Jules Verne
sfinks lodowy
(Rozdział I-III)
68 ilustracji George'a Rouxa
Przekład M.D.
Warszawa1898
© Andrzej Zydorczak
Rozdział I
A Prym?
ostanowienie kapitana Len Guy’a opuszczenia z dniem następnym brzegów wyspy Tsalal, smutna rezygnacya jego, pozbawiona nadziei odnalezienia rozbitków z okrętu Orion, ta wyprawa tak nieudana, mimo szczęśliwego przezwyciężenia trudności żeglugi – wszystko to wzburzyło niezwykle mój umysł.
– Jakże to – pomyślałem – więc tych sześciu ludzi, o których istnieniu zapewniały nas przed paru zaledwie miesiącami wiarogodne notatki Watersona, więc tych nieszczęśliwych, oczekujących bezwątpienia dotąd ludzkiej pomocy, zapewne na którejkolwiek z pobliskich wysp, my teraz opuścić mamy? Czyż nie powinien kapitan Halbranu probować nawet rzeczy niemożliwych, dla uratowania tych, dla których odbył tak trudną podróż?…
Mieliśmy przecież zaledwie święta Bożego Narodzenia, zostawało nam zatem całe jeszcze dwa miesiące pory letniej w tych stronach. Dwa miesiące, to nie za mało czasu, by zwiedzić choćby najbliższe okolice morza i jeszcze przed nadejściem zimy wrócić na północ… A oto Halbran już z dniem następnym miał przygotować się do odwrotu!…
Gdy wszakże żywe me zainteresowanie losami rozbitków z Oriona, podniecało mój umysł, nasuwając mi powyższe myśli – zimny, zdrowy rozsądek wskazywał mniej świetne warunki, jakie pociągały za sobą, dalsze poszukiwania.
Bo jeśli dotychczas Halbran posuwał się drogą dokładnie zakreśloną wśród obszarów wodnych, dążąc do ściśle oznaczonego celu, jakim była wyspa Tsalal, teraz musiałby tylko błądzić, narażając się na Bóg wie jakie niebezpieczeństwa. A potem sama niepewność, jakiemu losowi uległa ludność tsalalska i wraz z nią nasi nieszczęśliwi… Przyjąwszy bowiem, iż zdołali się ci ostatni mianowicie, uratować w chwili ogólnego zniszczenia wyspy, cóż zapewnia, że są na najbliższych jej lądach? Czyż nie mogli również dobrze w swej ucieczce być porwani przez silny prąd, i uniesieni daleko, jak to miało miejsce z łodzią Pryma i Petersa… Bo, że ten świat podbiegunowy posiada więcej lądów nad te, któreśmy dotąd zwiedzili, uznawałem za rzecz zupełnie pewną. W każdym razie jednak, były to ziemie okryte dotąd zupełną tajemnicą; dziwy bowiem, które opowiadał Prym, z czasów, gdy łódź jego z coraz większą gwałtownością zdążała ku roztwierającej się przed nią przepaści, nie można było brać w poważny rachunek, uważając je raczej za przywidzenia halucynacyjne.
Gdybyż przynajmniej zdołał był kapitan odszukać Dicka Petersa, za swej bytności w Illinois, jakiejże nieocenionej wagi nabrałyby teraz jego wskazówki, jakiem dobrodziejstwem nieba stałaby się jego obecność na Halbranie!…
Co wszakże powiedziałaby na dalszą podróż załoga statku, ta załoga, w której żywioł obcy zebranych na Falklandach rekrutów, przeważał? Czy można się było spodziewać, że ludzie ci najemi, pociągnięci tu jedynie zyskiem sowitej zapłaty, zechcą narażać swe życie na niebezpieczny, dłuższy pobyt w tych stronach? I gdyby nawet kapitan nakazał im posłuszeństwo, czy nie należało obawiać się ich buntu? Czy śmiały Hearn nie wystąpiłby pierwszy z protestem?
Wreszcie pomijając nawet to wszystko, zimna rozwaga radziła liczyć się z warunkami klimatycznemi. Po wyjątkowo bowiem wczesnem lecie, mogła także wcześniej nastąpić zima, i to morze obecnie ciche i spokojne, stanie się widownią najstraszniejszych burz i huraganów, o gwałtowności nieznanej w żadnym innym zakątku świata. Powierzchnię jego może ściąć silny mróz, uniemożliwiający dalsze ruchy na całe długie miesiące, a wiadomem jest, że sile tych mrozów nie oprze się żadne żyjące stworzenie.
Wobec więc tylu warunków tak ważnych, czy mógł kapitan nadużyć swej władzy, czy mógł narażać życie całej załogi dla niepewnej nadziei ratowania sześciu ludzi? Prawdopodobnie sumienie jego nie godziło się z tą myślą, i choć serce cierpiało, że nie da pomocy ukochanemu bratu, dla którego dążył tu z takiem poświęceniem, jednakże zdobył się na tyle woli, by choć drżącym od wewnętrznej walki głosem, wydać rozkaz porucznikowi:
– Jutro o wczesnej godzinie przygotuj statek do powrotnej drogi.
Mimo wszakże uznania, jakie powziąć musiałem dla tego aktu wielkości duszy, której dowody złożył w tej chwili Len Guy, nie mogłem się w żaden sposób pogodzić z myślą, że wyprawa nasza skończy się tak niefortunnie. W gorączkowym mym zapale byłem gotowy poświęcić wszystko, byle tylko nie opuszczać jeszcze tych stron, byle odszukać wreszcie naszych rozbitków.
Sama nawet kwestya naukowa, to nadzwyczajne już zbliżenie się do bieguna, od którego oddzielało nas zaledwie 400 mil, i możność posunięcia się dalej, przy wolnem zupełnie naokoło morzu, stały przedemną jako silna pokusa, której z pewnością uległby każdy inny, najmniej nawet ambitny podróżnik. A jeśli jeszcze tam, u samej osi ziemi istnieją lądy stałe, dotrzeć do nich było kwestyą kilku, lub kilkunastu dni zaledwie…
Ale kapitanowi nie wolno było poddawać się chwilowym porywom. Na jego sumieniu ciężyła odpowiedzialność za życie całej załogi. Nie na zdobycie lub poznanie bieguna wyruszył on w tę wyprawę, nie w tym celu i nie tak daleko zgodzili się służyć nowozaciężni na Halbranie.
Uważaliśmy więc wszyscy kampanię naszą za skończoną i tem większe było zaciekawienie ogółu, gdy usłyszeliśmy nagle słowa:
– A Prym – biedny Prym?…
Zwróciłem się spiesznie w stronę skąd głos pochodził
To Hunt nieruchomo zapatrzony w daleki horyzont, wydał ten okrzyk…
Pierwszy raz zapewne od chwili, kiedy osobliwy ten człowiek stanął na pokładzie naszego statku, usłyszała załoga głos jego; zdumienie więc było tak ogólne, iż wszyscy otoczyli go kołem, ja zaś doznałem wrażenia, jakoby nadeszła chwila nadzwyczajnych jakichś zeznań.
Jem West skinieniem ręki kazał cofnąć się wszystkim marynarzom w głąb pokładu; pozostali na miejscu tylko bosman, Marcin Holt i Harin, którzy zajmując nieco wyższe stanowiska, czuli się w prawie do pewnych, wyjątkowych przywilej ów.
– Cóżeś to mówił? – zapytał kapitan, zbliżając się do Hunta.
– Powiedziałem… tak, powiedziałem: A Prym, biedny Prym!
