Jules Verne
Podróż do środka Ziemi
(Rozdział XVI-XX)
57 ilustracji Edouarda Riou
Nakładem i drukiem J. Sikorskiego
Warszawa, 1897
© Andrzej Zydorczak
o krótkim posiłku, szczupłe nasze gronko rozlokowało się jak można najlepiej. Na twardem posłaniu pod gołem niebem, w najprzykrzejszem położeniu, musieliśmy noc przepędzić w miejscu na pięć tysięcy stóp nad poziom morza wzniesionem. Pomimo to spałem wybornie, jak nigdy jeszcze przez cały czas naszej podróży obecnej.
Ostry chłód nocy, pomimo promieni słonecznych przejął nas zimnem na wskroś; zerwałem się z mego łoża granitowego, aby tem swobodniej napawać się cudnym, uroczym widokiem jaki miałem przed oczyma.
Stałem właśnie na jednym z dwóch, a mianowicie na południowym wierzchołku góry Sneffels. Ztamtąd wzrok mój ogarniał większą część wyspy; optyka właściwa wszystkim wielkim wyżynom, zdawała się podnosić oba brzegi, a pogłębiać przestrzeń między niemi zawartą. Miałem pod nogami jakby jednę z płaskorzeźb Helbesmera, na której były doliny rozrzucone w różnych kierunkach, jeziora w stawy się zamieniające, rzeki podobne do strumieni, a przepaściste bezdnie mające pozór studni głębokich. Po prawej stronie ciągnął się długi szereg ponurych lodowisk i wierzchołków wulkanicznych, gdzieniegdzie dymiących jeszcze po trochu. Stopniowanie tych gór nieskończonych zdających się spienionemi w skutek efektu wywartego przez śniegi, przypominały mi powierzchnię wzburzonego morza. Od zachodu ocean majestatycznie roztaczał swe niezmierzone fale; oko moje z trudnością rozróżnić mogło gdzie się kończy ziemia, a gdzie zaczynają wód przestrzenie:
Byłem przez chwilę w uniesieniu; z zachwyceniem przypatrywałem się grze promieni słonecznych: zapominając kto jestem i gdzie jestem – przez chwilę żyłem życiem elfów lub sylfów, urojonych istot znanych w mitologii skandynawskiej; napawałem się do syta rozkoszami gór, nie pomnąc o przepaściach w jakie niezadługo los mnie miał zapędzić, i dopiero za przybyciem profesora i Hansa powróciłem do świata rzeczywistego.
Stryj zwróciwszy się ku zachodowi wskazał mi ręką jakąś mgłę, jakąś parę, jakiś punkcik szary do ziemi podobny, wychylający się nad powierzchnię wód – i rzekł:
– To Grenlandya!
– Grenlandya? – zawołałem.
– Tak, Grenlandya! Jesteśmy od niej o trzydzieści pięć mil oddaleni; w porze tajenia lodów, bryły oderwane na północy, przynoszą do Islandyi niedźwiedzie na swych grzbietach; ale mniejsza o to. Znajdujemy się w tej chwili na wierzchołku góry Sneffels; Hans powie nam, który z dwóch: południowy czy północny, nosi nazwę nas obchodzącą.
Przewodnik zapytany gdzie jesteśmy, odpowiedział:
– „Scartaris”.
Stryj spojrzał na mnie tryumfująco, i po chwili zawołał:
– A więc, dalej do krateru!
Krater Sneffelsu miał kształt ostrokręgu przewróconego, którego otwór mógł mieć pół mili średnicy. Głębokość jego oceniałem na dwu tysiące stóp w przybliżeniu. Proszę sobie wyobrazić taką retortę, napełnioną hukiem podziemnym i płomieniami. Spód tego lejka nie powinien był mieć więcej nad pięćset stóp okręgu, a tym sposobem po bokach lekko spadzistych, łatwo się było dostać do jego wnętrza. Mimowolnie porównywałem ten krater do moździerza o szerokiej paszczy, i przyznam się że to porównanie przeraziło mnie okropnie.
Leźć do moździerza i to jeszcze może nabitego, który co chwila może wypalić!… brrrrr!… doprawdy że na to trzeba być szalonym!
Lecz trudno się było cofnąć, Hans z największą w świecie obojętnością stanął na czele wyprawy; postępowałem za nim w milczeniu.
Dla łatwiejszego schodzenia na dół, Hans wewnątrz ostrokręgu zakreślał przeciągłe elipsy; nieraz przyszło nam stąpać po skałach wulkanicznych; niektóre z nich osłabione w osadzie, z pod nóg nam się usuwały i spadały w przepaść, wydając odgłos dziwnego dźwięku.
W niektórych częściach ostrokręgu znajdowały się lodowiska – i wtedy Hans postępował z nadzwyczajną przezornością, szukając rozpadlin swym długim okutym kijem. W miejscach niebezpiecznych, przywiązywaliśmy się do długiej liny, ażeby jeśli komu niespodzianie noga się poślizgnie, mógł być utrzymany przez swych towarzyszy. Ostrożność taka była rzeczą nader potrzebną i pożyteczną, choć i to nie zapobiegało wszelkiemu niebezpieczeństwu.
Pomimo, że zejście było bardzo przykre i niepewne, pomimo że przewodnik nie znał drogi zupełnie, jednakże drogę całą odbyliśmy szczęśliwie i bez wypadku, utraciwszy jedynie spory krąg liny, który przez jednego z Islandczyków z rąk wypuszczony, stoczył się na dno przepaści
O samem południu przybyliśmy do głębi. Podniosłem głowę i przez otwór krateru spostrzegłem maleńki kawałek nieba. Z jednego tylko punktu można było widzieć wierzchołek Scartaris, ginący gdzieś w nieskończoności.
