmy ku niemu.

Na piasku leżał kawał nadpróchniałej deski, a grube, wielkie ręce Hunta dotykały jej z czułością i poszanowaniem, sprawdzając szpary, gładząc jej chropowatość.

Deska była do 6-ciu stóp długą, szeroką zaś na 6 cali. Po jednej stronie czarne, pomalowane znaki, nawpół okryte błotem, nawpół zatarte czy zmyte, wskazywały iż musiała stanowić część większego okrętu.

– Dla mnie wygląda to na tablicę umieszczoną na rufie żaglowca, na której wypisaną bywa nazwa statku – rzekł bosman.

– Masz słuszność, jest to niezawodnie część takiej tablicy – rzekł kapitan.

Hunt, ciągle na kolanach, zrobił głową ruch potakujący.

– Jedynie więc po rozbiciu i zatonięciu jakiegoś statku, mogły wyrzucić ją fale na wyspę Bennet, i kto wie…

– Może to jest!… – zawołał kapitan.

Pod wpływem równocześnie tej samej myśli, pochyliliśmy się obaj, usiłując odczytać zatarte litery, które Hunt obcierał rękawem.

Nie były one tylko malowane, lecz wyżłobione w drzewie tak, iż czuć je było pod palcami. Napis ten przedstawiał się tak:

R I O

L i v       p o l

Orion z Liverpoolu!… Tak, niezawodnie!… Cóż to znaczy że kilka liter jest nieczytelnych?… Te które pozostały, wystarczają aż nadto, do złożenia nazwy żaglowca i miejsca jego pochodzenia…

sphinx34.jpg (164503 bytes)

Kapitan Len Guy ujął deskę w obie ręce i przyłożył do ust, a tłumione łkania rozsadzały mu piersi.

Stałem milczący, nie chcąc przerywać próżnemi słowami tak naturalnego wzruszenia.

Hunt tymczasem, iskrzącym wzrokiem, jak u dzikiego zwierzęcia, zapatrzył się w południową dal. Gdy jednak kapitan wstał, podniósł się i on z kolan, i nie rzekłszy słowa, położył deskę na swem ramieniu i szedł dalej z drugimi.

Wkrótce wróciliśmy do zatoki i odpłynęli do Halbranu.

Nazajutrz wszakże nie podniesiono jeszcze kotwicy, kapitan bowiem postanowił poczekać, choćby dzień jeden, w nadziei że wreszcie ustanie ta gnębiąca cisza, bo o ciągłem holowaniu statku nie mogło przecież być mowy.

Gdy więc lekki wietrzyk poruszył ciężką, jak ołów atmosferę, porzuciliśmy pustą wysepkę Bennet, uwożąc z niej cenny dowód katastrofy, jakiej uległ Orion na brzegach Tsalal.

Z pomocą lekkiego wiatru, przy dość wyraźnym prądzie wody ku południowi, płynęliśmy tak spokojnie, że zaledwie dawał nam się odczuwać ruch statku. Pomimo jednak, iż szczególną na wszystko zwracałem baczność, nie zauważyłem wcale, aby morze miało tu barwę wyjątkowo ciemno niebieską, nie widziałem też żadnej osobliwej rośliny na jego powierzchni, ani spotkaliśmy, choćby jednego z tych dziwacznych zwierząt o ciele długiem na trzy stopy, wysokiem na 6 cali, pokrytem białym, miękkim włosem, z krótkiemi nóżkami, zakończonemi czerwonemi pazurkami, ogonem szczura, a pyszczkiem kota, w którym błyskały koralowe zęby.

Osobliwości te, jak się już dawno domyślałem, musiała stworzyć jedynie rozbujała fantazya autora pamiętników.

Po kilku godzinach spokojnej żeglugi, słońce skryło się za mgły, z poza których jaśniało bladem tylko światłem, a słaby wiaterek cichł znowu tak, iż co chwila opadały żagle wzdłuż masztów.

Opóźnienie takie, właśnie w tym czasie, było dla wszystkich niemiłą próbą cierpliwości.

