Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Z Moskwy do Irkutska

(Rozdział XIV-XVII)

 

91 ilustracji Julesa Férata i dwie mapy

Tygodnik dla dzieci i młodzieży „Świat”

1876

strog02.jpg (54478 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

część pierwsza

 

Rozdział XIV

Matka i syn.

 

msk jest urzędową stolicą Syberyi zachodniej. Nie jest on głównem miastem gubernii tego nazwiska, ponieważ Tomsk więcej liczy mieszkańców, ale w Omsku ma swoją rezydencyę gubernator, zarządzający tą pierwszą połową Rosyi azyatyckiej. Omsk, mówiąc właściwie, z dwóch miast się składa, jednego li tylko przez władzę i urzędników zamieszkałego, drugiego wyjątkowo zajętego przez kupców syberyjskich, chociaż okolica ta nie jest zbyt handlową.

Miasto to liczy od dwunastu do trzynastu tysięcy mieszkańców. Jest ono bronionem szańcem z bastyonów, ale fortyfikacye że usypane z ziemi, stanowią obronę bardzo niewystarczającą. To też Tatarzy wiedząc o tem dobrze, usiłowali zdobyć je siłą, i udało im się to po kilkodniowem oblężeniu.

Garnizon Omska zmniejszony do dwóch tysięcy ludzi, bohaterski stawiał opór. Ale naciskany przez wojska emira, wyparty z miasta kupieckiego, musiał się cofnąć do miasta wyższego.

Tamto gubernator, oficerowie i żołnierze obwarowali się, urządzając z wyższego okręgu Omska, pewien rodzaj cytadeli, gdzie dotąd trzymali się w tej improwizowanej fortecy, nie spodziewając się znikąd pomocy na czas. W istocie, wojska tatarskie płynąc z biegiem Irtyszu, codziennie wzmacniały się świeżemi posiłkami, i zbliżały szybko pod dowództwem pułkownika Iwana O**.

Pułkownik zarówno dziki jak Tatarzy którym przewodniczył, posuwał się naprzód z umiejętnością wyćwiczonego żołnierza. Pochodząc z krwi mongolskiej, lubił podstęp, z prawdziwą przyjemnością urządzał zasadzki i nie cofnął się przed niczem, jeżeli to tylko miało mu posłużyć do podchwycenia tajemnicy, lub ułatwić podstęp. Z natury przewrotny, chętnie poddawał się najnędzniejszem przebraniom, bywał nawet żebrakiem z wszelkiemi tegoż pozorami. Nadto był On okrótny, w razie potrzeby mógł zostać nawet katem. Feofar-Han godnego miał w nim pułkownika do pomocy w dzikiej tej napaści.

Kiedy Michał przybył na wybrzeże Irtyszu, Iwan był już panem Omska. usiłując jak najspieszniej zająć miasto wyższe, gdyż pilno mu było do Tomska, gdzie koncentrowały się wszystkie siły tatarskie.

W istocie, Tomsk od kilku dni był już zajęty przez Feofar-Hana, a ztamtąd zamierzał on dopiero wyruszyć na Irkutsk.

Irkutsk był prawdziwym i jedynym celem Iwana. Tam zamierzał on pod przybranem nazwiskiem dostać się do dowodzącego, zyskać jego zaufanie, aby w danej chwili i wodza i miasto wydać Tatarom.

Jak wiemy spisek ten nie tajnym był w Moskwie; dla unicestwienia go więc powierzono owo ważne poselstwo Michałowi. Ztąd także polecenie dane kuryerowi podróżowania incognito.

Dotąd wiernie on wykonał swoją misyę, ale któż zaręczy czy do końca będzie mógł ją tak wykonać?

Cios zadany Michałowi nie był śmiertelny. Płynąc pod wodą dostał się na brzeg prawy, i upadł zemdlony.

Odzyskawszy przytomność, znalazł się w chacie wieśniaczej. Jak długo był już gościem zacnego Syberyjczyka? – tego nie umiałby powiedzieć. Ale skoro otworzył oczy, ujrzał pochyloną nad sobą twarz brodatą, wpatrującą się weń z współczuciem. Już zamierzał pytać gdzie się znajdował, kiedy wieśniak uprzedzając go przemówił:

strog39.jpg (191894 bytes)

– Nie mów bracie, zbyt jeszcze jesteś osłabiony. Powiem ci gdzie jesteś i co zaszło od chwili kiedy się znajdujesz w mojej chacie.

I wieśniak opowiedział Michałowi wypadek walki której był świadkiem, zrabowanie tarantasu, wyrżnięcie marynarzy!

Ale Michał nie słuchał już, a dotknąwszy ręką swej odzieży szukał listu Głównodzącego. Znalazł go nietkniętym na swej piersi.

Odetchnął, ale nie było to jeszcze wszystko.

– Młoda dziewica towarzyszyła mi, powiedział.

– Nie zabili jej, przerwał wieśniak – uprowadzili ją z sobą i popłynęli dalej Irtyszem! Została ona niewolnicą, którą wraz z innemi zaprowadzono do Tomska!

Michał milczał. Położył rękę na sercu dla uśmierzenia jego bicia. Ale pomimo tylu prób, poczucie obowiązku wzięło górę nad wszystkiem.

– Gdzie jestem? zapytał.

– Na prawym, brzegu Irtyszu, o pięć wiorst od Omska.

– Jakiż to cios tak mnie ogłuszył? Wszakże to nie był wystrzał?

– Nie, uderzenie lancą w głowę, zabliźnione już obecnie. Po kilku dniach wypoczynku, będziesz mógł dalej odbywać swoją podróż. Wpadłeś w rzekę, Tatarzy nie zrabowali cię, pieniądze w twej kieszeni nie tknięte!

Michał uścisnął rękę wieśniaka, potem zerwawszy się zapytał:

– Jak dawno jestem tutaj przyjacielu?

– Od trzech dni.

– Trzy dni stracone!

– Trzy dni podczas których byłeś nieprzytomny!

– Czy możesz mi sprzedać konia?

– Chcesz jechać?

– Natychmiast.

– Nie posiadam ani konia ani powozu. Gdzie tylko przeszli Tatarzy, nic nie zostało!

– Pójdę więc piechotą do Omska szukać konia.

– Kilka godzin spoczynku dałoby ci więcej sił do podróży!

– Ani godziny!

– Pójdź więc! odrzekł wieśniak, widząc iż wszelkie namowy nie zdołają zwyciężyć woli jego gościa. Sam cię przeprowadzę, może ci się uda przejść przez Omsk niepostrzeżonym.

– Przyjacielu! niech ci Bóg nagrodzi, za to co dla mnie uczyniłeś!

– Szaleńcy tylko spodziewają się nagrody na tym świecie! odpowiedział wieśniak.

Michał opuścił chatę. Postąpiwszy kilka kroków zachwiał się, byłby padł bez pomocy wieśniaka – świeże powietrze orzeźwiło go. Wtedy dopiero uczuł ból w głowie i w piersiach od uderzenia lancą. Z energią jemu znaną tylko, nie mógł się tem zniechęcić. Jeden cel widział przed sobą, celem tym był Irkutsk, tam musiał się dostać. Ale należało przejść Omsk bez zatrzymania się.

– Boże, Twojej opiece polecam Nadię i matkę moją! wyszeptał. Nie mam jeszcze prawa zająć się niemi.

Wkrótce Michał z swoim towarzyszem przybyli do niższej części miasta, dostali się tam bez trudności. Opasanie było w kilku miejscach zrujnowane, szczerby zaś tworzyły bramy do wejścia.

Wewnątrz miasta na ulicach i placach roili się Tatarzy, ale łatwo było spostrzedz, iż silna ręka trzymała ich w karności im niezwykłej. I w istocie nie chodzili oni z osobna, a po kilku razem i to uzbrojeni, aby mogli stawić opór wszelkiej zaczepce.

Na Wielkim placu, przekształconym w obóz strzeżony przez liczne placówki, dwa tysiące Tatarów obozowało. Konie przywiązane, ale okulbaczone, na pierwsze hasło były gotowe. Omsk mógł być tylko chwilowym przytułkiem dla tej kawaleryi, przekładającej bogate płaszczyzny Syberyi zachodniej, gdzie miasta więcej zamożne, wsie urodzajniejsze, a tem samem rabunek zyskowniejszy.

Nad miastem kupieckiem, wznosiło się wyższe miasto, którego tatarzy nie mogli dotąd zdobyć, przeciwnie za każdym razem ze stratą byli odparci. Na murach powiewała chorągiew.

Nie bez słusznej dumy Michał i jego towarzysz hołd jej oddali.

Michał doskonale znał Omsk, omijał więc ulice więcej uczęszczane. Nie czynił tego z obawy aby być poznanym. W mieście tem jedynie matka znała jego prawdziwe nazwisko, a przysiągł że jej widzieć nie będzie, i nie zobaczy jej. Z całego serca pragnął, aby matka jego gdzieś w stepach się schroniła.

