Jules Verne
sfinks lodowy
(Rozdział X-XII)
68 ilustracji George'a Rouxa
Przekład M.D.
Warszawa1898
© Andrzej Zydorczak
Rozdział X
Przywidzenia.
ak więc najniespodziewaniej nastąpiła zmiana. Czy jednak skutki jej okażą się pożądane, niepodobieństwem było nam przewidzieć To też po pierwszym wybuchu radości, nowe niepokoje opanowały serca nasze. Jeden tylko Dick Peters cieszył się zapewne, że płynie znów drogą na której spodziewał się odnaleść swego Pryma. Dla kapitana wszakże któremu obowiązek względem załogi nakazywał powrót na Północ, przymusowe dążenie ku Południowi, było bolesnym faktem. Przezimowanie w tych stronach stało się więc nieuniknionem, nie tam bowiem gdzieśmy zdążali, leżały ziemie Orkneyów, Nowej Georgii lub Sandwich, w pobliżu których okręty rybackie mogły nas zabrać z lodowca.
Tymczasem przy silnem wstrząśnieniu, tysiące przedmiotów stoczyło się znów do morza. Szczęściem nie były to rzeczy niezbędne, a nawet prawie zupełnie nam już zbyteczne, jak: kotwica, maszty, łańcuchy, część żagli i t. p., gdyż dzięki pracy dnia poprzedniego, najcenniejsze teraz zapasy żywności i ubrania, umieszczono w obszernej grocie wyszukanej przez bosmana, skąd dla wąskiego wejścia wysunąć się nie mogły.
W ciągu dnia stwierdził kapitan, że lodowiec nasz podążał wraz z wielu innemi ku południo-wschodowi; kierunek przeto prądu unoszącego nas z szybkością dwóch mil na godzinę, pozostał tenże sam co dawniej, a ta trwałość jego począwszy już od zapory lodowej, poddawała wiele domysłów. Przedewszystkiem ląd istnieć tam musiał koniecznie – i był albo tak mały że prąd obejmował go niby pierścieniem, albo też rozdzielony szeroką cieśniną, dawał ujście zarówno tej masie wody, jak lodowcom które unosiła z sobą.
– Wiem na pewno to jedno tylko – rzekł bosman, którego zagadnąłem w tej chwili – że jeżeli prąd przechodzi biegun i my go teraz przejdziemy; jeżeli zaś nie przechodzi, to i my nie przejdziemy… Nie jesteśmy już obecnie swobodnymi żeglarzami, nie możemy zwrócić się, gdzie nam się podoba. Bo lodowiec to nie statek żaden, nie ma on ani żagli ani steru…
– Przyznaję ci zupełną słuszność, Hurliguerly, dla tego też miałem myśl, aby kilku z nas wsiadłszy do łodzi…
– Zawsze jeszcze to samo, tak panu na tem zależy?…
– Bezwątpienia, bo jeśli w pobliżu znajduje się ziemia, możebnem jest, że ludzie z Oriona…
– Wiem, wiem już czego się pan spodziewasz! – przerwał mi bosman – ale czy obliczyłeś pan odległość? Czterysta mil od Tsalal to nie żarty! A bierz pan na uwagę lichą tylko łódź, jaką tamci mieć mogli…
– O niczem stanowczo nie wątpię, dzieją się rzeczy nieraz wprost niemożliwe…
– Nie będę się też sprzeczał z panem, chociaż sądzę że pozostaje nam jeszcze dość czasu omówić tę kwestyę, gdy się już raz owa ziemia ukaże. Wtenczas kapitan zrobi co będzie uważał za stosowne, licząc iż nie wiele mamy czasu do stracenia. Co do mnie, wszystko mi jedno czy lodowiec poniesie nas w stronę Falklandów, czy Kerguelen, czy też w przeciwnynym kierunku, bylebyśmy tylko przed zimą wydostali się na drugą stronę zapory lodowej.
Przyznać musiałem, że zdrowy rozsądek dyktował te słowa bosmanowi, a jednak, gdy załoga pracowała około przygotowań na dłuższy nasz pobyt na lodowcu, wchodziłem często na najwyższy szczyt jego, by z lunetą w ręku rozpatrywać okolicę. Z miejsca tego, jako z wysokości 150 stóp nad poziomem morza, wzrok mój uzbrojony w szkła, obejmował obszar 12 mil naokoło. Próżno wszakże szukałem ciemniejszych falistych linii lądu na najdalszym horyzoncie.
Kilka razy przyszedł tam również kapitan dla dokładnego wymiaru położenia, które też 30 stycznia wykazało 67° 19’ długości zachodniej, a 89° 21’ szerokości, skąd wniosek, że podczas gdy prąd odrzucił nas o 24 stopnie ku wschodowi, zbliżył równocześnie na jakieś 40 mil zaledwie do bieguna południowego.
Spokój i uległość z jaką załoga oddawała się pracy, pozwalała nam nieco ufniej spojrzeć w przyszłość, i póty przynajmniej póki lodowiec był w ruchu, nie było potrzeby lękać się nowych buntów. Któż wszakże mógł zaręczyć za to, coby nastąpiło, gdy byśmy znowu osiedli na morzu, lub zatrzymali się choćby u jakiego lądu?
Gdym znowu dnia tego w poobiedniej porze zajął zwykły mój punkt obserwacyjny na wierzchołku naszej góry, ujrzałem podążającego w tę stronę metysa.