– Cóż miałeś na myśli przypominając nam w tej chwili człowieka, na którym cięży cała odpowiedzialność za nieszczęsne losy Oriona; człowieka, który pociągnął brata mego w tak niebezpieczną, tak awanturniczą podróż?…
Zdawało się, że Hunt nie rozumie pytania.
– Odpowiedz mi zaraz! – zawołał kapitan zniecierpliwiony.
Hunt milczał jeszcze, nie dla tego wszakże, aby nie wiedział co odpowiedzieć, ale dla trudności, jaką znajdował w wypowiedzeniu swych myśli. Mowa jego była urywaną, niewyraźną, zarówno w słowach, jak w samym sposobie wysłowienia, posiadając nadto akcent właściwy krajowcom indyjskiego pochodzenia z Far West.
– Ja nie wiem, kapitanie – zaczął wreszcie – mój język się plącze… chciej mię pan zrozumieć… Ja mówiłem o Prymie, o biednym Prymie, czy tak?…
– Tak właśnie – potwierdził suchym tonem porucznik. Cóż jednak masz nam do powiedzenia o Arturze Prymie?
– Ja chciałbym powiedzieć, że… że nie należy go opuszczać teraz…
– Nie opuszczać go! – zawołałem.
– Tak jest, nie opuszczać – powtórzył Hunt. Pomyśl pan tylko, to byłoby teraz okrutne… Pójdziemy go szukać, prawda?…
– Szukać go? – zapytał Len Guy.
– Chciej mię zrozumieć, kapitanie. Toż ja dla tego tylko nająłem się na statek, tak, tylko dla tego, by odszukać biednego Pryma…
– Ależ on dawno spoczywa w grobie, w swem rodzinnem mieście – rzekłem.
– Nie, panie, on jest tam, gdzie pozostał, sam, sam jeden…– tłomaczył Hunt, wskazując ręką południe. – A jedenaście już razy od tego czasu wzniosło się słońce nad tym horyzontem…
Obrazową swą mową Hunt chciał bezwątpienia oznaczyć okolice podbiegunowe. Do czego jednak zmierzał, co miał właściwie na myśli?
– Zdaje się, iż wiesz że Artur Prym już nie żyje – rzekł kapitan.
– Prym umarł? O nie! – zawołał Hunt przecząc równocześnie żywą gestykulacją. – Nie! – powtórzył raz jeszcze z mocą. – Posłuchaj, kapitanie! Ja wiem wszystko… chciej mię pan zrozumieć; on nie umarł…
– Huncie – rzekłem głośno, przystępując ku niemu – przypomnij sobie: w ostatnim rozdziale pamiętników Artura Pryma, Edgard Poë opowiada o jego nagłej i tragicznej śmierci. – W myśli zaś dokończyłem: – fakt ten jednakże pokrywa jakąś dziwną tajemnicą, która mię zawsze drażniła. Czyżbym teraz miał dowiedzieć się wszystkiego, czyżby ten Hunt wiedział więcej niż Poë? Zaciekawienie moje wzrastało z każdą chwilą.
Również żywo zainteresowany kapitan, rzekł też łagodniejszym już głosem:
– Wytłomacz się, Huncie! Namyśl się powoli! Powiedz nam wszystko, co wiesz o tem…
I podczas, gdy Hunt wielką swą dłonią tarł czoło, jak ktoś, który szuka dalekich wspomnień, pochyliłem się do kapitana z uwagą:
– Jest coś dziwnego w zachowaniu się tego człowieka, kto wie, może on jest chorym umysłowo…
Stojący obok mnie bosman, ruchem głowy potwierdził moje przypuszczenie, oddawna bowiem uważał on Hunta za pozbawionego zdrowych zmysłów.
Ale szczególny ten człowiek zrozumiał nasze porozumienie, rzucił się zrazu gwałtownie, potem stanął pewny siebie i ostrym zawołał głosem:
– Nie, waryatem nie jestem! Waryaci są tam na Preriach; ludzie ich szanują, choć im nie wierzą…. ale mnie… mnie trzeba wierzyć… ja nie kłamię… Prym nie umarł!…
– Jednak Edgard Poë utrzymuje przeciwnie – rzekłem.
– Tak, ja wiem… Edgard Poë z Baltimory; ale on nie widział nigdy biednego Pryma…
– Jakto! – zawołał Len Guy – Cóż ty gadasz, przecież oni znali się dobrze…
– Chciej mię zrozumieć, kapitanie, nie znali się!…
– Więc to nie sam Artur Prym opowiadał swe przygody Edgardowi Poë?…
– Nie, kapitanie! Tamten z Baltimore miał tylko notatki, które Prym rozpoczął od pierwszej chwili ukrycia swego na Grampiusie, a pisał je, aż do ostatniej godziny… do ostatniej… chciej mię pan zrozumieć…
Widocznie biedny Hunt obawiał się, iż nie dość jest jasny, nie dość przekonywający, co tem więcej krępowało jego mowę.
Zresztą trudno temu przeczyć, słowa jego miały tak mało prawdopodobieństwa… Bo jakże przyjąć bez zastrzeżenia, że Artur Prym nie wrócił nigdy do Ameryki, nie miał znać się z Poëm, że autor ten jedynie z notatek czerpał wiadomości, które ogłosił drukiem.
– Któż zatem przywiózł do Ameryki ten dziennik Pryma? – zapytał kapitan, chwytając z żywością rękę Hunta.
– Przywiózł towarzysz Pryma, ten, który go kochał jak własnego syna. Pan wie, ten Dick Peters… pochodzenia indyjskiego, a który sam jeden tylko powrócił…
– Dick Peters? – zawołałem.
– Tak panie…
– To on sam tylko powrócił?…
– Sam!
– A Artur Prym?
– On jest tam! – rzekł Hunt z mocą przekonania, wskazując ręką stronę południową, ku której nieustannie był zwrócony.
Oczywiście, zapewnienia Hunta nie wystarczały nam w zupełności. Marcin Holt trącił też łokciem bosmana, poczem obaj spojrzeli na mówiącego z pewnem politowaniem, podczas gdy Jem West nie spuszczał z niego oka, a kapitan dał mi znak dający się tłómaczyć, iż uważa, jakoby z biednym tym, może oddawna chorym umysłowo, nie mogło być żadnej poważnej rozmowy. A jednak, gdym popatrzył wprost w jego małe, bystre oczy, zdało mi się wyraźnie dostrzegać w nich szczerość i prawdę. Począłem więc stawiać mu dokładne, treściwe pytania, na które również treściwe i szybkie dawał odpowiedzi, nie zmieszawszy się ani na chwilę.
– Posłuchaj – rzekłem – więc po uratowaniu się na łodzi Grampiusa, Artur Prym i Dick Peters, dostali się na Oriona, na którym odbyli podróż aż do wyspy Tsalal?
– Tak panie!
– I tutaj, gdy kapitan Wiliam Guy udawał się do osady Klock-Klock, Prym odsunął się nieco na bok wraz z Petersem i jednym jeszcze marynarzem?
– Tak jest, i marynarz Allen przygnieciony został na śmierć walącemi się kamieniami.
– Ale pozostali przy życiu, patrzyli z daleka na napad krajowców na żaglowiec, i na ostateczne jego zniszczenie?
– Widzieli wszystko – potwierdził Hunt.
– Następnie po jakimś czasie, opuścili wyspę dopadłszy łodzi krajowców, którzy nie zdołali im jej odebrać.
