Jules Verne
Z Moskwy do Irkutska
(Rozdział I-III)
91 ilustracji Julesa Férata i dwie mapy
Tygodnik dla dzieci i młodzieży „Świat”
1876
© Andrzej Zydorczak
Rozdział I
Obóz tatarski.
jeden dzień drogi od Koływania, o kilka wiorst od miasta Diachińska, rozciąga się obszerna płaszczyzna porosła gdzieniegdzie olbrzymiemi drzewami, przeważnie jodłami i cedrami.
Tę część stepów w porze letniej zamieszkują zazwyczaj pasterze syberyjscy, a trzody ich znajdują tu dostateczne pożywienie. Dziś jednak napróżno szukanoby chociaż jednego z tych koczowników; lecz nie dla tego aby step był bezludnym, przeciwnie był on nader ożywionym.
Tu, bielały namioty tatarskie, tu obozował Feofar-Han, dziki emir Bukhary i tu przyprowadzono jeńców z Koływania, po zniesieniu oddziału rossyjskiego. Sprawa więc chwilowo była niepomyślną; chwilowo, bo bez żadnej wątpliwości Rossyanie prędzej czy później wypędzą tatarów. Komunikacya Irkutska z Europą była przeciętą. Jeżeli wojska z Amuru i prowincyi Irkutskiej w porę nie przybędą, stolica Rossyi Azyatyckiej pozbawiona sił odpowiednich, popadnie w ręce tatarów, a zanim Rossya ją odbierze, Iwan będzie miał czas dokonać swej zemsty.
Co się działo z Michałem Strogoff? Czy ugiął się on pod ciężarem prób tylu? Czy uznał się za zwyciężonego po tylu smutnych próbach prześladujących go od przygody w Iszymie i wciąż wzrastających? Czy uważał sprawę za straconą, misyę swoją za przepadłą; niepodobną do wykonania?
Michał należał do rzędu ludzi, których tylko grób zatrzymać może. Dopóki żył jeszcze, a nie był nawet raniony, dopóki posiadał list wodza, dopóki incognito jego nie było odkryte, nie rozpaczał, nie wątpił o niczem. Prawda, pędzonym był jak zwierze z innymi jeńcami tatarskimi, ale zbliżając się do Tomska, zbliżał się zarazem i do Irkutska. Nakoniec wyprzedzał zawsze pułkownika Iwana.
– Przybędę! wciąż powtarzał.
Od pojmania w Koływaniu jedna myśl wciąż go zaprzątała, myśl odzyskania swobody! W jaki sposób zdoła umknąć żołnierzom emira? Niewiedział, ale skoro nadejdzie stosowna chwila, zobaczy.
Obóz Feofar-Hana przedstawiał zajmujący widok. Rozliczne namioty skórzane, pilśniowe lub z jedwabnej materyi, lśniły od promieni słonecznych. Olbrzymie chwasty okalające ich spiczaste szczyty, poruszały się pośród różnobarwnych sztandarów. Najozdobniejsze namioty zajmowali sejdzi i hodyasi, stanowiący najwyższe dostojeństwa władzy. Pawilon osobny, przyozdobiony końskim ogonem, oprawionym w drzewce białe i czerwone, artystycznie rozpuszczony, wskazywał wysoki stopień dostojnika tatarskiego. Dalej wznosiła się nieprzejrzana ilość namiotów tureckich, zwanych „karavy” a przewiezionych na grzbietach wielbłądów.
W obozie znajdowało się co najmniej pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy, tak piechoty jak i kawaleryi. Przeważną liczbę stanowiły ludy turkestańskie, odznaczające się regularnością rysów, białą skórą, wysokim wzrostem, oczami i włosami czarnemi, z nimi łączyły się jeszcze różne plemiona, mianowicie: Usbeki małego wzrostu, z rudym zarostem, przypominający tych co ścigali Michała. Kirgizi z kałmucką płaską twarzą, w żelaznych koszulach, to uzbrojeni lancą, lukiem i strzałami azyatyckiemi, inni szablą i strzelbą z lontem, to znów „czekanem” lub w krótkie siekiery raniące śmiertelnie. Byli tam także Mongoli, średniego wzrostu, o czarnym zaroście, noszący włosy w jeden splecione warkocz wiszący na plecach, twarzy okrągłej, lica ogorzałego, wejrzenia żywego, brody rzadkiej, odziani w ubiór z niebieskiego nankinu obszytego pluszem czarnym, spięty na srebrne sprzączki zapinanym pasem; buty naszywane sutaszem, czapki jedwabne obejmowane futrem, na wierzchu trzy wstążki w tył spadające. Nakoniec byli tam także i Arabi o pierwotnych rysach pokolenia semickiego, Turcy których oczy zdają się być bez powieki – wszyscy zaciągnięci pod sztandar emira, sztandar pożogi i zniszczenia.
Za szeregiem żołnierzy wolnych, ukazywała się pewna ilość żołnierzy niewolników, głównie Persów, pod dowództwem oficerów tejże samej narodowości; a wojsko to nie było do pogardzenia.
Jeżeli do tego dodamy jeszcze żydów przeznaczonych do posługi, w szatach przewiązanych sznurem, w czapkach zamiast wzbronionych im turbanów; dalej całe setki „kalenders” czyli rodzaj żebrzących zakonników w łachmanach, przykrytych skórą lamparcią, będziemy mogli powziąść jakie takie wyobrażenie o olbrzymiem tem nagromadzeniu pokoleń różnorodnych, a zwanych główną armią tatarską.
Czterdzieści tysięcy składało kawaleryę, a konie zarówno jak i ludzie do najrozmaitszych rass się liczyły. Pomiędzy temi zwierzętami po dziesiątce razem związanemi, (a wszystkie miały jednako zwinięte ogony i grzywy, w jednakiej czarnej, jedwabnej siatce) wyróżniała się rasa turecka cienkiemi nogami, długim korpusem, błyszczącą sierścią, szlachetną postawą; rasa uzbecka odróżniała się osadzistością; rasa kokandzka zazwyczaj oprócz jeźdzca, nosząca jeszcze dwa namioty i przyrząd kuchenny; rasa kirgizka skóry przejrzystej, pochodząca z nadbrzeży rzeki Emba, gdzie łowią ją arkanami – i inne jeszcze rasy powstałe z krzyżowania.
W ogóle zwierzęta liczyły się na tysiące. Były małe wielbłądy, ale silnie zbudowane, z długą sierścią, gęstą grzywą spadającą na szyję, natury łagodnej, odpowiedniejszej do zaprzęgu od dromaderów; narsy o jednym garbie, ognisto-czerwonej kędzierzawej sierści; dalej osły, wytrwale w pracy, których mięso stanowi najulubieńszą potrawę Tatarów.
Całe to zbiorowisko ludzi i zwierząt, ocieniały kępy jodeł i cedrów, chroniąc od promieni słonecznych, Nic nie mogło być więcej nad tę całość malowniczego; malarz byłby wyczerpał wszystkie kolory swojej palety.
Skoro jeńcy z Koływania stanęli przed namiotem Feofara i innych dygnitarzy tatarskich, zagrzmiały trąby, ozwały się bębny. Do tej już i tak ogłuszającej wrzawy, przyłączyła się kanonada z muszkietów i strzały czterech armat, stanowiących prawie całą artyleryę emira.
Rezydencya Feofara była czysto wojenną, To co można było zwać jego domem prywatnym, jego haremem i haremem jego sprzymierzeńców, znajdowało się obecnie w Tomsku.
Po zwinięciu obozu, Tomsk miał zostać stałą rezydencyą emira.