W głębi krateru były trzy kominy, przez które wulkan Sneffelsu, podczas swych wybuchów, wyrzucał lawę i dymy. Każdy z tych kominów miał około pięćdziesięciu łokci średnicy; stały przed nami z otwartemi paszczami – nie miałem odwagi zajrzeć do żadnego z nich. Profesor jednym rzutem oka zbadał ich położenie, potem biegał od jednego do drugiego, zaglądał w nie, machał rękami, gadał coś sam do siebie, a Hans i jego zimni towarzysze, siedząc spokojnie na kawałku zastygłej lawy, patrzyli nań jak na waryata.
W tem niespodzianie stryj krzyknął; byłem pewny, że stracił równowagę i wpadł do jednej z trzech przepaści. Lecz nie; z rękami wyciągniętemi, nogami szeroko rozsuniętemi stał przed skałą granitową w środku krateru, jak ogromny piedestał do posągu Plutona. Widocznie oniemiał na chwilę z radości
– Axelu! Axelu! chodź! chodź tu coprędzej! – zawołał nareszcie.
Pobiegłem. Hans i jego towarzysze nie ruszyli się z miejsca.
– Patrz! – wołał na mnie profesor – patrz niedowiarku!
Z osłupieniem, że nie powiem z przerażeniem, na zachodniej ścianie skały, wyczytałem runicznemi głoskami nawpół przez czas zatartemi, wypisane owo po tysiąckroć przeklęte nazwisko:
– Arne Saknussemm! – wrzasnął mi stryj nad uchem – będzieszże i teraz wątpił jeszcze?
Nie odpowiedziawszy ani słowa, powróciłem na dawne miejsce przygnębiony, jakby do ziemi przybity. Nie wiem jak długo pozostawałem tak zatopiony w rozmyślaniu; wiem tylko że podniósłszy głowę, zobaczyłem już tylko stryja i Hansa przed sobą; Islandczycy byli odprawieni i właśnie wdzierali się na wierzch krateru, z powrotem do Stapi.
Hans wysypiał się swobodnie w zaimprowizowanem łożu, jakie sobie usłał na kawałku lawy; stryj kręcił się niespokojny, jak zwierz w sidła schwytany. Nie miałem ani siły, ani ochoty podnieść się z miejsca; jakieś gnuśne lenistwo owładnęło mnie. Ciągle mi się zdawało, że w łonie góry słyszę łoskot przeciągły.
Tak mi się wydała pierwsza noc spędzona w kraterze.
Następnego dnia słońce ponure, szarawe, smutne, zajrzało do nas przez otwór krateru. Poznałem to nie tyle po ciemności, ile raczej po gniewie mojego stryja.
Odgadłem od razu powód, i ostatnia jeszcze w mej duszy zabłysła nadzieja.
Saknussemm dostał się do środka ziemi przez jednę z trzech dróg otwartych w tej chwili przed nami. Według mędrca islandzkiego, można ją było rozpoznać po tej okoliczności opisanej w kryptogramie, że cień Scartarisu pada na nią w ostatnich dniach czerwca.
I rzeczywiście, ostry ten wierzchołek wyglądał zupełnie jak zegar słoneczny (kompas), cień którego miał nam wskazać drogę do wielkiego odkrycia.
Gdyby słońce nie świeciło, nie byłoby i cienia, a zatem i wskazówki. Było to już 25-go czerwca, jeśli zatem przez sześć dni jeszcze słońce się nie rozjaśni, przedsięwzięcie całe musi być odłożone aż do następnego roku.
Nie potrafię opisać bezsilnego choć wściekłego gniewu profesora Lidenbrocka. Dzień cały przeszedł, a cień żaden nie padał na głąb krateru. Hans siedział na miejscu nieporuszony; musiał jednakże pomyśleć na co my tu czekamy, jeśli notabene myślał kiedy o czem i był dość ciekawy. Stryj zadąsany i nachmurzony, ani się do mnie odezwał; oczy miał bezustanie wlepione w czarny firmament.
Dzień 20-ty nic nam nie przyniósł nowego: przez całą dobę padał drobny deszcz ze śniegiem pomieszany. Hans spokojnie budował rodzaj chaty z odłamków lawy i skał wulkanicznych; ja z pewną przyjemnością przypatrywałem się tysiącznym kaskadom improwizowanym, spadającym po bokach krateru, których szmer ponury i jednostajny kołysał mnie i utrzymywał w stanie przyjemnego odrętwienia.
Stryj nie posiadał się z gniewu. I nic dziwnego: człowiek cierpliwszy nawet od niego nie potrafiłby się może powstrzymać od złości; było to jakby rozbicie się okrętu w samym już porcie.
Lecz taki już widać jest porządek wypadków, że niebo wielkie smutki przeplatać zwykło wielkiemi radościami; niespodzianka tego rodzaju czekała i profesora Lidenbrocka.
W niedzielę 28-go czerwca, to jest trzeciego dnia przed końcem miesiąca, przypadała zmiana lunacyi, a z nią czas piękny i pogodny; słońce obfite światło rozlało po dnie wulkanu. Stryj natężył całą uwagę, nie spuszczał z oka ani na chwilę wierzchołka Scartarisu, od którego cień w samo południe upadł na środkową z trzech dróg na nas czekających.
– A więc tędy! tędy jest droga do środka ziemi – zawołał po duńsku, aby od Hansa być zrozumianym.
– Forüt – odpowiedział tenże z właściwą sobie obojętnością
– Naprzód! – powtórzył stryj – naprzód.
Zegarek wskazywał godzinę pierwszą i minut trzynaście po południu.
rzystępowaliśmy do rozpoczęcia prawdziwej podróży. Dotąd doświadczaliśmy samych tylko trudów i niewygód, terraz czekały nas zawady często nie łatwe do pokonania.
Jeszcze nie miałem odwagi spojrzeć w tę studnię bezdenną, w którą się miałem zapuścić. Chwila stanowcza nadeszła; mogłem jeszcze albo przyjąć udział w wyprawie, albo go też odmówić – lecz przyznam się, że wstyd mi było naszego przewodnika. Hans puszczał się w tę podróż awanturniczą tak spokojnie i bez obawy niebezpieczeństwa, że nie wypadało mi pokazać się mniej od niego odważnym; pomyślałem o mojej drogiej Graüben i… z rezygnacyą przystąpiłem do środkowego komina.