– Zapewne – pomyślałem – pragnie i on objąć swym bystrym wzrokiem daleką przestrzeń, spodziewając się znaleść oczekiwaną ziemię. A może też sprowadza go znów chęć rozmowy ze mną, chociaż od chwili katastrofy zamieniliśmy zaledwie parę słów obojętnych.
Tymczasem metys doszedłszy do szczytu powiódł okiem dokoła, poczem zamyślony czy zakłopotany, stał dłuższą chwilę milcząc, tak iż sądziłem już, że nie spostrzegł mnie nawet.
– Panie Jeorling – rzekł wreszcie, przerywając milczenie – czy przypominasz pan sobie to o czem mówiłem wtenczas w kajucie Halbranu?… Chciej mię pan zrozumieć:: o tej sprawie, tak jest, o tem co się działo na Grampiusie…
– Czyżbym to kiedy mógł zapomnieć! – pomyślałem. – Ja wtenczas zwierzyłem się panu – mówił dalej Peters – że Parker nie był Parkerem, że nazywał się Ned Holtem… że był bratem Marcina Holta.
– Wiem, Petersie, wiem dobrze! Ale czemu powracasz do tych smutnych wypadków?
– Czemu? Jabym chciał wiedzieć… Prawda, pan nigdy o tem do nikogo nie wspomniał?
– Nigdy, do nikogo! – rzekłem z siłą – bo i jakże pomyśl tylko sam, mógłbym taką nieostrożność, taką niedorzeczność popełnić? Bądź spokojny, jest to między nami tajemnica, która pójdzie ze mną do grobu.
– A jednak – rzekł metys zniżając głos do szeptu prawie, mnie się zdaje, niech mię pan zrozumie, ja przypuszczam że załoga wie coś o tem.
Słowa te przypomniały mi powtórzoną przez bosmana rozmowę Hearna z Marcinem Holtem. Czyby rzeczywiście nikczemny ten człowiek miał wiedzieć cośkolwiek, czy tylko wpadł na taki domysł, by podburzać załogę przeciw metysowi.
– Wytłomacz się jasno, co masz na myśli – rzekłem do Petersa.
– Niech mię pan zrozumie, ja nie umiem tego dobrze wypowiedzeć, ale wczoraj, tak wczoraj… ciągle myślę teraz o tem, Bo widzi pan, wczoraj Marcin Holt pociągnął mię na stronę, daleko od drugich, chciał ze mną mówić.
– No i cóż? – zapytałem żywo.
– Chciej mię pan zrozumieć, on wymówił to imię, imię tego, którego ja… A jednak płyniemy już całe trzy miesiące razem i dopiero pierwszy raz… dla czego?… Niech mię pan zrozumie – powtarzał w kółko nieszczęśliwy Peters w swem najwyższem zakłopotaniu tak cicho, że zaledwie go dosłyszeć mogłem.
– I widzi pan – ciągnął dalej po chwili – mnie się zdawało, że w jego głowie, tak, ja się nie mylę, on mnie posądza bezwątpienia…
– Powiedzże mi jednak, o co cię właściwie pytał Marcin Holt?
– O co mię pytał? Ależ o brata swego, tak, pytał, czy go pamiętam na Grampiusie, czy on zginął tam w czasie buntu, czy też inną jaką śmiercią… czy… czy… Silne wzruszenie zdawało się dławić metysa.
– A cóż ty na to odpowiedziałeś?
– Nic… nic!…
– Mogłeś przecie wytłómaczyć, że Ned Holt zatonął wraz z okrętem.
– Nie mogłem, niech mię pan zrozumie, nie mogłem! Ci dwaj bracia tak do siebie podobni!… Zdawało mi się, iż nie Marcin, ale Net Holt stoi przedemną, i wziął mię taki strach, żem zakrył oczy i uciekłem spiesznie.
Pod wpływem wspomnienia tej chwili, Peters pochylił się ku ziemi w niemej rozpaczy, a ja siedząc z głową wspartą na dłoni, zamyśliłem się głęboko nad przyczyną i możliwemi skutkami powtórzonej mi sceny.
– Bezwątpienia – pomyślałem – wszystko to jest dziełem Hearna, który mógł już na Falklandach zebrać jakieś wiadomości o metysie, a teraz używa ich jako broni zemsty za to, że on jeden z nowozaciężnych trzymał ze starymi, jak również i za pośrednie przyczynienie się do przedłużenia wyprawy…
Gdym po dłuższej chwili podniósł głowę, Dick Petersa nie było już przy mnie; usunął się tak cicho, żem ani tego nie zauważył, powiedziawszy mi co pragnął powiedzieć i upewniwszy się zarazem, że nie ja zdradziłem jego tajemnicę.
Godzina była już późna, gdym zeszedł na dół trawiony niepokojem, zmęczony moralnie i fizycznie. Bez zwłoki udałem się na spoczynek. Wkrótce cisza zaległa wśród obozu. Po zwykłem sprawdzeniu że wszystko było w porządku, zasnął też Len Guy i porucznik. Jeden tylko Peters czuwał przy łodzi.
Nazajutrz 31 stycznia wstawszy wcześnie, rozsunąłem płótno namiotu.
– Jakaż nowa przykrość! W około mgła nieprzejrzana. Nie taka, którą promienie słońca rozproszą, ale mgła właściwa stronom północnym: wilgotna, biała, ciężka, niby rozrzucone w powietrzu kłęby waty… Przy znacznem obniżeniu temperatury, mgła owa mogła być łatwo zwiastunem zimy podbiegunowej.
