Jules Verne
Podróż do środka Ziemi
(Rozdział VI-X)
57 ilustracji Edouarda Riou
Nakładem i drukiem J. Sikorskiego
Warszawa, 1897
© Andrzej Zydorczak
a te słowa dreszcz przeszedł mi po całem ciele. Starałem się jednak nie okazać wzruszenia, owszem udawałem zupełną obojętność. Wiedziałem że profesora Lidenbrock tylko dowodami naukowemi przekonać można; a miałem je w pogotowiu i niezłe nawet, dla przekonania o niepodobieństwie podobnej podróży. Jechać do środka ziemi – co za myśl szalona! Lecz chowałem dyalektykę moją na chwilę ważniejszą, a tymczasem myślałem szczerze o jedzeniu.
Nie będę opisywał gniewu stryja i przekleństw jego na widok pustego stołu. Wszystko się wyjaśniło w kilku wyrazach. Marta wysłana do miasta, tak dobrze się uwinęła, że w godzinę potem głód mój był zaspokojony i znowu mi na myśl przyszła cała okropność dziwnego położenia.
Podczas jedzenia stryj był prawie wesół, strzelał nawet ciężkiemi żarcikami, jak zwykle wszyscy uczeni którym nie często przytrafia się żartować. Wstawszy od stołu, przeszedł do swego gabinetu, skinąwszy na mnie, abym za nim postępował, a usiadłszy przy stole, wskazał mi ręką miejsce po drugiej stronie onego.
– Axelu! – rzekł do mnie tonem łagodnym – widzę że jesteś chłopcem dorzecznym i zdatnym; wyświadczyłeś mi dziś ogromną przysługę, bo gotów już byłem zaniechać dalszego badania, zmęczony wynajdywaniem kombinacyi bezużytecznych. Nigdy ci tego nie zapomnę mój chłopcze, a w sławie jaka nas czeka i ty udział mieć będziesz niemały.
– No – pomyślałem – Bogu dzięki w dobrym jest humorze, teraz najlepsza będzie pora do pogadania o tej marzonej przez niego sławie.
– Lecz przedewszystkiem – rzekł stryj – zalecam ci najciślejszą tajemnicę, rozumiesz mnie? Nie zbraknie zazdrosnych w świecie naukowym, i nie jeden bez namysłu wybrałby się w tę podróż; gdy tymczasem świat o niej dopiero za powrotem naszym dowiedzieć się może i powinien.
– Czyż sądzisz stryju, że tak wielu znalazłoby się tych śmiałków?
– Ani wątpić o tem: któżby nie chciał zdobyć takiego dla siebie rozgłosu! Gdyby się geologowie dowiedzieli o istnieniu tego rękopismu, cały ich zastęp rzuciłby się w ślady genialnego Arne Saknussemm!
– Otóż, o czem wątpię bardzo mój stryju, bo doprawdy nic nie przemawia za autentycznością tego dokumetu.
– Jakto? a księga w której go znaleźliśmy?
– Nie przeczę, że Saknussemm mógł napisać te kilka wierszy, ale czyż idzie za tem koniecznie, aby tę podróż odbył i czyż ten skrawek pargaminu z całym swym napisem, nie może być prostą tylko mistyfikacją?
Na te słowa (aż żałuję żem je powiedział), stryj namarszczył brwi, lecz wkrótce uśmiech na nowo zaigrał mu na ustach i żartobliwie dodał:
– Otóż się właśnie o tem przekonamy.
– Ależ drogi stryju, pozwól mi wypowiedzieć wszystkie wątpliwości, jakie mam co do tego dokumentu.
– Mów, mój chłopcze – nie żenuj się: wypowiedz całe swoje przekonanie; nie jesteś już moim synowcem, lecz kolegą.
– A więc spytam cię najprzód stryju, co znaczą wyrazy: Yocul, Sneffels, i Scartaris, o których nic dotąd jeszcze nie słyszałem.
– Nic łatwiejszego. Niedawno właśnie przyjaciel mój August Peterman z Lipska przysłał mi mappę, która w tej chwili bardzo się nam przydać może. Weź trzeci atlas z drugiego oddziału biblioteki, serya Z, na półce No 4.
Po takiem wskazaniu znalazłem od razu atlas żądany; stryj otworzył go i rzekł.
– Oto jest jedna z najlepszych kart Islandyi Handersona; sądzę że ona rozwiąże nam wszystkie trudności.
Pochyliłem się nad kartą.
– Widzisz tę wyspę wulkaniczną? – rzekł profesor – otóż uważaj, że wszystkie wulkany noszą tu jedną nazwę Yokul. Wyraz ten znaczy „Cypel lodowaty” a pod wyniesioną szorokością Islandyi, większa część wulkanów robi sobie otwory do wybuchu przez lody. Ztąd Yokul jest ogólną nazwą wszystkich gór, ogień wybuchających na Islandyi.
– A cóż znaczy Sneffels? – spytałem, sądząc że na to stryj nie znajdzie odpowiedzi; omyliłem się jednak, bo zaraz mi odpowiedział:
– Posuwaj się tu za mną ku zachodnim wybrzeżom Islandyi. Czy widzisz stolicę jej Rejkjawik? Tak. Dobrze. Uważaj teraz na liczne fjordy nadbrzeżne, i za śladem ich postępując, zatrzymaj się nieco pod sześćdziesiątym piątym stopniem szerokości. Cóż tam widzisz?
– Coś nakształt półwyspu podobnego do kości, jakby wypukłością jakąś zakończonej.
– Porównanie zrobiłeś wyborne, mój chłopcze; teraz, czy nie dostrzegasz nic na tej wypukłości?
– Owszem, widzę górę wchodzącą w morze.
– Otóż to jest góra Sneffels.
– Sneffels?
– Ona sama; góra wysoka na pięć tysięcy stóp, jedna z największych na całej wyspie, a zapewnie najsławniejsza na całym świecie, jeśli prawda że jej krater dotyka do środka ziemi.
– Ależ to bajka do prawdy niepodobna – zawołałem wzruszając ramionami.
– Bajka! – zapytał profesor Lidenbrock surowo. – A dla czegóż bajka?
– Dla tego, że krater musi być zawalony skałami rozpalonemi i lawą, a przeto…
– A jeśli to jest krater wygasły.
– Wygasły?
– Tak. Wulkanów czynnych na powierzchni całej kuli ziemskiej, niema obecnie więcej nad trzysta, a więcej ich daleko jest wygasłych. Sneffel właśnie do tych ostatnich należy i od czasów niepamiętnych, jeden zaledwie był na nich wybuch w 1219 roku. Od tej pory wulkan ucichł zupełnie i nie można go bynajmniej zaliczać do czynnych.
Na tak stanowcze twierdzenia, nie miałem co odpowiedzieć; zwróciłem się przeto do innych, niezrozumiałych dla mnie punktów dokumentu.
– Cóż znaczy wyraz Scartaris, – zapytałem – i co tam mają do czynienia owe Julii calendas?
Profesor myślał przez chwilę, lecz zaraz odpowiedział.
– To co się tobie zdaje niezrozumiałem, dla mnie jest bardzo jasne i wyraźne. Dowód to jest tylko starannej dokładności z jaką Saknussemm chciał określić swe odkycie. Góra Sneffels ma na sobie kilka kraterów; trzeba więc było wskazać ten z pomiędzy nich, który prowadzi do środka ziemi. Cóż robi uczony Islandczyk? Zauważył, że za zbliżeniem się kalendy lipcowej, to jest w ostatnich dniach czerwca, jeden z wierzchołków góry, Skartaris, rzucał cień na sam otwór krateru w mowie będącego i fakt ten zaznaczył w dokumencie. Nie mógł zdaje się dokładniejszej wynaleźć wskazówki i ta bezwątpienia bardzo nam dobrze posłuży za przybyciem na wierzchołki góry Sneffels.
Tym sposobem stryj mój miał gotową odpowiedź na wszystko. Trudno go było złapać na jakiej trudności; lecz aby go przekonać, przeszedłem do równie ważnych według mego zdania, wątpliwości naukowych.
– Tak mój stryju, rzeczywiście przekonałeś mnie że rękopism Saknussemma jest jasny i żadnej nie zostawia w umyśle wątpliwości; zgadzam się i na to nawet, że posiada wszystkie warunki autentyczności. Uczony ten dostał się do głębi góry Sneffels, zauważył że wierzchołek Scartaris rzuca cień na krater w ostatnich dniach czerwca; nareszcie w legendowych opowiadaniach swej epoki słyszał, że krater ten dotyka środka ziemi, lecz żeby miał sam przedsiewziąść tę podróż, odbyć ją i powrócić cały, temu nigdy nie uwierzę, tak, nigdy!