Namiot Feofara przewyższał wszystkie inne namioty. Udrapowany z szerokich pasów kosztownej materyi, podniesionej sznurami jedwabnemi i złocistą torsadą, przyozdobiony na wierzchu gęstemi końskiemi kitami, przez wiatr jak wachlarze poruszanemi, zajmował środek łąki opasanej gęstwiną cedrów wspaniałych. Przed namiotem na stole inkrustowanym drogiemi kamieniami, otwierała się święta księga Koranu, której karty były to cieniutkie złote listki, delikatnie grawirowane. Na wierzchu powiewała flaga tatarska o herbach emira.
W około łąki wznosiły się w półkole namioty dostojnych urzędników Bukhary. Tam zamieszkiwał naczelnik stajni, mający prawo jechać za emirem aż na dziedziniec jego pałacu, wieki sokolnik, „honszbegni” stróż pieczęci królewskiej „topczi-baszi”, wieki mistrz artyleryi, „khodja”' naczelnik rady; tego całuje książe i może on przedstawić mu się z odpiętym pasem; „szeik-ul-islam” naczelnik ulemów reprezentujący kapłanów „kaziashew” w nieobecności emira rozsądzający wszelkie spory wojenne, i nakoniec naczelnicy astrologów, których obowiązkiem jest badać gwiazdy ile razy emir zamierza zmianę miejsca.
Kiedy jeńców przyprowadzono, emir był w swoim namiocie. Nie ukazał się. Był to szczęśliwy wypadek, bo najmniejsze jego poruszenie, słowo jedno, było hasłem krwawej egzekucyi. Samotność królów wschodnich stanowi część ich majestatu. Zazwyczaj wielbią, a nadewszystko lękają się tego, czego nie widać.
Co do więźniów tych zamkną niewątpliwie, będą się pastwić nad nimi, prawie głodem morzyć, a w takich warunkach wystawieni na wszelkie zmiany klimatu, jeńcy oczekiwać będą na Feofara.
Ze wszystkich najposłuszniejszym, jeżeli nie najcierpliwszym był Michał. Pozwolił się prowadzić, bo prowadzono go tam dokąd dążył, a w dodatku był bezpieczny, czego na drodze z Koływania do Tomska inaczej spodziewać się nie mógł. Umknąć przed przybyciem do tego miasta, było to narazić się na powtórne schwytanie.
Skoro przybędę do Tomska, myślał, kiedy go zniecierpliwienie ogarniało, w ciągu kilku minut wyprzedzę forpoczty tatarskie i zyskam dwanaście godzin przed Feofarem, dwanaście godzin przed Iwanem, to wystarczy mi do uprzedzenia w Irkutsku.
Michała przerażała myśl przybycia do obozu tatarskiego pułkownika Iwana. Oprócz bowiem niebezpieczeństwa, mógł być przezeń poznanym; instynktownie przeczuwał on w nim zdrajcę, którego koniecznie należało wyprzedzić. Domyślał się także, iż dopiero zebrawszy wszystkie siły, Feofar wyruszy na stolicę Syberyi zachodniej. To też jedynie to go niepokoiło i co chwili lękał się usłyszeć jakiejś pobudki, wskazującej przybycie pułkownika do obozu emira.
Do tej myśli łączyło się wspomnienie matki uwięzionej w Omsku i Nadi porwanej na Irtyszu, a zapewne tak jak i Marfa uwięzionej! Z pomocą przyjść im nie mógł! Czy zobaczy je kiedykolwiek? Na to pytanie serce ściskało się bólem strasznym, i nie śmiał sobie odpowiedzieć.
Jednocześnie z Michalem i wielu innymi jeńcami, przyprowadzono do obozu Alcydesa Jolivet i Harrego Blount. Dawny ich towarzysz podróży widział, iż i ich zamknięto także w sali sądowej, strzeżonej przez liczną wartę, ale nie usiłował zbliżyć się do nich. Mało go obchodziło, zwłaszcza w chwili obecnej, co o nim myśleli po przygodzie na stacyi pocztowej w Iszymie. Wreszcie chciał być sam, aby mógł sam działać w danych okolicznościach. Trzymał się więc na uboczu.
Alcydes Jolivet współtowarzysza swego otaczał pieczą nieustanną. Podczas pochodu z Koływania do obozu, to jest w czasie kilkogodzinnego marszu, Harry Blount wsparty na ramieniu rywala postępował za orszakiem jeńców. Jako poddany angielski, chciał korzystać ze swego przywileju, ale na nic się to nie zdało wobec barbarzyńców, odpowiadających tylko uderzeniem lancy lub swojej szabli. Tak więc korespondent Daily-Telegraph, musiał się podać ogólnemu losowi. Podróż z Koływania do obozu, była dlań skutkiem otrzymanej rany, niezmiernie nużąca, a kto wie czy siły byłyby go nie zawiodły bez pomocy Alcydesa Jolivet.
Alcydes Jolivet ani na chwilę nie zmienił swych praktycznych poglądów i tak moralnie jak i fizycznie wszelkiemi siłami umacniał współtowarzysza. Kiedy ich już zaryglowano, najpierwszem jego staraniem było obejrzenie rany Harrego Blount. Zdjąwszy ostrożnie ubranie, przekonał się że ramie było musnięte odłamkiem kartacza.
– Bagatela, powiedział. Zwyczajne zadrapanie. Dwa lub najwyżej trzy obandażowania, a śladu nie zostanie!
– Ale któż zrobi obandażowania? zapytał Harry Blount.
– Ja je zrobię.
– Jesteś więc trochę doktorem?
– Wszyscy Francuzi są po trochu medykami.
A na potwierdzenie tego, Alcydes Jolivet rozdarłszy chustkę począł skubać szarpie, następnie zimną wodą obmył ranę, na szczęście małoznaczną i zręcznie położył okład na ramię Harrego.
– Leczę cię wodą, jestto środek najniezawodniejszy na rany. Doktorzy dopiero po sześciu tysiącach lat dowiedzieli się o tem! Tak! okrągło po sześciu tysiącach!
– Dziękuję ci panie Jolivet, odpowiedział Harry Blount wyciągając się na posłaniu z suchych liści, usłanern w cieniu przez towarzysza
– Bah! niema za co! Na mojem miejscu to samo uczyniłbyś.
– Niewiem… odparł naiwnie Harry Blount.
– Żarty, żarty! Anglicy są wspaniałomyślni.
– Tak, ale Francuzi…
– A więc, Francuzi są poczciwcy, głupcy nawet jeżeli chcesz tego! Ale nazwa Francuza wynagradza to wszystko! Nie mówmy o tem, a nawet lepiej nie mówmy o niczem. Spoczynek bardzo ci potrzebny!
Ale Harry Blount wcale nie był usposobiony milcząco. Ranny potrzebował spoczynku, korespondent Daily-Telegraph milczeć nie mógł.
– Jak sądzisz panie Jolivet, czy nasze ostatnie depesze zdołały przebyć granicę rosyjską?
– Dlaczegóżby nie. Zaręczam że w tej chwili kuzynka moja tak dobrze jak ja sam, zna ostatnie wypadki w Koływaniu.
– W ilu egzemplarzach kuzynka twoja odbija depesze? Zapytał bezpośrednio po raz pierwszy Harry Blount, swego towarzysza.
– Dobryś, odpowiedział ze śmiechem Alcydes Jolivet. Kuzynka moja jest niezmiernie delikatną osobą, nie lubi aby o niej mówiono i byłaby w rozpaczy, gdyby przeszkodziła spoczynkowi, tak dla ciebie potrzebnemu.