– A jednak to morze nie zawsze pewno bywa tak ciche… nieraz muszą tu szaleć gwałtowne burze, od których oby nas niebo uchroniło – myślałem dla własnego uspokojenia.

Choć tylko siłą prądu niesiony Halbran, posuwał się jednak o tyle naprzód, że wedle poczynionych obliczeń znajdując się rano 24 grudnia pod 83° 2’ szerokości, mieliśmy zaledwie 20 mil od Tsalal, aż wreszcie o godzinie 6-tej minut 25 wieczorem, stanęliśmy naprzeciw tej odległej ziemi, wzruszeni i milczący.

Wraz z zarzuceniem kotwicy, cała załoga stanęła pod bronią, a rozstawione straże przykazane miały, baczenie na najmniejszy ruch na morzu.

Były jednak oczy umiejące patrzeć bystrzej od najczujniejszej straży, oczy zwrócone bez żadnej zmiany, niby igła busoli, w jednę nieruchomą ciemną plamę, jaką w pewnem oddaleniu tworzyła wyspa Tsalal, oczy Hunta.

 

Rozdział XVI

Wyspa Tsalal.

 

oc minęła spokojnie. Żadna łódź nie wypłynęła od strony wyspy, ani jeden krajowiec nie ukazał się na jej brzegach.

– Może tam nie dostrzeżono jeszcze naszego przybycia. Wiemy od Pryma, iż ludność skupia się tu głównie w środku wyspy, wybrzeża zaś są skaliste, a my zarzuciliśmy kotwicę o trzy mile od lądu – tłomaczyłem zaniepokojonemu kapitanowi.

– Podpłyniemy zaraz bliżej, tuż do koralowego pierścienia okrążającego Tsalal, na podobieństwo wysp Oceanu Spokojnego. Wydałem już odpowiednie rozkazy – rzekł Len Guy.

– Bardzo dobrze! Z punktu tego bowiem będzie nam łatwiej obserwować wszystko, bez zbytecznego narażenia się w każdym możliwym wypadku – odpowiedziałem.

I rzeczywiście, zmiana pozycyi dozwoliła nam objąć cały obszar wyspy; mogącej mieć od 9 do 10 mil obwodu. Wybrzeże jej było puste zupełnie. Za skalistemi złomami ciągnęły się faliste wzgórza lub niezbyt obszerne doliny. Wszystko to jednak przedstawiało wygląd zupełnego pustkowia. Na pełnem morzu, ani u poszarpanych brzegów, nie dojrzałem ani jednej łodzi; ani jeden słup dymu nie wznosił się ponad wyżyny i zdawać się mogło, że ani jeden człowiek nie żyje w tej stronie wyspy.

Coś nadzwyczajnego zajść tu musiało od lat jedenastu Czyby umarł już wódz krajowców, ów chytry Too-Wit? Ale w każdym razie pozostała ludność tak liczna i natrętna… Wreszcie sam Wiliam Guy i jego towarzysze, gdzież są, czemu nie spieszą naprzeciw swych wybawców.

Gdy Orion ukazał się w tych stronach, Tsalalczycy ujrzeli wtenczas poraz pierwszy żaglowiec, i w naiwności swojej wzięli go za olbrzymiego ptaka, maszty jego za skrzydła… żagle, za upierzenie. Teraz jednak wiedzieli już co o tem sądzić; jeżeli więc nie spieszyli z wizytą do nas, czemu przypisać należy tę szczególną powściągliwość?…

– Spuścić wielką łódź na morze! – zabrzmiał rozkaz kapitana, a w głosie jego czuć było gorączkowe zniecierpliwienie.

– Jem – rzekł następnie do porucznika, odprowadzając go na stronę – dasz mi ośmiu ludzi, Marcina Holta i Hunta, sam zostaniesz na statku; pilnuj go zarówno od morza jak od lądu!

– Bądź bez obawy kapitanie!…

– Gdy wyląduję, będę usiłował dojść do doliny Klock-Klock, gdyby tymczasem zaszło tu coś nadzwyczajnego, dasz mi znak trzema wystrzałami.

– Dobrze. Trzy wystrzały w odstępach jednominutowych… – odpowiedział porucznik.