– A toż dla czego – spytał mnie stryj tonem prawie drwiącym.
– Dla tego… dla tego, że wszystkie teorye nauki mówią przeciw praktyczności podobnego przedsięwzięcia.
– Wszystkie teorye, powiadasz? – odrzekł profesor z dobrodusznością. – Ach! te głupie, te podle teorye! jakże to one krępują nas na każdym kroku.
Widziałem że szanowny profesor drwił ze mnie, a przytem się niecierpliwić zaczynał, mimo to rzecz moją dalej ciągnąłem.
– Tak, wiadomo jest że ciepło zwiększa się o jeden blizko stopień, na każde siedmdziesiąt stóp głębokości pod powierzchnią kuli ziemskiej; otóż przypuszczając stale ten stosunek, ponieważ promień ziemski ma tysiąc pięćset mil (lieues), dojdziemy przeto w środku ziemi do temperatury mającej dwa miliony stopni ciepła. Materya wnętrza ziemi musi się przeto znajdować w stanie gazu płonącego, bo nawet metale takie jak złoto, platyna i skały najtwardsze, nie mogą się oprzeć tak wysokiej temperaturze. Mam więc prawo zapytać, czy jest podobieństwo dostać się do środka ziemi?
– Więc tylko ciepło samo, w taki cię wprowadza kłopot, mój Axelu?
– Bezwątpienia; jeśli dojdziemy do głębokości tylko dziesięciu mil, to już dosięgniemy granic skorupy ziemskiej, bo temperatura będzie tam już przechodzić tysiąc trzysta stopni.
– Więc jednem słowem, chodzi ci o to abyś się nie stopił?
– Zechciej sam sobie na to stryju odpowiedzieć – rzekłem zadąsany.
– Korzystam z twego pozwolenia i odpowiadam – rzekł profesor Lidenbrock z całą powagą. – Ani ty, mój drogi, ani nikt z pewnością wiedzieć nie może co się dzieje we wnętrzu kuli ziemskiej, a to z prostej bardzo przyczyny, że znamy zaledwie jedną dwunastotysiączną część jej promienia, a przytem nauka ciągle robi postępy i codzień prawie nowa jakaś teorya niszczy dawniejszą. Przecież wiadomo, że do czasów słynnego Fourier utrzymywano, że temperatura przestrzeni planetarnych wciąż się zmniejsza, a dziś wiemy już z pewnością, że największe mrozy pasów atmosferycznych, nie przechodzą czterdziestu, lub pięćdziesięciu stopni niżej zera. Dla czegóżby nie miało być to samo i z gorącem wnętrza ziemi? Dla czegóżby ciepło nie miało w pewnym punkcie swych granic, tylko koniecznie wzrastać musiało do stopni topliwości najtwardszych kruszców?
Tym sposobem stryj przenosił kwestyę na pole hypotez; na to już nie miałem odpowiedzi.
– Prócz tego powiem ci jeszcze, że uczeni, a między innemi Poisson, dowiedli, że gdyby wewnątrz ziemi istniało gorąco dochodzące dwóch milionów stopni, to gazy wywiązane z materyi stopionych, nabrałyby takiej prężności, iż skorupa kuli ziemskiej nie zdołałaby im się oprzeć i pękłaby jak kocioł pod ciśnieniem pary.
– Ależ to mój stryju jest opinią jednego człowieka – tak twierdzi p. Poisson…
– Również jak i inni najsławniejsi geologowie, którzy zgadzają się na to, że wnętrze globu nie jest uformowane ani z gazu, ani z płynu, ani z najcięższych jakie znamy kamieni, bo w takim razie, ziemia miałaby ciężar o połowę mniejszy.
– Oh! cyframi wszystkiego dowieść można.
– A faktami, mój chłopcze, nie? Przecież wiadomo, że liczba wulkanów znakomicie się zmniejszyła od początku świata, co dowodzi że i stopień ciepła wewnętrznego, jeśli takowe istnieje, także zmniejszyć się musiał.
– Przyznam się mój stryju, że skoro wejdziemy na pole przypuszczeń, uważam wszelką dyskusyę za zbyteczną, i niemożliwą.
– Ja z mojej strony powiem ci, że zgadzam się najzupełniej na opinię ludzi tak kompetentnych. Czy pamiętasz, jak był u mnie z wizytą sławny chemik angielski Humphry Davy w 1825 roku?
– Nie mogę tego pamiętać, gdyż w dziewiętnaście lat później dopiero na świat przyszedłem.
– Mniejsza o to. Otóż powiadam ci, że Humphry Davy odwiedził mnie w przejeździe przez Hamburg. Długo rozmawialiśmy z sobą o wielu kwestyach naukowych, pomiędzy innemi rozbieraliśmy także hypotezę płynności jądra ziemi; zgodziliśmy się obaj na to, że płynność ta istnieć nie może, z przyczyny na którą nauka nie znalazła nigdy odpowiedzi.
– A jakaż to przyczyna? – spytałem nieco zdziwiony.
– Ta, że taka płynna masa, równie jak ocean, podlegałaby atrakcyi księżyca, a przeto w środku ziemi dwa razy dziennie powstawałyby przypływy i odpływy, które wznosząc skorupę globu, sprowadzałyby peryodyczne trzęsienia ziemi.
– Widoczną jednak jest rzeczą, że powierzchnia globu podległą była kombustyi i wolno jest przypuszczać, że skorupa zewnętrzna stygła powoli, a w miarę tego ciepło uchodziło do środka…
– Jesteś w błędzie mój drogi; ziemia została ogrzaną w skutek kombustyi swej powierzchni, a nie inaczej. Powierzchnia jej składała się z wielkiej liczby metali, jak potassium, sodium, które mają własność zapalania się przez samo zetknięcie z powietrzem i wodą; kruszce te zapaliły się, gdy pary atmosferyczne spadły na ziemię w kształcie deszczu, a w miarę jak wody wsiąkały w szczeliny skorupy ziemskiej, sprawiły one nowe pożary połączone z wybuchami. To nam tłomaczy, dla czego w pierwszych czasach po stworzeniu świata, tak wiele było wulkanów.
– Ah! jaka to dowcipna hypoteza – zawołałem mimowolnie.
– A którą jednak Humphry Davy w czasie swego tutaj pobytu, uplastycznił mi prostem doświadczeniem. Zrobił kulę złożoną głównie z kruszców, o których dopiero co mówiłem, i zupełnie wyobrażającą glob ziemski. Skoro na powierzchnię jej puszczono maleńką kropelkę rosy, kula zaczęła się wydymać, utleniać i przybierać kształt góry, na wierzchołku której utworzył się krater; wybuch nastąpił, a kula tak się cała rozpaliła, że niepodobna jej było w ręku utrzymać.
Czułem się zachwianym w przekonaniu, w obec argumentów stryja, mianowicie tak namiętnie przez niego wypowiedzianych.
– Widzisz przeto Axelu, że stan jądra ziemi wywołał najróżniejsze pomiędzy geologami zdania i hypotezy, fakt ciepła wewnętrznego nie jest dowiedzionym, i według mnie wcale on nie istnieje i istnieć nie może. Zresztą sami się o tem przekonamy osobiście i będziemy jak Arne Saknussemm wiedzieć, co mamy sądzić o tej ważnej kwestyi.
– Tak, tak… zobaczymy – powtórzyłem machinalnie – zobaczymy, jeśli tylko tam cośkolwiek widzieć można.
– A dla czegóżby nie? Czyż nie możemy liczyć na elektryczność, lub światło powstałe ze zgęszczonego powietrza?
– Tak, tak… być może.
– To nie być może, ale jest z pewnością – rzekł profesor tryumfująco – lecz zaklinam cię na Boga, milczenie, najuroczystsze milczenie! rozumiesz? I niechaj nikt przed nami nie pomyśli o odkryciu środka ziemi!
ak się zakończyła owa pamiętna dla mnie rozmowa, która mnie febry nabawiła. Wyszedłem z gabinetu mego stryja cały odurzony; na wszystkich ulicach Hamburga zamało było powietrza dla moich piersi. Zdążałem więc szybko na brzeg Elby, w tym punkcie, gdzie za pomocą parowca, utrzymywana jest stała komunikacya pomiędzy miastem, a linią drogi żelaznej z Hamburga.