– Nie będę spał, powiedz mi co kuzynka twoja myśli o interesach Rosyan.
– Że chwilowo na złej są stopie. Ale państwo rosyjskie nie może niepokoić się chwilowem wkroczeniem hord tatarskich, wreszcie dajmy pokój polityce. Nic nad nią szkodliwszego na ranę w ramieniu!… chyba że cię to do snu usposobi.
– Mówmy więc co nam czynić wypada, bo co do mnie panie Jolivet, zupełnie nie mam zamiaru na czas nieograniczony pozostać jeńcem Tatarów.
– Ani ja także!
– Czy będziemy umykać przy zdarzonej sposobności?
– Tak, uważam to za jedyny środek odzyskania swobody… Czy znalazłbyś jaki inny…
– Naturalnie, nie jesteśmy buntownikami, jesteśmy neutralni, wolno nam reklamować!
– U tego bydlęcia Feofar-Hana?
– Nie, onby tego nie zrozumiał, ale u jego pułkownika Iwana.
– To łotr!
– Rozumie się. Ale on wie iż z prawem nie wolno żartować, a zatrzymywać nas nie ma prawa. Tylko nieprzyjemnie mi będzie prosić tego pana.
– Ale tego pana niema w obozie, a przynajmniej niewidziałem go, zauważył Harry Blount.
– Przybędzie zapewne i to wkrótce. On musi połączyć się z emirem, niewątpliwie armia Feofara jego tylko oczekuje, aby wyruszyć na Irkutsk.
– A oswobodzeni, co uczynimy?
– Oswobodzeni, będziemy dalej prowadzić naszą kampanię, pójdziemy za Tatarami aż do chwili, kiedy wypadki pozwolą nam przenieść się do obozu przeciwnego. Do djabła, nie można porzucić wszystkiego! To dopiero początek! Ty kolego, byłeś przynajmniej raniony na usługach Daily-Telegraph, kiedy tymczasem ja nie otrzymałem jeszcze nic na cześć mojej kuzynki. No, no! – Dobrze, mruknął Alcydes Jolivet, otóż i zasypia. Kilka godzin spoczynku, kilka zimnych okładów, wystarczą do postawienia na nogi Anglika, naród ten ukuty z żelaza!
Podczas kiedy Harry Blount spoczywał, Alcydes Jolivet czuwał nad nim, i wydostawszy książeczkę. robił w niej notatki z postanowieniem podzielenia się niemi z współtowarzyszem na pociechę Daily-Telegraph. Wypadki połączyły ich. Już nie zazdrościli sobie.
Tak więc to co stanowiło obawę Michała Strogoff, było właśnie upragnionem przez dwóch dziennikarzy. Przybycie Iwana bezwątpienia będzie hasłem oswobodzenia korespondentów. Pułkownik emira będzie umiał przekonać Feofara, który inaczej traktowałby ich jak zwyczajnych szpiegów. Interesa więc Michała i interesa Alcydesa Jolivet i Harrego Blount, wprost przeciwnych rzeczy wymagały. Pojmował on to doskonale i to skłoniło go do tem staranniejszego unikania dawnych towarzyszów podróży.
Przez cztery dni stan rzeczy w niczem się nie zmienił. Więźniowie nic nie słyszeli o zwijaniu obozu tatarskiego. Pilnowano ich surowo. Niepodobieństwem było przedrzeć się przez rozliczne warty dniem i nocą czuwające. Pożywienie było nędzne i zaledwie wystarczające. Dwa razy dziennie rzucano im po kawałku wnętrzności kozich, upieczonych na węglach, albo też po kawałku sera zwanego „kront” wyrabianego z kwaśnego owczego mleka, który maczano w mleku klaczy, zwanem przez kirgizów kumysem. Ot i wszystko. Należy dodać że czas był okropny. Nieustannie dął wicher połączony z deszczem. Nieszczęśliwi musieli się i temu poddać w pokorze. Kilku rannych, kilkoro dzieci i kilka kobiet umarło; jeńcy sami musieli pochować trupów, bo strażnicy odmawiali im pogrzebu.
W dniach tej ciężkiej próby Alcydes Jolivet i Michał wszędzie z pomocą spieszyli. Sami zdrowi, silnie zbudowani, łatwiej mogli oprzeć się chorobie, stawali się więc użytecznymi tym co cierpieli i rozpaczali.
Czy taki stan rzeczy potrwa długo? Czy Feofar-Han zaślepiony pierwszem powodzeniem, postanowił kilka dni wypocząć, zaczem uda się do Irkutska? Tego się obawiano, ale niesłusznie. Wypadek tak upragniony przez Alcydesa Jolivet i Harrego Blount, a tak nieprzyjemny dla Michała, zaszedł nareszcie 12-go Sierpnia.
Rano, trąby zagrzmiały, uderzono w bębny, muszkiety się odezwały. Czarny obłok kurzu podniósł się na drodze z Koływania.
Iwan z kilku tysiącami ludzi wstępował do obozu tatarskiego.
Postępek Alcydesa Jolivet.
ył to oddział armii przyprowadzonej emirowi przez Iwana Przybywał połączyć się z Feofar-Hanem.
Żołnierze Iwana zatrzymali się przy przedniej straży obozu. Zapewne dowódzca ich postanowił nie zatrzymywać się, a jak najprędzej posuwać dalej do Tomska, przeznaczonego na punkt środkowy przyszłych działań.
Jednocześnie z żołnierzami, Iwan prowadził orszak jeńców wziętych do niewoli w Omsku i Koływaniu. Biedaków tych zostawiono także przy forpocztach bez dachu, bez schronienia, bez pożywienia prawie.
Jaki los Feofar-Han przeznaczył tym nieszczęśliwym? Czy powlecze ich do Tomska, czy też nastąpi jakaś krwawa egzekucya, właściwa Tatarom? Było to tajemnicą emira.
Oddział ten prowadził za sobą tłumy żebraków, maruderów, kupców, cyganów i ci stanowili tylną straż wojska w czasie pochodu. Gdzie przeszli, oprócz pustki i zniszczenia nic nie zostawało, konieczność więc gnała naprzód. Cały pas między rzeką Iszim i Obi do szczętu spustoszony, żadnych środków wyżywienia nie przedstawiał. Tatarzy za sobą zostawiali pustynię trudną do przebycia dla rossyan nawet.
Do liczby cyganów należała zgraja, która towarzyszyła Michałowi aż do Permu. Sangarra była także. Przeklęta ta dusza nie opuszczała Iwana. Po przejściu gór Uralskich, na kilka dni rozstali się. Iwan spiesznie przeprawił się przez Iszim, Sangarra zaś z całą zgrają dążyła do Omska przez południową prowincyę.
Łatwo pojąć jak dzielną pomocą była ta kobieta dla Iwana. Za pośrednictwem swoich cyganów, mogła wkręcić się wszędzie i o wszystkiem mu donosić. Iwan wszystko wiedział co się działo nawet w samem jądrze krajów zajętych przez Tatarów. Miał on sto oczu, sto uszu, otwartych na jego pożytek. Szpiegów drogo opłacał, ale i korzyści z nich miał wielkie.
Sangarra narażona niegdyś w bardzo ważnej sprawie, ocalenie swoje zawdzięczała Iwanowi. Nie zapominała o tem nigdy i ciałem i duszą była mu całkiem oddaną. Jakiekolwiek otrzymywała rozkazy, wykonywała je zawsze. Jakiś niepojęty instynkt, oprócz wdzięczności przykuwał ją do tego nędznika, czynił ją niewolnicą od chwili pierwszego wygnania na Syberyą. Powiernica i wspólniczka, Sangarra bez ojczyzny, bez rodziny, chętnie poświęcała życie koczownicze na usługi Tatarów i Iwana. Z wrodzoną chytrością łączyła się w niej dzika energia, nieznająca przebaczenia ni litości.