Na szczęście wieśniak znal jednego poczthaltera, który za dobrą opłatą nie odmówi konia lub powozu. Cała trudność leżała w wydostaniu się z miasta, ale wyłomy w oszańcowaniu miały i to ułatwić.

Wieśniak gościa swojego prowadził na pocztę, kiedy w ciasnej uliczce, Michał nagle za mur się ukrył.

– Co to jest? zapytał spiesznie wieśniak zdziwiony.

– Cicho! odrzekł Michał kładąc palce na ustach.

W tej chwili oddział tatarów przechodził z głównego placu w ulicę, po której przed chwilą Michał i jego towarzysz postępowali.

Na czele oddziału z dwudziestu jeźdzców złożonego, postępował w skromnym mundurze oficer. Jakkolwiek na wszystkie strony bacznie spoglądał, nie dostrzegł jednak Michała.

Oddział biegł szybko. Ani oficer, ani jego eskorta nie zwracali uwagi na mieszkańców. Nieszczęśliwi ci zaledwo mieli czas usunąć się z drogi. To też usłyszano kilka przytłumionych okrzyków, kilka uderzeń lanc na zapłatę za nie, i za chwilę ulica była opróżnioną.

Kiedy eskorta zniknęła, Michał zapytał towarzysza:

– Co to za oficer? a kiedy o to pytał, twarz jego była trupiej bladości.

– To pułkownik Iwan, odrzekł Syberyjczyk nienawistnym głosem.

– On! krzyknął Michał z wściekłością. Poznał w oficerze podróżnego, który go uderzył w Iszimie!

I nagle wszystko rozjaśniło się w jego głowie – podróżny ten, którego zaledwo widział, przypomniał mu starego cygana na targu w Niżnym-Nowgorodzie.

Michał nie mylił się. Dwaj ci ludzie, był to jeden i ten sam człowiek. Pod przebraniem cygana. Iwan Niżnyj-Nowgorod opuścił, gdzie udał się dla zjednania sobie sprzymierzeńców. Sangarra i jej cyganie byli zupełnie oddanymi mu szpiegami, za żołd pobierany. On to w nocy wypowiedział owo dziwne zdanie, dopiero teraz zrozumiane przez Michała, on to podróżował na pokładzie Kaukazu z bandą cyganów, on to przebywszy góry Uralskie dostał się do Omska, gdzie dowodził obecnie wojskami.

Iwan nie dalej jak przed trzema dniami przybył do Omska, gdyby nie spotkanie w Iszim, które trzy dni zatrzymało Michała na brzegach Irtyszu, Michał byłby go wyprzedził w Irkutsku.

A kto wie ile nieszczęść usunęłoby to było w przyszłości!

Bądź co bądź, więcej niż kiedykolwiek Michał powinien był unikać Iwana, aby nie być przezeń widzianym. Skoro nadejdzie stosowna chwila do spotkania z nim, potrafi on go wynaleść.

Tak więc z wieśniakiem razem udali się na stacyę pocztową. Opuścić Omsk w nocy przez jeden z wyłomów, było rzeczą łatwą. Co do kupna powozu, okazało się to niepodobieństwem. Ale i na cóż Michałowi powóz mógłby się przydać obecnie? Czyż nie sam podróżuje niestety? Potrzcbował konia i na szczęście dostał go. Był to zwierz silny, zdolny do dalekiej podróży, słowem odpowiedni dla takiego jeźdzca.

Zapłacił więc i za chwilę gotów był do drogi.

Była godzina czwarta wieczorem.

Michał zmuszony czekać nocy dla przebycia wyłomu, a pragnąc jak najmniej być widzianym na ulicach Omska, pozostał w domu pocztowym i chciał się czem posilić.

W sali ogólnej był wielki napływ ludzi. Tam zbierano się dla zasiągnięcia wiadomości. Mówiono o zbliżaniu się wojsk rosyjskich do Tomska.

Michał słuchał uważnie, ale sam milczał.

strog40.jpg (182168 bytes)

Nagle drgnął, usłyszał krzyk przejmujący go do głębi duszy, usłyszał dwa wyrazy: – Mój syn!

Matka jego stara Marfa, stała przed nim! Drżąc uśmiechała się do niego. Wyciągała ramiona! Michał powstał – już miał się rzucić w jej objęcia…

Wspomnienie obowiązku, niebezpieczeństwa grożącego jego matce i jemu samemu, powstrzymało go, a tak umiał nad sobą panować, że ani jeden nerw nie drgnął w jego twarzy.

Około dwudziestu osób było zgromadzonych w sali ogólnej. Byli może i szpiedzy między nimi, a czyż nie wiedziano w mieście że syn Marty był kuryerem? Michał nie drgnął.

– Michale! wołała jego matka.

– Kto jesteście poczciwa kobieto? zapytał Michał.

– Kto jestem? i ty o to pytasz? Moje dziecko, czyż nie poznajesz już swojej matki?

– Mylisz się!… odparł zimno Michał. Podobieństwo cię zwodzi…

Stara Marfa podeszła i patrząc mu prosto w oczy zapytała:

– Ty nie jesteś synem Piotra i Marfy?

Michał byłby oddał życie w zamian za uścisk serdeczny swej matki!… ale gdyby spełnił to pragnienie, byłby zgubił samego siebie, swoją misyę, swoją przysięgę!… Nadzwyczajnem wysileniem woli, zamknął oczy, aby nie widzieć wykrzywionej bólem twarzy matki, usunął rękę aby nie mógł być dotknięty ręką jej i cofając się kilka kroków odpowiedział:

– Doprawdy nie rozumiem cię kobieto.

– Michale! wołała jeszcze raz matka.

– Ja nie jestem Michałem! Nigdy nie byłem waszym synem! Jestem Mikołaj Korpanoff kupiec z Irkutska!…

I raptownie wyszedł z sali ogólnej, słysząc jeszcze za sobą:

– Mój syn! mój syn!

Michał odjechał… Nie widział swojej starej matki, prawie martwej, padającej na ławę. Ale w chwili kiedy poczthalter poskoczył aby ją ratować, staruszku powstała. Nagle światło rozjaśniło jej umysł! Ona odepchnięta przez swego syna! to niepodobieństwo! Omyłka z jej strony także była niepodobną. Tak, ona swego widziała, ale on nie chciał, on nie mógł, on nie powinien był być poznanym, musiał mieć silne powody do takiego działania! Wtedy tylko jedną myśl miała, jedno uczucie matki: Czyżbym go bezwiednie zgubiła?

– Jestem szalona! powiedziała do otaczających ją. Oczy moje omyliły mnie. Ten młodzieniec nie jest mojem dzieckiem! On nie miał jego głosu! Nie myślmy o tem. Ja wkrótce w każdym – jego tylko widzieć będę.

Jeszcze dziesięć minut nie upłynęło, kiedy oficer tatarski wchodził do sali pocztowej.

– Marfa Strogoff? zapytał.

– To ja, odpowiedziała staruszka z wypogodzoną i spokojną twarzą.

– Pójdź za mną.

Marta krokiem pewnym udała się za tatarem, opuszczając dom pocztowy.

Po kilku chwilach znalazła się już w obozie na Wielkim Placu, wobec Iwana uwiadomionego już o całej sprawie.

Iwan domyślając się prawdy, pragnął sam wybadać Martę.

– Jak się nazywasz? zapytał ostro.

– Marfa Strogoff.

– Czy masz syna?

– Mam.

– Jest kuryerern cesarskim?

– Tak.

– Gdzie on jest?

– W Moskwie.

– Nie masz o nim wiadomości?

– Żadnych.

– Od jak dawna?

– Od dwóch miesięcy.

– Któż więc jest ten młodzieniec którego nazywałaś synem przed kilkoma minutami?

– Młody Syberyjczyk, którego wzięłam za syna mojego, odparła Marfa. Jest on już dziesiątym z rzędu w którym mi się zdaje iż poznaję syna mojego, od czasu jak miasto jest pełne cudzoziemców.

– Więc ten młodzieniec nie był Michałem?

– Nie, to nie był Michał.

strog41.jpg (194004 bytes)

– Czy wiesz że mogę cię wziąść na tortury dla zmuszenia do wyznania prawdy?

– Powiedziałam prawdę i tortura nie zmieni wyrazów moich.

– Ten Syberyjczyk nie był Michałem, powtórnie zapytał Iwan.

– Nie, to nie był on. Czyż sądzisz iż mogłabym się dla jakichkolwiekbądź względów wyprzeć takiego jak on syna?

Iwan z gniewem spoglądał na kobietę, nie lękającą się go. Nie wątpił on iż w młodym Syberyjczyku poznała ona swego syna. Tak więc jeżeli syn wyparł się matki, a teraz matka wypiera się syna, powody musiały być ważne niezmiernie.