– Gdybyśmy nie wracali przed wieczorem, wyślesz nam w pomoc drugą łódź z bosmanem i dziesięciu zbrojnymi.

– Dobrze.

– Pod żadnym pozorem sam nie opuścisz statku!…

– Pod żadnym!…

– Jeżelibyśmy nie wrócili, jeżelibyś nie odnalazł nas po czynionych możliwych poszukiwaniach, jeżelibyśmy, jednem słowem zginęli, wrócisz z żaglowcem do Falklandów!

– Dobrze kapitanie!…

Wielka łódź została szybko przygotowaną. Ośmiu ludzi nie licząc Marcina Holta i Hunta, zeszło do niej. Każdy z nożem za pasem, każdy zbrojny w karabin i pistolet z dostateczną ilością nabojów.

– Kapitanie – rzekłem, podchodząc do Len Guya – czy pozwolisz mi towarzyszyć sobie?

– Nie mając nic przeciw wyraźnej twej woli, nie namawiam cię wszakże, panie Jeorling.

Pobiegłem spiesznie do mej kajuty, gdzie miałem już wszystko przygotowane. Przewiesiłem więc dubeltówkę przez ramię, opatrzyłem raz jeszcze doskonały, o ośmiu strzałach rewolwer, zapiąłem w pas ładownicę i wkrótce zająłem miejsce obok kapitana, w głębi łodzi.

Omijając skały i rafy rozsiane wokoło, szukaliśmy przejścia wolnego, jak w 1828 roku 19 stycznia czynił to również Artur Prym i Dick Peters na łodzi Oriona.

Gdy jednak naprzeciw nim wypłynęli licznie krajowcy na swych pirogach, i w odpowiedzi na wywieszoną białą chustkę przez Pryma, wydawali okrzyki anamoo-moo i lama-lama, poczem Wiliam Guy pozwolił im wejść na pokład swego statku – naprzeciw naszej łodzi, nie wypłynął żaden krajowiec. Żaden znak życia, żaden ruch nie objawił się na wyspie.

Nie było jednak powodu skarżenia się na to, gdyż właśnie owo zawiązanie stosunków pozornej przyjaźni, stało się zgubą Oriona. Jak wiemy, kiedy Wiliam Guy powrócił z dalszej jeszcze wyprawy w stronę bieguna, by zabrać pozostałych na Tsalal ludzi wraz z przysposobionym ładunkiem pianki morskiej, dnia 1-go lutego cała prawie załoga statku padła ofirą podstępu dzikiego plemienia, a Orion wybuchem prochu wysadzony został w powietrze.

Przez 20 minut łódź nasza krążyła wśród skał pobrzeżnych, aż wreszcie Hunt odnalazł wygodną, na 200 sążni szeroką przystań między dwoma przylądkami.

Po stromym zabrzegu wspinaliśmy się pod górę, zachowując się jak najciszej i nadstawiając ucho na najmniejszy szelest. Nic nam jednak nie przeszkodziło zapuścić się nawet dalej w głąb wyspy, z Huntem na czele.

Postępowałem obok kapitana, z którym robiliśmy sobie wzajemnie uwagi odnośnie do tego kraju, który wedle słów Pryma różnił się tak stanowczo od wszystkich ziem poznanych dotąd przez cywilizowane ludy.

Nie przesądzając co dalej ujrzę, mogłem już jednak od pierwszej chwili stwierdzić, że ogólna barwa gruntu była czarną, jakby powstał ze sproszkowanej lawy wulkanicznej, i że dokoła nie jaśniał żaden przedmiot biały.

sphinx35.jpg (210428 bytes)

Zaledwie uszliśmy ze sto kroków, Hunt popędził z całych sił na pierwsze wynioślejsze wzgórze. Jednym rzec można skokiem, niby zwinny kozioł skalny, znalazł się na jego wierzchołku, skąd rozkładał się widok na kilka mil wokoło. Stanąwszy jednak na miejscu, Hunt przybrał minę człowieka, który nie może rozpoznać dawno znanych sobie miejscowości.