Jak powiedziałem wyżej, miał on pięćdziesiąt łokci średnicy, czyli trzysta stóp w obwodzie. Nachyliłem się przez wystający odłamek skały i zajrzałem w przepaść: włosy mi na głowie powstały, nogi drżeć poczęły – czułem że tracę środek ciężkości. W głowie mi się kołować zaczęło, jak gdybym był pijanym, i byłbym niezawodnie wpadł w głębinę, lecz Hans wszystko uważający w milczeniu, powstrzymał mnie silną dłonią. Widocznie lekcye w Kopenhadze na Fresles Kirk jeszcze były niedostateczne.
Jakkolwiek nie miałem czasu dokładnie rozpatrzyć się w tej studni, zawsze jednak powziąłem wyobrażenie ogólne o jej położeniu. Ściany jej prawie prostopadłe, miały na sobie liczne występy mogące ułatwić zejście; schody więc były gotowe, ale użytkować z nich nie było sposobu, gdyż nie miały potrzebnej pochyłości. Lina przywiązana do otworu mogłaby nas utrzymać; ale jakże ją potem odwiązać, gdy się dojdzie do końca jej długości.
Stryj zaradził tej potrzebie w sposób bardzo prosty. Linę grubą na cal, a długą na stóp czterysta, w samym środku okręcił około występu skały i oba końce wrzucił w otwór krateru; każdy z nas mógł się tak spuszczać, trzymając za oba sznury – a po przejściu dwustu stóp, poruszając jeden koniec liny, odwiązywał ją tym tym sposobom, okręcał na nowym wstępie i tak usque ad infinitum.
– Teraz – rzekł stryj –pomyślmy o bagażach; trzeba je podzielić na trzy paki, a każdy z nas weźmie jednę na plecy; rozumie się, mówię tu tylko o rzeczach lekkich i ulegających zniszczeniu lub potłuczeniu. Hans weźmie przybory nasze, część żywności i broń, a ja trzecią część żywności i narzędzia delikatne.
– A odzież? – spytałem – a ta massa drabin, sznurów, łopat i t. p.
– Te rzeczy zejdą same.
– Jakto same? – zapytałem zdziwiony.
– Zaraz zobaczysz.
Stryj chętnie i bez wahania uciekał się do wielkich środków… Rozkazał Hansowi, wszystkie rzeczy nie ulegające potłuczeniu, związać razem w jednę pakę i takową po prostu wrzucił w przepaść.
Echo się tylko głuche rozległo; stryj pochylony nad kraterem, dopóki mógł, okiem zadowolenia ścigał tę podróż podziemną naszych bagaży, a potem powstawszy rzekł.
– Wybornie! teraz na nas kolej.
Odwołuję się do sądu wszystkich rozsądnych i poważnych ludzi, czy można było bez dreszczu i przerażenia słyszeć podobne wezwanie?
Profesor włożył na plecy pakę z narzędziami, Hans z przyborami a ja z bronią.
Schodzenie do krateru odbywało się w następującym porządku:
1. Hans.
2. Profesr Lidenbrock.
3. Ja.
Wszyscy trzej zachowywaliśmy najgłębsze milczenie, przerywane tylko niekiedy spadającym w przepaść oberwanym ułamkiem skały.
Z niemałą trwogą spuszczałem się, ściskając w jednej ręce oba sznury, a w drugiej okuty kij, którym macałem pod sobą. Trapiła mnie wciąż ta myśl, że może nam w pewnej głębokości zbraknąć punktu oparcia, a przytem lina zdawała mi się zbyt słabą, aby mogła ciężar trzech ludzi wytrzymać, używałem jej przeto jak można najoszczędniej, skacząc po występach z zadziwiającą ekwilibrystyką.
Gdy czasem który ze stopni poruszył się pod nogą Hansa, ten zaraz ostrzegał swym zwykłym, spokojnym tonem:
– Gif akt!
– Baczność! – powtarzał stryj.
Po półgodzinnej takiej podróży, natrafiliśmy na dużą skałę wystającą ze ściany otworu kraterowego.
Hans potrząsnął silnie jednym końcem sznura: drugi spadł, zmiatając po drodze drobne kamyki i kawałki lawy, które jak deszcz lub grad spadały na nas, zasypując oczy.
Nachyliwszy się spojrzałem w głąb, lecz dna przepaści jeszcze nie było widać.
Lina została na nowo założoną i w pół godziny potem, znowu byliśmy o dwieście stóp niżej.
Nie wiem, czy najzapaleńszy nawet geolog miałby ochotę badać naturę gruntu, w czasie takiej jak nasza podróży. Ja anim myślał o tem i przyznam się, że wszystko mi tam było jedno, czy formacye te były plioceniczne, mioceniczne, czy eoceniczne, kredowe, jurasowe, tryasowe, permskie, węglowe, dewońskie, syluryjskie, lub pierwotne. Profesor jednak widać że robił spostrzeżenia, bo na jednym z przystanków rzekł do mnie:
– Im dalej się posuwam, tem więcej mam zaufania; układ tych pokładów wulkanicznych, coraz więcej usprawiedliwia teoryę uczonego Humphry Davy. Znajdujemy się obecnie w formacyi pierwotnej, w której dopełniło się działanie chemiczne kruszców, zapalonych przy zetknięciu się z wodą i powietrzem. Tak, stanowczo odrzucam hypotezę gorąca środkowego; a zresztą, niezadługo to zobaczymy.
Zawsze toż samo zakończenie. Nic nie odpowiedziałem, a milczenie moje wzięte było za przyzwolenie.
Po trzech godzinach podroży jeszcze nie mogłem dostrzedz dna czeluści. Gdym podniósł głowę do góry, ujrzałem otwór krateru coraz mniejszy; ściany coraz więcej ku sobie się pochylały, a przeto i zbliżały; ciemność ciągle się zwiększała.