Od chwili dostania się do Omska, Sangarra ani na chwilę nie rozłączała się z Iwanem. Okoliczność spotkania się Michała i Marfy znaną jej była. O podejrzeniu że to był kuryer cesarski wiedziała także i wierzyła w nie. Skoro Marła została uwięzioną, Sangarra zdolną była wydać ją na najokrutniejsze męki, aby tylko wydrzeć jej tajemnicę, Ale Iwan uznał że chwila jeszcze nie nadeszła. Sangarra musiała czekać, czekała więc śledząc wszystkie kroki swej ofiary, wszystkie jej słowa, usiłując koniecznie z ust jej posłyszeć wyraz „syn” aż dotąd niesłyszany z ust mężnej kobiety.
Na pierwsze hasło pobudki, wieki mistrz artyleryi tatarskiej i naczelnik stajni emira, z świetną eskortą kawaleryi wyjechali na front obozu dla przyjęcia Iwana.
Spotkawszy go, oddali hołd głęboki zapraszając do namiotu Feofar-Hana.
Iwan z swą zwykłą obojętnością zimno odpowiedział na wszystkie grzeczności dostojników wysłanych na jego spotkanie. Ubiór jego, a raczej mundur odznaczał się niezwykłą skromnością.
Kiedy oddawał konia wchodząc w środek obozu, Sangarra zbliżywszy się doń stanęła w milczeniu.
– Nic? zapytał Iwan.
– Nic.
– Cierpliwości.
– Czy zbliża się chwila zmuszenia starej do przemówienia?
– Zbliża, Sangarro.
– Kiedy stara przemówi?
– Skoro przybędziemy do Tomska.
– To jest…
– Za trzy dni.
Czarne oczy Sangarry dziwnym, złowrogim ogniem błysnęły, milcząc oddaliła się uspokojona.
Iwan przyspieszył kroku i całym sztabem tatarskim skierował się ku namiotowi emira.
Feofar-Han oczekiwał na niego. Rada złożona z kanclerza królewskiego, z khodja i kilku innych wysokich dygnitarzy, zajęła miejsca pod namiotem.
Iwan stanął przed emirem.
Feofar-Han liczył około lat czterdziestu; wzrostu wysokiego, twarzy bladej, oczu złośliwych, fizyognomii dzikiej. Czarna kędzierzawa broda spadała mu na piersi. W stroju wojennym, w drucianej koszuli ze srebra i złota, z puklerzem wysadzanym drogiemi kamieniami, szablą w kształcie jatagana zakrzywioną, butami o złotych ostrogach, kasku zdobnym dyamentową zapinką tysiące ogni rzucającą, Feofar-Han budził raczej wrażenie dziwne aniżeli nakazujące, jako Sardanapal tatarski, władzca dowolnie rozporządzający zarówno życiem, jak majątkiem swych podwładnych.
W chwili kiedy Iwan wchodził do namiotu, wielcy dostojnicy państwa siedzieli na poduszkach lamowanych złotem. Ale Feofar-Han powstał na spotkanie przybywającego.
Emir podszedł do Iwana i pocałował go. Pocałunek ten robił go członkiem rady, a raczej jej naczelnikiem, stawiając chwilowo wyżej od samego khodja.
– Mów Iwanie. Tylko przychylne uszy słyszeć cię będą.
– Takshir, odpowiedział Iwan, oto o czem mam cię uwiadomić.
Iwan mówił narzeczem tatarskiem, z całą przesadą cechującą języki wschodnie.
– Takshir, nie czas na czcze słowa. To co zdziałałem na czele wojsk twoich nie tajnem ci. Pas między Iszimem a Irtyszem do nas należy, konie jeźdzców naszych mogą pławić się w ich wodach, bo to wody tatarskie teraz. Możesz więc bezpiecznie posuwać swoje kolumny, tak ku zachodowi jako też ku wschodowi i gdzie ono wschodzi.
– A jeżeli zechcę pójść za słońcem? zapytał emir.
– Iść za słońcem jest to rzucić się ku Europie, szybko zdobyć prowincye syberyjskie aż do gór Uralskich.
– A jeżeli pójdę naprzeciw pochodni niebieskiej?
– Zabierzesz pod swe panowanie tatarskie z Irkutskiem, najbogatsze okolice Azyi środkowej.
– A cóż ty radzisz w twej dla Tatarów życzliwości? po chwili milczenia emir zapytał.
– Mojem zdaniem iść naprzeciw słońca, zbyt wielkie to przedstawia korzyści, abym mógł radzić inaczej.
– Stanie się według słów twoich Iwanie.
– Jakie są wasze rozkazy Takshir?
– Dziś jeszcze obóz przenosimy do Tomska.
Iwan skłonił się i wyszedł dla spełnienia rozkazów emira.
Kiedy już miał dosiąść konia, zauważył pewien rozruch w części obozu zajmowanej przez jeńców. Usłyszał krzyki i kilka wystrzałów. Czyż byłby to bunt od razu poskromiony?
Iwan i busz-begni postąpili kilka kroków, i prawie natychmiast zobaczyli dwóch ludzi przed sobą, których żołnierze powstrzymać nie zdołali.
Bez dalszych wyjaśnień busz-begni zrobił ruch będący wyrokiem śmierci, i już, już głowy jeńców miały się potoczyć na ziemię, kiedy Iwan powiedziawszy kilka słów, podniesione szable zatrzymał.
W jeńcach poznał on typy cudzoziemskie, kazał ich więc przyprowadzić.
Był to Harry Blount i Alcydes Jolivet. Dowiedziawszy się o przybyciu Iwana, chcieli natychmiast być do niego zaprowadzeni. Żołnierze odmówili. Z tego rozpoczęła się walka, próbowanie ucieczki, wystrzały które na szczęście nie dosięgnęły nikogo; lecz wyrok śmierci byłby ich nie minął, gdyby nie interwencya Iwana.
Ten przez chwilę przyglądał się jeńcom zupełnie mu nieznanym. A jednak byli oni świadkami zajścia na stacyi pocztowej w Iszymie, gdzie Iwan uderzył Michała; ale wtedy nie patrzył on na pasażerów mieszczących się w sali ogólnej.
Lecz za to Harry Blount i Alcydes Jolivet poznali go odrazu, ten ostatni powiedział nawet półgłosem:
– Patrz! zdaje się że pułkownik Iwan i gbur na stacyi Iszym, to jedna i taż sama osoba!
Potem szepnął do ucha towarzysza:
– Opowiedz nasz interes. Zrobisz mi tem przysługę. Dziwny wstręt czuję do rozmowy z tym łotrem, pomimoto iż ocalił nam życie; wzrok mój zdradzi pogardę.
To powiedziawszy Alcydes Jolivet przybrał minę obojętną.
Czy Iwan pojął jaką zniewagą było dlań zachowanie się więźnia? Nie wiadomo, w każdym razie nie okazał tego.
– Kto panowie jesteście? zimno ale grzecznie zapytał.
– Dwaj korespondenci angielskiego i francuzkiego dziennika, odrzekł Harry Blount lakonicznie.
– Macie zapewne papiery waszą tożsamość stwierdzające.
– Oto listy wierzytelne angielskie i francuzkie, polecające nas rządowi rossyjskiemu.