– Ot, nowe niepowodzenie – rzekł bosman – gdybyśmy teraz płynęli w pobliżu ziemi, nie dojrzelibyśmy jej pewno, boć nie rozróżni oko nic na parę kroków przed sobą.
– Ale płyniemy? – zapytałem.
– A jakże, płyniemy i to znacznie szybciej niż poprzednio… robimy pewno teraz do 4 mil na godzinę.
– Co o tem myślisz, Hurliguerly?
– Zdaje mi się, wnosząc z tak gwałtownego prądu, że jesteśmy na morzu ścieśnionem; i nie byłbym wcale zdziwiony, gdyby ziemia była od nas niedaleko z obu stron.
– Co znaczy, że ta szeroka cieśnina rozdziela ląd u samego bieguna.
– Tak właśnie! I kapitan jest tegoż zdania.
– A czy nie ma zamiaru zbliżenia się do jednego lub drugiego brzegu?
– Co też pan myśli! Narażać tę jedyną łódź na zatracenie! – zawołał bosman pełen oburzenia – boć jasnem jest, żebyśmy już jej nigdy nie ujrzeli. Nie możemy przecież zarzucić kotwicy na jak długo nam się spodoba i czekać. Ba! gdybyśmy tak mieli nasz Halbran, byłoby całkiem co innego!
Niestety, nie mieliśmy już Halbranu!…
Mimo trudności, jaką przedstawiało wdrapanie się na lodowiec, zwłaszcza przy tej mgle na wpół skoncentrowanej, doszedłem wszakże na szczyt, w nadziei że może stamtąd zdołam dopatrzeć ląd z prawej lub lewej strony. Próżno jednak wysilałem się przebić wzrokiem ołowianą, zda się przestrzeń, i chociaż silny północny wiatr rozpędził nieco tumany mgły, nowe napływały ciągle na ich miejsce, pchane widocznie tym nadzwyczajnym prądem powietrza, równającym się sile prądu wody, która unosiła nas z taką szybkością, iż czułem drżenie lodowca w ruchu.
Czy owa mgła, czy też ten ruch pospieszny oddziałały na mnie, czy też obie te przyczyny razem – dość, że popadłem zwolna w jakiś stan na wpół tylko przytomny, a dziwne jakieś złudzenia i halucynacye owładnęły mym umysłem. Bezwątpienia był to stan podobny temu, jakiemu uległ niegdyś Artur Prym w swej łodzi. I zdawało mi się, że on i ja to jedno, że widzę wszystko co on opisywał, doznając tych samych wrażeń. Nieprzejrzana mgła była ową zasłoną, którą rozdzierały miejscami świetlane błyski idące od wschodu do zachodu. Szukałem owych ogni palących się w głębi oceanu, podczas gdy spienione, białawe strumienie wodospadu zlewającego się z jakichś niebotycznych wyżyn, ukazywały w swych przerwach fantastyczne krajobrazy, niby złudne fata morgana. I poddając się wrażeniu, czekałem tylko ukazania się osobliwej postaci białego olbrzyma stron podbiegunowych.
Nareszcie czując że przytomność odbiega mię zupełnie, ostatnim wysiłkiem woli opanowałem stan ten dziwny i przykry zarazem, i mimo jakiejś bezwładności, jakiegoś odrętwienia nerwów, zeszedłem powoli do obozowiska.
W ciągu reszty dnia nie zaszła żadna zmiana, zasłona z mgły nie uchyliła się ani na chwilę, i gdyby teraz lodowiec, co być łatwo mogło, mijał punkt bieguna południowego, my mogliśmy nie wiedzieć o tem nic zgoła1.
Wpośród mgły.
więc panie Jeorling – zagadnął mię nazajutrz Hurliguerly – trzeba nam już stanowczo przywdziać żałobę.
– Z jakiej racyi, bosmanie?
– A no, biegun południowy już za nami, a my nie widzieliśmy go nawet z daleka. Cóż pan chcesz, wiatr dął na tę lampę, która przygasła właśnie w chwili, gdyśmy koło niego przepływali. Teraz możemy już być o jakie 20 mil od tego punktu.
– Szkoda wielka!… Nie tak prędko sądzę, przedstawi się ludziom raz drugi równa sposobność.
– I ja tak myślę! Wyprawa tutaj, to nie zabawka. A jak ten nasz lodowy wehikuł pędzi szybko, niech go dyabli!… Ha, cóż robić, wyprawa chybiona, a niema się co namyślać i wałęsać się tu dłużej, bo patrzeć tylko jak ukaże się pani zima ze swym czerwonym nosem i odmrożonemi policzkami i rękami. Oj, oj! próżne koszta i trudy! Ani kapitan Len Guy nie odnalazł swego brata, ani my naszych ziomków, ani nawet Peters swego biednego Pryma!
Niestety, takie rzeczywiście było krótkie zestawienie naszych przepadłych nadziei, naszych ciężkich zawodów. A do togo jeszcze Halbran stracony na zawsze… śmierć dziewięciu ludzi i wszystkie nieznane, a oczekujące nas bezwątpienia ciężkie i bolesne przejścia! Nie było jednak rady, trzeba było się poddać z całą rezygnacyą losowi. I jeżeli już, teraz począwszy od bieguna, nie płynęliśmy ku Południowi lecz ku Północy, jeżeli nie zmierzaliśmy z powrotem na Atlantyk, lecz ku wodom Oceanu Spokojnego, jeżeli nie Falklandy, Sandwich lub Kerguellen, ale ziemie Australii lub Nowej Zelandyi miały nas teraz przyjąć jako rozbitków, patrzyliśmy już na to spokojnie, byle tylko dalej, pospiesznie dalej…
Ponieważ gęste mgły nie ustąpiły ani na chwilę przez długie jak wieczność dni 2-go, 3-go i 4-go lutego, niemożebnem też było określić zmianę naszego położenia. Len Guy wszakże z Jem Westem przyuszczali, iż po ominięciu bieguna posunęliśmy się już o jakie 250 mil naprzód w kierunku południowym.