– Tak panie, tak było zupełnie!…
– I w dwadzieścia dni później porwani zostali w przepaść jakiegoś wodospadu?…
Tym razem Hunt nie dał krótkiej, stanowczej odpowiedzi, lecz jąkając się, wymawiał urywane, niezrozumiałe słowa.
Zdawało się, iż usiłuje rozbudzić uśpioną swą pamięć. Wreszcie spojrzawszy mi prosto w oczy, rzekł z przekonaniem:
– Nie zginął tam wcale – zechciej mię pan zrozumieć… – Dick Peters nigdy mi o tem nie mówił…
– Dick Peters? Alboż ty znałeś Dicka Petersa? – zapytał porucznik.
– Znałem go.
– Gdzie?
– W Wandalia, w Stanie Illinois.
– Czy to od niego masz te wiadomości o owej podróży?
– Od niego, poruczniku!
– Więc on powrócił sam, zostawiwszy tu Pryma?…
– Sam powrócił.
– Opowiedz-że raz wszystko co wiesz – zawołałem, nie mogąc dłużej opanować zniecierpliwienia. Bo oto ten Hunt znał osobiście Dicka Petersa, i słyszał z ust jego wszelkie szczegóły wypadków, które sądziłem, iż na zawsze pozostaną dla nas tajemnicą.
Ulegając wpływowi mego rozkazu, Hunt począł opowiadać w zdaniach urywanych wprawdzie, lecz dość wyraźnych.
– Tak… była tam zasłona z mgły… mówił mi o tem często Peters… niech mię pan zrozumie… Obadwaj, Prym i on płynęli w łodzi z wyspy Tsalal… Potem… potem, nadpłynął lodowiec, nastąpiło silne zetknięcie i Peters wpadł do morza. Zdołał jednak uczepić się lodowca… następnie wdrapał się na niego i – chciej mię pan zrozumieć, widział, jak łódź biegła dalej z prądem daleko – bardzo daleko… Napróżno Prym usiłował nawrócić i złączyć się z towarzyszem, prąd unosił łódź z wielką siłą… I Prym, biedny Prym… kochany Prym… nie powrócił dotychczas! Jest tam… dotychczas tam!…
Prawdziwie, gdyby Dick Peters we własnej osobie wypowiadał ostatnie słowa, nie byłby z pewnością zdolny nadać większej siły i głębszego, serdeczniejszego uczucia owemu wykrzyknikowi: biedny, kochany Prym!
Bądź co bądź jednak, oto odkrytym został przed nami fakt, iż Artur Prym rozdzielonym został ze swym towarzyszem, jeszcze przed zasłoną z mgły, którą tworzył wodospad. Odtąd pozostawało jeszcze pytanie, jakim sposobem, gdy prąd unosił Pryma dalej ku południowi, Peters mógł wrócić na północ, przebyć zaporę, koło biegunowe i dostać się do Ameryki. Aby rozjaśnić tę kwestyę badałem Hunta dalej, a on odpowiadał na wszystko zgodnie z tem, co, jak mówił, słyszał po wiele razy od swego przyjaciela Petersa.
A więc w chwili rozdziału, Peters miał właśnie w kieszeni pamiętniki Pryma, i strzegąc ich jak największego skarbu dowiózł do Ameryki, gdzie je oddał znakomitemu autorowi i wydawcy.
– Niech mię pan zrozumie, ja tu nic nie zmyślam – zapewniał Hunt – powtarzam tylko wszystko com słyszał od przyjaciela.
Gdy prąd unosił go na lodowcu, krzyczał biedny z sił całych, ale Prym był już daleko, łódź jego malała w oddaleniu, aż wreszcie zniknął całkiem; dostali się bowiem na dwa przeciwne sobie prądy. Po jakimś czasie głodny i wycieńczony, żywiąc się tylko surowem mięsem ryb, które zdołał pochwycić z lodowca, znalazł się znowu u wyspy Tsalal.
– Jakto, u Tsalal?… – zawołał zdziwiony kapitan. – A ile czasu upłynęło, gdy opuścił wyspę?
– Trzy tygodnie, tak jest, najwyżej trzy tygodnie, jak mię zapewniał Dick Peters.
– Więc musiał wtenczas odnaleźć już tam tych wszystkich z załogi Oriona, którzy swe życie uratowali, musiał widzieć brata mego Wiliama?…
– Nie – odpowiedział Hunt. – Peters myślał zawsze, że oni wszyscy, wszyscy zginęli. Wyspa też była zupełnie pustą, nie było już na niej nikogo.
– Co mówisz, nikogo? – zapytałem zdziwiony.
– Nikogo, chciej mię pan zrozumieć.
– A ludność Tsalalska?…
– Nie było nikogo, mówię panu, ani jednego człowieka. Wyspa była pustą…
Twierdzenie to stało w widocznem przeciwieństwie z faktami, o których mieliśmy pewne przez Watersona wiadomości. Być może jednak, że gdy Dick Peters powrócił na Tsalal, miejscowa ludność, pod wpływem dziwnego jakiegoś strachu, przeniosła się już na sąsiednie wyspy, podczas gdy Wiliam Guy i jego towarzysze nie śmieli jeszcze wyjść ze swego ukrycia, wśród zwalisk steatydowych kamieni. Wszelako możliwość wypadku, że wyspa została tak szybko opuszczoną przez krajowców, tłomaczyła poniekąd, iż przez całe lat 11, kilku nieszczęsnych rozbitków Oriona zdołało ma niej wyżyć spokojnie. A że Waterson zostawił ich jeszcze na miejscu przed siedmiu zaledwie miesiącami, przeto słuszny jest wniosek, iż dopiero w tym ostatnim okresie czasu, trzęsienie ziemi zmusiło ich do szukania innego schronienia.
– A więc – zagadnął znowu Len Guy – Dick Peters po powrocie swoim, nie zastał ani jednego mieszkańca na Tsalal?
– Ani jednego, kapitanie! – odpowiedział Hunt głosem silnego przekonania.
– A co on sam uczynił potem? – badał kapitan.
– Chciej mię pan zrozumieć; on był głodnym, znalazł… łódź u brzegu, a w niej dużo suszonego mięsa i kilka baryłek wody… pożywił się tem; a potem, gdy wiatr południowy… tak jest, południowy… ale bardzo silny… przypędził znowu lodowiec do wyspy, on na nim popłynął – przez długie… długie tygodnie, w stronę zapory lodowej. Wreszcie lodowiec znalazł sobie przejście – ja nie kłamię, panie – ja mówię com słyszał ze sto razy od Petersa, który tak przepłynął nawet koło biegunowe…
– A potem? – zapytałem.
– Potem – mówił dalej Hunt – spotkał Peters okręt rybacki „Sandy Hook,” który go zawiózł do Ameryki…
Zatem, jeżeli damy wiarę opowiadaniu Hunta, a przeczyć temu nie miałem żadnej racyi, tak zakończył się ów straszny dramat podbiegunowy, odnośnie przynajmniej do Petersa.
Prawdopodobnie też publicysta amerykański, któremu dostały się pamiętniki Pryma, ubarwił, mianowicie ostatnie rozdziały, dodatkami wysnutemi ze swej fantazyi, co nadało opowiadaniu charakter mało zgodny z rzeczywistością. Ponieważ zaś nigdy osobiście nie znał Petersa, przeto wolał zasłonić się przed ciekawością ogółu, zmyślonem doniesieniem o jego śmierci, „śmierci gwałtownej i tragicznej,” jak się wyraził.