Tak więc Iwan nie wątpił już, że mniemany Mikołaj Korpanoff był Michałem Strogoff, kuryerem cesarskim, ukrywającym się pod przybranem nazwiskiem i że misya jego musiała być ważną. To też wydał rozkaz ścigania go bezzwłocznego. Potem powiedział:

– Kobietę tę poprowadzić do Tomska.

I kiedy żołnierze ją wyprowadzali, dodał szyderczo;

– Skoro nadejdzie stosowna chwila, potrafię tej czarownicy rozwiązać język.

 

Rozdział XV

Bagniska Baraba.

ielkie to szczęście dla Michała, iż tak spiesznie opuścił stacyę pocztową. Rozkazy pułkownika Iwana zakomunikowano natychmiast u wszystkich bram miasta, rysopis jego wysłano do naczelników poczt, aby nie mógł wyjechać z Omska. Ale w tej chwili koń Michała galopował już po stepie, a kuryer nie będąc natychmiast ściganym, miał nadzieję umknięcia.

Michał wyjechał z Omska dnia 29 Lipca o godzinie ósmej wieczorem. Miasto to leży prawie w połowie drogi z Moskwy do Irkutska, gdzie powinien był przybyć za dni dziesięć, jeżeli chciał wyprzedzić hordy tatarskie. Nie ulegało wątpliwości, iż przypadek który go postawił wobec matki, zdradził jego incognito. Iwan nie wątpił już że kuryer cesarski był w Omsku i dążył do Irkutska. Depesze powierzone mu niezmiernie musiały być ważne, Michał nie wątpił więc iż nie oszczędzą żadnych środków dla pojmania go.

Ale o czem nie wiedział, czego nie mógł wiedzieć, to że Marfa była w ręku Iwana, i być może iż przyjdzie zapłacić jej życiem, za chwilowe uniesienie, którego nie mogła powstrzymać na widok syna swego! I dobrze się stało iż o tem nie wiedział! Czyż byłby w stanie oprzeć się tej nowej próbie!

Tak więc Michał nieustannie podniecał bieg swego rumaka, aby co najspieszniej przybyć na stacyę, gdzie zamierzał postarać się o środki pospieszniejszego odbywania podróży.

O północy przeleciawszy 70 wiorst, stanął na stacyi Kulikowo. Ale tam jak przewidywał, nie zastał ani koni ani powozu. Jakiś oddział tatarów przechodził przez stepy. Co się tylko dało, wszystko Tatarzy w wioskach i stacyach pocztowych zrabowali. Zaledwo z wielkim trudem Michał znalazł czem konia i siebie posilić.

Wierzchowca swego musiał oszczędzać, bo nie wiedział jak i kiedy będzie go mógł innym zastąpić. Pragnąc jednak jak najwięcej oddalić się od ludzi niewątpliwie ścigających go z rozkazu Iwana, postanowił wciąż jechać. Tak więc po godzinie wypoczynku, puścił się dalej w stepy.

Jak dotąd okoliczności atmosferyczne dość sprzyjały jego podróży. Temperatura była znośna. Noce krótkie i księżycowe nie przeszkadzały w podróży. Wreszcie Michał jechał jak człowiek znający swą drogę, nigdy nie wątpił i nigdy się nie wahał. Pomimo smutnych myśli, zachował dziwną jasność umysłu i tak prosto zmierzał ku celowi, jak gdyby cel ten miał wytknięty na końcu horyzontu. Jeżeli od czasu do czasu zatrzymywał się na zakręcie drogi, to tylko aby dać wytchnąć koniowi. Wtedy zeskakiwał z siodła, przykładał ucho do ziemi i słuchał, czy nie doleci go przypadkiem tentent galopującego konia po stepach. Nie usłyszawszy nic podejrzanego, puszczał się dalej.

Dnia 30 Lipca o godzinie 9-ej rano Michał wyjeżdżał ze stacyi Turumoff i puszczał się w bagniste okolice Baraba.

Tam na przestrzeni 300 wiorst, naturalne przeszkody mogły być bardzo wielkie. Wiedział o nich dobrze, lecz wiedział także że je przezwyciężyć zdoła.

Ogromne że bagniska Baraba od północy na południe, między sześćdziesiątym a pięćdziesiątym dziewiątym stopniem równoleżnika, służą za zbiornik wszystkich wód deszczowych, nie znajdujących ujścia ani do rzeki Obi ani do Irtyszu. Powierzchnia gruntu jest mocno gliniastą, a tem samem, trudną do przebycia, wody nie mając gdzie wsiąkać, pozostają na powierzchni, tworząc olbrzymie kałuże, ciężkie do przebycia w porze letniej.

Tamtędy prowadzi droga do Irkutska, a z pośrodka kałuż, stawów, jezior i bagnisk, wychodzą trujące wyziewy, tem szkodliwsze, że podniecane wielkiemi niebezpieczeństwami i utrudzeniem podróży.

W zimie, kiedy zimno zmraża wszystko co jest płynne, kiedy śnieg wy równywa ziemię i wyboje sanki z łatwością mkną po powierzchni stwardniałej Baraba. Wtedy myśliwi nawiedzają tłumnie pełne zwierza okolice, bijąc kuny, sobole i drogocenne lisy, których futra tak są poszukiwane. Ale podczas lata, bagna czasami są nawet nie do przebycia, kiedy wody przybiorą.

strog42.jpg (173768 bytes)

Michał puścił konia na łąkę torfową, nie pokrytą nawet nędzną trawą stepów, służącą za pożywienie dla licznych trzód syberyjskich. Nie była to już łąka bezgraniczna, a raczej olbrzymia płaszczyzna, porosła różnorodnemi krzewami. Trawa dochodziła wtedy od pięciu do sześciu stóp wysokości. Trawa ustąpiła miejsca roślinom bagnistym, którym wilgoć i upał pozwalały wzrastać do olbrzymich wymiarów. Było to po większej części sitowie i łączeń, tworzące nieprzebyte kobierce, zasiane tysiącem różnobarwnych kwiatów, w pośród których odznaczały się pięknością lilie, łączące swój zapach z wyziewami trzęsawiska.

Michał galopował między sitowiem; tak więc ani od strony bagna, ani od strony drogi nie był widzialnym. Rośliny wysokością jego wzrost przewyższały, śladem jedynym było zrywanie się całych stad dzikiego ptactwa, niknącego w błękitach nieba.

Droga jednak była równo wytkniętą. Tutaj ciągnęła między gęstym murem roślin bagniska, tam okalała stawy, zajmujące kilkaset wiorst długości, W innych miejscach niepodobieństwem było wyminąć wody stojącej na drodze; miejsce mostów zastępowały platformy, pokryte grubą warstwą gliny, uginające się przy każdem stąpnięciu konia., jak deska rzucona nad przepaścią. Niekiedy platformy takie miały od dwustu do trzystu stóp długości i częstokroć podróżni, szczególniej podróżujący w tarantasach, doświadczali cierpień bardzo zbliżonych do choroby morskiej.

Michał tak po gruncie pewnym jak i trzęsącym się pędził nieustannie, przesadzając wyłomy grubych, pogniłych tarcic; ale jakkolwiek jechał szybko, tak on sam jak i koń jego nie mogli uniknąć ukąszeń owadów, całemi gromadami szybujących w krainach bagnistych.

Podróżni przebywający Barabę w porze letniej, zaopatrują się w maski z końskiego włosia oprawione w żelazo, zasłaniające im plecy. Pomimo tych ostrożności jednak, prawie ani jeden nie wychodzi ztamtąd z rękami i twarzą nie spuchniętą i nie czerwoną od ukąszeń. Atmosfera zdaje się być przepełnioną cienkiemi żądełkami, i z łatwością możnaby uwierzyć, iż całkowita zbroja rycerska, nie byłaby w stanie uchronić od ukąszeń dwuskrzydłych owadów. Jestto groźna strefa, gdzie człowiek walczyć musi z komarami i tysiącem prawie mikroskopijnych owadów, gołem okiem nie widzialnych, ale dających się czuć bolesnemi ukłóciami, do których najzapaleńszy nawet myśliwiec syberyjski przywyknąć nie może.

Koń Michała prześladowany przez owady podskakiwał, jak gdyby go naraz tysiącem ostróg ukłuto. Zagrzewany wściekłością unosił się, pędził, przebiegał wiorsta za wiorstą, z szybkością kolei żelaznej, oganiając boki ogonem i szybkością biegu usiłującego owady pozostawić za sobą.

Któż mógłby przypuścić iż tak bagnista okolica mogła być stałem siedliskiem ludu?

A jednak tak było. Od czasu do czasu widać było szałasy syberyjskie między olbrzymiem sitowiem. Mężczyźni, kobiety, starcy, dzieci, odziani skórą zwierząt, paśli chude trzody baranów, aby je uchronić od owadów palili nieustannie ogniska z zielonego drzewa, których ostry dym mięszał się z wyziewami trzęsawisk.