W dalszej podróży zauważyłem, że kamienie oderwane od skał, z coraz głuchszym spadały oddźwiękiem i że już bliżej musiały dno przepaści napotykać.
Liczyłem starannie wszystkie nasze przystanki, a tym sposobem byłem w stanie obrachować i głębokość przebytą i czas na to potrzebny.
Czternaście już razy powtórzyło się zakładanie liny, następujące po sobie co pół godziny, co razem czyniło siedm godzin. A ponieważ na każdym przystanku zostawaliśmy przez kwadrans, wszystkiego więc razem byliśmy w tej dziwacznej podziemnej wędrówce, dziesięć i pół godziny; że zaś wyjechaliśmy o pierwszej, musiała więc w tej chwili być mniej więcej godzina jedenasta.
Co do głębokości, licząc po dwieście stóp na każdy przystanek, wynosiła ona dwa tysiące ośmset stóp.
W tej chwili głos przewodnika dał się słyszeć.
– Halt! – zawołał on.
Zatrzymałem się właśnie wtedy, gdy miałem nogę oprzeć na głowie stryja.
– Przybyliśmy nareszcie – rzekł tenże.
– Gdzie? – zapytałem stając obok niego.
– Na dno krateru środkowego.
– I niema tu już innego wyjścia?
– Owszem, widzę tu jakiś rodzaj korytarzyka skręcającego na prawo, ale to jutro zbadamy; teraz trzeba się posilić i snem pokrzepić znużone ciało.
Nie zupełnie było ciemno; z rozwiązanego worka otrzymaliśmy żywność, a kamienie i odłamki lawy starczyły za najlepsze posłanie.
I gdy położywszy się na wznak otworzyłem oczy, przez tę rurę na trzy tysiące stóp długą, jakby przez olbrzymią lunetę, dostrzegłem jakiś punkcik jasny.
Była to gwiazda bez blasku, która według mego rachunku musiała być β małej Niedźwiedzicy.
Potem zasnąłem snem twardym i głębokim.
lask dzienny zbudził nas o ósmej rano. Lawa pozaczepiana na ścianach krateru, jaskrawo odbijała światło, miotając nam w oczy jakoby deszcz gwiaździsty, przy którym łatwo było rozeznawać przedmioty nas otaczające.
– No, mój chłopcze – rzekł stryj zacierając ręce – czy miałeś kiedy noc spokojniejszą w naszym domku na Königstrasse? Nic ci tu nie przerwało spoczyku: ani turkot powozów, ani krzyki przekupniów, ani klątwy majtków i przewoźników. Spałeś jak książę!
– Zapewne – odpowiedziałem – zapewne że jesteśmy bardzo spokojni i swobodni w tej dziurze, ale przyznam ci się kochany stryju, że właśnie ta cisza i spokojność najwięcej mnie przerażają.
– Ależ do licha – zawołał stryj – teraz się już boisz, a cóż to będzie później? Przecieżeśmy ani na cal jeszcze nie weszli do wnętrza ziemi.
– Nie rozumiem tego, stryju.
– Chcę powiedzieć, że dostaliśmy się dopiero do gruntu wyspy. Ta długa prostopadła rura wznosząca się ponad naszemi głowami, końcem swym dochodzi zaledwie do poziomu morza.
– Jestżeś tego stryju pewnym?
– Aż nadto pewnym; spójrz na barometr, on ci tę prawdę potwierdzi.
Rzeczywiście, w miarę naszego zapuszczania się w głąb krateru, rtęć w barometrze szła w górę i zatrzymała się na dwudziestu dziewięciu calach.
– Widzisz – rzekł profesor – mamy tu ciśnienie jednej zaledwie atmosfery i radbym abyśmy jak najprędzej potrzebowali barometr manometrem zastąpić.
– Ależ – powiedziałem – grozi nam jeszcze jedno niebezpieczeństwo, że gdy to ciśnienie powietrza zwiększać się będzie stopniowo, to nareszcie trudno je będzie wytrzymać.
– Nie obawiaj się tego. Będziemy się zapuszczać po maleńku, a tak płuca nasze przyzwyczają się z łatwością do oddychania w atmosferze ścieśnionej. Żeglarze powietrzni (aeronauci) uskarżają się na brak powietrza w warstwach wyższych; my będziemy go mieli może zanadto. W tym razie wolę obfitość, niż niedostatek. Nie traćmy ani chwili czasu. Gdzie jest nasza paka z rzeczami, spuszczona do krateru?
Hans na to zapytanie, myśliwskiem swoim okiem rzucił w około, potem wzniósł głowę do góry i krótko odpowiedział:
– Der huppe!
– Tam wysoko – powtórzył stryj.
Rzeczywiście, spora ta paka zaczepiła się na występie skały o jakie sto stóp nad naszemi głowami. Zręczny Islandczyk jak kot wdrapał się na skałę i rzucił nam bagaże na ziemię.
– Teraz – rzekł stryj – zjedzmy śniadanie, ale posilmy się tak, jak ludzie których czeka długa może podróż.
Suchary i mięso skropiliśmy wodą z manierek i kilkoma kroplami jałowcówki.
Po śniadaniu stryj wydobył z kieszeni książeczkę notatkową, obejrzał kolejno swe narzędzia i zapisał następujące dane:
Poniedziałek 1-go lipca.
Chronometr: godzina 8 minut 17 rano.
Barometr: 29 cali 7 linii.
Termometr: 6°.
Kierunek Ws. Połud. Ws.
To ostatnie spostrzeżenie stosowało się do ciemnej galeryi; kierunek wskazała bussola.
– Teraz Axelu – zawołał profesor z młodzieńczym, nieudanym zapałem – teraz dopiero naprawdę zapuszczamy się do wnętrza kuli ziemskiej, i to jest chwila w której się właściwie nasza podróż rozpoczyna.
To powiedziawszy, stryj jedną ręką wziął przyrząd Ruhmkorfa zawieszony na szyi, a drugą wypuścił strumień elektryczny na wężownicę w latarni umieszczoną i natychmiast żywe światło rozproszyło ciemność galeryi.