– Jeżeli jednak Artur Prym nigdy nie powrócił do Ameryki, jeżeliby nawet nie zginął wkrótce po rozłączeniu z Petersem, to czyż możliwą było rzeczą, aby żył gdzieś w tych stronach, aż do tego czasu? – rzekłem.
– Tak, tak, on żyje! – powtarzał Hunt, a powtarzał to z tak głębokiem przeświadczeniem, jak gdyby Dick Peters przelał mu własne uczucie przywiązania, do swego dawnego towarzysza niedoli.
Owo nienaturalne u Hunta przejęcie się losami nieznanego sobie człowieka, nasuwało znowu podejrzenie co do stanu jego umysłu. Byłem też pewny teraz, że głos, który mię parę tygodni temu niepokoił we śnie, nie był żadnem przywidzeniem, lecz że to był głos Hunta, powtarzający żałośnie:
– A Prym – biedny Prym?!…
W chwili, gdym skończył badanie, kapitan ocknąwszy się z głębokiego zamyślenia, zakomenderował załogą, by podeszła bliżej, a gdy wszyscy znowu otoczyli Hunta, Len Guy rzekł tonem rozkazującym.
– Słuchaj mię Huncie i pamiętaj, że pytania które ci zadam, są wielkiej wagi…
Hunt podniósł głowę i spokojnym wzrokiem powiódł dokoła stojących.
– Utrzymujesz – mówił dalej Len Guy – iż prawdą jest wszystko coś zeznał o Arturze Prymie?…
– Tak kapitanie, ja nie kłamię.
– I ty sam znałeś Dick Petersa?
– Znałem go.
– Żyłeś z nim przez kilka lat w Illinois.
– Przez dziewięć lat, kapitanie.
– A on ci często opowiadał te rzeczy?
– Bardzo często.
– Więc powtórzyłeś tu dokładnie wszystko o czem on ci mówił? Nie kłamiesz teraz?
– Mówię prawdę, kapitanie.
– Powiedz mi jeszcze, czy Peters nie przypuszczał, że prócz niego i Pryma zdołali się jeszcze inni ocalić z załogi Oriona?
– On myślał, że wszyscy zginęli…
– A Artur Prym czy był tegoż zdania?
– Artur Prym był też pewien, że kapitan Wiliam Guy i cała jego załoga zginęła w tej dolinie pod walącemi się skałami.
– Gdzieżeś widział Petersa ostatni raz?
– W Wandalia.
– Dawno temu?
– Przeszło dwa lata.
– A z was dwóch, który opuścił pierwszy Wandalię?
Na twarzy Hunta widoczny był przez krótką chwilę niepokój i wahanie, odpowiedział jednak:
– Opuściliśmy Wandalię razem.
– Gdzież ty udałeś się wtenczas?
– Do Falklandów…
– A on?
– On – powtórzył Hunt i wzrok jego wylękniony spoczął przez chwilę na Marcinie Holcie…
– Odpowiedz mi! Czy rozumiesz o co cię pytam?
– Rozumiem, kapitanie.
– Mów zatem! Gdy Dick Peters wyjechał z Illinois, czy opuścił Amerykę?
– Tak.
– I gdzie pojechał?
– Do Falklandów.
– A gdzie jest teraz?
– Przed tobą, kapitanie! Ja jestem Dickiem Petersem – rzekł Hunt cichszym nieco głosem.
Postanowienie.
gólne zdumienie po tem wyznaniu, było tak wielkie, iż przez dłuższą chwilę zapanowało na pokładzie zupełne milczenie.
– Jakto, więc ten Hunt, ten dziwny, oryginalny Hunt, był Dickiem Petersem, a my nie domyślaliśmy się nawet, że mamy pośród nas od tak dawna, tyle ważną dla naszej wyprawy osobistość!…
I jakimże sposobem stać się mogło, że ani kapitan, ani Jem West, ani ja wreszcie patrząc na niego codziennie, nie powzięliśmy żadnego podejrzenia, nie wpadliśmy na domysł, iż ten pochodzenia indyjskiego marynarz, przedstawia wiele podobieństwa z opisem, jaki nam podał w pamiętnikach Artur Prym o swym towarzyszu?
Wyznaję szczerze, iż czułem się wprost zawstydzony owym brakiem bystrości i domyślności, jakie nam słusznie zarzucić może czytelnik, dla którego zapewne już dawno fakt ten przestał być tajemnicą. Były wszakże warunki, które nas tłomaczą do pewnego stopnia. Bo jakkolwiek Hunt zdradzał zarówno mową swą jak wyglądem, pochodzenie z indyjskiego plemienia Upsarakos z Far-West, czyż miało to być uważanem za rzecz nadzwyczajną, skoro na Falklandach, skąd się on na statek nasz najął, spotyka się najróżnorodniejsze narodowości wśród marynarzy oczekujących tam pory łowów na wieloryby? A przez cały czas pobytu swego na Halbranie, trzymał się Hunt jak wiemy, zawsze tak zdaleka od wszystkich, że nikt z załogi nie znał dotąd nawet jego głosu.
Dziwaczność wszakże i odrębność jego zachowania się zwróciła przecież moją uwagę i zaciekawienie. I doprawdy, sam zrozumieć nie mogę teraz, co zaciemniało mój umysł, gdy niejedną uprzytomnię sobie chwilę, gdy wspomnę, jak już na wyspie Bennet, a następnie na Tsalal, widocznem było że ziemie te nie są mu zupełnie obce; z jakiem nawet rozrzewnieniem dotykał deski, która była szczątkiem żaglowca Oriona, i jak w czasie żeglugi nieustannie badał południowe strony morza.
Sam rysopis nawet Dicka Petersa zostawiony nam przez Pryma, owa krępa, przysadzista postać, nieproporcyonalnie rozwinięte kończyny, ogromna głowa z nadmiernem przecięciem ust, lub wreszcie całkiem wyjątkowa siła, zgadzały się najzupełniej z naszym dawnym Huntem – tak iż nie mogło tu być mowy o powątpiewaniu co do prawdy otrzymanego zeznania. Tylko dziki, okrutny wyraz, jaki niegdyś szpecił tę twarz i wykrzywiał usta, które obok swej szerokości nie zakrywały nadmiernie długich zębów, wyraz ten, nadający jego fizyonomii, wedle słów Pryma: „jakąś szatańską wesołość” – znikł bez śladu z twarzy dzisiejszego Petersa. Widocznie przeżyte lata w różnorodnych warunkach, wstrząśnienia moralne i cierpienia fizyczne, może wreszcie samo obcowanie z Prymem, zmieniły i złagodziły dziką tę naturę, wpływając zarazem na wyraz twarzy.
Dlaczego jednak Dick Peters ukrywał się tak starannie ze swem właściwem nazwiskiem, już na Falklandach? Dlaczego nie wyjawił go nawet kapitanowi, którego cel podróży nie był mu obcym? Dla czego? Oto bezwątpienia lękał się, by nazwisko to, nie ściągnęło mu wśród otoczenia uczucia wstrętu i pogardy, jako nazwisko człowieka, który brał udział w najdzikszych scenach, jakie miały miejsce na Grampiusie. Potrzeba też było tak ważnego powodu, jaki mu przedstawiała nadzieja odszukania Pryma, by zdecydował się wreszcie odkryć tajemnicę dawnego swego życia.