Siła prądu zdawała się nie zmniejszać wcale, co nas upewniało, że zostajemy ciągle jeszcze między dwoma obszernemi lądami.
– Jesteśmy bezradni w tem położeniu – rzekł do mnie w czasie dłuższej rozmowy kapitan – trudno określić nawet w przypuszczeniu, gdzie się obecnie znajdujemy, ta nieustanna mgła działa przygnębiająco. Żadnych pomiarów powziąść niepodobna i to w chwili, gdy słońce może niezadługo ukryje się na całe miesiące zimowe.
– Gdyby więc spróbować, na łodzi… – zacząłem nieśmiało.
– Nie możebne panie, nie możebne, ja sam nie popełniłbym takiego szaleństwa, nie mówiąc już o tem co powie załoga…
– Gdyby jednak brat pański, gdyby nasi ziomkowie znajdowali się na tej ziemi! – chciałem zawołać, lecz powstrzymałem się w porę, by nie rozdrażnić serca biednego kapitana, który przecież sann myślał o tem. A jeśli zaniechał próby, to widocznie uważał ją za próżną i zbyt ryzykowną. Być może też, iż pocieszał się myślą, że ten sam prąd wody, ten sam powiew wiatru, który nam służył bez zmiany od wyspy Tsalal, poniósł tak samo i łódź Wiliama Guy, tak że przebywszy w dość wczesnej jeszcze porze lodowe zapory, biedacy ci znaleźli ratunek na jakim rybackim statku lub u którego z lądów Oczywiście, aby przyjąć możebność takiego ułożenia się wawarunków, potrzeba było wiele dobrej wiary, za wiele może nawet.
To też kapitan nie wypowiadał tych myśli, lękając się zapewne wystawienia ich pod krytykę drugich, bo niechętnie wyjaśniamy szalone czasem złudzenia, które nam osładzają gorycz obecnej chwili.
Naturalnie polegający jedynie na poważnych obliczaniach, Jem West dalekim był od podobnych nadziei, nawet bosman wstrząsnął głową, mówiąc:
– Wszystko jest możebne, albo raczej wszystkiego można się spodziewać, to wszakże wydaje mi się już nazbyt nieprawdopodobnem…
W ciągu tych trzech dni nie spotkałem ani razu Petersa. Nieszczęśliwy trzymał się jaszcze więcej zdala, jeszcze staranniej unikał zetknięcia się z ludźmi, odkąd powziął podejrzenie, że tajemnica jego znaną jest załodze – podejrzenie niestety uzasadnione.
Nie umiem wypowiedzieć, jak przykre, jak nieznośne stały się nam w końcu owe dnie mgły nieustannej. Zdawało się, że życie zamiera zwolna w piersi naszej. W tym szarym półmroku, w którem światło latarni okrętowej świeciło jak kaganek, niewiadomo było czem zająć myśli, czem wypełnić czas. A owa nieświadomość gdzie zdążamy, ów lęk straszny ogarniający nas mimowoli na wspomnienie co dalej będzie, nie dawał mi chwili spokoju.
Tymczasem silny z początku wiatr ucichł tak zupełnie, że nie poruszał nawet światłem zapalonej pochodni, i ciszę bezmierną, jaka nas otoczyła, przerywały tylko krzyki i krakania ptaków, których w górze nie mogliśmy dojrzeć, a których głos słabo tylko przedzierał się przez zgęszczone wilgocią powietrze.
Spodziewając się, że może w górze mgła rozwiała się już nieco, wdrapał się znów bosman na szczyt lodowca. O mało wszakże nie przypłacił tego swem życiem, bo w owem półmroku olbrzymi jakiś okaz petrela uderzył go w locie skrzydłem z taką siłą, że go przewrócił.
– Przebrzydłe zwierzę! – opowiadał mi później mój gaduła – anim się opatrzył, gdy runąłem na wznak jak kłoda; ledwie zdążyłem uchwycić się sopli lodowych, ale pan wie, lód usuwa się z pod rąk niby woda… Próżno jednak wymyślałem, wołając: „A ty szaleńcze, ty przeklęty ptaku, nie możesz to patrzeć przed siebie”!… Poleciał dalej, mówię panu, nie myśląc mię nawet przepraszać, chociaż nie wiele brakowało, bym się nie stoczył aż tam, do morza.
W poobiedniej porze dnia tego, ucho moje pochwyciło dziwne jakieś głosy, niby ryk gromady osłów, a jak powiedział Hurliguerly, musiały to być pingwiny w wielkiej ilości. Otóż, ponieważ owe ptaki tak pospolite w stronach podbiegunowych, wylatują rzadko na pełne morze i trzymają się głównie wybrzeży, przyjąłem z radością domysł, że musieliśmy znacznie zbliżyć się do lądu. Nie chcąc jednak łudzić się próżną nadzieją, zapytałem Len Guya co o tem sądzi.