Iwan wziął listy od Blounta, przeczytał je uważnie, a potem zapytał:
– Panowie żądacie pozwolenia śledzenia naszej wyprawy na Syberyą?
– Żądamy tylko wolności, sucho odpowiedział korespondent angielski.
– Już ją panowie macie i dodał: radbym przeczytać wasze kroniki w Daily-Telegraph.
– Panie odparł Harry Blount zimno, numer kosztuje sześć pensów oprócz przesyłki.
To powiedziawszy Harry Blount zwrócił się do swego towarzysza, widocznie odpowiedzią zadowolonego.
Iwan nie drgnął nawet, spiął konia ostrogą i wkrótce zniknął w tumanie kurzu.
– No panie Jolivet, jakie jest twoje zdanie o pułkowniku Iwanie, głównym dowódzcy wojsk tatarskich?
– Mojem zdaniem kochany kolego odrzekł z uśmiechem Alcydes Jolivet, ten bousz-begni piękny zrobił ruch, rozkazując nam głowy poucinać!
Z jakichkolwiek powodów Iwan działał w ten sposób, dziennikarze byli wolni i mogli swobodnie przebiegać dalej teatr wojny. To też zamierzali gry nie opuszczać. Rodzaj poprzedniej wzajemnej antypatyi, teraz zamienił się na przyjaźń serdeczną. Złączeni okolicznościami, nie mieli już zamiaru rozłączać się. Rywalizacya ich przepadła na zawsze. Harry Blount nie mógł zapomnieć co zawdzięczał towarzyszowi, czego ten zdawał się zupełnie nie pamiętać. Bądź co bądź to zbliżenie ułatwiając im czynność sprawozdawczą, obracało się na korzyść czytelników.
– A teraz co poczniemy z naszą wolnością? zapytał Harry Blount.
– Skorzystamy z niej na Boga! udamy się do Tomska po nowiny.
O ile przybycie Iwana zbawczem było dla korespondentów, o tyle miało się stać zgubnem dla Michała. Jeżeli przypadek stawi tego ostatniego w obec pułkownika, ten niezawodnie pozna kuryera, przypomni sobie zajście na stacyi w Iszymie i chociaż Michał nie odpowiedział na zniewagę jego, jakby to był w każdej innej okoliczności uczynił, jednak uwaga już była nań zwróconą, co niepomiernie utrudniało wykonanie jego projektów.
W tem spoczywało złe z przybycia Iwana, dobre zaś, zwinięcie obozu i przeniesienie do Tomska głównej kwatery.
Było to spełnienie najgorętszych życzeń Michała. Zamiarem jego jak wiemy, było dostać się do Tomska pod ochroną niewoli tatarskiej. Jednak w skutek przybycia Iwana, z obawy aby nie być poznanym, zapytywał sam siebie, czy nie lepiej byłoby zrzec się pierwotnego projektu i starać się umknąć przed wyruszeniem.
Michał prawdopodobnie byłby ten ostatni zamiar wykonał, gdyby się był nie dowiedział, że Iwan z emirem udali się już w podróż do miasta na czele kilku tysięcy kawaleryi.
Zaczekam więc, pomyślał, chyba że jaka wyjątkowo dobra zręczność zdarzy się do ucieczki. Do Tomska liczne mogę napotkać przeszkody, kiedy tymczasem za Tomskiem coraz mniej ich będzie. Jeszcze trzy dni cierpliwości i niech mi Bóg dopomoże.
W istocie podróż ta trzy dni trwać miała dla jeńców strzeżonych przez silny oddział kawaleryi. Pięćset wiorst dzieliło ich od miasta. Podróż łatwa dla żołnierzy emira we wszystko zaopatrzonych, ale utrudzająca dla nieszczęśliwych, osłabionych niedostatkiem. Po drodze trupy miały zostawać.
Dnia 12-go Sierpnia o godzinie drugiej po południu, w dzień skwarny i pogodny, topczi-baszi dał rozkaz wyruszenia.
Alcydes Jolivet i Harry Blount nabywszy konie już jechali do Tomska, gdzie wszystkie główne osobistości tej historyi miały się zgromadzić.
Pomiędzy niewolnicami przyprowadzonemi przez Iwana, była staruszka, wyróżniająca się z ogółu nawet, swą niezmierną cierpliwością. Ani jednej skargi z jej ust nie posłyszano. Była ona jakby uosobieniem boleści. Kobieta ta, nieruchoma prawie zawsze, nie domyślając się tego, silniej od innych była strzeżoną przez cygankę Sangarrę. Pomimo podeszłego wieku, piechotą iść musiała, wraz z całym orszakiem jeńców, a nikt jej w niczem nie ulżył.
Jednakże wyroki Opatrzności, umieściły przy jej boku istotę odważną, litościwą, zrodzoną dla zrozumienia i towarzyszenia jej. Pomiędzy współtowarzyszami niedoli, młoda dziewczyna wyróżniająca się pięknością i spokojem, w niczem nie ustępującym spokojowi starej Syberyjki, zdawała się czuwać, nad nią. Ani jednego słowa nie przemówiły do siebie niewolnice, ale młoda zawsze była przy boku staruszki, ilekroć ostatniej mogła być użyteczną. Z początku starania jej przyjmowano nieufnie, potrochu jednak widoczna prawość wejrzenia dziewczyny, jej delikatność i wzajemna sympatya, złamały podejrzenia i chłód Marfy. Nadia, gdyż ona to była, mogła więc bezwiednie oddać matce starania, jakie od syna przyjmowała. Instynktowna dobroć natchnęła ją przeczuciem. Oddając się na jej usługi, Nadia swą młodość i piękność, powierzała opiece wieku starej niewolnicy. W tłumie nieszczęśliwych znękanych cierpieniem, dwie te milczące kobiety, jedna zdająca się być babką, druga jej wnuczką, ogólny szacunek budziły.
Nadia porwana z łodzi na Irtyszu, zwróconą została do Omska. Uznana w mieście za niewolnicę, dzieliła losy wszystkich jeńców Iwana, a tem samem i Marfy.
Gdyby Nadia była mniej energiczną, byłaby upadła pod podwójnym ciosem. Przerwanie podróży, śmierć jak mniemała Michała, napawały ją rozpaczą. Oddalona być może na wieki od ojca, po tylu szczęśliwych usiłowaniach, zwątpiła we wszystko. Widok Michała uderzonego lancą, niknącego w nurtach rzeki, na chwilę jej nie odstępował. Czyż taki człowiek mógł taką śmiercią zginąć? Czasami gniew brał górę nad boleścią. Zniewaga tak zadziwiająco zniesiona na stacyi w Iszymie, często jej na myśl wracała. Na wspomnienie to krew w sercu się burzyła.
– Któż pomści tego umarłego, kiedy on sam już się pomścić nie może.
I z głębi serca dziewczyna wołała:
– Boże! spraw abym ja była mścicielką.
Gdyby był chociaż przed śmiercią jej swą tajemnicę zwierzył; gdyby ona lubo kobieta, prawie dziecko jeszcze, celu jego dopiąć mogła.
Zajęta temi myślami, Nadia jak łatwo to pojąć, nieczułą była na nędzę, na niewolę nawet.
Wtedy to los połączył ją z Marfą. Czyż mogła przypuścić że staruszka ta była matką towarzysza, dla niej będącego zawsze kupcem Mikołajem Korpanoff? A Marfa czyż mogła się domyśleć, iż obowiązki wdzięczności łączyły z nią tę dziewczynę?
Przez te kilka dni wydających się wiekami, sądzićby należało że dwie niewolnice mówiły o swojej niedoli. Ale Marfa w skutek przezorności łatwej do pojęcia – milczała. Nigdy nie wspominała ani o synu ani o okolicznościach które je złączyły.