Bo nie w innym celu opuścił Dick Peters Illinois, i osiedlił się przed dwoma laty na Falklandach, tylko aby skorzystać z pierwszej zdarzającej się wyprawy w strony podbiegunowe. Najmując się też na Halbran, żywił nadzieję że zdoła skłonić kapitana, gdy ten już odnajdzie swych ziomków, do posunięcia się dalej jeszcze, tam – gdzie spodziewał się zastać przy życiu tego może jedynego człowieka, którego ukochał, a z którym go los fatalny rozłączył.
Czyż jednak możebnem było, aby Artur Prym, jeżeli nie zginął w krótkim czasie na swej łodzi, jeżeli go nie pochłonęła przepaść jaką widział przed sobą, mógł żyć jeszcze w tych stronach?… Bo jeśli istnienie Wiliama Guy’a i pięciu jego towarzyszy przez te 11 lat przedstawiało się prawdopodobnem, a nawet zostało poświadczonem przez notatki Watersona, to wyspa Tsalal na której zostawali, dawała dzięki niedawnej jeszcze bujności roślinnej i dość bogatej faunie, możliwe warunki bytu. Gdy tymczasem Artur Prym…
A jednak umysł mój, przyjmujący do niedawna zimno i trzeźwo rzecz każdą pod rozwagę, nie burzył się wcale wobec nadziei jaką żywił Peters – i gdy go słyszałem wołającego głosem silnego przekonania: „Prym nie umarł – Prym żyje – trzeba ratować biednego Pryma!” – czułem się do głębi wzruszonym.
Ale bo też odkąd postanowiłem wziąć udział w tej wyprawie, zmieniłem się do niepoznania, i próżno szukałbym już w sobie owego człowieka, rządzącego się w każdej chwili praktycznym rozumem. Opuścić więc teraz Tsalal i skierować się w powrotnej drodze na Atlantyk, wydało mi się, jak już mówiłem, rzeczą całkiem niemożebną, pozbawioną wszelkiego uczucia ludzkiego i przeczuwałem, że Peters wołając: „nie opuścimy teraz biednego Pryma”, liczy na moje poparcie.
Jakże jednak proponować nawet kapitanowi, aby narażał Halbran na dalsze niebezpieczeństwa, gdy stanowcza odmowa, nawet z jego strony, była do przewidzenia?… Korzystając wszakże z ogólnego milczenia, jakie zapanowało na pokładzie po wyznaniu Petersa, zabrałem głos.
– Przyjaciele – rzekłem – nim zapadnie ostateczna decyzya, należałoby może rozpatrzeć całe obecne położenie, abyśmy po niewczasie nie czynili sobie gorzkich, lecz próżnych już wyrzutów. Zastanów się więc, proszę, kapitanie i wy wszyscy towarzysze moi! Przed siedmiu zaledwie miesiącami Waterson zostawił jeszcze rodaków waszych na Tsalal, a jeśli zdołali oni wytrwać tu aż do tej pory, dzięki warunkom, jakie przedstawiała wyspa, mianowicie po opuszczeniu jej przez krajowców, to czyż nie jasnem jest, że niedawne dopiero trzęsienie ziemi kazało im szukać innego schronienia? W takim zaś razie mając wątłe tylko łodzie krajowców do rozporządzenia, gdzieżby się mogli udać, jeśli nie na jednę z pobliskich ziem, bądź wyspy, bądź jakiego lądu stałego? Że jedynie tak być musiało, o tem mam głębokie przekonanie, lecz równocześnie przekonanie to mówi mi, iż wszystko, cośmy dotąd zrobili dla ich ratowania przepadnie marnie – czyli, że nie zrobiliśmy dla nich nic zgoła, jeżeli teraz mianowicie ich opuścimy.
Powiodłem wzrokiem po otaczających; wyraz ich twarzy nie dawał żadnej odpowiedzi; Len Guy tylko z głową schyloną, stał widocznie wzruszony uznając prawdopodobnie słuszność mego zdania.
– I o cóż teraz właściwie idzie? Oto aby przebyć jeszcze kilka stopni szerokości, korzystając z przyjaznych warunków żeglugi, a dwa miesiące pory letniej, jakie jeszcze mamy przed sobą, zanim nadejdzie sroga zima, wystarcza nam chyba do odwrotu. I my namyślamy się jeszcze, mimo że Halbran bogato jest zaopatrzony w żywność i załoga cieszy się najlepszem zdrowiem? Czyż mielibyśmy się lękać jakichś wymarzonych niebezpieczeństw, czy nie mielibyśmy dość odwagi iść jeszcze tam – tam dalej!
Wskazałem ręką południe, gdy równocześnie Peters w tę samą stronę wyciągnął swe ramię.
Oczy wszystkich obecnych zwrócone były na nas, nikt wszakże nie zdobył się na odpowiedź.
– Bezwątpienia – dodałem po krótkiej chwili – jeżeli Bellingshauzen, Biscoë, Kendal i Weddell, nie posunęli się nawet do tego punktu, to dlatego jedynie, że nie sprzyjały im tak wyjątkowe warunki, w jakich zostaje Halbran, i w jakich jeszcze zostać może dłużej.
Znowu głębokie milczenie było mi jedyną odpowiedzią, a jednak dotychczas nie wymówiłem nawet nazwiska Dick Petersa ani Pryma, wiedząc, że wzmianka o nich wywołałaby pogardliwe wstrząśnienie ramion, lub może nawet groźby przeciw mej osobie. Miałem więc już zamiar usunięcia się dając wszystkiemu za wygraną, gdy Len Guy głos zabrał.
– Mówisz zatem Petersie, że jadąc z Prymem w łodzi krajowców, widzieliście niedalekie wyspy w kierunku południowo wschodnim?
– Tak kapitanie – wyspy albo ląd stały – niech mię pan zrozumie, zdaje mi się, że to tam!… I Prym, biedny Prym czeka, aby ktoś przybył mu z pomocą!…
– Tam czekają może również kapitan Wiliam Giry i jego towarzysze! – zawołałem – aby zwrócić uwagę ogólną na właściwy cel naszej podróży. Tam zatem powinien podążyć Halbran!
Znowu po dłuższej chwili namysłu rzekł Len Guy.
– A po za 84° napotkaliście owe gęste mgły, czy wody zlewające się z wyżyn wodospadu? Czy tak było, Petersie?
– Ja nie wiem – nie rozumiem o co mnie pytasz, kapitanie… Mgła… tak… może była mgła – ale była też ziemia…
Prawdopodobnie Peters nie czytał nigdy pamiętników, może nawet czytać nie umiał, a powierzywszy papiery Pryma Edgardowi Poë, nie troszczył się więcej o nie, nie wiedział, jakie rozwiązanie zaczerpnięte widocznie z własnej imaginacyi, dał opowiadaniu poeta; nie posłyszał nawet jakie ogólne zajęcie wywołało ogłoszenie tej wyprawy…
W tej chwili po raz pierwszy odezwał się Jem West. Czy wszakże porucznik był przychylny memu zdaniu, czy był za dalszą wyprawą, czy przeciw niej, nie mogłem poznać z nieruchomych rysów jego twarzy.
– Jakie są twe rozkazy, kapitanie? – zapytał krótko.
Len Guy zwrócił się ku załodze. Dawni i nowo-najęci marynarze otoczyli go bliżej, tylko Hearn stanął na uboczu, gotowy widocznie do zabrania głosu, skoroby tego uznał potrzebę.
