Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Podróż do środka Ziemi

(Rozdział XI-XV)

 

57 ilustracji Edouarda Riou

Nakładem i drukiem J. Sikorskiego

Warszawa, 1897

ter02.jpg (38584 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział XI

 

ieczorem wyszedłem na krótką przechadzkę nad brzegiem morza, lecz wróciłem wcześnie do domu, a położywszy się w łóżku zbitem z ordynarnych desek, zasnąłem głęboko.

Po przebudzeniu się, usłyszałem stryja głośno rozmawiającego w sali sąsiedniej; zerwałem się z pościeli, aby iść coprędzej do niego.

ter16.jpg (131717 bytes)

Pan Lidenbrock w duńskim języku prowadził rozmowę z jakimś ogromnym i barczystym chłopem, wyglądającym na Herkulesa. Bystry wzrok jego zapowiadał intelligencyę; oczy miał błękitne, wyraz ich myślący; długie włosy, które w Anglii uchodziłyby za rude, spadały na atletyczne ramiona. Ruchy miał zręczne, lecz bardzo mało i oszczędnie ich używał; wszystko w nim objawiało nader spokojny i łagodny temperament, a pewność siebie widoczna w całej postawie, dawała odrazu to przekonanie, że człowiek ten własną pracą, wystarczał na swe potrzeby, od nikogo nic nie potrzebował, i robiąc swoje nie dbał o resztę świata.

Uwagi moje nad charakterem tego Islandczyka, wyprowadziłem ze sposobu, w jaki słuchał namiętnej mowy profesora. Stał najspokojniej z rękami na krzyż założonemi, odpowiadał przecząco lub twierdząco, ale tylko skinieniami głowy. Słowem, oszczędność gestów doprowadzał do skąpstwa.

Patrząc na tego człowieka, trudnoby doprawdy odgadnąć w nim myśliwego z rzemiosła; zrozumiałem jednak rzecz całą, skoro mnie p. Fridriksson objaśnił, że ten spokojny człowiek poluje tylko na kaczki edredonowe, których puch stanowi największe bogactwo wyspy, a do zbierania onego, rzeczywiście nic potrzeba być nadto ruchliwym.

Na początku lata samica pomiędzy skałami fiordów1 buduje dość wysokie gniazdo, które wyścieła delikatnemi piórkami, wyrwanemi z pod własnej piersi. Wtedy to myśliwiec przychodzi i zabiera gniazdo, a samica na nowo rozpoczyna swą pracę i to powtarza się dopóty, póki jej starczy delikatnego puchu; potem samiec wydziera z siebie pierze i to już pozostaje w gnieździe, bo myśliwiec nie jest nań łakomy, jako na produkt nie mający tak wielkiej wartości w handlu; tym sposobem gniazdo jest gotowe, samica siada na niem i znosi jaja, pisklęta się wykluwają, a na rok przyszły, znowu w ten sam sposób powtarza się polowanie na puch edredonowy.

Ptastwo tego gatunku nie wybiera na usłanie gniazda skał spadzistych i nieprzystępnych, z tego też powodu rzemiosło takiego myśliwca nie jest uciążliwe, i z niewielkim trudem dość znaczne zapewnia korzyści.

Wracając do naszego myśliwca, powiem że ta surowa, milcząca i flegmatyczna figura, nosiła nazwisko Hans Bjelke, a przychodził jako przyszły nasz przewodnik, z rekomendacji profesora Fridrikssona. Cała jego postać, ułożenie i ruchy, dziwny stanowiły kontrast z powierzchownością mojego poczciwego stryja.

Pomimo to, łatwo się ze sobą porozumieli; ani jednemu, ani drugiemu nie chodziło o cenę, bo jeden gotów był przyjąć co mu dadzą, drugi dać tyle, ileby zażądano. Ugoda więc tu była bardzo łatwą do zawarcia.

Hans zobowiązał się nas zaprowadzić do wioski Stapi, leżącej na południowym brzegu półwyspu Sneffels, u stóp samego wulkanu. Według obliczeń mojego stryja, była to odległość około dwudziestu dwóch mil, którą wypadało nam przejść w ciągu dwóch dni. Lecz gdy się dowiedział, że mowa jest o milach duńskich (po 24,000 stóp), musiał odstąpić od pierwotnego obliczenia, a w rezultacie wypadło, że mając na względzie brak dobrych dróg, podróż trwać musi od siedmiu do ośmiu dni.

Cztery konie były zamówione, do przewiezienia nas i bagaży. Hans według swego zwyczaju miał iść piechotą; znał on doskonale tę część wybrzeża i przyrzekł doprowadzić nas drogą, jak może być najkrótszą.

Według umowy zawartej ze stryjem, Hans obowiązany był nietyko doprowadzić nas do Stapi, ale jeszcze pozostać przy nas w obowiązkach przez cały czas wycieczki naukowej, za wynagrodzeniem trzech rixdalerów na tydzień (około 30 złp.), z tem wyraźnem zastrzeżeniem, że zapłata będzie mu uiszczana tygodniowo i koniecznie w każdą sobotę.

Wyjazd oznaczony był na dzień 16 czerwca. Stryj chciał przewodnikowi dać zadatek, lecz ten nie przyjął pieniędzy, odpowiadając jednym wyrazem „Effer”, co jak mi stryj wytłomaczył, znaczyć miało później.

Hans po skończeniu umowy natychmiast wyszedł.

– Wyborny człowiek – zawołał stryj – ale ani się domyśla codownej roli, jaką mu przy nas odegrać wypadnie w przyszłości.

– Więc on nam towarzyszyć będzie do…

– Tak jest Axelu, do samego środka ziemi. Jeszcze przed podróżą zostawało nam całe czterdzieści ośm godzin, które użyliśmy na poczynienie rozmaitych przygotowań i najdogodniejsze rozmieszczenie przedmiotów, sprzętów, narzędzi, broni, zapasów żywności i t. p.

Z narzędzi zabieraliśmy ze sobą:

1) Termometr stustopniowy Eigela, wskazujący sto pięćdziesiąt stopni, co według mego zdania, było albo za wiele, albo za mało. Za wiele, jeśli trafimy tam na ciepło topiące, bo w takim razie ugotujemy się i bez termometru; za mało, jeśli nam przyjdzie mierzyć stopień temperatury źródeł lub innych materyi, znajdujących się w stanie topnienia.

2) Manometr o zgęszczonem powietrzu, tak urządzony, aby wskazywał ciśnienie wyższych warstw, wywierane na atmosferę poziomu morza.

Barometr zwyczajny nie wystarczyłby na ten wypadek, gdyż ciśnienie atmosferyczne zwiększać się musi, w miarę zagłębienia się pod powierzchnią ziemi.

3) Chronometr fabryki Boissonas (młodszego) w Genewie, dokładnie zastosowany do Hamburskiego południka.

4) Dwie busole: zboczeń i nachyleń.

5) Lunetę nocną.

6) Dwa przyrządy Ruhmkorffa, które za pomocą strumienia elektrycznego, wydają światło dające się przenosić z wszelkiem bezpieczeństwem i nie wiele miejsca zabierające2.