Byłem przekonany o tem, czegom się dowiedział. Czy nie uległem przypadkiem wpływowi profesora Lidenbrocka? Miałżem brać na seryo jego postanowienie udania się do środka ziemi? Czy to com słyszał było niedorzecznemi mrzonkami szaleńca, czy naukowemi wywodami geniusza? Gdzie w tem wszystkiem kończyła się prawda, a błąd się zaczynał?
Chwiałem się pomiędzy tysiącem sprzecznych ze sobą hypotez, nie mogąc ani na chwilę przylgnąć do żadnej z nich.
Może pod wpływem wymowy stryja zdołałbym się zapalić do tego przedsięwzięcia, ale to gdybyśmy mieli jechać zaraz, natychmiast; czułem że czas i rozwaga studzą we mnie zapał – i rzeczywiście, w godzinę potem ochłodłem zupełnie i z chwilowych marzeń po głębinach świata podziemnego, wróciłem do rzeczywistości… na ziemię…
– Ależ to głupstwo – krzyknąłem – w tem niema sensu za trzy grosze; propozycya nie warta człowieka jak ja, rozsądnego. Jest to czysta mrzonka, która mi się we śnie chyba ukazać mogła.
Tak zadumany przeszedłem miasto całe, a minąwszy port zwróciłem się na drogę do Altony wiodącą. Jakieś przeczucie wiodło mnie w tę stronę… wkrótce spostrzegłem moją drogą Graüben. która lekką nóżką podążała do Hamburga.
– Graüben! – zawołałem na nią z daleka.
Dziewczynka stanęła zmieszana, słysząc swe imię tak głośno wymówione na publicznej drodze. Poskoczyłem do niej.
– Ah! to ty Axelu! wyszedłeś na moje spotkanie… tak się nie robi mój panie… – lecz spostrzegłszy zakłopotanie w mej twarzy, nagle zmieniła ton rozmowy, a podając mi rękę spytała z niepokojem:
– Co tobie jest?
– Co mi jest? Graüben.
W trzech słowach opowiedziałem jej rzecz całą. Milczała przez chwilę; czułem że serce mocniej biło, ręka jej drżała w mych dłoniach. Tak uszliśmy ze sto kroków.
– Axelu! – rzekła nareszcie – wiesz, że to będzie pyszna podróż.
Poskoczyłem na te wyrazy.
– Tak. Axelu! pyszna, powtarzam, i godna synowca tak uczonego profesora, jakim jest p. Lidenbrock. Wypada przecież odznaczyć się jakiem ważnem przedsięwzięciem.
– Jakto! Graüben, zamiast powstrzymać, tu ty mnie jeszcze zachęcasz do tej szalonej wyprawy?
– Tak jest, mój drogi; myśli nie uważam wcale za szaloną, a jeśli pozwolicie i nie będę wam przeszkodą, to chętnie pojadę z wami.
– Czy być może?
– Tak jest Axelu!
– Ah! kobiety, dziewice, serca wasze zawsze niepojęte, niezrozumiałe!… jesteście albo najbojaźliwszemi, albo też najodważniejszemi istotami. Przy was rozsądek nic nie znaczy… To dziecku anielskie zachęca mnie do tej wyprawy… sama gotowa zaawanturować się z nami… a jednak pewny jestem, że mnie kocha szczerze.
Byłem pomieszany, zawstydzony…
– Graüben – rzekłem – zobaczymy czy jutro powiesz to samo.
– Jutro, mój Axelu, z pewnością nie odmienię mego zdania.
Trzymając się pod ręce, szliśmy dalej nie mówiąc i słowa. Ja czułem się znękany wzruszeniami dnia całego. Zresztą, pomyślałem sobie, do końca czerwca jeszcze daleko, a przez ten czas może zajdą jakie wypadki, które wyleczą mego stryja z manii podróżowania pod ziemią.
Późnym już wieczorem przybyliśmy do domku na Königstrasse. Sądziłem że wszystko znajdę w zwykłym porządku: stryja śpiącego już o tej godzinie, Martę uprzątający jeszcze pokój jadalny, ale w ten mój rachunek nie wchodziła niecierpliwość stryja: zamiast w łóżku, kręcił się on w sieni, pośród tłumu tragarzy znoszących rozmaite paki z towarami. Stara służąca straciła ze wszystkiem głowę.
– A chodźże Axelu! choć prędzej – wołał już na mnie stryj z daleka – upakuj twą walizkę, uporządkuj moje papiery, poszukaj kluczyka od mojej torby podróżnej. Mój Boże! mój Boże! wołał zrozpaczony – ten przeklęty szewc nie prznosi moich kamaszy!
Osłupiałem na widok takiego zamętu: głos zamarł mi w piersiach, zaledwie zdolny byłem wyjąkać:
– Jakto! więc jedziemy?
– Ależ jedziemy, jedziemy do licha! jużbyśmy byli pojechali, gdybyś się nie włóczył Bóg wie gdzie, bez żadnej potrzeby.
– Jedziemy! – powtórzyłem głosem słabym.
– A tak, dopiero pojutrze wyruszymy, ale raniuteńko, a nawet zaraz po północy.
Nie chciałem już słuchać dalej, uciekłem do swego pokoju.
Stryj całe popołudnie chodził za kupnem rozmaitych przedmiotów i narzędzi potrzebnych do tej nieszczęśliwej podróży; cała ulica zawalona była postronkami, drabinami sznurowemi, pochodniami, hakami żelaznemi, drągami okutemi przeróżnych rozmiarów, łopatami i Bóg wie czem nareszcie.
Noc miałem okropną. Nazajutrz bardzo rano wezwany byłem do stryja. Chciałem zrazu drzwi nie otwierać i nie odpowiadać, ale na nieszczęście przyszła po mnie Graüben i ona to wzywała mnie słodkim swym głosikiem. Nie umiałem się oprzeć. Wyszedłem z pokoju, sądząc że moje pomieszanie i niepokój, bladość twarzy i oczy bezsennością zaczerwienione, zrobią wrażenie na dziewczęciu i skłonią ją do…
– Ah! mój Axelu – rzekła – widzę, że masz się lepiej, przez noc ochłonąłeś z wczorajszego strachu.
– Ochłonąłem?… ale… Graübem!… Poskoczyłem do lustra, aby się przekonać czy ze mnie nie żartują. Cóż powiecie?… naprawdę lepiej wyglądałem. Nie wiem jak się to stało.
– Słuchaj Axelu – rzekła Graüben – rozmawiałam dziś długo z moim opiekunem. Jest to śmiały i odważny mędrzec… i przepowiadam ci, że z dumą kiedyś wspominać będziesz stosunek krwi, jaki cię z nim łączy. Rozpowiadał mi swoje projekta, mówił o wielkich nadziejach z osiągnięcia celu tak ważnej podróży. Jemu się to przedsięwzięcie udać musi, jestem tego pewna. Ah! mój drogi Axelu! jakże to piękna rzecz, tak się poświęcać dla nauki. Jakąż to sławą pokryje się czoło p. Lidenbrock i jego młodego towarzysza. Za powrotem Axelu będziesz równy jemu, wolno ci będzie mówić, działać, a nawet…
Twarz młodej dziewicy oblała się rumieńcem… nie dokończyła.
Czułem, że słowa jej wlewają we mnie odwagę, a jednak jeszcze w nasz odjazd wierzyć nie chciałem. Prosiłem Graüben aby ze mną poszła do gabinetu mego stryja…
– Czy mój stryju stanowczo już zdecydowany jesteś na tę podróż? – zapytałem.
– Wątpisz jeszcze o tem?
– Nie wątpię – wybąknąłem, nie chcąc się sprzeciwiać – ale myślę… że nie ma nic tak naglącego…
– Czas, mój drogi, ucieka bezpowrotnie!
– Jednakże dziś mamy dopiero 26 maja, a do końca czerwca…
– Ah! myślisz nieuku, że to tak się łatwo dostać na Islandyę. Gdybyś był wczoraj nie uciekł odemnie jak oparzony, byłbym cię zaprowadził do biura pocztowego Liffender et Comp., gdziebyś się był przekonał, że z Kopenhagi do Rejkjawik poczta odchodzi raz tylko na cztery tygodnie, i to zawsze w dniu 22 każdego miesiąca.
– Więc cóż z tego?