Skoro Michał czuł iż wierzchowiec jego już stąpać nie może, zatrzymywał się przy jednym z tych nędznych szałasów, i tam zapominając własnego znużenia, smarował rany biednego zwierza gorącą tłustością, jak to jest zwyczajem na Syberyi; potem dawał dobrą racyę obroku, a dopiero po opatrzeniu konia myślał o podreparowaniu sił własnych; zjadał kawałek chleba i mięsa, popijając szklanką kwasu. W godzinę lub dwie najwyżej jechał już dalej do Irkutska.

Tak przebył ośmdziesiąt wiorst od stacyi Turumoff i 30 Lipca o godzinie czwartej wieczorem, nieczuły na wszelkie trudy, przybywał do Elamska.

Tam, należało dać koniowi całą noc wytchnienia. Odważny zwierz nie mógłby już jechać dalej.

W Elamsku tak jak i wszędzie nie było żadnych środków komunikacyjnych. Z tych samych co tam powodów, brakowało zarówno powozów jak i koni.

Miasteczko Elams nie nawiedzone jeszcze przez Tatarów, było prawie zupełnie wyludnione, bo łatwo było doń wkroczyć od południa, a trudno być wspomaganym od północy. To też stacye pocztowe, biuro policyi, dom gubernatora, wszystko to było opuszczone z rozkazu wyższego i tak urzędnicy jako też i inni mieszkańcy wydalili się do Kamska, w sam środek Baraby.

Michał musiał się zdecydować na przepędzenie nocy w Elamsku, aby koń jego dwanaście godzin mógł wypocząć. Pamiętał dobrze o poleceniu danem mu w Moskwie, aby nie zdradzał swego incognito, aby pomimo wszelkich przeszkód przybył do Irkutska, lecz aby nie narażał całego przedsięwzięcia dla szybkości podróży, powinien był więc oszczędzać jedynego środka, jaki mu do takowej pozostawał.

strog43.jpg (180769 bytes)

Nazajutrz opuszczał Elamsk w chwili kiedy przednie straże tatarskie były już tylko o dziesięć wiorst za nim, na drodze Baraba, puszczając się znów w bagniste trzęsawiska. Droga była gładka, co ułatwiało podróż, ale kręta, co ją przedłużało. Niepodobieństwem było porzucić ją dla trzymania się prostej linii, bo tam stawy i bagna były nieprzebyte.

Nazajutrz 1-go Sierpnia o sto dwadzieścia wiorst dalej, Michał w samo południe wjeżdżał do miasteczka Spaskoje, o drugiej zaś zatrzymał się w Pokrowskoje. Wierzchowiec jego nie byłby już mógł kroku jednego dalej zrobić.

Tam musiał pozostać resztę dnia i noc całą; ale wyruszywszy nazajutrz rano wciąż galopując na gruncie w połowie zatopionym, drugiego sierpnia o godzinie czwartej po południu, zatrzymał się w Kamsku, to jest o siedmdziesiąt pięć wiorst dalej.

Tutaj kraj zmieniał się. Duża wieś Kamsk jest jakoby wyspą mieszkalną i zdrową, leżącą wśród zamieszkałej okolicy. Zajmuje ona sam środek Baraby. Tam dzięki kanalizacyi Tomu przepływa Irtysz, zamieniając trzęsawiska w łąki najżyzniejsze. Jednak ulepszenie to nie zdołało we wszystkiem usunąć jeszcze gorączki; jesienną porą nawiedzającej mieszkańców. A jednak tam to mieszkańcy Baraby chronią się, kiedy wyziewy bagniste zbyt im zatruwając powietrze, wypędzają z innych okolic prowincyi.

Emigracya wywołana najściem Tatarów, dotąd nie miała miejsca w Kamsku. Mieszkańcy czuli się bezpiecznymi w środku Baraby, dokąd w danym razie mogli się schronić przed niebezpieczeństwem.

Tak więc Michał żadnych nie mógł tutaj powziąść wiadomości. Do niego to gubernator byłby się raczej odwołał, gdyby był wiedział jaki w istocie piastował tytuł mniemany kupiec z Irkutska. Kamsk, samem położeniem swojem, zdawał się nie należeć do Syberyi i obecnych w niej wypadków.

Michał pokazywał się bardzo mało. Być nie dostrzeżonym było teraz już dlań za mało, obecnie chciał on się stać niewidzialnym. Doświadczenie przeszłości uczyniło go więcej niż przezornym w teraźniejszości i przyszłości. To też trzymał się on na uboczu, nie wychodząc wcale z oberży dokąd zajechał.

Mógłby wprawdzie był znaleść tarantas w Kamsku, ale po dojrzalszej rozwadze wolał podróżować konno, lękając się aby tarantas nie zwrócił nań uwagi, przynajmniej aż do chwili przejścia linii obecnie zajmowanej przez Tatarów, linii przecinającej prawie dolinę Irtyszu, i nie chcąc niczem wzbudzić podejrzenia.

Wreszcie dla przebycia trudnej przeprawy w Baraba, dla ucieczki w pośród bagnisk w wypadku gdyby mu groziło niebezpieczeństwo, łatwiej się było jeźdzcowi rzucić w najgęściejsze zarośla sitowia, zatem koń lepszy był od powozu. Potem w Tomsku lub w Krasnojarsku, miał się namyślić jak dalej działać wypadnie.

Co do konia, o tem ani pomyśał aby go zamienić na innego. Dzielny zwierz był stworzonym dla niego. Wiedział jakie mógł mieć zeń korzyści. W Omsku kupił go widocznie szczęśliwą ręką, Nadto przywiązał się już po części do swego wierzchowca, ten ostatni zaś przywykł już do tego rodzaju podróży, byle tylko dano mu kilka godzin wypoczynku, jeździec mógł być pewnym dojechania na nim dokąd zechce.

Tak więc przez wieczór i noc z drugiego na trzeci Sierpnia, Michał pozostawał w oberży, przy wjeździe do miasta, w oberży mało uczęszczanej, nieprzystępnej dla ciekawych i natrętów.

Złamany utrudzeniem położył się, nakarmiwszy jednak poprzednio konia; ale sen jego był niespokojnym i przerywanym. Za wiele wspomnień, za wiele miał na raz niepokojów. Obraz starej matki, obraz młodej, nieustraszonej towarzyszki podróży, pozostawionej zdała, bez opieki, kolejno przesuwał się w jego umyśle, częstokroć zlewając się w myśl jedną.

Potem powracał do poselstwa którego przysiągł dopełnić… To co widział od chwili wyjazdu z Moskwy, w coraz ważniejszem świetle poselstwo to przedstawiało mu… A kiedy spojrzał na list z pieczęcią cesarską, zawierający zapewne lekarstwo na wszystko, uczuwał dziką chęć rzucenia się w stepy i przebycia lotem ptaka przestrzeni dzielącej go od Irkutska; pragnął być orłem aby wznieść się nad przeszkody, stać się huraganem dla przerżnięcia powietrza z szybkością stu wiorst na godzinę, aby stanąć nakoniec w obliczu Głównodowodzącego.

Nazajutrz o godzinie szóstej rano, Michał wyjechał, zamierzając dnia tego przebyć ośmdziesiąt wiorst dzielących Kamsk od Ubińska. Oddaliwszy się dwadzieścia wiorst, znów wjechał w trzęsawiska Baraba, często na stopę pokryte wodą. Wtedy trudno było poznać drogę, ale dzięki przezorności drogę tę odbył bez żadnego wypadku.

Przybywszy do Ubińska Michał przez całą noc dał koniowi wypocząć, gdyż pragnął nazajutrz bez wytchnienia, przejechać sto wiorst dzielących Ubińsk od Ikantskoje. Równo z dniem wyruszył, ale nieszczęściem grunt Baraby jest tutaj najnieznośniejszy.

Między Ubińskiem i Kamakową, przed kilku tygodniami spadły obfite deszcze, zatrzymując tutaj wody jak gdyby w nieprzemakalnej miednicy. Jedno z takich jezior, niedość rozległe, aby zostać zaliczonem do nomenklatury geograficznej jest Czang, które należało 20 wiorst okrążyć, przy nieopisanych trudnościach. Michał nie biorąc powozu w Kamsku dobrze uczynił, bo koń jego przechodził tam, gdzie żaden ekwipaż przejść by nie mógł.

O godzinie dziewiątej wieczorem, przybył do Ikantskoje, gdzie zatrzymał się noc całą. Tutaj zupełny był brak nowin z teatru wojennego. Z samej natury położenia swego, prowincya ta uniknęła najścia Tatarów.

Ale trudności naturalne miały się zmniejszyć nakoniec i jeżeli nie zajdzie żadna przeszkoda, Michał już nazajutrz zupełnie opuści trzęsawiska Baraba. Wtedy dostanie się na drogę wygodniejszą, a dla osiągnięcia tego, potrzebował już tylko przebyć sto dwadzieścia pięć wiorst, dzielących go jeszcze od Koływań.

Przybywszy tam, będzie już tylko na takiej samej odległości od Tomska. Wtedy w miarę powziętych wiadomości, najprawdopodobniej okrąży miasto zajmowane przez Feofar-Hana, stosownie jak mu okoliczności wskażą.