Hans miał na sobie drugi takiż sam przyrząd; to genialne zastosowanie elektryczności, utrzymywało dla nas ciągle dzień sztuczny, nawet w miejscach napełnionych najpalniejszemi gazami.
– W drogę! – zawołał profesor Lidenbrock.
Każdy z nas obładował się swym tłomoczkiem. Hans podjął się popychać przed sobą wielką pakę ze sznurami, odzieniem i t. d., i tak zapuściliśmy się w galeryę.
Zanim wszedłem w ten ciemny i długi korytarz, odniosłem wzrok do góry i przez otwór krateru ostatni raz spojrzałem na to niebo Islandyi… którego już nigdy więcej nie miałem oglądać.
Przy ostatnim wybuchu w 1229 roku, lawa wyżłobiła sobie drogę przez ten tunel, o którego powierzchnię błyszczącą, wspaniale odbijało się światło elektryczne, stokroć powiększając swe natężenie.
Cała trudność nowej naszej drogi zależała na tem, aby zbyt nagle nie posuwać się po pochyłości, nachylonej do czterdziestego piątego prawie stopnia; na szczęście nasze, napotykaliśmy liczne wypukłości i występy, o wiele ułatwiające nasz pochód; bagaże nasze same się przed nami toczyły, uwiązane na długim sznurze.
Lecz to po czem stąpaliśmy na naszej drodze, stawało się stalaktytami na innych ścianach; lawa dziurkowata w niektórych miejscach, tworzyła okrągławe bąbelki. Kryształy kwarcu nieprzezroczystego, zdobne przezroczystemi kroplami szkła i jak żyrandole zawieszone u sklepienia pieczary, odbijały żywe światło w czasie naszego przechodu; powiedziałbyś, że geniusze zamieszkujące te ponure przejścia, oświetlają swe pałace na przyjęcie gości ziemskich.
– Ah! jakież to wspaniale – zawołałem mimowolnie. – Cóż za widok mój stryju! Przypatrz się tym odcieniom lawy, przechodzącym od ciemno-czerwonej do jasno-żółtej barwy nieznacznemi stopniowaniami. A te kryształy, które się wydają jakby świetlane kule.
– Czy tak? – rzekł stryj uradowany – znajdujesz-to pięknem i wspaniałem? Ale wiedz mój chłopcze, że dalej cudowniejsze jeszcze znajdziesz rzeczy. Idźmy naprzód.
Lepiejby może był powiedział, suńmy się, bo prawdziwie suwaliśmy się raczej, niż postępowaliśmy po tak spadzistej pochyłości. Było prawdziwe wirgiliuszowskie „facilis descensus Averni.” Busola której się często radziłem, stale wskazywała kierunek południowo-wschodni. Ta massa lawy ciągnęła się w linii prostej, w żadną nie zbaczając stronę.
– Pomimo to, gorąco nie zwiększało się bardzo wyraźnie, co przemawiało za teoryą Humphry Davy. Często z zadziwieniem oglądałem termometr: po dwóch godzinach naszej podróży wskazywał on 10°, to jest o cztery tylko stopnie wyżej niż przy wyjściu. To pozwalało mi wnosić, że droga nasza bardziej zbliżała się do linii poziomej niż pionowej. Dla dokładniejszego zbadania głębokości w jakiej się znajdowaliśmy, profesor mierzył dokładnie kąt zboczenia i nachylenia drogi – ale rezultat swych obserwacyi chował przedemną w tajemnicy.
Około ósmej godziny wieczorem mieliśmy wypoczynek: lampy zawieszono na występie lawy; Hans widocznie był strudzony, bo usiadł zaraz i nie chciał już powstać. Grota w której zatrzymaliśmy się, miała dostateczną ilość powietrza, tak że do nas nawet tchnienia wiatru dochodziły. Lecz zkąd one powstawały? jakim je przypisać ruchom atmosferycznym? Otóżto właśnie były kwestye, któremi najmniej zajmowałem się w tej chwili; głód i znużenie robiły mnie ociężałym i do wszelkiego myślenia niezdatnym. Siedm godzin ciągłej podróży tak mnie wyczerpnęły, że z sił zupełnie opadłem. Hans na ułamku skały rozłożył nasze zapasy śpiżarniane, a każdy z nas wziął się ochoczo do posiłku. Martwiło mnie jednak, że nasz skromny zapas wody był już do połowy prawie zredukowany; bo choć stryj liczył wprawdzie na źródła podziemne, to jednak dotąd ani jednego nigdzie nie napotkaliśmy. Raz jeszcze zwróciłem na ten przedmiot jego uwagę.
– Jakto – rzekł – tak cię bardzo zadziwia ta nieobecność źródeł?
– Naturalnie – odpowiedziałem: i zadziwia i niepokoi, bo już wody mamy tylko na pięć dni zaledwie.
– Bądź spokojny Axelu, wody znajdziemy więcej jeszcze niż potrzeba.
– Kiedy?
– Wtedy gdy wyjdziemy z tej lawinowej powłoki; gdzież chcesz aby źródła tryskały z tych twardych epok?
– Lecz może ta powłoka Bóg wie do jakiej rozciąga się głębokości, a zdaje się, że dotąd nie wiele przestrzeni uszliśmy w kierunku poziomym.
– Zkadże o tem wnosisz?
– Bo gdybyśmy się już więcej zapuścili wewnątrz skorupy ziemskiej, gorąco byłoby daleko większe.
– Podług twego systemu – odpowiedział stryj; – a uważałeś co pokazuje termometr?
– Piętnaście stopni, to jest o dziewięć tylko stopni więcej, aniżeli w chwili wyruszenia w drogę.
– Więc cóż z tego wynika?