– Jakto co z tego? Jeżeli będziemy czekać do 22 czerwca, to przybędziemy za późno i nie zobaczymy, jak Scartaris rzuca swój cień na krater Sneffelsu. Trzeba więc coprędzej spieszyć do Kopenhagi, a ztamtąd szukać sposobu dostania się na miejsce. Idź pakować prędzej twą walizę.
Nie było co mówić; wróciłem do mego pokoiku. Graüben przyszła za mną, i zajęła się sama ułożeniem rzeczy mi potrzebnych. Uważałem, że robiła to z tem samem wrażeniem, jak gdyby chodziło o spacer do Lubeki, lub na Helgoland. Rozmawiała ze mną najspokojniej, a wciąż tylko o tej przeklętej podróży. Zły byłem na nią, a jednak zachwycała mnie swym szczebiotem. Nareszcie gdy ostatnia sprzączka walizy już była zapięta, zeszedłem na dół.
Tego dnia tłum dostawców zwiększył się jeszcze: narzędzia fizyczne, broń, przyrządy elektryczne, rozmaite machiny i machinki, wszystkiego znoszono bez liku. Marta nie mogła pomiarkować co się dzieje!…
– Czy nasz pan zwaryował? – zapytała mnie po cichu.
Potwierdziłem kiwnięciem głowy.
– I pana bierze z sobą?
Powtórzyłem twierdzenie.
– Ale gdzie, dokąd?…
Wskazałem palcem na środek ziemi.
Do piwnicy? – zawołała staruszka.
– Nie – odpowiedziałem – jeszcze głębiej.
Zmrok zapadł. Zgubiłem już całkiem rachunek czasu.
– Jutro więc rano – zawołał stryj – najpóźniej o szóstej jedziemy.
O dziesiątej wieczorem rzuciłem się na łóżko jak bezwładne drzewo. Przez całą noc straszne dręczyły mnie marzenia… śniło mi się że jestem w jakichś bezdennych otchłaniach, wśród duszącego zapachu siarki i strasznego dymu. Profesor ciągnął mnie za sobą bez litości… spadałem bezwładnie, jak ciało rzucone w przestrzeń i ciężarem swym coraz spieszniej dążące ku punktowi przyciągania.
Znękany i rozstrojony zbudziłem się o piątej rano. Ubrawszy się, zeszedłem do jadalnego pokoju, gdzie zastałem już stryja przy śniadaniu. Jadł chciwie i z pośpiechem. Patrzyłem na na niego ze wstrętem i przerażeniem. Lecz przy nim była Graüben; nic przeto nie powiedziałem, ale jeść nie mogłem wcale.
O wpół do szóstej rozległ się turkot przed domem. Ogromne powozisko zatoczyło się, mając nas zawieść na stacyę drogi żelaznej Altońskiej. Landarę wyładowano na prędce pakunkami mego stryja.
– A twoja walizka? – wołał na mnie profesor.
– Gotowa – odpowiedziałem, zły okropnie.
– Każ ją prędzej znieść do powozu, bo się na pociąg spóźnimy.
Walczyć z przeznaczeniem było za późno. Poszedłem na górę do swego pokoiku, a wziąwszy walizę, puściłem ją po schodach, sam machinalnie za nią postępując.
W tej chwili stryj uroczyście składał „ster” swego domu w ręce nadobnej Graüben, która to przyjmowała ze zwykłym sobie wdziękiem, ale też i spokojnością. Ucałowała swego opiekuna, a następnie moich lic dotknęła swemi niewinnemi usteczkami, lecz tu już nie mogła powstrzymać łez rozczulenia.
– Graüben! – zawołałem.
– Jedź, jedź drogi mój Axelu; opuszczasz narzeczoną, a da Bóg za powrotem znajdziesz we mnie żonę.
Porwałem Graüben w objęcia, uścisnąłem ją czule, i… wezwany przez stryja siadłem do powozu. Marta i Graüben długo jeszcze stały we drzwiach naszego domku, przesyłając nam pożegnania. Woźnica silnem gwizdaniem zachęcał konie do szybszego biegu; pędzidziliśmy jak strzała po drodze Altońskiej.
ltona, prawdziwe przedmieście Hamburga, jest zarazem główną stacyą drogi żelaznej do Kiel idącej, która tym razem miała nas dostawić na wybrzeże Bełtów. Po upływie dwudziestu minut, znajdowaliśmy się już na terytoryum Holsztyńskiem.
O godzinie 6 i pół powóz zatrzymał się przed stacyą drogi żelaznej. Zaczęto wypakowywać i znosić liczne paki mego stryja, a po zważeniu i wyekspedyowania onych do wielkiego brankardu, o siódmej, lokomotywa zagwizdała przeciągle i ruszyła w drogę. Siedziałem naprzeciw stryja pogrążony w dumaniu.
„Byłżem zrezygnowany?… nie jeszcze, ale szybki ruch jazdy, świeże powietrze i coraz zmieniające się widoki, oprzytomniły mię cokolwiek.
Profesor niecierpliwił się widocznie na zbyt powolny bieg lokomotywy. Para za słabym i za powolnym jeszcze dla niego była motorem. Tak siedzieliśmy długo nic do siebie nie mówiąc. Stryj starannie przejrzał raz jeszcze wszystkie swoje kieszenie i wypakowaną różnemi drobiazgami torbę podróżną. Zadowolenie panujące na jego twarzy przy tej czynności, dowodnie przekonywało mnie, że nic mu nie brak do spełnienia wielkich jego zamiarów.
Pomiędzy wielu innemi rzeczami, profesor ściskał w kieszeni starannie złożony urkusz papieru, noszący nagłówek konsulatu duńskiego, z podpisem pana Chri-stiensen konsula w Hamburgu i osobistego przyjaciela mego stryja. Pismo to miało w Kopenhadze ułatwić otrzymanie listów polecających do gubernatora Islandyi.
Dostrzegłem także ów sławny dokument Saknussemma, zakopany w najtajniejszą skrytkę ogromnego pugilaresu. Preklinałem go w głębi duszy, lecz jednocześnie dla rozrywki przypatrywałem się pilnie okolicy, przez którą przejeżdżaliśmy. W ogóle kraj nieciekawy. Długi szereg płaszczyzn jednostajnych błotnistych i dość żyznych. Nie miałem jednak czasu znudzić się tą jednostajnością widoku, bo w trzy godziny od chwili naszego wyjazdu, pociąg zatrzymał się w Kiel, od którego już tylko dwa kroki do morza.
Pakunki nasze zapisane były do Kopenhagi, nie było więc potrzeby zajmować się niemi; mimo to jednak, profesor śledził je troskliwem i niespokojnem okiem, przy przeładowywaniu na statek parowy.
Stryj w pośpiechu tak dobrze obliczył czas komunikacyi drogi żelaznej ze statkiem parowym, że został nam cały jeden dzień luźny. Steamer Elleonora odpływał dopiero na noc. Pana Lidenbrock febra z niecierpliwości trzęsła przez całe dziewięć godzin, sadził dyabłami, klął na czem świat stoi, złorzecząc niedbalstwu zarządów drogi żelaznej i komunikacyi wodnej.
Musiałem mu przyświadczać, co mnie stawiało w przykrem nieco położeniu; tymczasem profesorowi udało się złapać kapitana Elleonora; sądził że potrafi go zachęcie do przyśpieszenia chwili odjazdu. Niewruszony niedźwiedź morski ani sobie dał mówić o rozpaleniu ognia pod kotłem.
W Kiel tak samo jak wszędzie, trzeba dzień spędzić na czemś przecie. Tak tedy przechadzaliśmy się po zielonych wybrzeżach zatoki, w głębi której wznosi się maleńkie miasteczko, okolone gęsto zarastającemi lasami, które czynią je podobnem do gniazda wśród drzew zawieszonego; podziwialiśmy piękne okoliczne wille z domkami kąpielowemi, nad morzem rozrzuconemi – i tak wałęsając się, doczekaliśmy przecie owej nieszczęsnej dziesiątej godziny.
Kłęby dymu zaczęły wydobywać się z komina Elleonory; pomost drżał pod wrzeniem kotła, weszliśmy na pokład, gdzie nam wskazano dwa łóżka zawieszone w jedynej na całym statku kajucie.
O kwadrans na jedenastą odwiązano liny i statek wypłynął na ponure wody dużego Bełtu.
Noc była ciemna, lecz wiatr sprzyjał żegludze, z której pamiętam dotąd tylko ognie płonące gdzieś na wybrzeżach i latarnię morską, jaką widziałem – lecz gdzie, nie pomnę.