Arsenał nasz składał się z dwóch karabinów fabryki Purdley Mordley More et Comp., i dwóch rewolwerów Colt’a. Nie mogłem zrozumieć, dla czego mój stryj koniecznie w broń się zaopatrywał, gdy trudno było przypuścić abyśmy pod ziemią napotkali dzikich ludzi i zwierzęta. Profesor jednak wielką do broni przywiązywał wagę, a oprócz tego zabrał jeszcze niemały zapas bawełny strzelniczej nieprzemakalnej, która posiada znacznie większą siłę rozprężliwości, aniżeli proch zwyczajny.

Z narzędzi i różnych przyborów mieliśmy: dwie łopaty, drabinę jedwabną, trzy mocno okute kije, siekierę, młotek, gwoździe i haki żelazne, i długi sznur z węzłami. Wszystko ta stanowiło sporą pakę, gdyż drabina sama miała trzysta stóp długości.

Oddzielną pakę stanowiły zapasy żywności, które w mięsiwie prasowanem, biszkoptach i sucharach, wystarczyć mogły na blizko sześć miesięcy czasu; z napojów mieliśmy trochę wódki jałowcowej, lecz wody brak zupełny. Stryj cieszył się, że mamy flaszki i manierki, licząc na źródła w których będziemy mogli czerpać wodę, a wszelkie uwagi moje o możliwej nieobecności źródeł pod ziemią, lub o ich temperaturze, pozostały bez skutku.

Dla dokładności w wyliczeniu naszych przyborów podróżnych, dodać jeszcze muszę, że mieliśmy i apteczkę przenośną i znaczny zapas środków pomocniczo-chirurgicznych, na wszelki wypadek, jak: bandaże; szarpie, kompresy, nożyczki, lancety; a we flaszeczkach dextrinę, alkohol do ran, octan ołowiu w płynie, eter, amoniak, i t. d. i t. d., wreszcie materyały potrzebne do przyrządów Ruhmkorffa.

Stryj mój nie zapomniał także o zapasie tytuniu, prochu myśliwskiego i hupki, a w trzosie którym był opasany, znajdowała się dostateczna ilość monety złotej, srebrnej i papierowej. Zaopatrzeni byliśmy także w sześć par butów nieprzemakających, powleczonych smołą i gumą elastyczną.

– Tak odziani, obuci i zaopatrzeni, możemy bezpiecznie puścić się w najdalszą podróż – rzekł do mnie stryj zacierając ręce, a mnie dreszcz zimny przebiegł po całem ciele.

Cały dzień 14-ty zeszedł nam na przygotowaniach; przed wieczorem byliśmy na obiedzie u barona Trampe, w towarzystwie burmistrza i doktora Hyaltalin, najznakomitszego w całym kraju lekarza. Pan Fridriksson nie był zaproszonym z powodu pewnych nieporozumień z gubernatorem, w jakiejś kwestyi administracyjnej. Nie rozumiałem ani jednego słówka z całej rozmowy, prowadzonej na tym obiedzie półurzędowym. Stryj mówił bezustannie.

Nazajutrz przygotowania w zupełności zostały ukończone. Nasz uprzejmy gospodarz podarował stryjowi, nieporównanie lepszą od Hendersona mapę Islandyi, zrobioną przez p. Olaf Nikolas Olsen, według podziałki 1/480000, wydaną kosztem i staraniem Towarzystwa Literackiego. Mapa ta wykonaną była według wskazań i prac geodezycznych p. Scheel Frisac, a przeto dla każdego mineraloga stanowiła nabytek nieoceniony.

Ostatni wieczór spędziliśmy na serdecznej gawędce z p. Fridriksson, dla którego w sercu miałem dużo sympatyi. Noc przespałem niespokojnie.

O piątej ano zbudziło mnie rżenie koni. Ubrałem się naprędce i wybiegłem na ulicę. Hans kończył pakowanie naszych tłomoków; robota szła mu bardzo zręcznie, choć naprawdę nie wiele się ruszał. Stryj więcej krzyczał niż robił, a przewodnik wcale prawie nie zważał na jego rozkazy.

Na szóstą godzinę wszystko było gotowe. Pan Fridriksson uścisnął nas serdecznie. Stryj gorąco dziękował mu za gościnność i przyjaźń, jakich nam dał liczne dowody. Ja pożegnałem go, najlepszą na jaką zdobyć się mogłem łaciną; potem siedliśmy na siodła, a p. Fridriksson jako ostatnie pozdrowienie, rzucił mi na drogę ów wiersz, który Wirgiliusz jakby umyślnie dla nas, podróżników nieświadomych swej drogi, napisał:

Et quacumque viam dederit fortuna sequamur3.

 

Rozdział XII

zas do podróży mieliśmy wyborny, bo choć niebo trochę było zachmurzone, ani deszcze ani upały nie groziły nam zbytecznie.

Przebiegając na koniu kraj nieznany, zacząłem smakować w przyjemnościach podróży i nabierać nieco przekonania do naszego przedsięwzięcia.

– Zresztą, – myślałem sobie – cóż ja rezykuję? – że przejeżdżam przez kraj nader ciekawy? – że będę się wdrapywał na jedne z najznaczniejszych gór? – że w najgorszym razie przyjdzie mi się spuścić do wygasłego krateru? Zdaje mi się że i ten sławny Saknussemm także nic innego nie zrobił. Bo co w istnienie jakiejś galeryi dochodzącej do środka ziemi, to bynajmniej nie wierzę; uważam to poprostu za marzenie.

Gdy tak zajęty byłem myślami, nie wiedziałem kiedy przebyliśmy miasto i wyjechali na czyste pole

Hans szedł na czele krokiem szybkim, pewnym i równym. Dwa konie obładowane naszemi bagażami postępowały za nim; ja i stryj zamykaliśmy pochód, siedząc wygodnie na małych, lecz silnych konikach.

Islandya jest jedną z większych wysp Europy, ma bowiem tysiąc czterysta mil powierzchni, ale za to ludność jej cała tylko sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców wynosi. Geografowie dzielą ją na cztery części; my mieliśmy w ukos przejechać cześć południowo-zachodnią, noszącą w krajowym języku nazwę „Suvestr Fjordung”.

Gdy opuściliśmy Rejkjawik, Hans skierował się zaraz ku wybrzeżu morskiemu; przejeżdżaliśmy przez chude łąki, posiadające więcej żółtej, wywiędłej trawy, aniżeli prawdziwej zieloności, zwykłej innym tego rodzaju przestrzeniom. Strome szczyty mass trachytowych, rysowały się na horyzoncie we mgłach wschodu; gdzieniegdzie tylko na dalekim wierzchołku zabieliła się warstwa odwiecznego śniegu, rzucając blask na oddalony wierzchołek przeciwległy.

ter17.jpg (187668 bytes)

Niekiedy łańcuch cały tych skał jałowych zbiegał ku morzu, zalegając łąki, zawsze jednak było dość miejsca do przejazdu. Konie nasze instynktownie wybierały sobie drogę, nie ustając w jednostajnym biegu. Stryj nawet tej nie miał przyjemności, aby potrzebował głosem lub razami przynaglać poczciwe zwierzę na którem siedział; nie wolno mu było być niecierpliwym. Śmiać mi się chciało patrząc na niego; on taki wysoki, a na takim maleńkim posadzony koniku. Długie jego nogi wlekły się po ziemi; podobny był do Centaura! Oh! cóżby to Graüben i Marta powiedziały, widząc swego pana w takiej postawie!…

– Poczciwe bydlątka! poczciwe bydlątka! – powtarzał wciąż profesor – przekonasz się Axelu, że niema dowcipniejszych stworzeń nad konie islandzkie; śniegi, burze, drogi nieprzebyte, skały, lodowiska, nic ich zatrzymać w biegu nie zdoła. A przy takiej odwadze i wytrwałości, jakże są skromne, niewymagające i posłuszne; bez bicia i przymusu idą same, i zobaczysz, że tym sposobem po dziesięć mil na dzień wśród tych gór ujeżdżać będziemy.