Nadia także długi czas jeżeli nie zupełnie milczała, była oszczędną w słowach swoich. Jednak pewnego dnia czując iż ma przed sobą duszę czystą i wzniosłą, kiedy serce jej przepełniło się bólem, opowiedziała swą historyą od chwili wyjazdu z Włodzimierza aż do śmierci Mikołaja Korpanoff. Wszystko co tylko dotyczyło jej towarzysza podróży, żywo zajmowało starą Syberyjkę.
– Mikołaj Korpanoff! mów mi jeszcze o tym Mikołaju! Znam tylko jednego człowieka, jedynego między wszystką młodzieżą, którego takie postępowanie nie dziwiłoby mnie. Czy on w istocie nazywał się Mikołaj Korpanoff? Czy jesteś tego pewną moja córko?
– Dlaczegóż miałby mnie zwodzić, on co nie zwiódł mnie nigdy? odparła Nadia.
Jednak jak gdyby wiedziona przeczuciem, Marfa coraz nowe pytania zadawała Nadi.
– Mówisz mi że był nieustraszonym! Dowiodłaś mi prawdy słów swoich!
– Tak, nieustraszonym!
Właśnie takim byłby syn mój! myślała staruszka.
Potem ciągnęła dalej:
– Mówiłaś mi także że nic go nie powstrzymywało, nic nie dziwiło, że był łagodny w swej sile nawet, że brata i siostrę w nim znalazłaś, że jak matka czuwał nad tobą?
– Tak! tak! bratem, siostrą, matką, wszystkiem był dla mnie.
– Lwem nawet w twojej obronie?
– Prawdziwym lwem! Tak, lwem!
To mój syn, to mój syn! myślała staruszka.
– A jednak mówisz iż zniósł tę okropną zniewagę?
– Zniósł ją! odrzekła Nadia pochylając głowę.
– On ją zniósł? szepnęła Marfa ze drżeniem.
– Matko! matko! nie potępiaj go! On miał tajemnicę, którą dziś już tylko Bóg osądzić może!
– I, mówiła Marfa, podniósłszy głowę, patrząc w oczy Nadi, jak gdyby głębie jej serca przeniknąć chciała, i w tej chwili upokorzenia ty gardziłaś Mikołajem Korpanoff?
– Nie rozumiejąc wielbiłam go! Nigdy większego nie czułam dlań szacunku, nigdy mi się godniejszym nie wydawał!
Staruszka po chwili milczenia znów zapytała:
– Czy on był wysoki?
– Bardzo wysoki.
– I bardzo piękny, nieprawdaż? No, mów moja córko.
– Był bardzo piękny, rumieniąc się odrzekła Nadia.
– To był mój syn! mówię ci to mój syn, wykrzyknęła staruszka ściskając Nadię.
– Twój syn! twój syn! powtarzała zmięszana.
– No, idźmy dalej moje dziecię! Czy twój towarzysz, twój przyjaciel, twój opiekun, miał matkę! zy nigdy nie mówił ci o swojej matce?
– O swojej matce? On mi mówił o matce, tak jak ja mu mówiłam o ojcu moim, często, ciągle! On wielbił tę matkę!
– Nadia! Nadia! ty mi opowiedziałaś historyą życia mojego.
I dodała gwałtownie:
– Czy w przejeździe przez Omsk nie miał odwiedzić swej starej matki, którą jak mówisz wielbił tak bardzo.
– Nie, nie, nie miał jej widzieć.
– Nie! krzyknęła Marfa. Ty śmiesz powiedzieć że nie?
– Powtarzam nie, lecz dodam że powód nieznany mi, powód niezmiernej wagi wzbraniał Mikołajowi Korpanoff odwiedzenia matki. Było to dla niego kwestyą życia lub śmierci, więcej nawet kwestyą obowiązku i honoru.
– Obowiązku, w istocie obowiązku jednego z liczby tych, do spełnienia których poświęca się wszystko, nawet radość uściśnięcia może po raz ostatni starej swojej matki. Wszystko czego ty nie wiesz, wszystko czego ja dotąd nie wiedziałam, teraz rozumiem. Ale światła tego nie mogę tobie udzielić. Tajemnicę mojego syna, ponieważ on ci jej nie powierzył, ja jej także strzedz muszę. Przebacz mi Nadia! Dobrego jakie mi wyświadczyłaś, ja ci odwzajemnić nie mogę, przebacz mi!
– Matko, wszak ja o nic nie pytam! odpowiedziała Nadia.
Cios za cios.
eraz Marfa pojęta wszystko, wszystko czego dotąd zrozumieć nie mogła, nawet dziwny postępek syna w oberży Omska, nawet jego zaparcie się matki w obec świadków. Nie wątpiła ona iż towarzyszem młodej dziewczyny był Michał, i że okoliczności ważne zmuszały go do ukrywania piastowanego przezeń urzędu kuryera cesarskiego.
– Ach! poczciwe dziecko moje, myślała Marfa. Nie, ja cię nie zdradzę, nawet tortury nie skłonią mnie do tego, ja zaprzeczę że to ty byłeś w Omsku!
Marfa jednem słowem mogła była wywdzięczyć się Nadi. Mogła była powiedzieć: Mikołaj Korpanoff a raczej Michał Strogoff nie zginął w nurtach Irtyszu, on żyje, bo w kilka dni po tym wypadku ja go widziałam, ja mówiłam z nim!…
Ale ograniczała się kilku słowami tylko:
– Miej nadzieję moje dziecko, powiedziała! Nadejdzie chwila iż przestaniesz być nieszczęśliwą! Powrócisz do ojca, a mam przeczucie że i ten co zwał cię siostrą swoją żyje jeszcze! Bóg opiekował się twym odważnym towarzyszem, on nie mógł zginąć!… Miej nadzieję, nie trać jej córko moja! Patrz jam pełna ufności! Żałoba którą widzisz nie jest żałobą po synu moim!
Michał schwytany w Kolywaniu, postępował w pierwszych szeregach obozu tatarskiego. Nie domyślał się nawet, iż Nadia i matka jego w tym samym szły orszaku.
Podróż z obozu do Tomska odbywana w tak srogich warunkach, dla wielu śmierć przyniosła. Przebywano piasczyste stepy w kurzu nieopadłym jeszcze po przejściu przedniej straży emira. Rozkazano iść marszem zdwojonym, odpoczywano krótko. Te pięćset wiorst przy nieustannie piekących promieniach słońca, zdawały się nieskończonemi.
Zbytecznem byłoby rozszerzanie się nad cierpieniami nieszczęśliwych jeńców. Kikuset padło na stepach, trupy ich na pożarcie wilkom zostawiono.
Tak jak Nadia czuwała nad przyniesieniem ulgi starej Syberyjce, tak samo Michał spieszył z pomocą wszystkim słabszym od siebie. Podtrzymywał jednych, podniecał słabnącą odwagę drugich, aż póki lanca kawalerzysty nie zmusiła go powrócić do szeregu.
Dlaczego nie próbował ucieczki? Nie próbował jej bo czekał aż stepy już będą bezpieczne dla niego. Postanowił z emirem iść do Tomska i miał słuszność za sobą. Widząc ciągle wałęsających się Tatarów, pewnym był iż nie zdoła i dwóch wiorst przebyć a już go pochwycą na nowo. Kawalerya tatarska zewsząd się roiła; jak szkodliwe owady po burzy; zdawała się z pod ziemi występować. Ucieczka w takich okolicznościach była niepodobną. Żołnierze eskorty ani na chwilę nie przestawali czuwać nad jeńcami, bo głową za głowy płacić mieli.