– Z tego wynika, że według najdokładniejszych obserwacyi, temperatura wewnątrz ziemi podnosi się o jeden stopień na każde sto stóp. Prawda, że niektóre warunki miejscowości mogą zmienić tę cyfrę: tak naprzykład w Jakutsku (Syberya) uważano, ze ciepło zwiększało się o jeden stopień na każde trzydzieści sześć stóp; to widocznie zależy od własności przeprowadzania cieplika, jaką posiadają skały. Z drugiej znowu strony, w bliskości pewnego wygasłego krateru przekonano się, że przez gneis temperatura zwiększała się o jeden stopień dopiero na sto dwadzieścia pięć stóp. Weźmy więc to ostatnie, najkorzystniejsze przypuszczenie i obliczmy.
– Dobrze, obliczaj mój chłopcze!
– Nic łatwiejszego – mówiłem, zapisując cyframi mój pugilaresik notatkowy. – Dziewięć razy po sto dwadzieścia pięć stóp, dają tysiąc sto dwadzieścia pięć stóp głębokości.
– Masz zupełną słuszność.
– A więc.
– Według moich spostrzeżeń, dostaliśmy się na miejsce o dziesięć tysięcy stóp pod poziom morza.
– Czy być może?
– Tak jest niezawodnie, lub chyba powiedzieć musimy, że cyfry przestały być cyframi.
Rachunek profesora był dokładny: byliśmy w głębokości o sześć tysięcy stóp niższej, od wszelkich dotąd przez człowieka zwiedzanych, jak naprzykład kopalnie Kitz-Bahl w Tyrolu, Wuttemberskie w Czechach i t. p.
W miejscu tem, ciepło powinno było dojść do ośmdziesiąt jeden stopni, a tymczasem termometr wskazywał ledwie piętnaście.
Okoliczność ta dawała mi wiele do myślenia!
azajutrz, to jest we wtorek o szóstej godzinie rano, puściliśmy się w dalszą podróż, ciągle postępując przez galeryę z lawy utworzoną i stanowiącą lekką pochyłość naturalną. O godz. 12-tej m. 17-cie, Hans się zatrzymał.
– Ah! – zawołał stryj, doszliśmy do końca komina.
– Obejrzałem się w około. Staliśmy w pośrodku dość obszernego placu, z którego przed nami rozchodziły się dwie drogi, obie ciemne i wązkie. Tu właśnie nowa nastręczyła się trudność, którą z nich wybrać.
Stryj nie chcąc okazać wahania ani na chwilę, wskazał ręką na wschód – i zaraz też w tym kierunku puściliśmy się w dalszą drogę.
Zresztą przyznać potrzeba, że stryj miał słuszność, bez namysłu wybierając pierwszą lepszą z tych dróg, bo też nie nastręczyła się żadna wskazówka, ten lub ów kierunek usprawiedliwiająca.
Lekką była pochyłość tej nowej galeryi, a kształt jej i budowa bardzo niejednostajne: nieraz napotykaliśmy rzęd łuków, jakby pomiędzy filarami jakiejś katedry gotyckiej: tu artyści średniowieczni czerpaćby mogli wyborne wzory tej architektury religijnej, której zasadą była głównie arkada.
O milę dalej musieliśmy nachylać się pod zwiesistemi sklepieniami w stylu romańskim, a grube filary wyrastające z całości, zdawały się uginać pod ich ciężarem. W innem znowu miejscu napotykaliśmy wązkie i nizkie przejścia, podobne do domków przez bobry budowanych, pod któremi przesuwać się było trzeba, prawie pełzając.
Stopień ciepła ciągle jeszcze był znośny. Mimowolnie jednak pomyślałem o wysokim stopniu gorąca, w chwili gdy lawy przez Sneffels wyrzucone, rozlewały się po tej, dziś tak spokojniej drodze; w myśli stanęły mi owe potoki płomienia i słupy gazów rozpalonych, wijące się po tej ciasnej przestrzeni.
– Tylko – pomyślałem sobie – żeby czasem staremu wulkanowi nie przyszła fantazya przypomnienia sobie dawnych swych wybryków.
Nie zwierzyłem się jednak z tych myśli profesorowi Lidenbrock, pewnym będąc, że on ich nie zrozumie i nie podzieli. Jedyną jego potrzebą było iść naprzód, w jakikolwiek bądź sposób i za jaką bądź cenę. Doprawdy, że wytrwałość jego i odwaga, godniejszego były warte ocenienia.
O szóstej wieczorem, bez wielkiego nawet utrudzenia, posunęliśmy się o dwie mile na południe, ale zaledwie o ćwierć mili w głąb ziemi.
Stryj zarządził odpoczynek; po lekkim posiłku zasnęliśmy smacznie.
Nasze przybory do snu, były bardzo proste; całą pościel stanowiła kołdra podróżna, w jaką się każdy z nas owijał skrzętnie. Nie mogliśmy się obawiać ani zimna, ani przerwania spoczynku natrętną jaką wizytą. Podróżnicy zapędzający się w głąb pustyń afrykańskich, lub dziewiczych lasów nowego świata, muszą wzajemnie czuwać nad sobą podczas snu; tutaj byliśmy najzupełniej spokojni i bezpieczni: nie groziły nam straszne bestye leśne, ani dzicy ludzie.
Nazajutrz wstaliśmy rzeźcy i ochoczy, gotowi do dalszej drogi. Tak samo jak wczoraj szliśmy wciąż po lawinie, nie mogąc nigdzie rozpoznać gruntu na jakim ona spoczywała. Tunel zamiast coraz bardziej zachodzić w ziemię, przeciwnie stawał się prawie poziomym. Zdawało mi się nawet, że widocznie kierował się ku powierzchni ziemi, a nawet położenie to około godziny dziesiątej stało się tak wyraźne, że zmęczony zupełnie, musiałem zwolnić kroku.
– Cóżto Axelu, ustajesz? – zapytał niecierpliwie profesor.
– Nie mam już siły kochany stryju.
– Jakto? po trzech godzinach spaceru, po drodze tak łatwej.
– Łatwej? być może, ale meczącej.
– Przecież ciągle tylko na dół schodzimy.