– Co do nas, być może, ale czy przewodnik wytrzyma?

– Oh! o to zupełnie jestem spokojny. Ci ludzie są przywykli do chodzenia, a nasz Hans tak się rusza pomału, że to go męczyć wcale nie powinno. Zresztą, w razie potrzeby ustąpię mu mojego konia, bo i rzeczywiście potrzebuję trochę ruchu; trzebaż przecie nogi wyprostować.

Tak rozmawiając, posuwaliśmy się naprzód dość szybko. Okolica stawała się coraz pustsza; gdzie niegdzie jakaś samotna chata wieśniacza (boër), zlepiona z drzewa, ziemi i kawałków lawy, jak żebrak stała ponad krętą ścieżką, zdając się błagać o jałmużnę przechodniów. Drogi wszędzie zaniedbane okropnie, do przebycia niepodonne; wegetacya gnuśna, urodzaj prawie żaden… a jednak, ta cześć prowincyi najbliższa stolicy, uważała się za najludniejszą i najlepiej uprawną w całej Islandyi. Cóż było powiedzieć o innych okolicach? Na półmilowej przestrzeni nie spotkaliśmy jeszcze ani jednego rolnika zajętego w polu, ani jednego pastuszka strzegącego trzody; tu i ówdzie błąkały się tylko krowy i owce same sobie pozostawione. Cóż to być mogło w punktach, powstałych z wybuchów wulkanicznych i wstrząśnień podziemnych!

Przeznaczeniem naszem było poznać to później, ale zajrzawszy na mapę Olsena, widziałem iż unikano ich, zdążając wzdluż krętemi ścieżkami nad brzegiem morza; bo też w istocie wielkie wzruszenie plutoniczne skupiło się głównie wewnątrz wyspy: tam to pionowe warstwy skał leżących jedne na drugich, zowiące się trapps w języku skandynawskim, pokładły trachytowe, wyrzuty bazaltu, tufów i wszystkie konglomeraty wulkaniczne, łożyska lawy i roztopionego porfiru, nadawały krajowi cechę nadnaturalnej grozy. Nie domyślałem się naówczas bynajmniej widowiska, oczekującego nas na półwyspie Sneffels, gdzie te wybryki rozszalałej przyrody tworzą straszliwy chaos.

W dwie godziny po wyjeździe z Rejkjawik, przybyliśmy do miasteczka Gufunes, zwanego „Ararkirkja”; to jest główny kościół! Nic w nim nie było szczególnego; kilka zaledwie nędznych domów, z którychby w innym kraju i lichej nie stworzył wioski.

Hans zatrzymał się tu przez pół godziny, zjadł z nami skromne śniadanie, przez tak lub nie odpowiadając na badania mojego stryja o dalszej drodze; a zapytany gdzie zamyśla noc przepędzić, jednym tylko wyrazem „Gärdar” odpowiedział.

Zacząłem szukać na mapie owego Gärdar, a znalazłszy maleńką mieścinę tego nazwiska na brzegach Hvalfjörd, w odległości czterech mil4 od Rejkjawik, ukazałem ją stryjowi.

– Cztery mile tylko – rzekł – cztery mile, a mamy ich przed sobą dwadzieścia dwie! To jak widzę zanosi się na piękny spacer.

Hans nie chciał słuchać żadnych uwag, nie odpowiadał wcale p. Lidenbrock; w milczeniu stanął przed końmi i puścił się w dalszą drogę.

W trzy godziny później wypadło nam okrążyć zatokę Kollafjörd, a wkrótce potem wjechaliśmy w „pingstaver” to jest miejsce jurydyki gminnej, zwane Ejulberg. Z wieży kościoła miejscowego usłyszelibyśmy niezawodnie godzinę pierwszą, gdyby tylko islandzkie kościoły posiadały zegary na swych wieżach; pod tym względem są one podobne do swych parafian, którzy nie znają zegarków kieszonkowych, obchodzą się bez nich i bardzo im z tem dobrze.

Tu konie trochę wytchnęły; puściliśmy się w dalszą podróż brzegiem zamkniętym z jednej strony łańcuchem pagórków, a z drugiej morzem; jednym tchem przybyliśmy do „avalkirkja” w Branlär, a o milę dalej do Sauerboër, „annexia” (kościoła przyłączonego), położonego na południowem wybrzeżu Hvalfiörd’u.

Była wtenczas czwarta wieczorem: przebyliśmy cztery mile.

Fjord w tem miejscu szeroki był prawie na pół mili, bałwany morskie z szumem rozbijały się o ostre skały; zatokę tę zamykały bowiem ściany skał skarpowatych, stromych, wysokich na 3,000 stóp i godnych uwagi z powodu swoich warstw brunatnych, rozdzielających łożyska tufu czerwonawej barwy, a jakkolwiek najlepsze miałem wyobrażenie o zmyślności naszych koni, zawsze jednak nie wiele dobrego wróżyłem sobie z tej przeprawy, i pomyślałem, że najwięcejby okazały zmyślności, gdyby całkiem iść w wodę nie chciały.

ter18.jpg (209116 bytes)

Koń profesora stanął nad spienioną wodą. powąchał ją i zatrzymał się; stryj któremu było pilno, usiłował zmusić go pójścia naprzód; zwierzę potrząsnęło łbem, nie ruszając się z miejsca. Stryj klął i okładał razami grzbiet poczciwego bydlęcia. Koń poradził sobie na to, bo zwróciwszy się nagle w przeciwną stronę, pochylił się nieco i wysunął z pomiędzy nóg zdziwionego profesora, który jak kolos Rodyjski pozostał oparty na dwóch ułamkach skały.

– Ah! przeklęta szkapo! – krzyczał jeździec niespodzianie na piechura przerobiony.

Farja! – zawołał przewodnik trącając z lekka po ramieniu profesora.

– Co? prom? gdzie?

Der – odpowiedział Hans, wskazując palcem na duże czółno.

– Ah! tak – zawołałem – rzeczywiście jest prom.

– Bogu dzięki! Bogu dzięki! a więc dalej w drogę.

Fidvatten – rzekł nasz przewodnik.

– Co on mówi?

– Powiada że jest przypływ morza – odrzekł stryj, tłomacząc mi znaczenie duńskiego wyrazu.

– Zapewne potrzeba będzie poczekać na opadnięcie wód?

Förbida? – zapytał stryj.

Ja – odpowiedział Hans.