Nakoniec dnia 15-go Sierpnia wieczorem. już tylko trzydzieści wiorst dzieliło ich od Tomska. Tutaj przepływały wody Tomu.
Najpierwszą myślą jeńców było ochłodzenie się i wzmocnienie sił zimną kąpielą; ale przed urządzeniem postoju, straż nie dała zerwać szeregów. Chociaż bowiem prąd Tumu był gwałtowny, mógł jednak zachęcić do ucieczki niejednego zrozpaczonego, przedsięwzięto więc największe ostrożności. Na wodach odnogi, z łodzi Zabediero uformowano mur nieprzebyty. Linią obozową liczne warty otaczały. Ucieczka była niepodobną.
Teraz Michał już mógł rzucić się w stepy, ale zbadawszy położenie jasno widział, iż zamiar ucieczki był prawie niewykonalnym, postanowił więc czekać jeszcze.
Tę noc więźniowie mieli przepędzić na wybrzeżach Tomu, bo emir postanowił dopiero nazajutrz wkroczyć do Tomska odbywając wjazd swój do głównej kwatery wojsk tatarskich, z pewnemi uroczystemi pozorami. Feofar-Han już zajmował wnętrze fortecy, ale większa część armii obozowała jeszcze pod murami oczekując na wprowadzenie jej uroczyste.
Iwan odprowadziwszy emira do Tomska, sam powrócił do obozu w Zabediero. Ztądto miał on nazajutrz wyruszyć z tylną strażą armii tatarskiej. Równo ze świtem ruszyła w pochód kawalerya drogą do Tomska, gdzie emir zamierzał przyjąć ją z okazałością właściwą władzcom azyatyckim.
Skoro tylko rozłożono obóz, jeńcy złamani trzydniową podróżą, umierający z pragnienia, mogli nakoniec wypocząć cokolwiek.
Słońce miało się już ku zachodowi, kiedy Nadia z Marfą przybyły na wybrzeże Tomu. Dotąd przez ścieśnione szeregi nie mogły się przecisnąć, teraz i one miały już zaspokoić pragnienie.
Syberyjka nachyliła się, Nadia zaś ręką zaczerpnęła wody i do ust staruszki poniosła. Potem ochłodziła się sama.
Nagle Nadia wyprostowała się i mimowolnie krzyknęła.
W oddaleniu kilku kroków ujrzała Michała!… Tak to był on!… Nie zmierzchło się jeszcze tak aby go poznać nie miała!
Na dźwięk okrzyku tego Michał zadrżał… lecz pohamował wzruszenie – nie wymówił ani słowa.
A jednakże obok Nadi poznał matkę swoją…
Michał czuł iż nie potrafi dłużej opanować wzruszenia swego, przysłonił ręką oczy i oddalił się. Nadia instynktownie posunęła się ku niemu, ale stara Syberyjka powstrzymała ją słowami zaledwo dosłyszanemi:
– Pozostań córko moja!
– To on, szeptała Nadia głosem drżącym ze wzruszenia, To on matko! Tak to on! on nie zginął! on żyje!
– Cicho! to mój syn! to mój Michał, a jednak jednego kroku nie postąpiłam! Naśladuj mnie córko moja!
Michał doznał silnego wzruszenia. Jego matka i Nadia należały do orszaku jeńców. Obiedwie prawie jednakie miejsce zajmowały w jego sercu. Bóg w nieszczęściu złączył je z sobą! Czy Nadia wiedziała kto jej towarzyszka? Nie, bo Michał dostrzegł ruch Marfy powstrzymujący Nadię! Matka jego zrozumiała wszystko i zachowała tajemnicę.
W nocy Michał zrywał się co chwila z zamiarem połączenia się z matką, lecz pojmował iż powinien był oprzeć się pragnieniu uściskania jej zarówno, jak uściśnienia ręki młodej swej towarzyszki! Nieprzezorność mogła go zgubić. Czyż wreszcie nie wykonał przysięgi że matki nie zobaczy… więc dobrowolnie widzieć jej nie powinien! Tak więc, skoro przybędzie do Tomska, rzuci się w stepy nie ucałowawszy najdroższych mu na świecie istot, nie usiłując nawet bronić ich przed tylu niebezpieczeństwami!
Michał nie przypuszczał nawet, aby to spotkanie miało tak fatalnie wpłynąć na dalsze jego i jego matki losy. Nie przewidywał on niestety! że scena ta jakkolwiek szybko się odegrała, widzianą była przez Sangarrę.
Cyganka śledząc potajemnie jak zazwyczaj starą Syberyjkę, widziała wszystko. Nie widziała wprawdzie twarzy Michała, bo ten spiesznie się oddalił, lecz z ruchu Nadi, z ognistego spojrzenia Marfy odgadła wszystko.
Nie wątpiła już że Michał Strogoff, kuryer cesarski, syn starej Marfy był w Zabediero, był jeńcem Iwana! Sangarra nieznała go, poszukiwania byłyby daremne wśród nocy i ciżby. Dalsze śledzenie Nadi i Marfy także stawało się zbytecznem. Jasnem było iż dwie te kobiety nie zdradzą się, że nic nie zdoła pochwycić coby mogło skompromitować Michała.
Pozostawało więc tylko uwiadomić o wszystkiem Iwana. Wyszła z obozu.
W kwadrans potem wchodziła do domu zajmowanego przez pułkownika emira.
Iwan przyjął natychmiast cygankę.
– Czego chcesz Sangarro? zapytał.
– Syn Marfy Strogoff jest w obozie odpowiedziała.
– Jeńcem?
– Jeńcem.
– Ah! zawołał Iwan, dowiem się…
– Niczego się nie dowiesz przerwała cyganka, bo nie znasz go!
– Ale ty go znasz, ty! Ty go widziałaś Sangarro!
– Nie widziałam go, ale ruch matki wyjaśnił mi wszystko.
– Czy się nie mylisz?
– Nie, jestem pewną.
– Wszak wiesz o ile ważnem jest dla mnie przytrzymanie kuryera, ciągnął dalej Iwan. Jeżeli zdoła doręczyć list głównodowodzącemu, wszystko stracone! Tak więc za jakąkolwiek cenę list ten posiadać muszę! Ty mówisz mi że oddawca listu w mojej znajduje się mocy, zapytuję więc jeszcze raz czy się nie mylisz Sangarro?
Iwan był bardzo wzruszony, a wzruszenie to przekonywało właśnie o ważności posiadania listu. Sangarrę nie zmięszało powtórne zapytanie Iwana, powtórzyła tę samą odpowiedź.
– Nie mylę się, jestem tego pewną.
– Ale pomyśl Sangarro iż w obozie jest kilka tysięcy jeńców, a ty nie znasz kuryera?
– Tak! ja go nie znam odparła z piekielnym uśmiechem, ja go nie znam, ale zna go jego matka, ją należy zmusić do wyznania!
– Jutro odkryje ona wszystko!
To powiedziawszy Iwan podał rękę cygance, a ta złożyła na niej gorący pocałunek.
Sangarra powróciwszy do obozu ulokowała się przy dwóch kobietach w celu śledzenia ich. Tak Nadia jako też i Marfa jakkolwiek znużone, spędziły noc bezsennie. Zbyt dręczył je niepokój. Michał nie zginął, ale był w niewoli! Czy Iwan wiedział o tem? A jeżeli dotąd niewiedział czy się później nie dowie? Nadię radowała pewność że Michał nie zginął, o tem tylko myślała! Ale Marfa głębiej się zastanawiała, ją przerażała przyszłość. Obiedwie milczały, Sangarra słuchała napróżno, nie dowiedziała się niczego.