– Sądzę to samo co i pan, panie Jeorling – odpowiedział kapitan – od czasu bowiem jak zostajemy w tych stronach, nie widzieliśmy ani jednego z tych ptaków, bądź na naszym lodowcu, bądź też na innym. Teraz zaś musi ich być tam liczba wielka, wnosząc z siły ich głosu, a skądżeby przyszły jeżeli nie z pobliskiej ziemi? Nadto zauważyliśmy jeszcze z porucznikiem coś, co jak się zdaje uszło uwagi pańskiej.
– Co takiego?
– Posłuchaj pan tylko uważniej. W tym ogłuszającem ryku pingwinów, wyróżnić jednak można żałosne głosy, do beczenia podobne.
– Rzeczywiście – rzekłem po chwili pilnego nadsłuchiwania – tam muszą być foki i cielęta morskie, bo tylko im właściwe jest takie beczenie.
– Stąd wniosek – rzekł kapitan – że zarówno owe ptaki jak zwierzęta, muszą być bardzo liczne na ziemiach ku którym nas prąd unosi.
– Co za fatalność – zawołałem – iż ta wstrętna mgła ciągle nas jeszcze otacza tak, że nie można nic widzieć dokoła.
– I że nie pozwala nam zejść nawet do podnóża lodowca – wtrącił Len Guy – tam bowiem moglibyśmy przynajmniej przekonać się, czy woda unosi dużo piany, co byłoby bardzo ważną wskazówką. Masz pan racyę, mgła ta jest dla nas fatalną!
– Czy jednak nie wypada sprobować zesunąć się na dół? – zapytałem.
– Nie mogę na to pozwolić, byłoby to nazbyt ryzykowne dla każdego: surowo nawet zabraniam wydalać się komubądź z obozowiska. Zresztą, jeżeli ziemia jest już w pobliżu, kto wie czy lodowiec nie zatrzyma się u jej brzegów.
– A jeżeliby się nie zatrzymał?…
– Musimy się zgodzić z tem, co będzie…
– Ale od czegoż mamy łódź! – pomyślałem. Kapitan jednak wolał czekać i kto wie czy w warunkach, w jakich zostawaliśmy, nie było to roztropniejszą rzeczą.
Tymczasem mgła zamiast się rozrzedzać, stawała się jeszcze gęstszą pod wieczór dnia tego. Od piątej godziny było już wprost niemożliwe rozróżnić najbliższe nawet przedmioty i aby się przekonać że ktoś stał w pobliżu, musiałem dotknąć go ręką. Światło też latarni ledwie jaśniejszym nieco odróżniało się punktem, i jakkolwiek słońce nie schodziło jeszcze z horyzontu, byliśmy pogrążeni w ciemności równającej się nocy. Nawet głos ginął tłumiony gęstością powietrza. Doszło wreszcie do tego, że każde poruszenie wymagało pewnego wysiłku, jakby otaczająca nas atmosfera przechodziła zwolna w stan stały.
Czy szczególne to zjawisko nie miało jakiego wpływu na igłę magnesową, trudno nam było sprawdzić, gdyż od chwili przepłynięcia bieguna magnetycznego, igła bussoli w bezustannym była ruchu…
Chcąc się upewnić iż nikogo z nas nie brakło w obozie, kazał kapitan bosmanowi wywołać każdego po imieniu. Wszyscy odpowiedzieli prócz metysa. Hurliguerly powtórzył głośniej jego imię, i czekał chwilę. Peters jednak nie ukazał się, ani odezwał; czyby pilnował jeszcze łodzi? Ale zważywszy warunki obecne, byłoby to już zupełnie zbytecznem.
– Czy nikt nie widział Petersa w ciągu dnia? – zapytał Len Guy.
– Nikt – odpowiedział bosman.
– Nie był na obiedzie?
– Nie był, jakkolwiek zapasy które zabrał, musiały się już wyczerpać.
– Może go jakie nieszczęście spotkało?
– Próżna obawa, kapitanie! Peters jest tutaj w swoim żywiole, więcej może niż niedźwiedź polarny. Raz już umiał sobie radzić, poradzi sobie i teraz!
Udaliśmy się do namiotów. Brak tlenu w powietrzu najprzykrzej dawał się nam uczuć. Nikt nie mógł doleżeć na posłaniu, dusząc się nieledwie; przepędziliśmy wszyscy całą noc bezsennie i wczesnym już rankiem każdy spieszył na taras by odetchnąć nieco swobodniej.
Mimo wszakże, iż pozornie żadna meteorologiczna nie nastąpiła zmiana, słupek rtęci w barometrze podniósł się tak znacznie, jak nie stał dotąd od czasu przejścia koła biegunowego. Po paru godzinach dopiero uczuliśmy dość silny podmuch wiatru. Był to już wiatr południowy teraz, odkąd zostawaliśmy po drugiej stronie bieguna. Aż wreszcie około godziny 9-tej, szczyt lodowca począł usuwać swój mglisty kaptur, i bodaj różdżka czarodziejska nie dokonałaby szybszej zmiany, nad tę której byliśmy świadkami, ku wielkiej naszej radości. Bo oto w jednej chwili mgły ustąpiły zupełnie, zabłysło słońce na pogodnem niebie i również piękne morze ujrzeliśmy dokoła.
Lodowiec nasz wśród nieco spienionych fali posuwał się ze zdwojoną siłą, gnany wiatrem i pchany równocześnie prądem, a szedł tak lekko, jakby się ścigał dla zabawki z nieprzeliczoną ilością innych, płynących około nas w kierunku północno-wschodnim.