Stryj tupał nogami z niecierpliwości, a tu nic nie pomogło, bo czekać trzeba było koniecznie: zawczesne puszczenie się na wodę mogło nas tylko narazić albo na zatopienie w zatoce, albo na wyrzucenie statku na pełne morze.

Tak przeczekaliśmy do szóstej godziny wieczorem, i wtedy dopiero wraz z końmi i dwoma przewoźnikami mogliśmy wejść na prom, z wielkiem wysileniem popychany wiosłami, tak że całą godzinę przeprawialiśmy się przez szerokość fjördu; jednakże przewieźliśmy się bez wypadku.

W pół godziny potem byliśmy w „avalkirkja”, Gärdar.

 

Rozdział XIII

oc powinna była już nastąpić; ale pod sześćdziesiątym piątym stopniem, jasność dzienna okolic podbiegunowych nie mogła mnie zadziwiać. Na Islandyi w czerwcu i lipcu słońce nie zachodzi.

Jednakże temperatura się zniżyła; doznawałem i zimna i głodu. Szczęściem dla nas, doszliśmy do chaty wieśniaczej (böer), która otwarła nam swe gościnne podwoje.

Chłopska ta chałupa, wydała nam się książęcym pałacem. Skorośmy się zbliżyli, gospodarz podał nam rękę i prosił aby wejść do jego mieszkania. Musieliśmy iść za nim, gdyż obok niego było niepodobieństwem. Przejście długie, wązkie, ciemne, prowadziło do mieszkania zbudowanego z belek zaledwie ociosanych, z wejściem osobnem do każdej z izb, których było cztery: to jest kuchnia, warsztat tkacki, „Badstofa” czyli sypialnia całej rodziny i najporządniejsza z nich gościnna. Mój stryj, o którego wzroście budujący ten dom zapewne nie pomyślał, uderzył kilkakrotnie głową o belki pułapu.

Wprowadzono nas do wielkiej izby z podłogą z klepiska, o jednem oknie, w którem nieprzezroczysty pęcherz barani szyby zastępował. W skrzyniach czerwono malowanych z ozdobami islandzkiemi, znajdowało się posłanie z suchego siana. Nie spodziewałem się takich wygód; jednakże mocny zapach ryb suszonych, mięsa solonego i kwaśnego mleka, przykro działał na moje powonienie.

Skorośmy zdjęli nasze przybory podróżne, zaprosił nas gospodarz do kuchni, jedynej izby w której palono ogień, nawet w czasie najsilniejszych mrozów.

Stryj spiesznie korzystał z przyjacielskiego wezwania; ja poszedłem za nim.

Komin w kuchni był staroświecki; na środku izby na płaskim kamieniu rozpalano ognisko, a otworem w pułapie dym wychodził. Ta kuchnia była także pokojem jadalnym. Gdyśmy weszli, gospodarz jak gdyby nas dotąd nie widział, powitał nas wyrazem „saellvertu” – co znaczy „bądźcie szczęśliwi” i ucałował każdego z nas w oba policzki.

Po nim żona jego wymówiła też same wyrazy, z tymże ceremoniałem, poczem oboje położywszy prawą rękę na sercu, głęboko się pokłonili.

Dla wiadomości czytelniku muszę tu dodać, że ta islandka była matka dziewiętnaściorga dzieci, a większe i małe razem uwijały się po izbie, wśród kłębów dymu; co chwila dostrzegałem jasnowłosą główkę nieco melancholiczną, wychylającą się z tej mgły. Można je było wziąść za grono aniołków – szkoda tylko że nieumytych.

Stryj mój bardzo to dobrze przyjmował i wkrótce trzech czy czterech malców wspinało mu się po plecach, kolanach i nogach; starsze powtarzały „saellvertu” na rozmaite głosy, a niemowlęta wrzeszczały jakby je kto ze skóry obdzierał.

Ten koncert przerwany został wezwaniem do posiłku. W tej chwili wszedł nasz przewodnik, który opatrywał konie, to jest wypuścił je na pole pozwalając im się do woli nasycać rzadkim mchem na skałach i zielskiem nieposilnem; poczciwe zwierzęta, za tak lichą strawę stawały nazajutrz do zwykłej pracy.

– „Saellvertu” – rzekł Hans wchodząc.

Poczem spokojnie jak automat ucałował bez żadnej różnicy: gospodarza, gospodynię i wszystkie dziewiętnaścioro dzieci.

Po ukończeniu tej ceremonii, zasiadło nas do stołu osób dwadzieścia cztery, jedni na drugich, w całem znaczeniu tego wyrazu, tak, że najszczęśliwsi mieli tylko po dwóch malców na kolanach. Po zastawieniu zupy, nastąpiła w zgromadzeniu dzieci najuroczystsza cisza. Gospodarz podał nam zupę, wcale nie złą z mchu skalnego (lichen), później ogromną porcyę ryby suszonej, pływającej w maśle zjełczałem, od lat dwudziestu przechowywanem, które widać podług wyobrażeń gastronomicznych Islandyi, jest daleko lepsze od świeżego. Dodano do tego „skyr” rodzaj mleka zwarzonego, z sucharami polanemi brunatnym jałowcowym sokiem; za napój służyła „blanda” czyli serwatka z wodą. Czy ta osobliwa uczta była smaczna, czy nie – doprawdy sam powiedzieć nie umiem. Byłem głodny, a głód jak wiadomo, jest najlepszą przyprawą.

Po skończonej uczcie, dzieci znikły; starsi otoczyli ognisko na którem palił się torf, uschłe zielska, krowi nawóz i kości ryb suszonych. Towarzystwo rozeszło się do swoich izb. Gospodyni podług miejscowego zwyczaju, chciała nam zdjąć obuwie, ale podziękowaliśmy jej za grzeczność, nic przyjmując usługi; ona też nie nalegała bardzo, i nareszcie mogłem się rzucić na moje posłanie.

Z rana o piątej pożegnaliśmy się z gościnnym gospodarzem islandzkim; stryj zaledwie go nakłonił do przyjęcia jakiegoś wynagrodzenia – i ruszyliśmy w dalszą drogę.

O sto kroków od Gärder okolica się zmieniła, grunt bagnisty utrudniał jazdę. Z prawej strony pasmo gór przedłużało się do nieskończoności, jak olbrzymia fortyfikacya utworzona przez naturę; na pochyłościach często napotykaliśmy strumienie, które trzeba było przejechać w bród, przyczem trudno uniknąć zamaczania bagaży.

Pustynia stawała się coraz straszliwszą i czasem tylko w oddaleniu migał jakiś cień do człowieka podobny; jeżeli na zakręcie drogi niespodzianie napotkaliśmy takiego upiora, za każdym razem uczuwałem wstręt na widok głowy opuchłej, połyskującej, ogołoconej z włosów, i okropnych ran przeświecających przez podarte łachmany.

Nieszczęśliwy nie wyciągał ręki po jałmużnę, owszem, uciekał, ale nigdy nie zdążył uniknąć przed Hansem, który go zwykłym „saellvertu” witał.

ter19.jpg (201515 bytes)

Spetelsk – rzekł poważnie nasz przewodnik, co znaczy trędowaty.