– Co się jemu stało? – zapytał Len Guy, śledząc każdy ruch jego.

– Trudno się domyśleć – odpowiedziałem, bo wiesz równie dobrze jak ja, kapitanie, że w zachowaniu tego człowieka wiele jest rzeczy niewytłomaczonych. Czasami mam prawdziwą pokusę policzenia go do rzędu tak wyjątkowych istot, jakie wedle Pryma zamieszkują te ziemie. Możnaby nawet powiedzieć, że…

– Że co? – podchwycił Len Guy.

Lecz ja nie kończąc rozpoczętego zdania, zawołałem:

– Czy jesteś pewnym, kapitanie, żeś zmierzył dokładnie położenie tej wyspy?…

– Najpewniejszy…

– I jakie otrzymałeś wymiary?

– 83° 20’ szerokości, i 43° 5’ długości.

– Dokładnie?

– Najdokładniej.

– Więc niema żadnej wątpliwości, że to jest Tsalal?

– Jeżeli tylko Tsalal leży pod wskazanemi przez Pryma wymiarami, ziemia ta jest nią niezawodnie.

A jednak, chociaż rzeczywiście nie mogło być mowy o pomyłce z naszej strony, chociaż ziemia ta leżała najdokładniej pod wskazanemi przez Pryma stopniami i minutami szerokości i długości geograficznej, nie widzieliśmy tam nic, nic zupełnie z tego wszystkiego, co nam tak szczegółowo opisywały jego pamiętniki.

Gdy więc Prym mówi o drzewach wyjątkowych, nieznanych ani u bieguna północnego, ani w strefach umiarkowanych lub gorących; o skałach formacyi zupełnie nowej; o strumieniach, których wody, a raczej płyn gęsty, przypominający roztwor gumy arabskiej, tak małą przedstawiały spójność, że można je było ostrzem noża krajać, nic z tego, a może nic więcej już z tego nie było na Tsalal.

Ani jedno drzewo, ani nawet krzew mały nie urozmaicał jednostajności widoku. W miejsce skał, falisto ciągnęły się nagie czarne pagórki, a wody ani zwyczajnej, ani nadzwyczajnej nie dostrzegłem ni kropelki.

Wkoło straszna, smutna, zupełna pustka!…

Hunt wszakże szedł szybkim krokiem dalej, nie okazując najmniejszego wahania. Zdawało się że ten sam instynkt naturalny, który wskazuje drogę ptakom przelotnym, prowadził go po tej ziemi obcej, a jednak jakby dobrze mu znanej.

Idąc za nim, nie przestawałem rozglądać się uważnie coraz większemu ulegałem zdziwieniu.

Grunt po którym stąpaliśmy, zdawał się świeżo wewnętrzną jakąś gwałtowną przewrócony siłą; czarność jego przypominała spaloną lawę wyrzuconą z głębi wulkanu. Możnaby powiedzieć, że jakaś straszliwa moc, jakiś kataklizm okropny wstrząsnął nią całą i zmienił jej powierzchnię. Jeżeli zaś sama powierzchnia gruntu przedstawiała się tak odmiennie od tego, na co byliśmy przygotowani, nie mniejszą różnicę znajdowaliśmy we wszystkiem, albo raczej znajdowaliśmy brak wszystkiego. Ani szczególnego ptactwa z rodzaju kaczek, ani żółwi olbrzymich, ani świń czarnych z puszystemi ogonami i wysmukłemi nóżkami antylop, ani owiec o długiej, miękkiej, czarnej wełnie, ani wreszcie dzikich czy oswojonych albatrosów z pięknem czarnem upierzeniem. Nawet pingwinów tak powszednich i tak licznych na najdrobniejszym lądzie w tych stronach, nie posiadała wcale w obecnej chwili nasza wyspa.

Grobowa pustka i milczenie ponure rozpostarły tu wszechwładne swe panowanie.

A wśród tego spustoszenia widnego zarówno u brzegów jak i w głębi wyspy, czy może być mowa o życiu człowieka? Czy można się spodziewać odnalezienia tutaj Wiliama Guya i pięciu jego towarzyszy?…

Spojrzałem na mego kapitana. Bladość jego twarzy i głębokie zmarszczki na czole wskazywały nadto wyraźnie, że i on począł tracić wszelką nadzieję.