O siódmej rano wylądowaliśmy w Korsör, maleńkiej mieścinie położonej na zachodnim brzegu Zelandyi. Tam przesiedliśmy się znowu na kolej żelazną, która powiozła nas przez kraj nie mniej płaski od pól Holsztynu.
Znowu trzy godziny byliśmy w podróży do Kopenhagi. Stryj przez noc całą ani oka nie zmrużył; niecierpliwił się i zżymał, a nawet jak mi się zdaje, nogami usiłował popychać wagon do szybszego biegu. Nakoniec spostrzgłszy zdala przestrzeń wody morskiej – „Otóż i Sund” krzyknął z radością.
Po lewej stronie stał duży budynek, podobny do szpitala – i rzeczywiście, był to dom obłąkanych, jak nas objaśnił jeden z towarzyszy podróży.
– Ah! – pomyślałem sobie, otóż to zakład, w którym powinniśmy być zamknięci, a choć szpital był duży, nie pomieściłby jednak całego szaleństwa mojego ukochanego stryjaszka.
O dziesiątej rano stanęliśmy w Kopenhadze. Bagaże nasze pomieszczono w jakimś powozie i wraz z niemi zawieziono nas do hotelu pod Fenirem na Bred-Gade, co jednak zajęło nam przeszło pół godziny czasu, bo stacya drogi żelaznej położona jeat za miastem. Stryj ogarnąwszy się nieco, wyciągnął mnie ze sobą do miasta. Odźwierny hotelowy mówił po niemiecku i po angielsku, lecz profesor jako znakomity polyglotta zapytał go czystym duńskim językiem, i w temże samem narzeczu otrzymał odpowiedź informującą nas, gdzie jest Muzeum starożytności północnych.
Dyrektorem tego ciekawego zakładu, gdzie są nagromadzone rzadkie pamiątki, z których możnaby odtworzyć dzieje kraju z jego starożytną bronią kamienną, z jego czarami i klejnotami, był uczony profesor Thomson, przyjaciel osobisty konsula w Hamburgu.
Stryj miał do niego list gorąco nas polecający. Znaną jest rzeczą, iż uczeni nie bardzo chętnie przyjmują, jeden drugiego; tym jednak razem rzecz się miała wprost przeciwnie. P. Thomson, jako człowiek bardzo uczynny, serdecznie przyjął profesora Lidenbrock i jego synowca. Nie potrzebuję mówić, że projekt naszej podróży został tajemnicą dla szanownego dyrektora muzeum; oświadczyliśmy tylko, że jedziemy zwiedzić Islandyę przez prostą ciekawość.
P. Thomson oświadczył się z gotowością usłużenia nam w czem możność jego dozwalała; wyszliśmy przeto w jego towarzystwie nad brzeg morza, aby wyszukać jaki statek odpływający.
W tem jeszcze miałem nadzieję, że może nie znajdziemy sposobu dostania się na Islandyę – ale gdzie tam! Mała goeletta duńska Valkyrie, w d. 2 czerwca odpływała do Rejkjawik. Dowódca tego statku, kapitan Bjarne był właśnie na pokładzie; stryj mój z radością i zapałem rzucił się na swą nową ofiarę i ściskał biednemu człowiekowi ręce z taką serdecznością, że o mało mu palce w stawach nie popękały. Naiwny marynarz nie mógł zrozumieć powodów tak nadzwyczajnego uniesienia; sądził on, że podróż na Islandyę była rzeczą bardzo naturalną i uważał ją po prostu za spełnienie swego rzemiosła. Przeciwnie zaś profesor Lidenbrock zachwycony był jakby czemś niezwykłem. Zacny kapitan nie omieszkał skorzystać z entuzyazmu mojego stryja i kazał sobie dwa razy drożej niż zwykle zapłacić za podróż; lecz na to nie zważaliśmy wcale.
Kapitan Bjarne zgarnąwszy do kieszeni ładną sumkę, zapowiedział nam odjazd na siódmą godzinę ranną, we wtorek. Podziękowawszy panu Thomson za dobroć jego i trudy, powróciliśmy do hotelu pod Fenixem.
– Bogu dzięki! dobrze idzie, wybornie idzie – powtarzał stryj zacierając ręce z radością. – Co za szczęśliwe zdarzenie, żeśmy trafili na statek odpływający! Teraz zjedzmy śniadanie i chodźmy zwiedzić miasto.
Udaliśmy się na Kongens-Nye-Torw, obszerny lecz nieforemny plac, na którym stoi szyldwach i dwie wycelowane, ale nikogo nie zastraszające armaty. Niedaleko ztamtąd, w domu oznaczonym No 5, była „Restauracya francuska” którą utrzymywał kucharz, niejaki Vincent; znaleźliśmy tam posiłek dostateczny, za skromną opłatą czterech marek od osoby (około 4 1/2 złotego).
Potem z dziecięcą prawie radością, zacząłem przebiegać miasto; stryj dość chętnie mi towarzyszył, nie wiele wprawdzie zwracając uwagi na otaczające go przedmioty. Ja z ciekawością zapalonego turysty oglądałem skromny pałacyk królewski; piękny most rzucony na kanale przed samem muzeum, zabytek architektury XVII-go wieku; wspaniały grobowiec Thorwaldsena, niegodziwemi bazgraninami zamalowany, wewnątrz jednak mieszczący dzieła tego znakomitego rzeźbiarza; zgrabniutki zamek Rosenberg, wśród pięknego leżący parku; pyszny gmach giełdy, w stylu odrodzenia, którego dzwonnicę stanowią splecione ogony czterech smoków bronzowych; dalej na wałach, ogromne młyny, których skrzydła wyprężone, zdala wyglądają jak wydęte wiatrem żagle okrętu, na pełnem stojącego morzu. Tylko mi mojej Graübem nie dostawało do rozkosznej przechadzki po wybrzeżach zarośniętych bzem i wierzbą; lecz niestety! ona była daleko i nie wiedziałem czy ją kiedy jeszcze oglądać będę.
Tymczasem, chociaż stryj mój nie zachwycał się wcale temi czarującemi krajobrazami, uderzył go żywo widok pewnej dzwonnicy wznoszącej się na wyspie Amak, stanowiącej południowo zachodnią dzielnicę Kopenhagi.
Kazał mi iść w tę stronę. Wsiadłem z nim na mały statek parowy, utrzymujący komunikacyę na kanałach, i za chwilę wyładowaliśmy na wybrzeżu Dock Yard.
Przeszedłszy przez kilka ulic wązkich, na których galernicy ubrani w spodnie pół żółte, pół szare, pracowali pod nadzorem argusów uzbrojonych w groźne kije, przybyliśmy przed Vor Frelsers Kirk. Kościół ten nie zawierał nic osobliwego; ale co zwróciło uwagę profesora, to schody zewnętrzne kręcone w ślimaka, nie zakryte od góry niczem, a dochodzące od ziemi aż do samego szczytu.
– Idźmy na górę – rzekł mój stryj.
– Ależ… dostaniemy zawrotu głowy.
– Tem lepiej… powinniśmy się przyzwyczajać.
– Jednakże…
– Chodź, mówię ci, nie traćmy czasu.
Musiałem być posłusznym. Strażnik mieszkający po drugiej stronie ulicy dał nam klucz i ruszyliśmy na górę.
Stryj poprzedzał mię żwawym krokiem. Szedłem za nim nie bez obawy, bo nader byłem skłonny do zawrotu głowy. Nie miałem ani pewności orła, ani wytrwałości nerwów stryja.
Dopóki szliśmy po pierwszych kilku skrętach osłoniętych z zewnątrz, jeszcze było jako tako; ale po przejściu stu pięćdziesięciu stopni, uczułem powietrze owiewające mi twarz – stanęliśmy na platformie dzwonnicy. Tu zaczynały się schody napowietrzne, zabezpieczone tylko wątłą poręczą, a stopnie ich coraz to węższe, zdawały się wieść do nieskończoności.
– Nie! tu już nie zdołam iść – zawołałem.
– Cóż to? czy jesteś tchórzem? Na górę mi zaraz! – krzyknął nielitościwie profesor.
Musiałem iść za nim czepiając się czegoś co chwila. Świeże powietrze odurzało mię – zdawało mi się że dzwonnica chwieje się za podmuchem wiatru, nogi uginały się podemną; wspinałem się wyżej już na kolanach, już na brzuchu, zamykałem oczy. zdawało mi się, że lecę w przepaść.