Wyraz ten jest rzeczywiście odrażający. Straszliwa choroba trądu dość pospolita na Islandyi, nie jest zaraźliwą, lecz dziedziczną – dla tego też tym nieszczęśliwym żenić się nie wolno. Takie zjawiska nie bardzo rozweselały smutną w ogóle okolicę.

Ostatnie źdźbła trawki obumierały pod naszemi stopami. Ani jednego drzewa, zaledwie gdzie niegdzie kępka karłowatej brzezinki, podobniejszej do krzaków niż drzewa. Ani jednego zwierzęcia, wyjąwszy kilku koni, których gospodarz nie mógł już żywić, błąkających się po nagiej przestrzeni. Czasem sokół bujał w ciemnych chmurach, śmiały lot kierując ku południowym okolicom; dzika ta przyroda usposabiała mnie do melancholii, do wspomnień o rodzinnym kraju. Musieliśmy przebrnąć kilka niewielkich „fjordów” i jednę prawdziwą zatokę morską; odpływ morza dozwolił nam dostać się do wioski Alftanes, o milę od noclegu leżącej.

Wieczorem przebywszy w bród dwie rzeki, Alfę i Hetę, obfitujące w pstrągi i szczupaki, byliśmy przymuszeni nocować w opuszczonym budynku, wyglądającym na mieszkanie bóstw mytologii skandynawskiej; zdaje się, że tu obrał sobie siedzibę bożek zimna, przynajmniej tak mi sądzić kazała temperatura lodowata, w jakiej noc całą spędzić byliśmy przymuszeni.

Dzień następny niczem się nie odznaczył; zawsze ten sam grunt bagnisty, ta sama jednostajność, okolica nudna i ponura. Wieczorem stanęliśmy na połowie drogi; zanocowaliśmy w Krösolbt.

D. 19-go czerwca przez całą milę drogi postępowaliśmy po lawie zwanej tu „hraun”; lawa ta na powierzchni pomarszczona, podobna była do lin, to wyciągniętych, to poskręcanych; olbrzymi potok spadał z gór sąsiednich wulkanów już wygasłych, których szczątki świadczyły o przeszłej ich gwałtowności. Mimo to czołgała się tu i ówdzie para z gorących źródeł.

Brakło nam czasu do bliższego zbadania owych zjawisk; trzeba było iść dalej; wkrótce znów się pojawił pod naszemi stopami grunt bagnisty, przerywany małemi jeziorami. Zwróciliśmy się na zachód, okrążyliśmy wielką zatokę Faxa, i wtedy dopiero ujrzeliśmy zdala bielejące wierzchołki góry Sneffels, wychylającej z poza mgły swe wyniosłe czoło w odległości niecałych pięciu mil.

Konie szły ciągle, nie zważając na nierówność drogi; co do mnie, poczynałem już być bardzo znużonym. Stryj trzymał się prosto i dobrze, jakby w pierwszym dniu podróży; nie mogłem się dość nadziwić jego wytrwałości. On i Hans całą tę wycieczkę uważali za zwykły spacer.

W sobotę, dnia 20-go czerwca o godzinie szóstej wieczorem przybyliśmy do Büdir, osady leżącej nad brzegiem morza, i tu przewodnik poraz pierwszy zażądał swej umówionej zapłaty.

Stryj zaspokoił go natychmiast. U rodziny Hansa, to jest u jego wujów i braci ciotecznych, znaleźliśmy gościnność; przyjęli nas bardzo dobrze, i byłbym chętnie pozostał u tych zacnych ludzi, dla wypoczynku po trudach podróży, ale stryj ani słyszeć o tem nie chciał, i na drugi dzień znów zapędziliśmy do pracy nasze poczciwe zwierzęta. Grunt był spadzisty w skutek bliskości góry, której spód granitowy wyrastał z ziemi jak korzeń olbrzymiego dębu. Objechaliśmy w koło ogromną podstawy wulkanu. Pan profesor oka z niego nie spuścił; rękami machał, szeptał coś sam do siebie, uśmiechał się jak gdyby mówił: – Oto jest ten olbrzym, którego ja pokonać potrafię! W cztery godziny później konie zatrzymały się przed drzwiami probostwa Stapi.

 

Rozdział XIv

 

tapi jest miasteczkiem składającem się z trzydziestu chałup, zbudowanem na zastygłej lawie, w pośród niewielkiego fjordu opasanego ściany bazaltową. Wiadomo że bazalt jest skałą brunatną, ogniowego pochodzenia, która przyjmuje kształty regularne, często zadziwiające swym układem. Tu natura z geometryczną postępowała dokładnością i nieraz zdawaćby się mogło, że jak człowiek, robiła wymiary przy pomocy cyrkla i ekierki.

Słyszałem wiele o Drodze Olbrzymów w Irlandyi i Grocie Fingala na jednej z wysp Hebrydzkich, lecz przekonany jestem, że te nie mogą iść w porównanie z czarowną pięknością zjawiska, jakie w tej chwili miałem przed oczyma w Stapi.

ter20.jpg (207264 bytes)

Ściana fjordu o jakiej mówiliśmy powyżej i cały brzeg półwyspu, składały się z rzędu słupów prostopadłych, na 30 stóp wysokich. Słupy te proste i równe, podpierały archiwoltę ze słupów poziomych, tworzących po nad morzem jakby rodzaj półsklepienia, przez którego arkady woda morska przepływała z szumem spienionych bałwanów. Kilka większych odłamków bazaltowych oderwanych gwałtownością Oceanu, porozrzucanych tu i ówdzie, wyglądały jak szczątki świątyni starożytnej, ruiny wiecznie młode, na których czas żadnego śladu pozostawić nie zdoła.

Taką była ostatnia stacya naszej podróży na powierzchni ziemi. Hans prowadził nas z całą zręcznością i przezornością doświadczonego przewodnika, a myśl że i na­dal z nami pozostanie, uspokajała mnie o los przyszłej naszej wycieczki pod ziemię.

Dom Rektora niczem nie różnił się od innych chat wieśniaczych; u drzwi jego spostrzegłem człowieka z młotkiem w ręku, opasanego skórzanym fartuchem, zabierającego się do kucia koni.

Saellvertu – powitał go myśliwiec.

God dag – odpowiedział kowal czystym duńskim językiem.

Kyrkoherde – rzekł Hans do mego stryja.

– Rektor – powtórzył tenże. Zdaje się Axelu, że ten zacny człowiek jest rektorem tutejszej parafii.

Tymczasem przewodnik nasz opowiadał rektorowi o celu naszego przybycia; ten zawieszając na chwilę swą pracę, słuchał go uważnie, a nareszcie ochrypłym głosem wydał pewien rodzaj hasła, na które z chaty ukazała się zaraz jakaś ogromna Megera, przeszło trzy łokcie wzrostu mająca.

Obawiałem się aby nam nie przyszła ofiarować zwykłego przy powitaniu pocałunku islandzkiego, lecz nie uczyniła tego, a nawet uważałem, że w dom swój wprowadziła nas dość niechętnie.

Dano nam najgorszą w całem probostwie izbę: brudną, ciasną i cuchnącą; lecz trzeba było na tem poprzestać. Rektor bowiem jak widać, wyobrażenia nie miał o staroświeckiej gościnności. Co gorzej, w ciągu dnia przekonałem się, że mamy do czynienia z kowalem, rybakiem, strzelcem i cieślą, ale ani razu z duchownym. Prawda, że to był dzień powszedni – może być, iż w niedzielę tylko spełniał swe najgłówniejsze rzemiosło.