Doszliśmy wreszcie do doliny, w której podług opisu znajdować się miała dawniej wieś Klock-Klock. Ale i tu jak wszędzie zupełny brak życia. Ani śladu chat i namiotów, ani jeden palik lub gałęź drzewa, na których rozpięte były niegdyś skóry zwierząt. Znikły wąwozy i pieczary utworzone przez osobliwe steatydy, wyschło i zrównało się koryto w którem płynęły gęste wody strumienia, wijącego się wśród osady. A wobec tak zupełnego przewrotu, cóż się stało z ową liczną ludnością miejscową? Gdzie podzieli się ci ludzie silnie zbudowani, nawpół nadzy, lecz uzbrojeni w szczególnego rodzaju narzędzia? Gdzież podziały się owe piękne w swem rodzaju kobiety, którym równych nie znajdzie w cywilizowanem społeczeństwie? – jak się wyraża Artur Prym. – Gdzież te gromady dzieci, które swą liczbą zwróciły uwagę przybyszów. Tak jest, cóż się stało z tymi osobliwymi ludźmi, o skórze czarnej, czarnych włosach i również czarnych jak heban zębach, dla których widok białej barwy, był przedmiotem najwyższej trwogi?…

Napróżno też szukałem czterech grubych pni drzewa, między któremi rozpięty miał być namiot Too-Wita; gdzie Wiliam Guy, Artur Prym i Dick Peters oraz starsi z załogi Oriona przyjęci byli z oznakami szacunku; gdzie wydaną była dla nich uczta, na której krajowcy spożywali z dziką drapieżnością, podane jako przysmak największy, ciepłe jeszcze wnętrzności zwierząt?

Długo i napróżno usiłowałem rozwiązać tę zagadkę, aż nagle jakiś promień światła błysnął w mym umyśle.

– Trzęsienie ziemi! Tak, niezawodnie trzęsienie ziemi – zawołałem. – wystarczało jednego dnia, aby tak pospolite w tych stronach wybuchy wulkaniczne wskutek nagromadzenia pary i wyziewów w łonie ziemi, zmieniły zupełnie powierzchnię, równie małej jak ta, wysepki.

– Myślisz pan, że to wskutek trzęsienia ziemi znajdujemy w tym stanie wyspę Tsalal? – zapytał zgnębionym głosem Len Guy.

– Tak kapitanie; mojem zdaniem jest to rzecz najpewniejsza! Tylko bowiem owa siła mogła zniszczyć wszystko, co było na jej powierzchni, wszystko co opisuje tak dokładnie Artur Prym.

Gdym to mówił, Hunt zbliżył się właśnie do nas i poruszeniem olbrzymiej swej głowy dawał znaki, że jednego jest ze mną zdania.

– Bo czyż – ciągnąłem dalej – ziemie bieguna południowego nie są natury wulkanicznej? I gdybyśmy popłynęli aż do ziemi Wiktorya, pewny jestem, że zastalibyśmy tam Drebusa i Terrora w pełnym wybuchu.

– A jednak – zauważył Marcin Holt, gdyby to był wybuch, byłyby też ślady świeżej lawy…

– Nie może być tu mowy o niedawnym wybuchu, przypuszczam tylko trzęsienie ziemi – odpowiedziałem – a im więcej zastanawiam się nad tem, tym prawdziwszem przedstawia się memu sądowi takie rozwiązanie kwestyi…

I w tej chwili przypomniałem sobie, że wedle opisu Pryma, Tsalal należała do grupy wysp ciągnących się w stronę zachodnią; jeżeli więc tamte ziemie nie zostały zniszczone, być może iż ludność tsalalska szukała na nich schronienia! Należało więc koniecznie zwiedzić je teraz, gdyż wraz z krajowcami i reszta załogi Oriona mogła się tam znajdować.

Pospieszyłem podzielić się z kapitanem memi domysłami.