Kapitan badał najpierw wzrokiem usposobienie bosmana i całej starej swej służby. Czy dostrzegł w nich zgodę na dalszą podróż, nie wiem; dosłyszałem wszakże jak wyszeptał słowa:
– Gdybyż to tylko odemnie zależało, gdybym mógł być pewien ich wszystkich…
Tymczasem Hearn głosem stanowczym i śmiałym rzekł:
– Oto już dwa miesiące upłynęły, kapitanie, jak opuściliśmy Falklandy. A przecież nie najęliśmy się na ten statek na dalszą podróż, jak do zapory lodowej, niechby było i do Tsalal…
– Tak nie jest – zawołał Len Guy wzburzony śmiałością Hearna. – Tak nie jest!… Ja was nająłem na całą wyprawę, i mogę płynąć gdzie mi się podoba!…
– Przepraszam, kapitanie! – odparł Hearn pewny siebie – oto jesteśmy dalej, niż którykolwiek z okrętów zdołał się posunąć, prócz jednego Oriona. To też ja i moi towarzysze sądzimy, iż dosyć jest już tego, że trzeba nam wracać do Falklandów przed nadejściem zimy. Gdy nas tam odwiezie Halbran, możesz kapitanie płynąć z powrotem na Tsalal, albo gdzie ci się tylko będzie podobało, choćby nawat do samego bieguna…
Szmer zadowolenia dał się słyszeć wśród zgromadzonych.
Widocznie więc Hearn wypowiedział zdanie swych towarzyszy z Falklandów, których liczba przeważała w załodze. Działać przeciw nim, wymagać posłuszeństwa od ludzi tak mało do tego usposobionych, byłoby rzeczywiście ryzykownem, byłoby czynem wprost nawet szalonym, który mógł narazić na bunt groźny i niebezpieczny dla wszystkich.
Ale Jem West przywykły do trzymania swych ludzi w wojskowej subordynacyi, zawołał z gniewem:
– Kto ci pozwolił mówić Hearnie!…
– Kapitan nas pytał, miałem więc prawo odpowiedzieć – rzekł tenże zuchwale.
Zwykle panujący nad sobą porucznik, rzucił się gwałtownie i byłby może czynnie poskromił Hearna, gdyby nie powstrzymał go kapitan, mówiąc:
– Uspokój się Jem, niema co robić, póki wszyscy nie zgodzimy się na jedno! Poczem zwracając się do bosmana:
– Jakie jest twoje zdanie, Hurliguerly? – zapytał.
– Moje zdanie – brzmiała odpowiedź – będzie zawsze zgodne z twemi rozkazami, kapitanie. Naszym obowiązkiem jest nie opuszczać Wiliama Guy’a póki tylko zostaje odrobina nadziei odnalezienia go wraz z jego towarzyszami.
Bosman zamilkł na chwilę, a tymczasem Drap, Roger, Gratian, Burry i Stern oznajmili zgodność z Hurliguerlim.
– Co się tyczy Artura Pryma – zaczął tenże znowu.
– Niema tu mowy o Prymie – przerwał z żywością kapitan – jedynie tylko o moim bracie Wiliamie i pięciu jego towarzyszach!…
Usłyszawszy to Dick Peters, rzucił się, by głośno protestować, lecz powstrzymałem go w porę, uchwyciwszy za rękę; więc choć drżał z hamowanego gniewu, milczał jednak. Byłoby bowiem najwyższą nierozwagą poruszać właśnie teraz kwestyę, którą wszyscy uważali za straconą.
– Może nadarzy się ku temu inna sposobność, może nawet z biegiem wypadków samo się tak ułoży – pomyślałem.
Kapitan tymczasem badał dalej po kolei wszystkich ze swej załogi, chcąc znać dokładnie tych, którzy mu byli przeciwni. Ale jeżeli starzy marynarze Halbranu okazali się bez wyjątku uległymi, z nowych, zaledwie trzech tylko przyłączyło się do nich – trzech Anglików. Reszta trzymała się Hearna; a że liczba ich przewyższała naszych, przeto groziło nam konieczne ustępstwo.
Pozostawał zatem jedyny sposób zyskania ogólnej zgody, sposób prawie niezawodny zawsze, a którym jest blask złota.
Głosem więc spokojnym i poważnym odezwałem się znowu:
– Posłuchajcie mię, marynarze Halbranu! Podobnie jak niektóre państwa wyznaczają nagrody za podróż w celach naukowych, tak ja wam dzisiaj proponuję wynagrodzenie. Po dwa tysiące dolarów zyska sobie cała załoga żaglowca za każdy stopień poza 84 równoleżnik!…
Sześćdziesiąt dolarów dla każdego marynarza, za każdy stopień – zbyt to ponętny grosz, by mógł być lekceważony. Poznałem też odrazu, iż tą drogą zajdę do celu.
– Zobowiązanie to – mówiłem dalej – dam na piśmie kapitanowi Len Guy’owi, który wam wypłaci zyskaną sumę zaraz po powrocie, w jakichkolwiek warunkach staćby się to miało.
– Hu-r-r-a!… – zawołał bosman, a cała załoga jednomyślnie powtórzyła przeciągłe:
– Hu-r-r-a!
Nawet Hearn nie próbował już oponować; czy pociągnięty został znacznym zyskiem, czy też uznając, że zawsze znajdzie się jeszcze odpowiednia ku temu sposobność.
Tak więc umowa została zawartą, i wyznaję szczerze, iż byłem gotów ofiarować wyższą jeszcze sumę, aby tylko niewidzieć się zmuszonym do wyrzeczenia się gorących mych pragnień.
Bo gdy byliśmy teraz już zaledwie o 7° oddaleni od bieguna, to choćby nawet Halbran aż tam dotarł, kosztowałoby mię to nie więcej nad 14,000 dolarów.
Zniknięcie archipelagu.
araz więc od rana dnia następnego, który był 27-ym grudnia, Halbran wyruszył w dalszą drogę w kierunku południowo-zachodnim.
Załoga sprawiała się jaknajlepiej; praca jej zresztą nie była teraz ciężką przy spokojnem morzu i pięknym błękicie nieba. A jeśliby łaskawe losy również nam dalej sprzyjały, o czem nie chciałem wątpić ani na chwilę, spokój nam był zapewniony.
Zresztą, naturalną jest rzeczą, iż u ludzi pracujących fizycznie umysł mało jest czynnym; a ograniczając się teraźniejszością, nie zagłębia się w przyszłość, i jedynie jakiś nadzwyczajny, gwałtowny wypadek, zdolnym jest wyrwać ich ze zwykłej obojętności.
Nawet Dick Peters po uczynionem zeznaniu, wrócił do dawnego trybu życia, choć zaznaczyć mi wypada, że załoga nie okazywała mu w niczem odrazy, odnośnie do scen zaszłych na Grampiusie. Zdawało się iż warunki, które je wywołały, uniewinniały go zupełnie w oczach towarzyszy – a poświęcenie z jakiem spieszył na pomoc tonącemu Holtowi, nie łatwo bywa zapomnianem szczególniej wśród marynarzy. Mimo tego wszakże, metys jak dawniej, sypiał i jadał w którymbądź kącie pokładu, i unikając towarzystwa, stał się znów niemową prawne.
Gdy po kilku godzinach spoczynku, jakie się słusznie należały utrudzonemu moralną walką kapitanowi, spotkałem go na pokładzie, zawiązała się między nami rozmowa, do której należał również porucznik.