Nie chcę zresztą nic złego powiedzieć o tych biednych pastorach, którzy i tak w nędznem są położeniu: dostają oni od rządu duńskiego bagatelną jakąś płacę i część dziesięciny od swych parafian, co wszystko razem wziąwszy, nie wynosi i sześćdziesięciu marek (140 złp.). Dla tego też zmuszeni są pracować na opędzenie potrzeb życia, ale przy kuciu koni, łowieniu ryb i myśliwstwie, nabierają właściwych tym zajęciom manier, czego najlepszy dowód mieliśmy na naszym obecnym gospodarzu, który trącił strzelcem, rybakiem i kowalem naraz, a wieczorem dostrzegłem nawet, że wstrzemięźliwość nie zaliczała się bynajmniej do cnót przez niego praktykowanych.

Stryj zrozumiał od razu z kim ma do czynienia; zamiast uczonego i skromnego mędrca, znajdowaliśmy głupiego i ordynarnego chłopa – postanowiliśmy przeto opuścić coprędzej niegościnne progi i docierać już do celu naszej podróży, a nie zważając na utrudzenie, śród gór spędzić raczej dni kilka.

Zaraz więc nazajutrz po przybyciu do Stapi, wybraliśmy się w dalszą drogę; Hans wynajął trzech Islandczyków do przeniesienia naszych bagaży, bo koni brać było niepodobna, ale za przybyciem do krateru, ludzie ci mieli nas opuścić.

Przy tej sposobności stryj oświadczył Hansowi, że ma zamiar zwiedzić wulkan wygasły i dotrzeć tak daleko, jak tylko będzie można.

Hans najobojętniej odpowiedział na to prostem skinieniem głowy. Iść tu lub ówdzie, przebiegać po wierzchu swą wyspę, lub spuszczać się do wnętrza jej wulkanów, – wszystko mu to było jedno. Ja przyznam się, że znowu traciłem odwagę, w obec tak bliskiego spełnienia szalonego zamiaru. Ale ani myśleć było o refleksyach lub oporze – był na to czas w Hamburgu, ale nie u stóp góry Sneffels.

Jedna szczególniej myśl trapiła mnie okropnie, i nie dawała chwili spokoju: – Mamy się wdrapać na Sneffels i tam zwiedzić krater jej wulkanu, myślałem sobie: – wszystko to dobrze; inni to już robili przed nami i nie umarli od tego, ale nie na tem jeszcze koniec. Przypuszczam, że znajdziemy otwór przez który spuścimy się do wnętrza ziemi; przypuszczam, że ten przeklęty Saknussemm prawdę napisał w swojej pargaminowej bazgrocie – ależ w takim razie, możemy zabłądzić wśród licznych galeryi podziemnych. Co więcej, niema na to żadnego stanowczego dowodu, że wulkan ten wygasł zupełnie; któż mi zaręczy, że nie gotuje się tam nowy jaki wybuch? Bo jeśli ten potwór śpi od 1229 roku, to dlaczegóżby się nie miał teraz przebudzić? A w takim razie cóż się z nami stanie?

Doprawdy, było się nad czem seryo zastanowić; wybuch wulkanu spać mi nie dawał, a przyznam się, że ani trochę nie miałem ochoty być stopionym na lawę.

Nie mogąc się uspokoić w żaden sposób, postanowiłem nareszcie jak można najdelikatniej nasunąć tę myśl stryjowi, choćby tylko jako proste przypuszczenie, do prawdy niepodobne.

Gdy znalazłem stosowną do tego sposobność, wypowiedziałem com miał na sercu, przygotowany na burzę jaką mogłem przez to sprowadzić.

– Myślałem już o tem – odpowiedział mi stryj najspokojniej i najobojętniej w świecie. Już zaczynałem nabierać otuchy, już na chwilę myślałem, że przecie głos rozsądku trafi może nareszcie do przekonania tego zagorzalca… ale gdzie tam! – Myślałem o tem – zaczął znowu po chwili milczenia – od chwili przybycia do Stapi rozważałem tę ważną kwestyę, bo nie radbym działać lekkomyślnie.

– O zapewne, kochany stryju! – dorzuciłem z pośpiechem.

– Przez sześćset lat Sneffels milczał, może więc teraz się odezwać, to prawda. Ale z drugiej strony, każdy wybuch wulkanu poprzedzają aż nadto dobrze znane zjawiska, o które wypytywałem tutejszych mieszkańców, sam starannie grunt badałem… i mogę cię najuroczyściej zapewnić mój chłopcze, że wybuchu nie będzie.

Osłupiałem na takie dictum; nie było już o czem mówić więcej.

– Jeśli wątpisz o tem – mówił stryj dalej – chodź ze mną, a sam się przekonasz.

Bezwiednie byłem mu posłuszny. Wyszedłszy z probostwa, przez jednę z arkad ściany bazaltowej dostaliśmy się na czyste pole, jeśli tak nazwać można ogromne zbiorowisko materyi wulkanicznych; cała okolica zalaną była ogromnemi kamieniami bazaltowemi, granitowemi i skałami pyroxenitowemi.

ter21.jpg (229341 bytes)

Tu i ówdzie spostrzegałem dymy unoszące się w obłoki; to słupy białej pary, po islandzku zwane „reykir” pochodziły ze źródeł gorących, a gwałtownością swych wybuchów jawnie dowodziły wulkanicznej działalności gruntu, po którym stąpaliśmy. To bardziej mnie jeszcze utwierdzało w obawie i doprawdy, już miałem wybuchnąć… gdy stryj z najzimniejszą krwią, mówił dalej:

– Widzisz te dymy, Axelu: otóż one są najlepszym dowodem, że nie mamy powodu obawiać się wulkanu.

– Tego całkiem nie rozumiem.

– Wiadomo jest – rzekł profesor – że przed wybuchem dymy te i pary wzmagają się nagle, a późnej przez cały czas zjawiska zupełnie znikają; bo gazy elastyczne nie mając dostatecznej prężności, zwracają się do wulkanu, zamiast wychodzić przez szczeliny globu. Jeśli więc te pary ukazują się obecnie w stanie normalnym, jeśli nadto wiatry i deszcze peryodycznie po sobie następują, powietrze nie jest ociężałe i cisza złowroga nie zalega horyzontu, możesz być pewnym, że wulkan tak prędko nie wybuchnie.

– Ależ…

– Dość tych uwag! skoro nauka o czem wyrzekła, to niema już co mówić.

Powróciłem na probostwo ze spuszczonemi, jak to mówią uszami, niby to pokonany argumentami naukowemi. Jedyna jeszcze pozostała mi nadzieja, że może dla braku dostatecznej liczby galeryj, nie będziemy mogli zapuścić się bardzo głęboko w otwór wulkanu, na przekor wszystkim Saknussemmom całego świata.