– Ziemia! – rozległ się głos Petersa, który stojąc na samym wierzchołku, wskazywał ręką ku Północy.
Metys nie omylił się. Tym razem była to ziemia na pewno. Ciemne jej linie rysowały się wyraźnie o kilka mil zaledwie.
Bez straty chwili, kapitan wraz z porucznikiem zabrali się do pomiarów, które wykazały iż byliśmy na 86° 12 szerokości, a 114° 17’ długości wschodniej. Od bieguna zatem oddzielało nas już prawie cztery stopnie, a z długości zachodniej, której żaglowiec trzymał się stale, jako drogi wskazanej przez Wiliama Guy, zeszliśmy na długość wschodnią.
Założenie obozu.
parę godzin później byliśmy od lądu o milę zaledwie. Czy jednak prąd nie poniesie nas dalej, oto pytanie, na które pragnąłem jak najprędszą znaleźć odpowiedź, jakkolwiek wyznaję, iż sam już nie wiedziałem co byłoby lepsze: zatrzymać się tu, lub płynąć dalej. Gdym w tej kwestyi rozmawiał z kapitanem, nadszedł Jem West i przerywając nam rozmowę, rzekł:
– Powiedzcie mi, proszę, na co się zdało rozprawiać o tem?
– Masz racyę, Jem, na co się zdało, nasza wola nic tu nie znaczy.
– Tak jest – odparłem – niemniej jednak nasuwa się pytanie, które z tych dwóch wypadków byłoby dla nas lepsze.
– Pozostać na lodowcu – rzekł krótko porucznik.
I rzeczywiście, bo opuścić lodowiec, równało się konieczności odbycia dalszej podróży łodzią. Gdy wszakże jedenastu zaledwie mogła ona pomieścić, reszta byłaby skazaną na niezawodną śmierć z zimna lub głodu. Wprawdzie i lodowiec małą przedstawiał pewność dowiezienia nas szczęśliwie za koło biegunowe, bo czyż nie groziło mu każdej chwili nowe przekoziołkowanie, czy to w skutek zetknięcia się z inną górą lodową, czy w następstwie burz, które z nadejściem pory zimowej szaleć będą na morzu?… Ale jak powiedział porucznik: na co się zdało dysputować w tej kwestyi…
Po obiedzie, gdy cała załoga bez wyjątku weszła na najwyższy punkt lodowca, Dick Peters, który tam stał dotychczas, usunął się spiesznie drugą stroną, unikając spotkania.
Ziemia rozkładająca się przed naszemi oczami, przedstawiała obszar gubiący się w stronie wschodniej, aż pod linią horyzontu. Powierzchnię jej przerzynały znaczne wyniosłości, wybrzeże zaś w głębokie poszarpane zatoki, kończyło się w stronie zachodniej długim, ostrym przylądkiem. Podzieleni na gromadki ludzie nasi, rozprawiali z wielkiem ożywieniem, gdy kapitan, porucznik, bosman i ja, stojąc nieco dalej czyniliśmy sobie wzajemnie uwagi.
– Nie zdaje mi się, aby ta ziemia mogła być zamieszkałą – mówił kapitan. – Pustka tu zupełna, brak nawet wszelkiej roślinności. Jakże daleko tu do tego, czem była Tsalal wówczas gdy Orion zbliżył się do niej.
– Pusty i smutny rzeczywiście jest jej widok z tego punktu, a jednak czy nie masz kapitanie zamiaru podpłynąć do niej?…
– Łodzią?…
– Tak, jeżeli prąd unosić będzie dalej nasz lodowiec.
– Każda godzina czasu nieocenionej jest wagi, lodowiec nie będzie na nas czekał.
– Byłoby największą niedorzecznością rozdzielać się – wtrącił porucznik.
– Przyznaję to, a jednak myśl że oddalamy się od tego lądu, nie zbadawszy go, sprawia mi najwyższą przykrość. Któż bowiem zapewnić może, iż brat pański, że jego towarzysze nie zawinęli tu na swej łodzi…
Za całą odpowiedź Len Guy potrząsnął smutnie głową, bo widok tego wybrzeża pustego, tej ziemi czarnej, pozbawionej wszelkiego życia, nie wzbudzał nadziei, aby rozbitki z Oriona zdołali tam wyżyć od kilku miesięcy. Mimo tego jednak, z rozkazu kapitana zatknięto na szczycie lodowca flagę brytańską, aby ją Wiliam Guy mógł dostrzedz, gdyby był na tej ziemi.
– Cierpliwości, jeszcze pół godzinki! – rzekł Jem West po dłuższej chwili bacznej obserwacyi – zdaje mi się, iż lodowiec zwalniając biegu, kieruje się ku wybrzeżom; wpływa na to bezwątpienia rodzaj wiru, jaki w tem miejscu jest widoczny.
Przypuszczenie porucznika stało się niebawem tem pewniejsze, iż kilka gór, wyprzedzających naszą, osiadło już u stromych, poszarpanych brzegów lądu. Wreszcie o 5-ej godzinie po południu stanęliśmy nieruchomo w głębokiej zatoce, której północna część ostrym cyplem wybiegała na morze. O strome jej brzegi oparł się silnie nasz lodowiec.
– Ziemia! ziemia! – zagrzmiał okrzyk załogi, z której wielu schodziło już na dół góry lodowej.
– Czekać rozkazu! – zakomenderował Jem West.