– Tak jest – zawołał tenże i łzy zabłysły w jego oczach – tak być rzeczywiście może, chociaż znowu, jakże mój brat, jakże jego towarzysze zdołali stąd uciec? Czyż nie jest więcej prawdopodobnem, że zginęli tu w czasie owego kataklizmu…

Tu Hunt uczynił nagle ręką znak, jakby zachęcał nas do pójścia za nim w pewnym kierunku i sam puścił się szybko przez dolinę do miejsca, na którem już zdaleka jaśniały nagromadzone szczątki szkieletów ludzkich, a które, jak się zdawało, bystry wzrok jego dostrzegł już dawno.

Stanęliśmy na cmentarzysku, na którem rozegrać się musiał straszny dramat owej chwili ogólnego zniszczenia i uczucie grozy sparaliżowało nasze ruchy, przygniatając niemą rozpaczą.

– Mój brat! mój drogi brat – jęknął wreszcie Len Guy, klękając na ziemi.

Tymczasem w umyśle moim zbudziły się znowu pewne wątpliwości. Jakże bowiem pogodzić fakt zaszłej katastrofy z notatkami Watersona, w których zapewniał nas tenże najwyraźniej, że zostawił na Tsalal swych towarzyszy.

A więc w tem trzęsieniu ziemi, które wnosząc ze stanu szkieletów, musiało mieć miejsce przed kilku już laty, zginąć oni w żaden sposób nie mogli. Jeżeliby zaś trzęsienie nastąpiło po odpłynięciu Watersona na lodowcu, to znowu nie możliwem było, aby te białe już i czyste kości należały do ofiar tak niedawnego wypadku.

Zatem Wiliam Guy i jego towarzysze nie spoczęli tu jeszcze snem wiecznym. Nie ich szczątki leżały przed nami. Gdzie jednak byli, gdzie należało nam teraz ich szukać? oto najtrudniejsze do rozwiązania pytanie.

Ponieważ dolina Klock-Klock nie ciągnęła się dalej, wypadało nam nawrócić tą samą drogą, aby dosięgnąć wybrzeża. Zaledwie jednak przebyliśmy małe pół milki, gdy Hunt zatrzymał się znowu przed bielejącemi, na wpół już spróchniałemi kośćmi. Kształty ich wskazywały budowę ciała zwierzęcego.

Byłyż to szczątki jednego z dziwnych tych stworzeń, jakie Prym opisuje, a których nie spotkaliśmy dotąd ani jednego żywego okazu?

sphinx36.jpg (163555 bytes)

Krzyk, albo raczej ryk dziki wyrwał się z piersi Hunta, gdy wielka jego ręka podniosła z ziemi i ukazała nam naszyjnik metalowy.

Była to obroża miedziana pokryta już śniedzią, na której wszakże widniały jeszcze wyryte litery, tworzące napis.

Sułtan. Artur Prym.

Sułtan! Taka była, jak sobie przypominamy, nazwa psa, nieodstępnego towarzysza Pryma, psa który na Grampiusie dręczony pragnieniem, przeraził swego pana oznakami wścieklizny, który następnie brał czynny udział w ostatecznej na tym okręcie walce marynarzy.

Więc zwierzę to nie zatonęło wraz z okrętem, więc znalazło ocalenie na Orionie, mimo że pamiętniki nie wspominają już o niem wcale.

Tysiące sprzecznych myśli opanowało mój umysł. Nie wiedziałem zupełnie, jak pogodzić te wypadki. A jednak jasnem było, iż rzeczywiście Sułtan musiał żywy towarzyszyć swemu panu aż na wyspę Tsalal, i że dopiero tutaj zginął prawdopodobnie w czasie katastrofy, przygotowanej na zniszczenie załogi Oriona.

Ale i tu, między temi szczątkami, nie odnajdziemy kości Wiliama Guy’a i jego towarzyszy, skoro byli oni jeszcze przy życiu zaledwie siedm miesięcy temu…

W trzy godziny później powróciliśmy na Halbran, nie znalazłszy już nic więcej – nic, coby rozświetliło chociaż trochę tajemniczość położenia.