Całą następną noc marzyłem o głębinach wnętrza ziemi, o ziejącej ogniem paszczy wulkanu… We śnie zdawało mi się, że zamieniony jestem na ułamek skały i przez wybuch krateru wyrzucony gdzieś daleko, w przestrzenie planetarne!…

Nazajutrz, to jest 23-go czerwca, Hans gotów do drogi, oczekiwał nas ze swymi towarzyszami, obładowanymi żywnością, narzędziami i różnemi przyborami naszej wycieczki. Zatrzymano dla nas dwa kije dobrze okute, dwie strzelby i dwie ładownice. Hans człowiek przezorny, do naszych manierek dodał jeszcze spory bukłak skórzany – tak, że mieliśmy zapas wody, przynajmniej na jaki tydzień.

O ósmej godzinie rano, szanowny Rektor i zacna jego małżonka oczekiwali nas przed drzwiami domu. Myślałby kto może, iż chcieli serdecznie pożegnać swych gości i rzucić na drogę życzenia szczęśliwej podróży?… Bynajmniej: chodziło im o zrealizowanie sążnistego rachunku, w którym wszystko słono było policzone – wszystko, aż do zgniłego powierza w brudnej izbie pastorskiej. Przezacna ta para zdarła nas jak szwajcarski oberżysta i bardzo drogo zapłacić sobie kazała za swą gościnność uprzejmą.

Stryj bez kwestyi zapłacił. Człowiek jadący do środka ziemi, nie mógł się targować o kilka rixdalerów!…

Po ukończeniu rachunków, Hans dał znak do ruszenia w drogę; w chwilę potem opuściliśmy Stapi.

 

Rozdział Xv

 

óra Sneffels ma pięć tysięcy stóp wysokości; podwójnym ostrokręgiem zakończa ona szychtę trachytową, oddzielająca się od systemu geograficznego wyspy. Z punktu w którym byliśmy, nie można było widzieć tych dwóch wierzchołków, rysujących się na szarawem tle nieba; czoło olbrzyma ukazywało nam się okryte dużym całunem śniegu.

Postępowaliśmy rzędem jeden za drugim; Hans prowadził nas wązką ścieżką, po której dwóch ludzi obok siebie nie mogło postępować. Rozmowa była prawie niepodobną.

Poza ścianą bazaltową fjördu Stapi, najprzód napotkaliśmy grunt utworzony z osadów zielnych i włóknistych, osadów dawnej wegetacyi bagnisk półwyspu; massa tego materyału palnego, dotąd jeszcze nie eksploatowanego, wystarczyćby mogła na ogrzewanie całej ludności islandzkiej, przez ciąg najmniej jednego wieku; to obszerne torfowisko, w niektórych miejscach miało siedmdziesiąt stóp wysokości i przedstawiało kolejne pokłady szczątków zwęglonych i tufu pumeksowego.

Jako nieodrodny synowiec profesora Lidenbrocka, pomimo roztargnienia i złego humoru w jaki mnie wprowadzało całe to szalone przedsięwzięcie, z zajęciem oglądałem owe ciekawości mineralogiczne, tak obficie rozrzucone po tym obszernym gabinecie historyi naturalnej, i jednocześnie przypomniałem sobie całą historyę geologiczną Islandyi.

Interesująca ta wyspa, widocznie wyszła z głębi wód w epoce względnie świeżej, może być nawet że dotąd wznosi się ona ruchem nieznacznym. Jeśli tak jest, to początek jej możnaby tylko działaniu ognisk podziemnych przypisać, a w takim razie i teorya uczonego Humphry Davy i poważny dokument Arne Saknussemma i pretensye mojego stryja, jak dym rozwiaćby się koniecznie musiały. To przypuszczenie bardziej jeszcze zachęcało mnie do bliższego zbadania gruntu, w skutek czego byłem w stanie zdać sobie rachunek z następstwa fenomenów, jakie poprzedziły formacyę wyspy.

Islandya pozbawiona zupełnie gruntów osadowych, składa się jedynie z tufu wulkanicznego, to jest nagromadzenia kamieni i skał budowy dziurkowatej. Przed powstaniem na niej wulkanów, składała się ona z masy trapowej, zwolna wzniesionej ponad fale parciem sił środkowych. Ognie wewnętrzne jeszcze sobie naówczas nie wyrobiły wybuchu na zewnątrz.

Lecz następnie, od południowo-zachodniej do północno-zachodniej części wyspy, utworzyła się szeroka szczelina, przez którą zwolna przelało się całe ciasto trachytowe. Zjawisko spełniało się naówczas bez gwałtowności; otwór był znaczny, a materye stopione wyrzucone z wnętrza globu, spokojnie układały się w obszerne powierzchnie, lub masy wzgórkowate. W tej samej epoce ukazały się feldspaty, syenity i porfiry.

W skutek tego rozlania, zwiększyła się znacznie i obszerność wyspy i jej siła oporu. Łatwo sobie wyobrazić, jak ogromna ilość gazów elastycznych nagromadziła się w jej łonie, gdy po ostygnięciu skorupy trachytowej, zamknęły się wszystkie otwory. Nadeszła więc chwila takiego wzmożenia siły mechanicznej tych gazów, że podnosiły ciężką skorupę i wyżłobiły sobie wysokie otwory. Tak więc wulkan powstał z podniesienia skorupy, a krater z nagłego przedziurawienia wierzchołka wulkanu.

Wtedy po zjawiskach wybuchowych, nastąpiły i fenomena wulkaniczne; przez otwory nowo utworzone wydobywały się najprzód materye bazaltowe, których najpiękniejsze okazy właśnie mieliśmy przed sobą w tej chwili. Deptaliśmy po tych ciężkich szarych skałach, które wskutek stygnięcia pękały i rozpadały się na liczne słupy, o podstawie sześciokątnej. W oddaleniu widzieć się dawały w wielkiej liczbie ostrokręgi przypłaszczone, z których każdy przedtem był paszczą ogień ziejącą.

Po wyczerpnięciu wybuchów bazaltowych, wulkan którego siła wzmogła się, powiększona siłą kraterów wygasłych, wyrzucał z siebie lawę, tufy popiołowe i piany stopionego metalu, których długie strumienie rozlane po bokach, przypominały obfite sploty włosów.

Takie było następstwo fenomenów, które utworzyły Islandyę; wszystkie one powstały wskutek działania ogni podziemnych; tak więc masa wewnętrzna pozostawała ciągle w stanie płynu rozpalonego – i szaleństwem tylko nazwać można, myśl dostania się do środka ziemi.

Tak pocieszałem się wchodząc na górę Sneffels. Droga tymczasem stawała się coraz przykrzejsza, na każdym prawie kroku groziło niebezpieczeństwo – potrzeba było stąpać bardzo uważnie i ostrożnie.

Hans szedł spokojnie jakby po najgładszej drodze; niekiedy znikał nam z oczu na chwilę po za wielkiemi odłamami skał, i wtedy ostrem, przeciągłem gwizdnięciem, wskazywał nam kierunek drogi; to znowu czasem zatrzymywał się, podnosił kawał kamienia lub skały i ustawiał znaki, po którychbyśmy oryentować się mogli za powrotem. Chwalebna to była przezorność wprawdzie, lecz późniejsze wypadki uczyniły j bezużyteczną.