Ale jeżeli miasta takie jak Ikantskoje, jak Karguinsk który przebył nazajutrz, były bezpieczne dzięki trzęsawiskom Baraba, gdzie kolumny tatarskie z trudnością mogłyby manewrować, czyż nie należało się obawiać, aby po przebyciu najżyźniejszych okolic Obi, Michał nie potrzebując już lękać się przeszkód fizycznych, nie potrzebował się lękać człowieka? To było prawdopodobne. Bądź co bądź, w razie potrzeby nie wahałby się zboczyć z prostej drogi do Irkutska. Wtedy jadąc przez stepy narażał się na wszystkie niedogodności. Nigdzie wytkniętej drogi, nigdzie wioski lub miasta. Zaledwo kilka folwarków odosobnionych lub szałasów ubogich, gościnnych niewątpliwie, ale gdzie zbywało im na wszystkiem! Jednak nie można się było wahać.

Wreszcie około godziny wpół do czwartej po południu, przebywszy stacyę Kargatsk, opuszczał Barabę, wjeżdżając na grunt twardy i suche terytoryum syberyjskie, dzwoniące pod uderzeniem kopyt końskich.

Opuścił Moskwę piętnastego Lipca. Tak więc tego dnia, 5 Sierpnia, rachując w to prawie siedmdziesiąt godzin straconych na wybrzeżach Irtyszu, dwadzieścia jeden dni upłynęło od jego wyjazdu.

Pięćset wiorst dzieliło go jeszcze od Irkutska.

Rozdział XVI

Ostatnie wysilenie.

ichał słusznie obawiał się jakiego nieprzyjaznego spotkania po za płaszczyznami Baraba. Stratowane pola wskazywały przejście Tatarów; o nich to można było powiedzieć to co powiedziano o Turkach: „ Tam gdzie Turczyn przeszedł, trawa nigdy nie porasta!”

Tak więc przebywając te okolice, Michał powinien był zachować wszelkie ostrożności. Gdzieniegdzie wznoszące się kłęby dymu, wskazywały zgliszcza popalonych miast i wiosek. Teraz zachodziła kwestya, czy pożary te wznieciła przednia straż emira, czy też wojska jego posunęły się już aż na granicę prowincyi? Czy Feofar-Han już przybył do gubernii Jenisejskiej? Michał o tem wszystkiem nic nie wiedział. Kraj był tak wyludniony, iż nie było kogo zapytać.

Tym sposobem przebył dwie wiorsty żywej duszy nie spotkawszy. Oglądał się daremnie wokoło, chcąc dostrzedz jaką chatę zamieszkałą jeszcze. Niestety! wszystkie były puste.

Nagle, pomiędzy drzewami spostrzegł szałas dymiący jeszcze. Przybliżył się i ujrzał w oddaleniu kilku kroków starca, otoczonego dziatwą płaczącą. Kobieta, młoda jeszcze, niewątpliwie córka starca, spoglądała wzrokiem błędnym na swe dzieci klęczące i roztaczający się obraz zniszczenia. Karmiła ona kikomiesięczne dziecię, dla którego mleka wkrótce zabraknąć miało. Wszystko do koła było zgliszczami i ruiną!

Michał podszedł do starca.

strog44.jpg (185440 bytes)

– Czy możesz mi odpowiadać? zapytał poważnie.

– Mów, odrzekł starzec.

– Czy Tatarzy przechodzili tędy?

– Tak, wszak widzisz dom mój w płomieniach!

– Czy cała armia, czy jaki oddział tylko?

– Cała armia bo jak daleko okiem zasięgnąć można pola nasze stratowane!

– Pod dowództwem emira?…

– Tak pod dowództwem emira, bo wody Obi krwią się zafarbowały!

– Więc Feofar-Han jest w Tomsku?

– W Tomsku.

– Nie wiesz, czy Tatarzy zajęli Koływań?

– Nie, bo Koływań nie płonie jeszcze!

– Dziękuję ci przyjacielu. Czy nie mógłbym przydać się na co tobie lub twoim blizkim?

– Nie.

– Do zobaczenia.

– Jedź z Bogiem.

I Michał położywszy papierek dwudziestopięciurublowy na kolanach nieszczęsnej kobiety, nie mającej nawet siły podziękować, pojechał dalej.

Teraz wiedział on już na pewno iż bądź co bądź Tomsk powinien był ominąć. Pojechać do Koływania gdzie jeszcze Tatarów nie było, odpocząć dla nabrania sił koniecznych, to było niezbędne. Potem zboczyć z drogi do Irkutska dla okrążenia Tomska przedostać się do Obi, oto co należało uczynić.

Nakreśliwszy sobie taki plan podróży, już się nie namyślał, spiął konia ostrogą i ruszył drogą prowadzącą ku lewemu brzegowi Obi, o czterdzieści wiorst jeszcze odległego. Czy znajdzie prom na rzece, czy też Tatarzy zniszczyli wszystkie statki i będzie ją musiał wpław przebywać? Zobaczy to.

Co się dotyczyło konia upadającego ze znużenia postanowił resztę sił jego zużytkować, a w Koływaniu zamienić go na innego. Czuł on iż wycieńczony zwierz nie wytrwa dłuższej podróży. Koływań miał więc być nowym punktem wyjścia, gdyż od tej miejscowości, podróż w innych warunkach się rozpoczynała. Dopóki znajdować się będzie w kraju spustoszonym, niebezpieczeństwo i trudy będą olbrzymie, ale skoro uda mu się pominąć Tomsk, przez Jenisejsk powrócić na drogę do Irkutska, cel jego mógł być za kilka dni dopiętym.

Po skwarnym dniu nastała noc. O północy zupełnie ściemniło się na stepach. Wiatr ustał o zachodzie slońca, powietrze było spokojne. Jedynie brzęk podków i słowa zachęty przerywały uroczystą ciszę. Wśród tak ciemnej nocy, potrzeba było niezmiernej uwagi aby z drogi nie zboczyć, z drogi otoczonej stawami i strumieniami rozlicznemi.

strog45.jpg (166909 bytes)

Tak więc Michał o ile możności spiesznie posuwał się naprzód, ale nie bez pewnej ostrożności. Rachował on dużo na bystrość swego wzroku, jako też na doświadczony instynkt konia, Kiedy na chwilę zsiadł z siodła dla zbadania kierunku drogi, zdało mu się, iż od strony zachodniej niewyraźny szmer posłyszał. Nie było wątpliwości, co najwyżej o dwie wiorsty za nim słychać było równy bieg galopujących koni.

– To oddział kawaleryi jadący z Omska, pomyślał. Pospiesza, bo odgłos coraz wyraźniejszy. Czy to Rosyanie, czyli też Tatarzy?

Mówiąc to znów się wsłuchiwał.

– Tak, jadą oni galopem, zanim dziesięć minut upłynie, będą tutaj. Koń mój nie zdoła ich wyprzedzić. Jeżeli to Rosyanie, przyłączę się do nich. Jeżeli zaś Tatarzy, bądź co bądź umknąć im trzeba! Ale jak? Gdzie się ukryć na stepie?

Michał spojrzał dokoła i przenikliwem okiem dostrzegł zarośla o jakie sto kroków na lewym brzegu drogi.

– Jest jakiś lasek, pomyślał. Schronić się tam, jestto narazić się może na schwytanie, jeżeli im przyjdzie chęć zwiedzenia go, ale niemam wyboru! Oto już są! oto już są!

I prowadził już konia do lasku modrzewiowego. Dokoła była płaszczyzna i stawy. Tak więc oddział jeźdzców musiał koniecznie około lasku przejeżdżać, chcąc udać się na drogę główną.

Michał ukrył się między modrzewiem i dopiero o jakie czterdzieści kroków zatrzymał go strumień półkolem las otaczający.

Ale noc była tak ciemna, że jeżeli tylko lasek nie będzie dokładnie zrewidowanym, Michał ocaleje. Poprowadził więc konia do wody, przywiązał do drzewa, sam zaś zaczołgał się na krawędź lasu, aby zobaczyć czego chwycić się należało, t. j. z kim miał mieć do czynienia.

Zaledwie stanął za kępą modrzewiu. zobaczył niewyraźnie migocące światełka.

strog46.jpg (189665 bytes)

– Z pochodniami! mruknął.

I odskoczył żywo, chroniąc się w najgęściejsze zarośla.

W miarę zbliżania się do lasku, konie, zwalniały biegu. Czyż jeźdzcy ci oświetlali drogę w celu robienia obserwacyi?

Michał tego się obawiał i instynktownie cofnął się do strumienia, aby razie potrzeby mógł się tam zanurzyć.

Przy lasku, oddział zatrzymał się. Kawalerzyści zeskoczyli z siodeł. Około dziesięciu z nich niosło pochodnie, oświetlając drogę szerokim promieniem.