Stryj co chwila pociągał mnie za kołnierz i tak doszliśmy aż do gałki wieżowej:
– Spójrz w dół – rzekł do mnie i patrz śmiało: musimy się oswoić z widokiem przepaści.
Musiałem otworzyć oczy. Widziałem domy spłaszczone i jakby zmiażdżone przy samej ziemi, pośród mgły dymów. Nad głową moją płynęły chmury bezładne, a skutkiem optycznego złudzenia, zdawały mi się nieruchomemi, podczas gdy dzwonnica, gałka, ja i mój stryj, pędziliśmy z fantastyczna szybkością, W oddali, z jednej strony rozciągała się zieleniejąca wioska, z drugiej morze odbijało w swych falach słoneczne promienie. Sund rozwijał się u kresu Elzeneru z kilkoma żaglowcami białemi jak skrzydła mewy, a w mgle zachodniej niknęły słabe zarysy szwedzkich wybrzeży. Cała ta ogromna przestrzeń wirowała przed mojemi oczyma.
– Jutro przyjdziemy tu znowu – rzekł mi profesor.
I rzeczywiście – przez pięć dni musiałem powtarzać to odurzające ćwiczenie; jakoż pomimo woli zrobiłem znakomity postęp w „kontemplacyach z wysoka.”
adszedł dzień odjazdu. Dniem przedtem, uprzejmy i łaskawy na nas p. Thomson, przyniósł nam listy polecające do hrabiego Trampe, gubernatora Islandyi, p. Pieturssona koadjutora biskupiego i p. Finsen burmistrza w Rejkjawik. W zamian stryj wyściskał go i wycałował na wszystkie boki.
Dnia 2-go czerwca o szóstej godzinie rano, nasze drogocenne bagaże przeniesione zostały na pokład Valkyrie. Kapitan zaprowadził nas do wązkiej i ciasnej kajuty.
– Czy dobry wiatr mamy? – zapytał stryj pana Bjarne.
– Wyborny – odpowiedział tenże – południowo-wschodni. Przepłyniemy Sund bez kłopotu, z rozpiętemi żaglami. I rzeczywiście, niedługo goeletta nasza wypłynęła na ogromny obszar wód cieśniny. W godzinę potem zaczęliśmy tracić z oczu stolicę Danii. W rozstrojeniu nerwowem zdawało mi się, że widzę cień Hamleta błądzący po legendowym tarasie. Lecz nic nie ukazywało się na starożytnych murach zamku, który obecnie służy za mieszkanie dla odźwiernego tej ogromnej cieśniny Sundu, przez którą rok rocznie przepływa piętnaście tysięcy okrętów różnej narodowości.
Zamek Krongborg znikł nam wkrótce we mgle, równie jak i wieża Helsinborg, wznosząca się na szwedzkiem wybrzeżu; goeletta podążała ku spienionym wałom Kattegatu.
Valkyrie była zgrabnym statkiem żaglowym; przewoziła ona do Rejkjawik to węgle, to sprzęty gospodarskie, to wyroby z gliny, to odzież wełnianą, lub nareszcie ładunek zboża. Pięciu Duńczyków znajdujących się na niej, wystarczającą byli załogą.
– Jak długo może trwać podróż nasza? – zapytał stryj kapitana.
– Z dziesięć dni – odpowiedział tenże – jeśli na Feroe nie znajdziemy ładunku zboża do zabrania.
– W każdym jednak razie zwłoka nie będzie zbyt długą?
– Nie, panie Lidenbrock! bądź spokojny, dojedziemy.
Pod wieczór goeletta przepłynęła przylądek Skagen, przez noc przebyła Skager-Rak, przeszła granice Norwegii na przylądku Lindness i wypłynęła na morze Północne.
W dwa dni potem, zapoznaliśmy się z brzegami Szkocyi przy wyżynach Peterheada i Valkyrie skierowała się ku wyspom Feroe, przepływając pomiędzy wyspami Orkadzkiemi i Seetlandzkiemi.
Wkrótce, spód naszego statku opłukiwać poczęły wody Atlantyku; walczyliśmy z przeciwnym wiatrem północnym i z wielką trudnością dopłynęliśmy do wysp Feroe. Dnia 8-go kapitan dostrzegł Myganness, jednę z wysp tego archipelagu, najbardziej na wschód wysuniętą, i odtąd już zaczął się stale kierować do przylądka Portland, leżącego na południowym brzegu Islandyi.
Po drodze nic nas nie spotkało nadzwyczajnego; dość dobrze znosiłem podróż morską, gdy przeciwnie stryj na wielkie swe zmartwienie i większy jeszcze wstyd, ciągle trapiony był tą chorobą, co mu przeszkadzało do pomówienia z kapitanem Bjarne o górze Sneffels, o sposobie dostania się na nią, o środkach przeniesienia naszych bagaży. Pomyślałem sobie w duszy, że zasłużył trochę na to.
Dnia 11-go przepłynęliśmy przylądek Portland; prześliczna pogoda pozwalała widzieć dokładnie Myrdals Yokul panujący nad tym przylądkiem. Przylądek składa się z ponurej a ogromnej całości, z przykremi pochyłościami i wznosi się zupełnie odosobniony na morskiem wybrzeżu.
Valkyrie płynąc w pewnej od brzegów odległości, kierowała się ku zachodowi, wśród niezliczonego mnóstwa rekinów i wielorybów. Wkrótce spostrzegliśmy ogromną skałę przedziurawioną, przez którą woda morska gwałtownie przelewała się w spienionych bałwanach. Wysepki Westman zdawały się wyglądać z Oceanu, jakby ziarnka skał porozrzucane na płynnej powierzchni. Goeletta nasza opłynęła zdala przylądek Reykjannes, tworzący zachodni brzeg Islandyi.
Stryj dla słabości nie mógł oglądać wszystkich tych cudów przyrody, tem więcej że nagle zerwała się burza, wśród której biedny nasz statek tłukł się przez czterdzieści ośm godzin, na bezustanne narażony niebezpieczeństwo; aż wreszcie po wyminięciu niebezpiecznych skał podwodnych przy Skagen, Valkyrie zarzuciła kotwicę w przystani Faxa, przed samą stolicą Islandyi.
Profesor wyszedł nareszcie ze swej kajuty, blady trochę i znękany, ale zawsze z zapałem w oczach i niezłomnem postanowieniem doprowadzenia do skutku swych wielkich ale dziwacznych zamysłów.
Ludność miejska, zawsze zainteresowana przybyciem okrętu i niecierpliwie na ładunek jego oczekująca, tłumnie zaległa brzeg zatoki.
Stryj z pośpiechem i bez żalu porzucił swe pływające więzienie, że nie powiem, swój szpital; lecz przed samem jeszcze wyjściem z goeletty poprowadził mnie na pomost i ztamtąd ukazał mi palcem wysoką górę o dwóch wierzchołkach pokrytych wiecznemi śniegami, rozpościerającą się na północ od zatoki.
– To jest Sneffels! – zawołał – Sneffels!
Potem, nakazawszy mi wyrazistym gestem milczenie, zeszedł ze mną do oczekującej na nas łodzi i w chwilę później deptaliśmy grunt Islandyi.
Na spotkanie nasze wyszedł zaraz człowiek jakiś miłej powierzchowności, przybrany w mundur generalski; był to gubernator wyspy, baron Trampe, we własnej swojej osobie. Profesor odgadł od razu z kim ma do czynienia; oddał mu listy jakie miał z Kopenhagi i zawiązała się pomiędzy niemi krótka, w duńskim języku prowadzona rozmowa, z której ani jednego słówka nie zrozumiałem. W rezultacie dowiedziałem się tylko, że pan gubernator chętnie ofiarował nam całą swą pomoc.
Również dobrego i uprzejmego przyjęcia doznaliśmy od burmistrza p. Finsen, który tak samo jak baron Trampe, cywilnym tylko był urzędnikiem, a jednak nosił mundur wojskowy.
Koadjutora biskupiego pana Pietursson nie zastaliśmy w domu, wyjechał bowiem na objazd swej prowincyi. Lecz za to poznaliśmy wybornego i wielce nam później użytecznego człowieka, p. Fridriksson, profesora nauk przyrodniczych przy miejscowej szkole w Rejkjawik. Uczony ten a bardziej skromny człowiek, mówił tylko po islandzku i po łacinie; do mnie odezwał się mową Horacego i od razu sercem całem przylgnąłem do tej jedynej istoty, z którą w całej Islandyi rozmówić się mogłem.