Len Guy zrozpaczony i zgnębiony zamknął się w swej kajucie i nie opuścił jej nawet w porze obiadowej.

Szanując jego boleść, nie starałem się wcale z nim widzieć.

Nazajutrz wszakże zapragnąłem raz jeszcze przejść wyspę od brzegu do brzegu i przepatrzeć każdy jej zakątek. Za pośrednictwem porucznika otrzymałem od kapitana łatwe na to zezwolenie.

Hunt, Marcin Holt i czterech marynarzy, wraz ze mną popłynęli tą samą co wczoraj drogą. Oczywiście wszelka broń była już zbyteczną wobec pewności, że tam nie grozi nam żadna napaść, żadne niebezpieczeństwo. Hunt służył nam, jak zawsze, za przewodnika.

Kierując się ku dolinie Klock-Klock, przechodziliśmy przez te same miejsca, kędy utworzone były owe sztuczne skały i wąwozy steatydowe, gdzie znajdowała się również ciekawa grota opisana przez Pryma, z hieroglificznemi znakami, których odtworzony rysunek miał oznaczać wyrazy: „Istota biała” i „kraje południa”.

Wszystko to jednak zrównane, zatarte, niczem już nie pobudzało ciekawości naszej – i ziemia ta osobliwa, ta wyjątkowa na kuli ziemskiej, Tsalal, przestała być wyjątkiem i osobliwością.

Okrążając wzdłuż wybrzeża wyspę całą, napotkaliśmy też szczątki szopy wzniesionej przez załogę Oriona, dla suszenia pianki morskiej. Nic wszakże nad te kawałki nadpróchniałych desek i bali, nic coby nam dozwoliło powziąć jakiekolwiek nowe domysły i przypuszczenia.

Wokoło cisza zupełna, przygnębiająca, której nie przerywał nawet okrzyk tekeli-li, wydawany zarówno przez krajowców na widok białej barwy, jak przez olbrzymie jakieś czarne ptaki, ciągnące wówczas w powietrzu.

Gdyśmy doszli do miejsca, w którym Artur Prym i Dick Peters w ucieczce swej dopadli łodzi krajowców, staczając z nimi ostatnią walkę, Hunt stanął nieruchomo ze skrzyżowanem i na piersiach rękami.

– A więc Huncie!… – rzekłem do niego.

Lecz dziwny ten człowiek zdawał się mnie nie słyszeć i nie zwrócił się wcale ku mnie.

– Czegoż tak stoisz, i o czem myślisz Huncie – rzekłem znowu, dotykając ręką jego ramienia. Tym razem drgnął na całem ciele, a wzrok jego przeszył mię do głębi.

– No Huncie! – zawołał Hurliguerli – czy ty myślisz tu pozostać? Czy nie widzisz, że tam oto Halbran czeka na nas? Jutro zapewne nawrócimy z powrotem, gdy tu niema już co robić!…

Zdawało mi się, iż drżące usta Hunta powtarzały cicho słowa: nic! nic!… podczas gdy całą swą postacią usiłował przeczyć ostatnim słowom bosmana.

Powróciliśmy na statek.

Kapitan nie opuścił dotąd swej kajuty, porucznik też nie otrzymał jeszcze rozkazu przygotowania do odwrotu. Właśnie siadałem na ławce pod wielkim masztem, gdy ujrzałem zbliżającego się do mnie Len Guy’a, zmienionego do niepoznania.

– Panie Jeorling – odezwał się cichym głosem – otóż zrobiłem wszystko co było w mej mocy. Powiedz sam, czy mogę jeszcze mieć nadzieję odszukania mego brata?… mnie się zdaje, że wszystko już bezpowrotnie przepadło. Trzeba więc wracać zanim zima nadejdzie…

– Jutro Jem – dodał po chwili przykrego milczenia, jutro przygotuj wszystko do odwrotu.

W tej chwili gruby, szorstki głos jęknął za nami:

– A Prym, biedny Prym…

Głos ten poznałem, był to ten sam, który jednej nocy niepokoił mię we śnie.

Koniec części pierwszej

Poprzednia częśćNastępna cześć