Z pewnych przygotowań Michał wyprowadził wniosek, iż na szczęście lasku zwiedzić nie mają zamiaru, a tylko przystanęli dla posilenia się i dania wypoczynku koniom strudzonym.

W istocie konie rozuzdane poczęły skubać gęstą trawę pokrywającą ziemię. Jeźdzcy zaś rozłożywszy się wzdłuż drogi, wyciągali swoje zapasy.

Michał z najzimniejszą krwią wsunąwszy się między wysoką trawę, usiłował widzieć i słuchać.

Był to oddział przybywający z Omska. Kawalerzyści należeli do rasy mongolskiej, silni, dobrze zbudowani, rysów twarzy ostrych i dzikich, na głowach mieli „talpak” jest to rodzaj czapki ze skóry czarnego barana, obuci w żółte buty na wysokich obcasach, z zawiniętemi nosami na wzór trzewików średniowiecznych. Opończe ich przepasane były skórzanym pasem z czerwoną obwódką. Uzbrojenie ich składał pancerz, jatagan, długi nóż i skałkówka zawieszona u lęku siodła.

Konie pasące się na skraju lasu były rasy mongolskiej, tak jak i ich panowie. Przy świetle pochodni łatwo się było o tem przekonać. Zwierzęta że cokolwiek mniejsze od koni rasy tureckiej, ale za to obdarzone siłą niezwykłą, umieją tylko biedz galopem.

Oddział ten prowadził „pendja-baszy”, to jest dowódzca pięćdziesięciu ludzi, mający pod swemi rozkazami „deh-baszy” zwyczajnego dowódzcę dziesięciu ludzi. Ci dwaj dowódzcy byli ubrani w kaski i żelazne koszule; małe trąbki przyczepione do łęku siodeł były symbolami ich dostojeństwa.

Jeźdzcy znużeni potrzebowali długiego wypoczynku. Dwaj dowódzcy rozmawiając palili „beng”, liście konopne wchodzące w skład „hasziszu” tak rozpowszechnione w Azyi i przechadzali się wokoło lasku, tak że Michał nie będąc widzianym słyszał i rozumiał ich rozmowę, bo używali języka tatarskiego.

Przy pierwszych słowach zaraz rozmowa ta niezmiernie go zainteresowała.

O nim to mówiono.

– Kuryer ten, mówił pendja-basza, nie mógł nas tak bardzo wyprzedzić, a niepodobieństwem jest udać się inną drogą.

– Kto wie czy on nie przebywa dotąd w Omsku, odrzekł deh-baszy. Może się gdzie ukrył?

– Serdecznie uradowałoby mnie to! pułkownik Iwan mógłby być spokojnym że depesze nie dojdą swego przeznaczenia!

– Mówią że to krajowiec; jako Syberyjczyk zna on niewątpliwie okolice, może więc zjechał z drogi do Irkutska, aby tam następnie powrócić!

– W takim razie wyprzedzimy go, bo opuściliśmy Omsk w niespełna godzinę po jego ucieczce, a obraliśmy najkrótszą drogę i nie szczędzili koni naszych. Tak więc jeżeli pozostał w Omsku, my wpierwej do Tomska przybędziemy, i bądź co bądź do Irkutska się nie dostanie.

– Tęga kobieta ta stara Syberyjka, mówią że to jego matka!

Na że słowa serce Michała silnie uderzyło.

– Tak, bo chociaż stanowczo przeczyła że kupiec ten nie był jej synem, było to już zapóźno. Pułkownik Iwan nie dał się oszukać i mówił że skoro nadejdzie chwila, potrafi on zmusić starą czarownicę do mówienia.

Każdy wyraz był uderzeniem sztyletu w serce Michała! Poznano go jako cesarskiego kuryera! Oddział ścigającej go kawaleryi miał mu przeciąć drogę! Matka jego w niewoli tatarskiej w ręku Iwana, grożącego iż potrafi zmusić ją do wyznania!

Michał wiedział że matka milczeć będzie, ale być może przypłaci to życiem swojem!…

Sądził dotąd, iż nienawiść jego dla Iwana była bezgraniczną, a jednak teraz czuł iż wzmogła się jeszcze gwałtownie, czuł iż serce mu rozsadza. Nikczemnik groził torturą jego matce!

Z dalszej rozmowy dowiedział się Michał, iż w okolicach Koływania starcie Rosyan z Tatarami było nieuniknionem. Oddział Rosyjski z dwóch tysięcy ludzi złożony zdwojonym marszem spieszył do Tomska. W takim razie droga do Irkutska zostanie przeciętą.

Dowiedział się także iż wyznaczono nagrodę za jego głowę, i że żywy czy umarły miał być wydany w ręce Iwana.

Tak więc należało koniecznie wyprzedzić oddział na drodze do Irkutska. Aby to uskutecznić, należało umykać przed zwinięciem chwilowego obozu tatarskiego.

To postanowiwszy, Michał gotował się do wykonania zamiaru.

Spoczynek nie mógł trwać długo, a nawet nie dłużej nad godzinę, pomimo utrudzenia koni i ludzi, a to z tych samych powodów które skłaniały Michała do spiesznej ucieczki.

Nie było więc chwili do stracenia. Była godzina pierwsza rano, wkrótce dnieć będzie, należało więc opuścić lasek przed ustąpieniem zmroku jeszcze, chociaż ucieczka wydawała się prawie niepodobną.

Michał niechciał postąpić lekkomyślnie, rozważył więc wszystkie okoliczności za i przeciw, aby wybrać środek najpewniejszy.

Z położenia miejscowości wyprowadził on wniosek, iż umknąć można było tylko przeciwną stroną modrzewiowego lasku, okrążającego główną drogę. Strumień przecinający las niedość był głęboki, ale nadto błotnisty i szeroki bardzo. Wysokie sitowia przebycie go czyniły niepodobnem. Pod błękitną wodą domyślać się należało lgnącego, głębokiego i miękkiego mułu. Wreszcie grunt po za strumieniem tak gęsto był zasiany krzakami, iż o spiesznej ucieczce ani myśleć było można. Gdyby zaalarmował Tatarów, byłoby już po nim, musiałby być schwytanym.

Tak więc pozostała tylko droga główna, Okrążyć skraj lasu, przebyć niepostrzeżenie chociaż czwartą część wiorsty, zużyć ostatek siły swego konia na przybycie do Obi, potem w jakikolwiek sposób dostać się za rzekę, oto co Michał postanowił wykonać.

Siłę jego i energię zdwoiło jeszcze niebezpieczeństwo. Chodziło tutaj o jego życie, jego misyę, honor, może życie jego matki. Nie wahał się i zabrał do dzieła.

Nie było chwili do stracenia. Ludzie z oddziału zaczynali się krzątać. Kilku jeźdzców zbliżyło się do lasu. Inni spoczywali jeszcze pod drzewami, konie zaś mniej więcej gromadziły się w środku lasu.

Z początku Michał zamierzał jednego z nich sobie przywłaszczyć, ale po dojrzalszej rozwadze doszedł do przekonania, że na zamianie nie zyska, bo konie że były tak samo jak jego wierzchowiec strudzone, lepiej więc było pozostać przy znanym i doświadczonej już wytrwałości, tem więcej iż tatarzy dotąd go nie spostrzegli.

Michał ukryty w wysokiej trawie, przyczołgał się do spoczywającego konia. Pogłaskał go, zachęcił kilku słowami i skłonił do powstania bez hałasu.

W tej samej chwili pochodnie dogorywające zgasły, a ciemność jeszcze była zupełną, szczególnie w lasku modrzewiowym.

Michał założył wędzidło, przyciągnął popręgi, poprawił strzemiona i cicho poprowadził konia za uździenicę. Szlachetny zwierz jakby pojmując myśl pana, postępował w milczeniu.

Jednakże kilka koni zapędziło się aż na skraj lasu.

Michał postępował z rewolwerem w prawej ręce, gotów roztrzaskać głowę pierwszemu zbliżającemu się doń tatarowi. Ale na szczęście, nie zbudziwszy niczyjej uwagi, dotarł do rogu lasu graniczącego z główną drogą.

Aby nie zwrócić uwagi, postanowił jak najpóźniej dosiąść konia, a w każdym razie nie prędzej, jak o jakie dwieście kroków za laskiem.

Na nieszczęście w chwili kiedy już miał wyjść z lasu, koń jednego z kawalerzystów przeczuł zarżał i rzucił się na drogę.

Właściciel pobiegł dla pochwycenia go; ujrzawszy przy świetle jutrzenki cień człowieka zawołał:

– Baczność!

Na ten okrzyk zerwali się wszyscy biegnąc ku drodze.

Michał mógł już tylko wskoczyć na konia i puścić się galopem.

Dwaj oficerowie biegnąc przodem, zachęcali swych podwładnych.

Ale Michał już był na siodle.

Strzelono doń, uczuł że kuła przeszyła jego bekieszę.