Zajmując sam trzy pokoje, dwa z nich nam chętnie ofiarował; i rzeczywiście rozpakowaliśmy się w nich z całemi naszemi bagażami, których objętość i mnogość niepomału intrygowała spokojnych mieszkańców Rejkjawiku.
– A cóż Axelu – rzekł stryj zacierając ręce z radością, – dobrze idzie mój chłopcze, dobrze idzie! Największe trudności już są usunięte i załatwione.
– Jakie największe trudności? – spytałem zdziwiony.
– A tak, największe!… bezwątpienia, bo już nam tylko pozostaje spuścić się do krateru.
– Tak biorąc rzeczy, masz słuszność stryju; tylko że spuściwszy się, trzeba będzie kiedyś wyjść ztamtąd znowu na wierzch.
– Oh! to mnie bynajmniej nie kłopocze! Ale nie mamy czasu do stracenia. Muszę iść najprzód do biblioteki, może się tam znajdzie jeszcze jaki rękopism Saknussemma, któryby mi nowych dostarczył objaśnień.
– A ja tymczasem pójdę zwiedzić miasto.
– Mnie to bardzo mało interesuje, bo mam przekonanie, że jeśli jest co ciekawego w Islandyi, to znajdzie się pod ziemią, a nie na ziemi.
Wyszedłszy z domu, zacząłem błądzić bezwiednie.
Zabłądzić na dwóch ulicach Rejkjawiku, nie było rzeczą tak łatwą: nie miałem więc potrzeby nikogo pytać o drogę, co wreszcie chyba gestami musiałabym uskutecznić i być nieraz na pomyłki narażonym.
Miasto zbudowane jest pomiędzy dwoma pagórkami, na gruncie nizkim i błotnistym. Z jednej strony zasłania je ogromna przestrzeń zastygłej lawy, lekką pochyłością ciągnącą się do morza – drugą stronę zalega obszerna przystań Faxa, od północy zasłonięta ogromną górą lodową Sneffels, w której Valkyrie sama jedna stała w tej chwili na kotwicy. Zazwyczaj, stoją tam staki strażnicze angielskie i francuskie, czuwające nad rybołóstwem, ale w tej chwili były po wschodniej stronie wyspy.
Najdłuższa ulica Rejkjawiku ciągnie się wzdłuż i równolegle do brzegu morskiego; tam mieszkają kupcy i handlarze, po największej części w chałupach drewnianych pionowo ustawionych. Druga ulica bardziej na zachód położona, dochodzi do niewielkiego jeziora; na niej znajdują się domy biskupa i innych osób, nie należących do stanu kupieckiego.
Przebiegłem prędko te smutne, ponure miejsca, aby co prędzej wydostać się na pole; ależ i tu nie weselszy widok przedstawił się oku memu. Licha, zwiędła zieloność, zamiast ożywionej natury, przypomina raczej wypłowiałą jakąś szmatę, rodząc leniwo skarłowaciałe gatunki niektórych jarzyn, jak kartofle, kapustę, sałatę i t, p.; gdzie niegdzie zabłąka się chorobliwy okaz gwoździka, smętnie wychylającego główkę do słońca. W środku drugiej ulicy, niehandlownej, napotkałem cmentarz obwiedziony wałem z ziemi ubitym. O kilka kroków dalej, stoi dom gubernatora, podobny trochę do ratusza w Hamburgu; dziwnie wygląda ten pałac, otoczony lichemi chatami Islandczyków.
Pomiędzy miastem i jeziorkiem wznosi się kościół w smaku protestanckim, zbudowany z wapienia, obficie przez wulkany wyrzucanego; silne wiatry zachodnie pozrywały z niego dachówkę, na wielkie zmartwienie wiernych.
Na sąsiednim wzgórku spostrzegłem szkołę, w której jak się później dowiedziałem, wykładano języki: hebrajski, angielski, francuski i duński. Przyznać muszę ze wstydem, że żadnego z tych czterech języków nie umiałem, i byłbym ostatnim z czterdziestu uczniów tego małego kollegium, gdzie wychowańcy sypiają w szafach na dwie dzielących się kondygnacje, i gdzie delikatniejsi udusiliby się pierwszej nocy.
W trzy godziny zwiedziłem nietylko miasto, ale i jego okolice. Ogólny pozór kraju jest bardzo smutny. Drzew prawie niema, wegetacja żadna; wszędzie tylko ślady skał wulkanicznych. Chaty Islandczyków sklecone z ziemi i torfu, ze ścianami na wewnątrz przechylonemi. Przy mieszkaniach ludzkich, z powodu ciągłego ich ogrzewania, a przeto i podniesionego stopnia ciepła, wegetacja trochę jest bujniejsza; i rzeczywiście, rośnie tam niezła trawa, którą starannie w porze sianokosów zbierają, na paszę dla wygłodniałego bydła domowego.
Podczas całej mej wycieczki, nie wielu napotykałem mieszkańców; powróciwszy na ulicę handlową, spostrzegłem większą część ludności zajętą suszeniem, soleniem i pakowaniem dorsza (ryba morska), który jest głównym artykułem handlu wywozowego. Mężczyźni silni są, ale niezgrabni; wszyscy prawie blondyni, z okiem niebieskiem, smętnem, załzawionem, jakby się skarżyć chcieli na to, że natura niesprawiedliwie postąpiła z nimi, umieszczając ich na krańcu koła podbiegunowego, gdzieby zaledwie plemię Eskimosów wyżyć mogło. Nigdy nie zdarzyło mi się spostrzedz uśmiechu na twarzy Islandczyka; śmieli się niekiedy, przez mimowolne ściągnięcie mięśni, ale nigdy nie uśmiechali.
Ubiór ich składa się z grubej sukmany, utkanej z wełny czarnego koloru, we wszystkich krajach półwyspu skandynawskiego znanej pod nazwiskiem „vadmel”, z kapelusza o szerokiem rondzie, spodni z czerwoną wypustką, i kawałka skóry na nogach mającej zastąpić obuwie.
Kobiety miłe chociaż o rysach smętnych i bez wyrazu; ubiór ich stanowi gorset i spódnica z vadmelu; dziewczęta na głowie noszą pewien rodzaj czapeczki z ciemnej tkaniny; mężatki obwiązują głowę chustkami kolorowemi, z białym płóciennym czubkiem u wierzchu.
Za powrotem do domku p. Fridriksson, zastałem już stryja rozmawiającego z uprzejmym naszym gospodarzem.
Rozdział X
biad był gotów; profesor po długiej przymusowej dyecie, jaką odbył w czasie podróży morskiej, jadł ogromnie, jakby chcąc powetować straconą sposobność. – Jedzenie przyrządzone było więcej na duński niż isladzki sposób; lecz gospodarz nasz przeciwnie, bardziej Islandczyk niż Duńczyk, uprzejmością swoją przypomniał mi bohaterów starożytnej gościnności swego kraju: dla nas, zapomniał zupełnie o sobie.
Rozmowa toczyła się w języku krajowym, który stryj przeplatał niekiedy niemczyzną, a p. Fridriksson łaciną, abym i ja mógł cośkolwiek zrozumieć. Uczeni mężowie, zajmowali się kwestyami naukowemi; zauważyłem jednak, że profesor Lidenbrock bardzo był wstrzemięźliwym i oględnym w mowie, a wzrokiem wciąż mi zalecał milczenie, w przedmiocie naszych projektów.
Pan Fridriksson pytał najprzód stryja o rezultat jego poszukiwań w bibliotece.
– Wasza biblioteka! – zawołał tenże – wasza biblioteka nie posiada ani jednej książki prawdziwie ciekawej.
– Jakto! – odpowiedział p. Fridriksson – mamy przeszło ośm tysięcy tomów, z których wiele szacownych i rzadkich dzieł, pisanych w starym skandynawskim języku, a oprócz tego wszystkie nowości, w jakie corocznie Kopenhaga nas zaopatruje.
– A z kądże u licha pan wziąłeś te ośm tysięcy tomów? bo ja widziałem zaledwie…
– Oh! panie Lidenbrock, rozrzucone są one po całym kraju; nasza stara lodowa wyspa łaknie nauki i szuka jej wszelkiemi sposobami. Sądzimy, że lepiej jest aby książka zużyła się w ręku czytelników, niż żeby pruchnieć miała bezużytecznie pod pyłem w bibliotecznej szafie, zdala od wzroku ciekawych i chciwych wiedzy. Dla tego też, biblioteka nasza chętnie rozpożycza swe skarby na każde żądanie. Książki przechodzą z rąk do rąk, po kilkakroć nieraz czytane, i dopiero po dwóch lub trzech latach, na swe półki powracają.