W pierwszej chwili widocznem było pewne wahanie, mianowicie u Hearna i jego ziomków; niebawem wszakże, uznając zapewne konieczność poddania się rozkazowi, stanęli w porządku naprzeciw kapitana.
Ponieważ lodowiec przytykał jedną stroną bezpośrednio do brzegu, nie potrzebowaliśmy spuszczać łodzi.
Len Guy, bosman i ja, stanęliśmy pierwsi na tej ziemi, której bezwątpienia nie dotknęła dotąd stopa ludzka, a której wulkaniczny grunt pokrywały kamienie, odłamy lawy i czarny popiół. Dalej nieco od wybrzeży ciągnęły się pasma wzgórz, a nawet gór dość wyniosłych.
Postanowiono przedewszystkiem dojść do najbliższych, by z pewnej wyniosłości rozejrzeć się po okolicy. Godzinę całą zabrało nam to przejście po gruncie nierównym, twardym, ogołoconym z najdrobniejszego nawet objawu życia roślinnego. Zrozumieliśmy też odrazu, iż w podobnych warunkach nie mógłby wyżyć dłuższy przeciąg czasu, człowiek żaden. Jedyne istoty czujące się tu swobodne, owe nieprzeliczone zastępy ptactwa oraz wielka ilość fok i cieląt morskich, nie trwożyły się bynajmniej naszem przybyciem. Widocznie człowiek, król stworzenia, był im dotychczas nieznany, i wyobrażam sobie iż patrzyły na nas, jak na pokrewny sobie gatunek.
Dostawszy się na szczyt wzgórza, objęliśmy wzrokiem widnokrąg na przeszło 30 mil. Za nami rozkładała się szeroka przestrzeń wodna, unosząca liczne lodowce; na zachód obszar ziemi ciągnął się w dal nieskończoną, wschodnie zaś wybrzeże oblewało znów morze bezmiernie daleko. Czy byliśmy na wyspie, czy też na większym lądzie antarktyku, trudno nam było orzec. Gdy wszakże Len Guy popatrzył czas jakiś przez swą lunetę i następnie nam ją podał, zgodziliśmy się na jedno, iż w dali zarysowują się kontury drugiego lądu.
– Bodaj nie omyliły nasze przypuszczenia, że prąd unosił nas ku cieśninie – rzekł Len Guy.
– Gdybyśmy teraz mieli nasz Halbran! – zawołał Hurliguerly.
– Tak, bezwątpienia – pomyślałem – na żaglowcu naszym, a nawet na owej górze lodowej, która nas tu przyniosła, moglibyśmy przebyć setki mil jeszcze, tam, tam, aż za koło biegunowe! Jakże jednak odważyć się słabą łodzią na tak daleką, tak niebezpieczną podróż? A nadto owe nieuniknione rozdzielenie!
Ale na cóż przydały się żale i rozpacze? Konieczność twardą swą dłonią zmuszała nas do przyjęcia wszystkiego z męstwem i rezygnacyą. Pozostawało nam jedynie urządzić się, o ile możności, na tym pustym lądzie, i zabezpieczyć od zimna.
W powrotnej drodze upatrzyliśmy z bosmanem kilka obszernych jaskiń w nadbrzeżnych skałach granitowych, zdolnych pomieścić nas wszystkich wraz z ocalonym ładunkiem Halbranu. Tam więc, aż do jakiegoś czasu, postanowił kapitan przenieść się z lodowca, na którym noc ostatnią mieliśmy jeszcze przepędzić. Po wezwaniu bosmana stawiła się. cała załoga, prócz Petersa; wiedzieliśmy wszakże, iż nie zawiedzie on nigdy naszego zaufania, że w każdym razie liczyć na niego możemy.
Gdy wszyscy stanęli w porządku, Len Guy przemówił ze spokojem i wielką godnością, odpowiadającą ważności położenia. Przedewszystkiem przedstawił jako konieczność – przeniesienie się na ląd i bezpieczne umieszczenie żywności, która mogła starczyć na kilkanaście miesięcy. Dzięki więc temu, głód nie groził nikomu, również węgla nie powinno zabraknąć do sporządzenia codzień ciepłego pożywienia. Co się zaś tyczy łodzi, kapitan uważał ją za własność ogólną. Czy wszakże będzie ona zaraz, czy później użytą mimo nalegań Hearna i jego towarzyszy, nie chciał wypowiedzieć od razu swego zdania – zostawiając sobie kilka dni namysłu. To tylko oświadczył stanowczo, że ani on, ani porucznik, ani bosman, ani wreszcie ja – nie chcemy korzystać z żadnych przywilejów. Wszyscy na równych prawach godzą się na losowanie w tem przekonaniu, że ci, którzy odpłyną pierwsi i szczęśliwie dostaną się za koło biegunowe, nie zaniedbają pozostałym nadesłać pomocy.
Mowa kapitana, jak już powiedziałem, miała tyle szczerości i tyle powagi, iż nikt nie śmiał słowem jednem przerywać mu lub przeczyć, i sam przyznać muszę: Len Guy rósł w miarę trudności położenia.
Nazajutrz zabraliśmy się najpierw do spuszczenia łodzi, która z całym swym przyborem do żeglugi przedstawiała się świetnie i w najlepszym stanie. Umieszczono ją w oddzielnej małej grocie pod opieką Petersa, pracującego z nami od samego rana.