– Nie masz pan pojęcia – rzekł do mnie Len Guy – z jakim bólem serca myślałem o powrocie… Toż nie spełniłem dotychczas zadania, nie odszukałem brata, a jednak widziałem się zmuszonym ustąpić woli przeważnej liczby załogi, bo nie mogłem przecie siłą ciągnąć ich dalej jeszcze…
– Rzeczywiście – zauważyłem – drobne dotychczas objawy niekarności, mogłyby wreszcie wybuchnąć śmiałym buntem.
– Bunt ten wszakże byłbym umiał poskromić! – rzekł Jem West ze zwykłą sobie pewnością, – choćby mi przyszło rozbić głowę Hearnowi!
– Zapewne – potwierdził kapitan – Hearn prowadzi wszystkich! A jednak po takiem wymierzeniu sprawiedliwości, cóżby się stało z ogólnej zgody, której potrzebujemy?
– Oczywiście, kapitanie, lepiej jest, iż rzeczy taki, a nie inny wzięły obrót. Niechże jednak Hearn strzeże się w przyszłości!…
– Na teraz wszyscy zostali ujęci sowitą nagrodą, jaka im obiecaną została, i pewny jestem, iż okażą się uleglejszymi. Twojej to jedynie hojności, panie Jeorling, udało się to, czegobym sam dokazać nie był wstanie. Dziękuję ci!…
– Kapitanie – odrzekłem, uścisnąwszy serdecznie podaną sobie dłoń – jeszcze na Falklandach uczyniłem ci propozycyę przyjęcia mię na wspólnika w kosztach tej wyprawy, słusznie zatem nie pominąłem pierwszej ku temu sposobności; nie należy mi się więc żadne podziękowanie. Dobijmy do celu, odszukajmy brata pańskiego i jego towarzyszy, oto wszystko, czego pragnę!
– Czy uważałeś pan – zagadnął po chwili Len Guy – iż żaglowiec nasz nie zmierza w kierunku, w którym wedle Petersa mają się znajdować widziane przez niego ziemie?
– Rzeczywiście, zwróciłem już na to uwagę…
– Bo właściwie – wtrącił Jem West – Artur Prym nie mówi nic o tamtych ziemiach, a tylko zeznania Petersa…
– Czy masz poruczniku cośkolwiek do zarzucenia Petersowi, czy zachowaniem swojem nie budzi on twego zaufania?… – zapytałem żywo.
– Pod względem służby, jest on bez zarzutu – odrzekł Jem West.
– Nie można mu też odmówić ani odwagi, ani uczciwości – dodał kapitan – i dobra opinia, jaką zyskał pierwotnie na Grampiusie, następnie na Orionie…
– Należy mu się słusznie – dokończyłem spiesznie; gotów byłem bowiem bronić tego człowieka, może pod urokiem ważnej roli, jaką już odegrał, i jakiej, kto wie nawet, czy w odnalezieniu Pryma przyszłość mu nie zachowała. Ale właśnie w tej kwestyi zdanie moje różniło się wyraźnie ze zdaniem Len Guy’a, który też zauważył:
– Nie podając w wątpliwość uczciwości metysa, przyjąć wszakże muszę, jako rzecz niemożliwą, a nawet chorobliwy objaw, jego nadzieję odnalezienia jeszcze przy życiu Pryma…
– Jest to wprost niedorzeczne – zawołał Jem West – spodziewać się, aby przez 11 lat mógł wyżyć człowiek, aż tam przy samym biegunie!…
– Przyjmuję – rzekłem – iż warunki są trudne; cóż nam jednak daje pewność, że są całkiem niemożliwe? Czy nie mógł Artur Prym napotkać tam dalej lądu podobnego do wyspy Tsalal, na której przecie, jak wiemy, Wiliam Guy i jego towarzysze żyli przez ten sam przeciąg czasu?…
– Przypuszczenie to w każdym razie jest bardzo wątpliwe – odpowiedział kapitan.
– A jednak, gdy już jesteśmy na drodze przypuszczeń, dla czegoż nie mamy przyjąć, że wasi ziomkowie opuściwszy Tsalal, uniesieni tym samym prądem, tam się połączyli nawet z Prymem?
Prawdopodobnie wzgląd prostej grzeczności wstrzymał Len Guy’a od dalszej w tym kierunku dysputy, wolał też zwrócić rozmowę na pierwotny temat i rzekł po chwili milczenia:
– Zanim jednak udałbym się w kierunku wskazanym mi przez Petersa, wolałem wpierw poznać lądy bliższe wyspy Tsalal; mam na myśli właśnie ów archipelag, który rozkłada się w zachodniej stronie.
– Najsłuszniej w świecie czynisz tak, kapitanie, bo być może, iż znajdziemy tam ważne dla nas wskazówki, zwłaszcza odnośne do czasu, w jakiem miało miejsce trzęsienie ziemi.
– Że jest to wypadek niedawny, o tem nie wątpię; inaczej bowiem Waterson nie mógłby zostawić ich wszystkich tutaj jeszcze, przed siedmiu zaledwie miesiącami – odpowiedział z przekonaniem Len Guy.
– A Prym też mówi o tamtych wyspach, podając nawet ich liczbę – wtrącił Jem West.
– Liczba ich dochodzić ma ośmiu – objaśniłem – zgodnie z tem co Prym mógł zrozumieć ze znaków, jakie dawał w odpowiedzi ów Nu-Nu, którego zabrali jako jeńca do łodzi. Od niego też dowiedzieli się, że cały archipelag rządzonym jest przez jedną osobę, coś w rodzaju samowładnego monarchy, rezydującego na najmniejszym z tych lądów.
– Że jednak możliwem jest, iż trzęsienie ziemi nie dosięgło aż do nich, i że przeto mogą być zamieszkane, nie odrzucam jeszcze zupełnie nadziei znalezienia tam brata mego i jego towarzyszy… W każdym razie, wypada nam być przygotowanymi na spotkanie się z krajowcami – rzekł Len Guy, a zwracając się do porucznika, dodał:
– Robimy 8 do 9 mil; za kilka godzin wyspy mogą się ukazać. Wydaj Jem odpowiednie rozporządzenia.
– Już wszystko gotowe, kapitanie!…
– Czy jest straż w bocianiem gnieździe?
– Dick Peters sam o to prosił.
– Dobrze! Na czujności jego polegam zupełnie.
– Również zawierzyć możemy jego oczom, które mają bystrość wzroku sokoła – dodałem.
Mimo wszakże, iż żaglowiec podążał dość szybko w stronę zachodnią, minęło kilka godzin, a głos straży nie przerwał ogólnej ciszy, ani wzrok nasz opatrzony nawet doskonałą perspektywą, nie dostrzegł najmniejszej plamki, najmniejszego wzniesienia na dalekim obszarze wodnym.
– Poczyna już wydawać mi się dziwnem, że dotąd nie widać tego archipelagu, do którego Tsalal należeć miała, a przebyliśmy już z górą 50 mil…– rzekł wreszcie kapitan.
– Kto wie, może te lądy już nie istnieją – zauważyłem – może trzęsienie…
– Ziemia! Prosto od bakortu! – rozległ się w tej chwili głos Petersa.
Wszystkich oczy zwróciły się w tę stronę, niczego jednak nie dostrzegliśmy przez dłuższą chwilę.
– Widocznie Peters musiał się pomylić – odezwał się ktoś z załogi.