Nie obejrzał się nawet, wypuścił tylko wy całym pędzie konia w kierunku rzeki Obi.

Konie mongolskie były rozuzdane, mógł więc wyprzedzić kawalerzystów; lecz ci za chwilę puszczą się w jego ślady, słyszy już tentent ich koni, te dościgną go wkrótce.

Dnieć zaczynało, przedmioty rysowały się już jasno i wyraźnie.

Michał odwrócił głowę, i ujrzał dopędzającego już jeźdzca.

Byłto deh-basza. Oficer pędził na czele swego oddziału, grożąc pochwyceniem uciekającemu.

strog47.jpg (167645 bytes)

Michał wyciągnął z rewolwerem rękę, zmierzył, wypalił. Strzał przeszył piersi oficera mongolskiego, który runął z konia nieżywy.

Ale reszta oddziału podniecana własnemi przekleństwami już go dościgała, przestrzeń zaś dzieląca ich od Michała, coraz się zmniejszała.

Jednak przez pół godziny jeszcze tatarzy nie mogli się doń zbliżyć na odległość strzału, ale czuł że koń jego słabnie, siły się wyczerpują, lada chwila paść może aby nie powstać więcej.

Już był jasny dzień, choć słońce nie weszło jeszcze.

W odległości dwóch wiorst rysowała się linia blada, otoczona kilku, gdzie niegdzie rozrzuconemi drzewami.

Była to rzeka Obi, płynąca od południowo-zachodniej ku północno-zachodniej stronie, otoczona pustynią.

Kilkakrotnie dano ognia, ale strzały nie dosięgły Michała, on zaś mierzył i palił wciąż do najbliżej go ścigających. Za każdym strzałem jeden tatar ubywał, wycia i złorzeczenia wzmagały się.

Ale ściganie to musiało się zakończyć na niekorzyść Michała. Koń pod nim ustawał, doniósł go jednak do wybrzeża rzeki.

Oddział tatarów już tylko o pięćdziesiąt kroków był oddalonym.

Na rzece nie było ani jednego statku.

– Odwagi dzielny mój koniu! krzyknął Michał. No! Ostatni jeszcze wysiłek!

I rzucił się w rzekę w tym punkcie pół wiorsty szeroką.

Bystry prąd trudny tu do przebycia. Koń Michała nie mógł zgruntować. Tak więc bez punktu oparcia płynąc ciągle miał przecinać tak bystrą wodę, jak gdyby ona była spokojnym strumieniem zaledwie.

strog48.jpg (159571 bytes)

Jeźdzcy wahając się stanęli na wybrzeżu. Ale w tej chwili pendja-basza pochwycił fuzyę, wycelował do zbiega będącego już na środku rzeki, dał ognia i koń Michała raniony w bok, zanurzył się wraz z panem swoim.

Ten spiesznie wyjął nogi ze strzemienia, kiedy tymczasem szlachetny zwierz zanurzył się w głębinie. Potem wśród gradu kul płynął dalej, dostał się na prawy brzeg rzeki i zniknął w wysokiej trzcinie otaczającej rzekę Obi.

Rozdział XVII

Wyjątki z Pisma Ś-go i śpiewki.

ichał był względnie bezpiecznym. Jednak położenie jego nie przestało być okropnem.

Koń jego wierny, nieustraszony przyjaciel znalazł śmierć w nurtach rzeki, w jaki sposób odbywać dalszą podróż?

Był sam, pieszy, zgłodniały, w kraju spustoszałym, spalonym przez Tatarów, a cel podróży jeszcze daleki.

– Na Boga! przybędę tam! wykrzyknął w odpowiedzi na myśl o znużeniu swojem i przeszkodach. Bóg opiekuje się moją sprawą!

Michał uwolnił się już od pogoni. Oddział kawaleryi nie odważył się rzucić w rzekę, a wreszcie można było sądzić, iż ścigany utonął wraz z koniem, przed dostaniem się na prawy brzeg Obi.

Ale Michał z wielkim trudem przez zgęstniały muł zdołał dostać się na cokolwiek wynioślejsze wybrzeże.

Stanąwszy na pewniejszym gruncie, postanowił o dalszym planie podróży. Przedewszystkiem należało Tomsk ominąć. Niemniej jednak musiał wstąpić na jaką stacyę pocztową dla nabycia wierzchowca Skoro koń będzie nabyty, puści się on bocznym traktem i dopiero w okolicach Krasnojarska zwróci na drogę do Irkutska. Przy należytym pośpiechu, spodziewał się wyprzedzić hordy tatarskie.

Przedewszystkiem usiłował zoryentować się.

strog49.jpg (171522 bytes)

O dwie wiorsty z okładem, idąc za prądem rzeki Obi, wznosiło się na niewielkiej wyniosłości malownicze miasteczko. Kilka kościołów o wieżach bizantyjskich, o kopułach złoconych i zielono malowanych, rysowało się na szarym horyzoncie.

Było to miasto Koływań, służące zazwyczaj za letnie pomieszkanie urzędnikom i innym mieszkańcom okolic Baraba. Według powziętych wiadomości, nie było tam jeszcze tatarów. Hordy ich skierowały się na Omsk, dążąc do Tomska.

Projekt Michała był bardzo prosty. Pragnął on dostać się do Koływania przed kawaleryą mongolską, lewym brzegiem Obi postępującą. Tam za jakąkolwiekbądź cenę nabędzie dla siebie odzienie i konia, na którym przez stepy puści się drogą prowadzącą do Irkutska.

Była godzina trzecia rano. Okolice Koływania zdawały się całkiem opuszczone. Niewątpliwie mieszkańcy unikając tatarów, szukali schronienia w prowincyach Jenisejskich.

Tak więc Michał spieszył do Koływania, kiedy nagle posłyszał odgłos dalekich wystrzałów.

Stanął. Wśród niczem niezmąconej ciszy, wyraźnie dochodził go ciężki turkot odbijający się echem w powietrzu.

To armaty! to kanonada! pomyślał. Czyżby Rosyanie spotkali się z tatarami! Ah! oby nieba sprawiły abym przed nimi przybył do Koływania!

Michał nie mylił się. Strzały coraz wyraźniej go dochodziły, dym wznosił się w powietrzu, nie dym strzałów ręcznych, ale biaława para strzałów artyleryjskich.

Jeźdzcy mongolscy zatrzymali się na prawym brzegu Obi, oczekując rezultatu bitwy.

Z tej strony Michał był bezpieczny. To też spiesznie dążył ku miastu.

Jednak wystrzały padały coraz gęstsze i były coraz bliższe. Nie był to już niepewny turkot, ale jeden szereg strzałów armatnich. Jednocześnie dym gnany wiatrem, rozbijał się w powietrzu, walczący szybko posuwali się ku południowi.

 Michał zaledwo o pół wiorsty był od Koływania, kiedy ujrzał długi pas ognia wirujący pomiędzy domami miasta, kościół jeden runął wśród płomieni i kurzu.

Czy bitwa byłaby w Koływaniu? Tak przypuszczać należało, a w takim razie tatarzy czy rosyanie w ulicach miasta walczyli. Czyż była-to pora szukać tam schronienia. Czy nie narażał się na schwytanie i czy ucieczka z Koływania uda mu się tak szczęśliwie, jak się udała ucieczka z Omska?

Wszystkie te prawdopodobieństwa jasno przewidywał. Zawahał się na chwilę stanął. Czyż nie lepiej będzie chociażby piechotą dobić do jakiej mieściny i tam choćby za najwyższą cenę nabyć konia?

Zamiar ten wydał mu się najroztropniejszym i dla tego to opuszczając natychmiast wybrzeża Obi, skierował swe kroki na prawo Koływania.

Strzały nie ustawały. Płomienie zaświeciły z lewej strony miasta. Pożar opanował już cały jeden cyrkuł.

Michał biegł stepem usiłując schronić się pomiędzy kilka drzew zdała spostrzeżonych, kiedy na prawo ukazał się niespodzianie oddział kawaleryi.

Michał nie mógł już bied z w tym kierunku. Kawalerzyści pędząc biegli do miasta, nie mogliby go nie widzieć.

Nagle pomiędzy kępą drzew zobaczył odosobniony domek, gdzie mógł się dostać niepostrzeżony.

Pobiedz tam, ukryć się, zażądać posiłku i wypoczynku, to była jego dążność jedyna.

Poskoczył więc, a zbliżając się poznał że to była stacya telegraficzna, Dwa druty szły na wschód i zachód, trzeci do Koływania.

Stacya ta mogła być opuszczoną, ale bądź co bądź mógł się tam schronić, wypocząć do wieczora, w nocy zaś niepostrzeżony ruszyć dalej w stepy.

Michał przypadł do domu i gwałtownie drzwi otworzył.

Jedna tylko osoba znajdowała się w pokoju.

Był nią urzędnik spokojny, zimny, systematyczny, obojętny na to co go otaczało. Wierny swemu urzędowi, gotów był na usługi publiczności.