– Gdy tymczasem – rzekł stryj z pewnym przekąsem i niezadowoleniem – cudzoziemiec ciekawy…
– Ależ kochany profesorze, cudzoziemcy mają własne biblioteki u siebie! Trudno, czekając na ich przybycie, dozwolić aby nasz wieśniak pozostawał w ciemnocie, tem więcej, gdy jak mówiłem, zamiłowanie nauki coraz jest widoczniejszem w Islandyi. Dla tego też, w roku 1816 założyli Towarzystwo Literackie, które dotąd w kwitnącym znajduje się stanie, a uczeni wszystkich krajów mają sobie za zaszczyt liczenie się do grona jego członków. Towarzystwo nasze przedewszystkiem zajmuje się wydawnictwem książek przeznaczonych do kształcenia naszych ziomków, i tym sposobem rzetelne krajowi wyświadcza usługi. Gdybyś pan zechciał zostać naszym ziomkiem korespondentem, panie Lidenbrock, zrobiłbyś nam prawdziwą przyjemność.
Stryj, który już był członkiem może jakich stu uczonych towarzystw, na wielką pociechę p. Fridriksson i tym jeszcze razem przyjął godność sobie ofiarowaną.
– Teraz powiedz mi pan, jakie książki spodziewałeś się znaleźć w naszej bibliotece, a może potrafię dać ci o nich wiadomość, lub informacyę.
Wlepiłem badawczy wzrok w profesora, uważając że waha się z odpowiedzią, jednak po chwilowym namyśle rzekł:
– Radbym, panie Fridriksson, wiedzieć, czy w liczbie starych dzieł waszych, nie posiadacie jakich pism znanego mędrca Arne Saknussemm?
– Arne Saknussemm! – odpowiedział profesor islandzki – mówisz pan o tym mędrcu XVI-go stulecia, który sławą napełnił swą epokę, jako znakomity naturalista, chemik i podróżnik?
– Tak jest, o niego właśnie pytam.
– Człowiek ten w równym posiadał stopniu odwagę i geniusz.
– Widzę że pan go znasz doskonale.
Stryj rozpływał się z radości, słysząc taką pochwałę swego bohatera; pożerał wzrokiem pana Fridrikssona.
– Ależ dzieła jego? – spytał nareszcie rozciekawiony.
– Ah! jego dzieła!… niestety! nic z nich nie posiadamy.
– Jakto! w całej Islandyi?
– Nie ma ich ani w Islandyi, ani nigdzie.
– A to dla czego?
– Bo Arne Saknussemm prześladowany był z przyczyny herezyi, a przeto w roku 1573 wszystkie dzieła jego zostały w Kopenhadze spalone ręką kata.
– Bardzo dobrze! wybornie! doskonale! – wołał stryj, a pan Fridriksson zgorszony temi wykrzyknikami, patrzał nań ze zdziwieniem.
– Tak! tak! wszystko się wyjaśnia pomaleńku! teraz już rozumiem, dla czego Saknussemm wyklęty i prześladowany, w niezrozumiałym kryptogramie zagrzebał tajemnicę swego odkrycia!
– Jaką tajemicę? jakiego odkrycia? – pochwycił p. Fridriksson.
– To jest, nie tajemnicę… nie odkrycie… bąkał stryj.
– Posiadałżebyś pan jaki dokument?…,
– Oh! nie… broń Boże! ja tylko tak… robiłem przypuszczenia…
P. Fridriksson, widząc pomięszanie swego gościa, przez delikatność nie nalegał dłużej, a zwracając rozmowę do innego przedmiotu, rzekł:
Spodziewam się, że pan nie opuścisz naszej wyspy, przed obejrzeniem i zbadaniem wszystkich jej bogactw mineralogicznych.
– Zapewne – odrzekł stryj – szkoda tylko, że tak późno przybywam; przedemną było tu już wielu uczonych naturalistów.
– Tak jest, panie Lidenbrock; uczone prace pp. Olafsen i Povelsen, dokonane z rokazu króla; badania uczonego Troil; missya naukowa pp. Gaimard i Robert, na francuskiej korwecie la Recherche, i niedawno jeszcze dokonane badania uczonych przybyłych tu na fregacie la Reine-Hortense, dzielnie przyłożyły się do poznania Islandyi. Lecz wierzaj mi pan, że wiele jeszcze jest do zrobienia.
– Tak pan sądzisz – rzekł stryj z udaną dobrodusznością, tając zapał błyszczący w jego oczach.
– Ależ zapewne, ileż tu jeszcze gór, lodowisk i wulkanów całkiem nieznanych; ot, nie szukając nawet daleko, widzisz pan tę górę ogromną, daleki horyzont zalegającą, – to Sneffels.
– Ah! – rzekł stryj – Sneffels!
– Jeden z najciekawszych wulkanów, którego krater najmniej dotąd był zwiedzanym.
– Czy to jest krater wygasły?
– Oh! najzupełniej i to już od lat pięciuset.
Stryj gwałtownym ruchem założył nogi jedna na drugą, obawiając się wyskoczyć z radości do góry, a udając krew zimną, powiedział:
– Otóż, rad bym rozpocząć moje badania geologiczne od tej góry Seffel… Fessel… czy jak ją tam pan nazywasz.
– Sneffels – poprawił go nieoceniony pan Fridriksson.
Cała ta część rozmowy toczyła się po łacinie; rozumiałem więc wszystko i zaledwie utrzymać potrafiłem moją powagę, patrząc na stryja, któremu radość z ócz tryskała, a udawał niewiniątko, robiąc najkomiczniejsze grymasy.
– Tak, pańskie słowa zachęcają mnie do tego; popróbujemy dostać się na Sneffels, a może nawet zbadać jego krater.
– Żałuję mocno, rzekł p. Fridriksson – że zajęcia moje nie pozwalają mi oddalić się ani na chwilę; towarzyszyłbym panom z przyjemnością i pewnym dla siebie pożytkiem.
– Oh! nie, oh! nie – żywo odpowiedział stryj – nie radzibyśmy przeszkadzać nikomu… zapewne, że obecność tak uczonego jak pan jesteś człowieka, bardzoby dla nas była korzystną, ależ pańskie lekcye…
Zdaje mi się, że poczciwy Islandczyk, w prostocie ducha nie poznał się na złośliwości i fałszu mego stryja.
– O! radzę panu, szanowny profesorze Lidenbrock, zacząć badania od tego wulkanu; znajdziesz pan obfite żniwo dla ciekawych i nieznanych spostrzeżeń. Lecz powiedz mi pan, jak myślisz dostać się na półwysep Sneffels?
– Morzem, przez zatokę. Zdaje mi się, że to najkrótsza droga.
– Zapewne, byłby to projekt najlepszy, szkoda tylko, że do wykonania niepodobny.
– A toż dla czego?
– Dla bardzo prostej przyczyny, że w całem mieście ani jednego czółna nie mamy.
– Tam do licha!
– Trzeba będzie iść lądem, wciąż trzymając się wybrzeża morskiego; droga to wprawdzie dłuższa, ale też bardziej interesująca.
– To w takim razie wypada postarać się o przewodnika.
– Mam go już właśnie na myśli.
– Człowieka pewnego i roztropnego?
– Tak jest, jednego z mieszkańców półwyspu. Trudni się on polowaniem na edredony, jest bardzo zręczny i będziecie panowie z niego zadowoleni z pewnością. Po duńsku mówi doskonale.
– A kiedyż mógłbym się z nim rozmówić?
– Choćby jutro, jeśli pan żądasz.
– Czemuż nie dziś jeszcze?
– Bo dopiero jutro tu przybędzie.
– Ha! to trzeba do jutra poczekać – rzekł stryj z tajonem westchnieniem!
Ważna ta i zajmująca rozmowa zakończyła się gorącemi podziękowaniami profesora Niemca, profesorowi Islandczykowi. Podczas tego obiadu, stryj dowiedział się ważnych dla siebie rzeczy o Saknussemmie i jego rękopismach, a co najważniejsza, to że p. Fridrikson nie mógł nam towarzyszyć dla braku czasu, i że jutro będzie już miał przewodnika na swoje rozkazy.