Wszelkie zapasy żywności, baryłki z winem i wódką, oraz skrzynie z odzieniem, wreszcie wszystko co ocalało z Halbranu, jak: materace, łóżka, ławki, stoły i szafy, przenieśliśmy do dwóch sąsiednich sobie grot, z których jedna służyć miała za magazyn, druga za wielką wspólną sypialnię. Tutaj też stanęła żelazna kuchnia, aby ciepło palącego się w niej węgla zużytkować na ogrzanie mieszkania.
Położenie groty było wyjątkowo szczęśliwe. Przytulona do wyższych skał, mały dawała dostęp wichrom ciągnącym od morza – i gdy spód jej suchy wypełniał czarny piasek, nieopodal płynący strumień dostarczać miał potrzebną nam ilość wody słodkiej.
Przez całe trzy dni, aż do wieczora 10-go lutego, pracowaliśmy wszyscy bez wytchnienia około nowego urządzenia, i przyznać muszę, iż cała załoga zachowywała się w tym czasie wzorowo.
Bądź jak bądź jednak, nie można już było odkładać dalej postanowienia odnośnie do użycia łodzi, bowiem jeszcze miesiąc lub sześć tygodni najwięcej przeciągnie się pora łowów na wieloryby – poczem opustoszeją zupełnie południowe strony Oceanów. A przypuszczając szczęśliwe przejście zapory i koła biegunowego, nie możebnem już było, aby łódź nasza wyszła zwycięzko z burz oceanu Spokojnego i dopłynęła do Australii lub Nowej Zelandyi, gdyby nie znalazła wcześniej przytułku właśnie na którym z okrętów. Jeszcze więc tegoż wieczora oznajmił kapitan zgromadzonej załodze, że nazajutrz weźmie tę kwestyę pod rozwagę i stanowczą, da decyzyę.
Była już późna godzina wieczoru. Chylące się ku linii horyzontu słońce, rzucając ukośne swe promienie, zostawiało nas w nieokreślonym półmroku. Nie zdejmując odzienia, rzuciłem się zmęczony na posłanie, i spałem już kilka godzin zapewne, gdy gwałtowne krzyki obudziły mię nagle.
Wybiegłem spiesznie przed grotę; kapitan i porucznik znaleźli się tam również.
– Łódź! łódź! – zawołał Jem West, wskazując ku morzu.
Rzeczywiście łódź nasza była już na wodzie – trzech ludzi siedziało w niej – obok widniały skrzynie z żywnością i baryłki z wódką, skradzione z magazynu. Nieopodal groty tymczasem dziesięciu Falklandczyków mocowało się z Petersem, usiłując go ubezwładnić. Hearne był między nimi; Marcin Holt stał jako niemy świadek.
Przewaga była po stronie przeciwnej, to też Len Guy i Jem West wrócili co prędzej po broń, która jedna mogła tu coś znaczyć. Właśnie i ja chciałem uczynić to samo, gdy stanąłem jak wryty pod wrażeniem tego, co posłyszałem. Była to chwila, gdy broniący się długo Peters, legł wreszcie pod przemocą nacierających, a Marcin Holt, widocznie pod wpływem wdzięczności za uratowane życie, chciał go wziąć w swoją obronę.
– Zostaw go – krzyknął Hearne – zostaw! On jest zabójcą twego brata!
– Zabójcą mego brata? – zawołał Holt.
– Tak, twego brata na Grampiusie!
– On go zabił?… On – Dick Peters?…
– Zabił go – i pożarł! Rozumiesz, on pożarł twego brata – ryczał nieludzkim głosem Hearne, i gdy Holt stanął osłupiały, Hearne skinął na swoich, którzy porwali go, ciągnąc ku łodzi. W jednem mgnieniu oka byli już wszyscy daleko. Lecz w tejże samej chwili powstał znów Peters, jak lew rzucił się za uciekającymi i pochwycił ostatniego, gdy tenże gotował się przebyć wpław przestrzeń wodną, dzielącą go już od łodzi.
Ująwszy go jedną ręką, wywinął nim młynka w powietrzu i uderzył o skałę z taką siłą, że rozprysła się czaszka nieszczęsnemu. W odpowiedzi na to Hearn dał ognia z rewolweru i metys raniony, czy kontuzyowany, padł na ziemię.
Całe to zajście nie trwało dłużej nad minutę, gdy więc kapitan i porucznik wyszli z pieczary, a wraz z nimi bosman, Hardie, Francis i Stern, łódź unoszona odpływem fali, była już o cały siąg na morzu. Celny strzał Jem Westa powalił jeszcze jednego w łodzi, kula jednak kapitana, przeznaczona dla Hearna, uwięzła w lodowcu, który właśnie zakrył uciekających. Pobiegliśmy jeszcze na drugą stronę przylądka w nadziei, że może prąd zbliży ich tam do brzegu, ale niestety, byli już w takiej odległości, że nawet próba strzału okazała się zbyteczną. Wkrótce też z rozpiętemi żaglami, pędzona przyjaznym prądem wody i powiewem wiatru, jedyna łódź nasza zniknęła nam całkiem z przed oczu.
1 To czego pan Jeorling nie mógł wtenczas dojrzeć, zobaczył ktoś inny w dwadzieścia lat później. Żeglarz to był szczególny i statek jego nadzwyczajny. Dla nich nie miały znaczenia żadnego, ani ostrość zimy, ani burze podbiegunowe. Na wulkanicznym podmorskim gruncie samego bieguna, zatknął on swój sztandar biały z błyszczącą zlotem, haftowaną literą N, biorąc te ziemie w swe posiadanie. Żeglarz ów nazywał się Nemo, który na swym statku Nautilus odbył 25,000 mil podmorskiej podróży.