Michał poskoczył doń zziajany i głosem przerywanym z utrudzenia:

– Co wiesz? zapytał.

– Nic, odpowiedział uśmiechając się urzędnik.

– Czy to potyczka Rosyan z Tatarami?

– Tak mówią.

– Kto zwycięża?

– Nie wiem.

Taka zimna krew, wśród takich okoliczności, trudną była do pojęcia.

– I drut nieprzerwany? zapytał Michał.

– Jest zerwany pomiędzy Koływaniem a Krasnojarskiem; ale funkcyonuje jeszcze pomiędzy Koływaniem a granicą rosyjską.

– Funkcyonuje dla rządu?

– Dla rządu skoro rząd go potrzebuje, dla publiczności jeżeli publiczność ta płaci. Cena, dziesięć kopiejek za wyraz. Jak pan chcesz?

Michał już miał powiedzieć że nie miał do przesłania żadnej depeszy, a prosi tylko o kawałek chleba i trochę wody, kiedy raptem drzwi domku otwarły się jak były szerokie.

Sądząc ze to Tatarzy, Michał już zamierzał oknem wyskoczyć, kiedy do sali weszło dwóch ludzi niczem tatarów nie przypominających.

Jeden z nich trzymał w ręku depeszę napisaną ołówkiem i wyprzedzając drugiego, podawał ją urzędnikowi.

W dwóch tych ludziach, Michał z niemałem swem zdziwieniem poznał osoby których nie spodziewał się tutaj widzieć.

Był to korespondent Harry Blount i Alcydes Jolivet, dziś nie towarzysze już ale rywale, wrogi, bo dziś działali już na polu bitwy.

Opuścili oni Iszym w parę godzin po wyjeździe Michała, a wyprzedzili go na drodze do Koływania jedynie dla tego, że Michał zmarnował trzy dni na wybrzeżach Irtyszu.

Teraz zaś po przyjrzeniu się dokładnem utarczce Tatarów z Rosyanami, skoro walka przeniosła się w ulice miasta, każdy z nich spieszył do stacyi telegraficznej dla przesłania coprędzej świeżych wiadomości do Europy. Jeden pragnął uprzedzić drugiego.

Michał usunął się w róg pokoju, gdzie mógł widzieć i słyszeć wszystko. Bezwątpienia wiadomości będą ważne dla niego, one mu wskażą czy ma wejść czy też ominąć Koływań.

Harry Blount pierwszy dopadł urzędnika i podawał mu depeszę, gdy tymczasem Alcydes Jolivet drżał z niecierpliwości.

– Dziesięć kopiejek za wyraz, powiedział urzędnik przyjmując depeszę.

Harry Blount zamiast odpowiedzi położył paczkę rubli, na co towarzysz jego z pewnem zdumieniem spozierał.

– Dobrze, powiedział urzędnik.

I z najzimniejszą krwią rozpoczął telegrafować depeszę treści następującej:

„Daily-Telegraf, Londyn.

„Z miasta Koływania, gubernii Omskiej, Syberya, 6-go Sierpnia.

„Spotkanie wojsk rosyjskich z tatarskiemi…”

Ponieważ korespondent czytał głośno, Michał nie stracił arii jednego słowa z depeszy reportera angielskiego.

„Wojska rosyjskie odparte, Tatarzy wkraczają do Koływania…”

Te słowa kończyły depeszę.

– Teraz na mnie kolej, zawołał Alcydes Jolivet, pragnący jak najspieszniej udzielić wiadomości swojej kuzynce z przedmieścia Montmartre.

Ale to sprzeciwiało się zamiarom Anglika, gdyż postanowił nie opuszczać raz zajętego stanowiska, aby w miarę otrzymywania wiadomości, przesyłać je natychmiast swemu dziennikowi. To też zatrzymał towarzysza.

– Wszakże już skończyłeś, wykrzyknął Alcydes Jolivet.

– Nie skończyłem, poważnie odparł Anglik.

I dyktował dalej:

„Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię!…

Harry Blount telegrafował ustępy z Biblii, dla zajęcia czasu i nie ustąpienia miejsca swemu koledze. Kosztować to będzie jego dziennik może parę tysięcy rubli, ale za to najpierwszy będzie powiadomiony. Francya będzie czekać.

Łatwo pojąć oburzenie Alcydesa Jolivet, który w każdej innej okoliczności byłby zachwycony walką tego rodzaju. Chciał on skłonić urzędnika do przyjęcia wpierw jego depeszy.

– Ten pan jest w swojem prawie, odpowiedział tenże, uprzejmie do Harrego Blount uśmiechając się.

I z całą sumiennością dziennikowi Daily Telegraph przesyłał wyjątki z Pisma Ś-go.

Podczas kiedy urzędnik telegrafował, Harry Blount podszedł spokojnie do okna i przyłożywszy perspektywę do oczów, uważnie śledził Koływań i jego okolice dla uzupełnienia swoich wiadomości.

Po kilku chwilach podyktował:

– Dwa kościoły w płomieniach. Ogień szerzy się na prawo. Ziemia była niekształtna i pusta, panowała ciemność…”

Alcydes Jolivet uczuł niekłamaną chęć zamordowania swego przeciwnika.

Jeszcze raz odwołał się do urzędnika i otrzymał tęż samą odpowiedź:

– Ten pan jest w swojem prawie”, płaci on dziesięć kopiek od wyrazu.

Harry Blount znów dyktował:

„Rosyanie opuszczają miasto, Bóg powiedział aby się stała jasność!…

Alcydes Jolivet literalnie wściekał się.

Harry Blount powrócił do okna i widocznie zainteresowany tem co widział przed sobą, umilkł na chwilę. To też skoro tylko urzędnik ukończył telegrafować trzeci biblijny ustęp, Alcydes Jolivet cichaczem zajął miejsce przy kratkach, położył spory zwitek biletów bankowych i wręczył urzędnikowi depeszę, którą ten czytał głośno.

„Magdalena Jolivet {Paryż)

,,10, Przedmieście Montmartre.

„Z Koływania, gubernii Omskiej, Syberya, 6-go Sierpnia.

„Zbiegi uciekają z miasta. Mały oddział Rosyan pobity. Zacięte ściganie kawaleryi tatarskiej.

I kiedy Harry Blount powrócił do kratek, Alcydes Jolivet uzupełniał swój telegram piosnką drwiącą:

Jest mały człowieczek,

Cały szaro ubrany,

W Paryżu.

Uważając za niestosowne łączenie rzeczy świętych z ziemskiemi, jak to towarzysz jego uczynił, Alcydes Jolivet odpowiadał wesołą śpiewką Bérangera, na słowa biblijne.

– Ach! mruknął Harry Blount.

– To tak, odpowiedział Alcydes Jolivet.

Jednak położenie w okolicach Koływania stawało się coraz niebezpieczniejsze. Bitwa zbliżała się, wystrzały coraz częściej po sobie następowały.

Nagle stacya telegraficzna zadrżała w swoich posadach.

Kartacz przedziurawił mur, obłok dymu i kurzu salę napełnił.

Alcydes Jolivet dyktował wtedy że wyrazy:

Okrągły jak jabłko

Nie mając grosza jednego …

ale zatrzymać się, chwycić kartacz obiema rękami zanim miał czas pęknąć, wyrzucić go przez okno i powrócić do kratek, było dlań dziełem jednej chwili.

Najwyżej po pięciu sekundach rozległ się huk pękającego kartacza.

A Alcydes Jolivet z najzimniejszą krwią dyktował dalej:

„Kartacz przebił mur stacyi telegraficznej. Oczekując na inne tegoż samego kalibru…”

Michał nie mógł dłużej wątpić, Rosyanie byli odparci. Pozostawała mu jedynie droga przez stepy.

Naraz straszna kanonada rozległa się przy stacyi telegraficznej, grad kul powyrywał okna.

Harry Blount zraniony w ramię, upadł na ziemię.

Alcydes Jolivet już zamierzał jako dopełnienie dodać do swej depeszy:

„Harry Blount, korespondent Daily Telegraph, uderzony odłamem kartacza, padł przy mnie…”

Kiedy urzędnik z swą zabijającą zimną krwią oświadczył:

– Panie, drut zerwany.

Potem najspokojniej w świecie wziął za kapelusz, wytarł go rękawem i zawsze z uśmiechem, wyszedł bocznemi drzwiczkami niespostrzeżonemi dotąd przez Michała.

strog50.jpg (183387 bytes)

Do pokoju wbiegli tłumnie Tatarzy, tak że ani Michał, ani dwaj korespondenci nie mogli myśleć o odwrocie.

Alcydes Jolivet z swą nieużyteczną już depeszą w ręku, skoczył do Harrego Blount rozciągniętego na podłodze, schwycił go na plecy i chciał z nim umykać… Było zapóźno.

Obydwaj byli jeńcami, a jednocześnie z nimi i Michał schwycony niespodzianie w chwili, kiedy wyskakiwał oknem.

Poprzednia częśćNastępna cześć