– Przeciwnie, zdaje mi że pod górę idziemy.
– Pod górę? – rzekł stryj, wzruszając ramionami.
– Bezwątpienia. Od pół godziny już przeszło, pochyłość zmniejsza się widocznie i jeśli tak dalej będzie, to niezawodnie powrócimy na grunt Islandyi.
Profesor poruszył głową, jak człowiek który nie chce być przekonanym. Chciałem dalej prowadzić rozmowę, lecz stryj nie odpowiedział mi i dał znak do wyruszenia w dalszą drogę. Na twarzy jego widocznym był gniew i silne rozdrażnienie.
Z odwagą i rezygnacyą wziąłem na plecy mój tłomoczek i jak mogłem podążałem, aby nie zostać w tyle; drżałem na samą myśl zabłąkania się w głębinach tego labiryntu.
Zresztą, chociaż droga pod górę była przykrzejszą, ale za to pocieszała mnie myśl, że tym sposobem zbliżamy się do powierzchni ziemi; każdy krok niemal usprawiedliwiał tę moją nadzieję.
O południu dostrzegłem widoczną zmianę w gatunku ścian galeryi: światło elektryczne nie z taką już mocą o nie się odbijało. Powłoka z lawiny coraz się stawała rzadszą, a za to skały częstsze; pokłady mas kamiennych więcej się pochylały, a często nawet, położenia ich były pionowe. Znajdowaliśmy się w epoce przejściowej, wśród zupełnie rozwiniętego peryodu syluryjskiego.
– Widoczną jest rzeczą – zawołałem – że osady wód uformowały w drugiej epoce owej iłołupki, wapienie i piaskowce; oddalamy się wciąż od mas granitowych.
Wszystkie te uwagi powinienem był dla siebie samego zachować; jednak nie mogłem się powstrzymać od wykrzykników, które stryj dosłyszawszy, zapytał:
– Axelu! co się z tobą dzieje?
– Patrz stryju – rzekłem wskazując mu niejednostajne następstwo pokładów piaskowca, wapienia i pierwsze wskazówki pokładów łupku glinianego.
– Więc cóż to ma znaczyć?
– Przyszliśmy do peryodu, w którym ukazały się pierwsze rośliny i pierwsze zwierzęta.
– Ah, tak sądzisz?
– Ależ sam się przekonaj stryju.
I to mówiąc przysunąłem lampę bliżej do ścian galeryi. Profesor ani słowa nie odpowiedział i szedł dalej w milczeniu.
Czy mnie zrozumiał – nie wiem. Może nie chciał się przyznać do błędu, że wybrał tunel wschodni, a może chciał koniecznie zbadać tę drogę aż do samego jej końca. W każdym jednak razie to było pewnem, że wyszliśmy już z lawin i że ta droga nie doprowadzi nas do ogniska krateru Sneffels.
Biłem się jeszcze z myślami czy sam nie jestem w błędzie, i zacząłem pilnie szukać śladów roślin pierwotnych. Niedługo szukając, bo na przestrzeni zaledwie stu kroków, napotkałem to czegom pragnął. Nogi moje przywykłe stąpać po twardej powłoce lawinowej, nagle poczuły grunt powstały ze szczątków roślin i muszli. Na ścianach dostrzegać się dawały wyraźne odciski paproci i widłaków (lycopodes). Profesor Lidenbrock nie chciał tego oglądać, i wciąż jednostainym krokiem postępował naprzód.
Było to zaślepienie, przechodzące wszelką granicę zdrowego rozsądku. Nie mogłem tego dokładnie zrozumieć. Podniosłem z ziemi doskonale przechowaną muszlę, należącą kiedyś do stworzenia mającego podobieństwo do dzisiejszego stonoga, a pokazując ją stryjowi, rzekłem:
– Proszę obejrzeć dobrze tę muszlę.
– Widzę – odpowiedział – jestto muszla jakiegoś skorupiaka, z zaginionego rodzaju trylobitów.
– Ale czy z niej nie wnosisz stryju?…
– Tego co ty wnioskujesz? – owszem i najzupełniej. Wyszliśmy z pokładów granitowych i drogi lawinowej. Może być że się omyliłem, ale do pomyłki nie przyznam się prędzej, aż gdy dojdziemy do końca tej galeryi.
– Masz stryju zupełną słuszność, i ja sam zgodziłbym się na to bez wahania, gdyby nam nie groziło coraz większe niebezpieczeństwo…
– Jakie?
– Braku wody.
– To będziemy oszczędniejsi w zaspokajaniu pragnienia.
Rozdział XX
rzeczywiście, trzeba się było dobrze z wodą obliczyć, bo zapas jej cały, nie wiem czy na trzy dni mógł wystarczyć; przekonałem się o tem przy kolacji wieczorem, a na nieszczęście, nie mogliśmy bynajmniej liczyć na wynalezienie jakiego źródła w tym puncie epoki przejściowej.
Cały następny dzień, przechodziliśmy nieskończoną liczbę arkad i łuków naszej galeryi. Ponure milczenie towarzyszyło tej podróży; widocznie od Hansa zaraziliśmy się niemotą. Droga już nie szła w górę, a przynajmniej nie tak widocznie; niekiedy nawet przybierała kierunek pochyły. Nie były to wszakże przyczyny na uwagę zasługujące, gdyż natura pokładów nie zmieniła się ani na jotę.
Światło elektryczne z ogromnym blaskiem odbijało się na ścianach podziemia… Jakby w kopalniach Devonshiru, od którego poszło nazwisko tego rodzaju pokładów, tu i ówdzie marmury pyszne ozdabiały naszą drogę; jedne z nich szaro-agatowate z białemi żyłkami, inne czerwone, lub nareszcie żółte czerwono nakrapiane, a dalej te ciemnego koloru, w których wapień świecił jasnemi barwami.