Nazajutrz dnia 16-go Sierpnia głośna pobudka zgromadziła wszystkich Tatarów do szeregu.
Iwan otoczony świtą przybywał do obozu. Twarz jego więcej jeszcze aniżeli zazwyczaj pochmurna, wskazywała gniew tłumiony, gotowy przy najmniejszej sposobności do wybuchu.
Michał widział go i opanowało go złowieszcze przeczucie, że Iwan wiedział kto jest Marfa i że synem jej był kuryer cesarski.
Wjechawszy w środek obozu, Iwan zeskoczył z konia, świta otoczyła go.
– Nic niewiem nowego Iwanie! powiedziała zbliżywszy się Sangarra.
Za całą odpowiedź Iwan wydał jakiś rozkaz jednemu z swoich oficerów.
Natychmiast żołnierze poczęli przebiegać szeregi jeńców, batami lub lancami zmuszając ich do powstania.
Nastała cisza – na znak Iwana Sangarra zwróciła się ku Marfie.
Staruszka zobaczywszy zbliżającą się odgadła wszystko i uśmiech pogardy zawisł na jej ustach. Pochyliła się do Nadi i szepnęła:
– Ty nie znasz mnie wcale! Bądź co bądź się stanie nie zapominaj o tem, nie znasz mnie, –tutaj o niego chodzi!
Jednocześnie prawie przystąpiła Sangarra.
– Czego chcesz odemnie? zapytała Marfa.
– Pójdź! odpowiedziała Sangarra prowadząc ją do Iwana.
Michał przymknął oczy, aby błyskawice wzroku nie wydały go.
Marfa założywszy ręce, wyprostowana stała przed Iwanem.
– Czy jesteś Marfą Strogoff? zapytał.
– Tak, odpowiedziała spokojnie.
– Czy odwołujesz daną mi odpowiedź w Omsku?
– Nie.
– Zaprzeczasz więc, że syn twój Michał Strogoff kuryer cesarski przez Omsk przejeżdżał?
– Zaprzeczam.
– I człowiek przez ciebie za syna poczytywany na stacyi pocztowej, nie był twoim synem?
– Nie, to nie był mój syn.
– A później nie spostrzegłaś go pomiędzy jeńcami?
– Nie.
– A poznałabyś gdyby ci go pokazano?
– Nie.
Odpowiedzi te przyjęto głośnym szmerem niezadowolenia.
Iwan znów przemówił groźnie:
– Słuchaj, syn twój jest tutaj i natychmiast mi go wskażesz.
– Nie.
– Wszyscy ci ludzie ujęci w Omsku przedefilują przed tobą, a jeżeli nie wskażesz który jest Michalem Strogoff, otrzymasz tyle knutów ilu ludzi przemaszeruje przed tobą!
Iwan pojął nareszcie że żadne tortury nie skłonią staruszki do mówienia. Teraz aby odkryć kuryera, rachował więcej na syna aniżeli na matkę. Uważał za niepodobieństwo aby ten wobec matki nie zdradził się niczem. Gdyby szło tylko o odebranie listu cesarskiego, Iwan byłby rozkazał zrewidować wszystkich jeńców – ale Michał: list mógł przeczytać i zniszczyć; gdyby mu się udało dostać do Irkutska, wszystkie plany Iwana byłyby zniweczone. Tak więc nietylko o list, ale i oddawcę chodziło.
Teraz Nadia dowiedziała się, dlaczego Michał zachowywał incognito.
Na rozkaz Iwana jeńcy defilowali przed Marfą stojącą nieruchomie jak posąg z wzrokiem malującym zupełne osłupienie.
Syn jej był w ostatnich szeregach. Kiedy przechodził około matki Nadia zamknęła oczy aby go nie widzieć.
Michał na pozór był. obojętnym, lecz dłoń jego od zaciśniętych pięści krwią się broczyła.
I matka i syn zwyciężyli Iwana!
Sangarra przytomna temu jeden tylko wyraz wymówiła, wyrazem tym był:
– Knut!
– Tak! krzyczał rozwścieczony Iwan, knuty tej starej zbrodniarce, knuty aż do wyzionięcia ducha!
Jeden z żołnierzy tatarskich z tem okrutnem narzędziem męki, zbliżył się do Marfy.
Knut jest to narzędzie składające się z kilku rzemieni, z których każdy zakończony żelaznym haczykiem. Mówią że wyrok stu dwudziestu knutów, równa się wyrokowi śmierci. Marfa wiedziała o tem, ale wiedziała także że nic ją nie skłoni do przemówienia, poświęciła na ofiarę swoje życie.
Dwóch żołnierzy pochwyciło Marfę i rzuciło o ziemię. Przez rozdartą suknię widać było nagie plecy. Naprzeciw jej piersi w odległości paru cali postawiono szablę. Jeżeli z bólu pochyli się, ostra szpada pierś jej przeszyje.
Tatar czekał.
– Zaczynaj! rozkazał Iwan.
Knut świsnął w powietrzu.
Ale zanim spadł, silna prawica wydarła go z rąk Tatara…
Był to Michał! Nie mógł hamować się dłużej! Jeżeli na stacyi w Iszym zniósł uderzenie bata Iwana, tutaj rzucił się widząc iż matkę jego miano knutować.
Tak więc Iwan dopiął swego celu.
– Michał Strogoff! wykrzyknął.
Potem przypatrzywszy się dodał:
– Podróżny z Iszym?
– On sam! powiedział Michał.
I podniósłszy knut ciął nim w twarz Iwana.
– Cios za cios!
– Dobrze oddane! odezwał się jakiś głos w tłumie.
Dwudziestu żołnierzy rzuciło się na Michała…
Ale Iwan krzyknąwszy z bólu i wściekłości zawołał:
– Człowiek ten należy do emira, on sam sprawiedliwość wymierzy! Zrewidować go!
List z pieczęcią cesarską znaleziono na piersiach Michała i oddano Iwanowi.
Ten co powiedział „dobrze oddane” był to Alcydes Jolivet. Zatrzymał się on z swoim towarzyszem w obozie Zabediero i był obecnym tej scenie.
– Na Boga! ci ludzie Północy to dzielni ludzie. Przyznasz sam Harry, że winni jesteśmy zadosyć uczynienie naszemu towarzyszowi podróży. Korpanoff i Strogoff warci są siebie! śliczna zapłata za Iszym!
– Tak, zapłata w istocie, ale Strogoff przepadł. W własnym interesie byłby lepiej postąpił nie płacąc jeszcze!
– Tak i miał pozwolić aby matka jego pod knutem zginęła!
– A czy sądzisz że krok jego polepszył chociaż odrobinę los jego matki i siostry?
– Tak nie myślę, ale wiem że na jego miejscu sambym inaczej nie postąpił! Co za cięcie! Cóż u djabła! człowiek musi zawrzeć czasami. Bóg miasto krwi byłby wlał wodę w żyły nasze, gdybyśmy zawsze mieli być niewzruszonymi.
– Ładny wypadeczek do kroniki! Gdyby tylko Iwan chciał nam udzielić treści tego listu!…
Iwan obtarłszy krew twarz mu zalewającą, rozłamał pieczęć. Czytał, odczytywał kilkakrotnie, jak gdyby treść listu chciał wyryć w swojej głowie na wieki.
Potem rozkazał skrępować Michała, objął dowództwo i z całym obozem wśród wojowniczej wrzawy wyruszył do Tomska, gdzie emir nań oczekiwał.