Po trzech godzinach męczącego pochodu, doszliśmy zaledwie do podstawy góry. Tu Hans dał znak wypoczynku: zasiedliśmy więc wszyscy do krótkiego posiłku. Stryj łykał jedzenie ogromnemi kawałami, byleby coprędzej ruszyć w drogę. Innego był zdania nasz powolny przewodnik, który oprócz posiłku, chciał jeszcze wypocząć – i rzeczywiście w godzinę dopiero potem wyruszyliśmy w dalszy pochód. Trzej Islandczycy, równie jak ich towarzysz milczący, jedli niewiele, a nie mówili ani słowa.

Zaczęliśmy tedy wchodzić na pochyłość góry Sneffels; wskutek optycznego złudzenia, dość zresztą zwykłego w górach, szczyt jej śnieżny wydawał mi się bardzo bliskim, a jednak ileż to godzin upłynęło, ileż trudów ponieśliśmy, zanim dostaliśmy się do niego. Kamienie żadnem spoidłem ziemnem, żadną roślinnością nie powiązane, staczały się z gwałtownością pod naszemi nogami, spadając z szumem i łoskotem gdzieś w bezdenną przepaść.

ter22.jpg (239324 bytes)

W niektórych miejscach, boki góry stanowiły z horyzontem kąt najmniej o trzydziestu sześciu stopniach; stryj szedł tuż przy mnie, nie tracąc mnie ani na chwilę z oka, i zawsze w razie potrzeby przybiegał do mnie z pożądaną pomocą; sam doskonale zachowywał równowagę, a Islandczycy, choć obładowani, wdrapywali się ze zręcznością zwykłą góralom.

Wierzchołek Sneffelsu tak był wysoki, że zdawało mi się, iż niepodobna będzie dojść do niego z tej strony, jeśli nie zmniejszy się kąt nachylenia. Na szczęście nasze, po godzinnym ciężkim trudzie, wśród rozległej masy śniegu trafiliśmy na rodzaj schodów, które nam ogromnie wejście na górę ułatwiły. Stopnie te uformowały się widocznie z potoku kamieni wyrzuconych przez wulkan, co po islandzku nazywa się „stina” – traf zrządził, iż położenie boków góry w tem miejscu było takie, że się na nich kamienie te zatrzymały – inaczej bowiem stoczyłyby się niezawodnie do morza i tam uformowały zapewne nową jaką wyspę. Cokolwiekbądź, naturalne te schody tak bardzo ułatwiły nam pochód i pośpiech, że gdym się na chwilę zatrzymał strudzony, zobaczyłem niezadługo moich towarzyszy w takiem oddaleniu, iż mi się wydali doprowadzeni do rozmiarów mikroskopijnych.

O siódmej wieczorem już przeszliśmy dwa tysiące stopni, po naszych schodach i dostaliśmy się na miejsce, w którem na wypukłości góry wspierał się właściwie ostrokrąg krateru.

Byliśmy już na wysokości dwóch tysięcy trzystu stóp nad powierzchnią morza; przeszliśmy już granicę wiecznych śniegów, która w Islandyi niezbyt jest wyniesioną, z powodu ciągłej wilgotności klimatu. Zimno było gwałtowne, silny wiatr dął bezustannie. Opadłem z sił zupełnie. Profesor dostrzegł, że nogi odmawiają mi posłuszeństwa i pomimo całej swej niecierpliwości, postanowił zatrzymać się na chwilę; w tym celu zawołał na przewodnika, który jednak postępując wciąż, potrząsnął tylko głową i krótko odpowiedział: Ofvanför.

– Trzeba iść jeszcze wyżej – wytłomaczył mi stryj.

Potem zapytał Hansa o powód jego odpowiedzi.

Mistour – odrzekł przewodnik.

Ja, mistour – powtórzył z trwogą jeden z Islandczyków.

– Co znaczy ten wyraz? – spytałem niespokojny.

– Patrz – rzekł profesor.

Zwróciłem oczy na płaszczyznę: ogromny słup kamieni pumexowych sproszkowanych, piasku i kurzu, wznosił się do góry wirując jak trąba powietrzna; wiatr popychał go w tę stronę góry, gdzieśmy się właśnie znajdowali; masa ta gwałtownie popychana, słońce nam na chwilę zasłoniła – prawie zupełna ciemność otoczyła nas dokoła. Za najmniejszem zboczeniem tej trąby, zostalibyśmy w wir porwani. I ten to właśnie fenomen, dość częsty na Islandyi, mianowicie gdy wiatr dmie od strony lodowisk, w krajowym języku zowie się mistouri.

Hastigit, hastigit – wołał przewodnik.

ter23.jpg (202618 bytes)

Nie rozumiejąc nawet po duńsku. domyśliłem się że Hans wzywa nas, abyśmy za nim podążali co prędzej, sam zaś pospiesznie okrążał ostrokrąg krateru, liczne robiąc gzyzaki, widocznie dla ułatwienia biegu. Wkrótce słup rozbił się o górę, która się zatrzęsła a grad kamieni posypał się nagle jak przy wybuchu wulkanicznym. Bogu dzięki byliśmy już po przeciwnej stronie – żadne nie groziło nam niebezpieczeństwo; gdyby nie ostrożność naszego przewodnika, to ciała nasze zmiażdżone, rozszarpane w drobne cząstki, byłyby upadły gdzieś daleko jak jakiś nieznany meteor.

Hans twierdził, że nie bardzo jest bezpiecznie noc przepędzić w tem miejscu – posunęliśmy się przeto jeszcze naprzód: przejście pozostałych tysiąca pięciuset stóp zajęło blizko pięć godzin czasu, a kołując w różne gzygzaki nadłożyliśmy przeszło trzy mil (lieues) drogi. Nie byłem w stanie iść dalej, upadałem pod brzemieniem zimna i głodu; rozrzedzone nieco powietrze, nie wystarczało dla pluć moich wyczerpniętych.

Nareszcie, wśród najgłębszej ciemności, omackiem prawie doszliśmy do wierzchołka Sneffelsu o jedenastej godzinie wieczorem; a przed spuszczeniem się do krateru miałem czas nasycić się pysznym widokiem słońca o północy jaśniejącego, które rzucało blade swe promienie na uśpioną pod naszemi stopami wyspę.

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

1 Tak nazywają we wszystkich krajach skandynawskich wązkie zatoki morskie.

2 Przyrząd Ruhmkorffa składa się ze stosu Bunzena wprowadzonego w działanie za pomocą dwuchromianu potażu, nie wydającego przykrego zapachu; cewka indukcyjna łączy elektryczność przez stos wywiązaną, z latarnią szczególnego składu. W tej latarni znajduje się wężownica szklarnia, w której zrobiono próżnię, a wprowadzono następnie kwas węglany lub azot. Kiedy przyrząd jest czynnym, gaz staje się świetlnym, wydając światło białawe i ciągłe. Stos i cewka umieszczone są w torbie skórzanej, którą podróżny ma przez siebie przywiązaną na pasie. Latarnia umieszczona zewnątrz, bardzo dostatecznie oświeca w największej ciemności i dozwala postępować bez obawy wybuchu, pośród najzapalniejszych gazów, i nie gaśnie nawet w największych głębinach wodnych.

3 Idźmy drogą, jaką nam los nadarzy.

4 Prawie 4 ½ mil naszych.