– Ho, ho! Nie Peters będzie się mylił w takiej rzeczy! – zapewniał bosman. – Jeszcze chwilkę cierpliwości, on z góry prędzej mógł dostrzedz…
I rzeczywiście; w dwadzieścia minut później zarysowały się nad powierzchnią morza ciemniejsze punkta, oświetlone miejscami ukośnemi promieniami słońca.
Jeszcze dwadzieścia minut szybszej jazdy, aż po zwinięciu mniejszych żagli z rozkazu porucznika, Halbran zaledwie nieznacznie posuwał się naprzód.
Zamiast wszakże obszernych wysp, o których wspominał Prym, ujrzeliśmy w końcu zupełnie wyraźnie z jakich 12 drobnych wysepek, z których największe dochodziły 50- 60 siągów kwadratowych, mniejsze zaś nie mając więcej nad 3-4, rozsiane były niby drobne skały, o które spieniona rozbijała się fala.
W tej chwili Peters spuszczając się powoli wzdłuż wielkiego masztu, skoczył na pokład.
– Więc cóż, Petersie, poznałeś ten archipelag? – zapytał Len Guy.
– Archipelag? tam niema już archipelagu, tam są tylko kamienie, ani jednej wyspy!… – odparł żywo tenże.
Rzeczywiście, zaledwie kilkanaście wierzchołków, tworzących zapewne wzgórza dawnego lądu, wynurzało się z wody, jakby na świadectwo istnienia na tem miejscu obszernych dawniej lądów. Jeżeli wszakże wyspy ciągnęły się długim pasmem ku zachodowi, może choć ostatnie z nich ocalały.
Należało więc po rozpatrzeniu na miejscu, jak dawną mogła być katastrofa, posunąć się jeszcze nieco w obranym kierunku.
Wprawdzie ustała już obawa przed napaścią krajowców, których oczywiście nie było, w zamian jednak roztropność kazała zatrzymać Halbran w pewnem oddaleniu, by uniknąć niebezpiecznego najechania na ląd, jaki się pod wodą zdradziecko mógł ukrywać.
Po zarzuceniu kotwicy, wsiadło nas kilku do łodzi – i kapitan kazał skierować ku największemu obszarowi ziemi. Przeprawa była dość trudną; spokojne gdzieindziej morze, rozbijając się tu o liczne przeszkody, burzyło się i szumiało. Dick Peters stojąc u rudla, wskazywał bezpieczne przejścia; przed jego wzrokiem nie ukrywały się nawet podwodne skały. Co prawda miejscami woda tak mało miała głębi, iż widać było wyraźnie jej spód czarniawy, okryty zielonością, nie wodną wszakże, lecz wyraźnie lądową; gdzieniegdzie nawet sterczały nad powierzchnią gałęzie drzew.
Gdy łódź została zaczepioną u lądu, wyszliśmy z niej wszyscy. Ziemia, na której stanęliśmy, miała kształt owalny z obwodem 50 sięgów, wznosząc się do 30 stóp nad poziom morza. Wybrzeże jej zmywane ciągle falą, nagie było zupełnie.
– Czy przypływ dochodzić może aż tam w górę? – pytałem Len Guy’a.
– Nigdy! – odpowiedział kapitan – spodziewam się też znaleźć tam jeszcze szczątki życia jakiegoś.
I rzeczywiście, szczątków tych nie brakło. Dość bujna nawet roślinność ubarwiona kwieciem, pokrywała miejscami ziemię.
– Są to kwiaty tegoroczne – zawołałem – zima nie przeszła jeszcze po nich!
– A czy nie jest jednak możliwem, aby wyrosły one tu już po owem strasznem rozćwiartowaniu wysp? – zauważył Hurliguerly.
– Nie przypuszczam tego – odparłem z uporem człowieka, który nie chce się wyrzec swego zdania.
Wznoszące się miejscami krzewy z rodzaju naszej leszczyny, okryte były owocem. Peters zerwał z nich kilka, a wyłuszczywszy z zielonego okrycia dość duże orzechy, rozgryzł je w swych silnych zębach, znajdując dojrzałe jądra, tak, jak w chwili katastrofy w dolinie Klock-Klock.
Nie mało też wśród bujnych traw odszukaliśmy kości różnego ptactwa przeważnie z rzędu pletwonogich, oraz szkielety trzody domowej, okryte jeszcze tu i owdzie skórą, porośniętą czarną sierścią, co upewniło nas, że zniszczenie ogólne mogło zaledwie parę miesięcy temu mieć miejsce. Suche więc i nadpróchniałe już kości znalezione na Tsalal, nie należały do ofiar katastrofy.
Po 36 godzinach, które poświęcił Halbran okrążaniu pozostałych drobnych odłamów obszernego niedawno archipelagu, utrwaliło się w nas przekonanie co do czasu zaszłych wypadków, oraz pewność że kapitan Wiliam Guy dość wczesną ratował się ucieczką. Gdzie wszakże mógł się schronić ze swymi towarzyszami? Gdzie szukać mają go ci, którzy wreszcie przybyli mu na pomoc?… Oto pytanie, na które próżno usiłowaliśmy znaleźć odpowiedź…
– Nie przypisując sobie nadzwyczajnej domyślności – rzekłem wreszcie do kapitana – a zestawiając jedynie fakty zebrane, sądzę że niedaleki jestem od prawdy, podając następujący wniosek:
Gdy po katastrofie w dolinie Klock-Klock, siedmiu ludzi z załogi Oriona nie licząc Pryma i Petersa uratowało swe życie, był razem z nimi pies Sułtan, czego dowodzą kości jego znalezione w pobliżu osady. Niedługo później ludność miejscowa, niewiadomo z jakiej przyczyny, opuściła wyspę, zostawiając tem samem zupełną na niej swobodę nieszczęsnym rozbitkom, którzy też jedynie dzięki temu zdołali tu wyżyć lat jedenaście, jakkolwiek nie wątpię, że próbowali uwolnić się z tego więzienia – już to na pirogach krajowców, już na własnej budowy łodziach. Wreszcie po zniknięciu Watersona, który wypadkiem czy umyślnie odpłynął na lodowcu, nastąpiło trzęsienie ziemi niszczące Tsalal, a pochłaniające zupełnie sąsiednie wyspy. Wtenczas to niezawodnie uznał kapitan Wiliam Guy, iż bądź co bądź próbować trzeba powrotu na północ. Prawdopodobnie wszakże, lekkie łodzie rozbitków nie zdołały się oprzeć silnemu prądowi, jaki mieliśmy sposobność sami stwierdzić, a który uniósł ich tak samo jak Petersa i Pryma w stronę bieguna, ku dalekim jakimś ziemiom, gdzie ci ostatni rozdzieleni zostali. Tam też mojem zdaniem powinien się zwrócić Halbran; tam, nie dalej zapewne jak za dwoma jeszcze równoleżnikami, znajdziemy cel wyprawy, cel upragniony, dla którego każdy z nas gotów jest życie swe poświęcić!…
– Oby nas tam Bóg prowadził! – rzekł z mocą Len Guy, i odszedł by wydać odpowiednie rozkazy, podczas gdy bosman, gdyśmy zostali sami, rzekł z zaufaniem:
– Słuchałem cię z wielką uwagą, panie Jeorling, i trudno zaprzeczyć, przekonałeś mię prawie!…
– Sądzę, iż będziesz przekonanym całkowicie Hurliguerly.
– Kiedy?
– Może prędzej niżeli się spodziewasz!…
Nazajutrz, 29 grudnia o 6 godzinie z rana, żaglowiec podniósł kotwicę, kierując się tym razem wprost ku południowi.