W wielu tych marmurach widoczne były odciski zwierząt pierwotnych: ale od wczoraj zauważyłem wielki postęp w dziele stworzenia. Zamiast pierwotnych trylobitów, spostrzegłem szczątki doskonalszego rzędu, pomiędzy innemi ryby ganoidy i samoptery, w których oko paleontologa umiało odkryć pierwsze kształty gadów. Mnóstwo zwierząt tego gatunku przebywało w morzach dewońskich, które je później tysiącami wyrzucały na skały nowej formacyi.
Widocznie rozwijała się przed nami cała drabina życia zwierzęcego, na szczycie której stał człowiek, pan wszelkiego stworzenia. Lecz profesor Lidenbrock zdawał się wcale na to nie zwracać uwagi.
Z niecierpliwością oczekiwał on na dwie rzeczy: to jest na drogę albo zupełnie pochyłą, któraby dozwoliła nam zagłębiać się coraz bardziej we wnętrze ziemi, albo na jakąś ważną przeszkodę, tamującą dalszy pochód. Do samego jednak wieczora, nadzieje uczonego profesora nie ziściły się.
W piątek z rana po bezsennej nocy, podczas której paliła mnie straszna gorączka pragnienia, puściliśmy się na dalszą błąkaninę po zakrętach podziemnej galeryi.
Po dziesięciu godzinach pochodu dostrzegłem, że odblask światła naszych lamp na ścianach galeryi zmniejszał się coraz widoczniej, i w sposób nader szczególny. Zamiast marmuru, iłołupku (schiste), wapienia i piaskowca, zaczęła ukazywać się jakaś warstwa ciemna i bez blasku. W jednem miejscu, gdzie tunel był bardzo wązki, oparłem się o jego ścianę, a później spostrzegłem że ręce miałem całkiem czarne; przypatrzywszy się bliżej, dostrzegłem że jesteśmy wśród pokładów węgla kopalnego.
– Ależ to jest kopalnia węgla! – zawołałem.
– Kopalnia, ale bez górników – sucho odpowiedział profesor.
– A kto wie?
– Ja wiem – odrzekł krótko i tonem surowym – ja wiem i przekonany jestem, że ta galerya idąca przez pokłady węgla, nie została przekopana ręką ludzką. A zresztą czy to jest dzieło sztuki, czy natury, wszystko mi tam jedno; teraz nadeszła godzina posiłku, siadajmy i jedzmy.
Hans przygotował wszystko co potrzeba; jadłem bardzo mało, lecz za to łakomie wypiłem kilka kropel wody, jakie na mnie z podziału wypadły.
Po jedzeniu, towarzysze moi legli na swych kołdrach, we śnie szukając spoczynku; ja nie mogłem usnąć i do rana liczyłem wszystkie upływające godziny.
– W sobotę o szóstej rano wyruszyliśmy w dalszą drogę. We dwadzieścia minut potem, przybyliśmy do obszernego wyżłobienia, wyglądającego jak jaskinia. Poznałem wtedy, że prawdziwie ręka ludzka nie mogła urządzić tej kopalni węgla, gdyż sklepienia nie były niczem podparte i tylko cudem prawdziwym się utrzymywały.
Jaskinia ta miała sto stóp wysokości, a na sto pięćdziesiąt stóp była szeroka; ziemia wyrzucona ztamtąd została widocznie w skutek jakiegoś gwałtownego wstrząśnienia podziemnego. W próżni tej po raz pierwszy stąpała noga człowieka.
Na tych ciemnych ścianach wypisaną była cała historya peryodu węglowego, a doświadczony geolog mógł tam dokładnie obliczyć wszystkie jej fazy. Pokłady węgla tu i ówdzie poprzekładane były warstwami żwiru i gliny.
W peryodzie poprzedzającym drugą epokę, ziemia okryła się wegetacyę silną, powstała w skutek podwójnego działania ciepła zwrotnikowego i ciągłej wilgoci. Atmosfera gazów otaczała ze wszechstron kulę ziemską, bardziej jeszcze pozbawiając ją dobrodziejstwa promieni słonecznych.
Ztąd wniosek oczywisty, że wysokie temperatury nie pochodziły z tego nowego ogniska. Słońce może samo nie było przygowane do odgrywania swej świetnej roli. „Klimaty’ nie istniały jeszcze, a jednakże gorąco rozlewało się po całej kuli ziemskiej, zarówno pod zwrotnikiem, jak i pod biegunami. Lecz zkąd ono pochodziło? z wnętrza globu.
Na przekor teoryom profesora Lidenbrocka. ogień gwałtowny tlał we wnętrznościach steroidy; działalność jego dawała się czuć aż do ostatnich warstw skorupy ziemskiej. Rośliny pozbawione zbawczego wpływu słońca, nie wydawały ani kwiatów, ani zapachu. a jednak korzenie ich wydobywały znaczny zapas sił żywotnych z rozpalonych gruntów pierwotnych.
Tejto właśnie bujnej roślinności pokłady węgla zawdzięczają swój początek. Elastyczna jeszcze naówczas skorupa ziemska, ulegała ruchom mas płynnych, w jej wnętrzu zawartych; ztąd powstały owe liczne szczeliny i rozpadliny, a rośliny wciągnięte pod wody, zwolna uformowały znaczne zbiorowiska drzew.
Naówczas przyszła jeszcze działalność chemii naturalnej; w głębi mórz, massy roślinne zamieniły się najprzód na torfy, później pod wpływem gazów i ognia fermentacyi, zupełnie się zmineralizowały.
Tak powstały owe ogromne pokłady węgla, których konsumcya wszystkich narodów, przez wszystkie wieki wyczerpnąć nie zdoła.
Takiemi myślami zajęty byłem wśród tych przestronnych kopalni, które nigdy zapewne nie ulegną eksploatacyi przemysłu górniczego; przedsięwzięcie takie wymagałoby znacznych ofiar, a czyż brak kopalni węgla na całej kuli ziemskiej?
Wśród tych rozmyślań geologicznych, zapomniałem o długości drogi. Temperatura utrzymywała się wciąż ta sama, jaką mieliśmy w pokładach lawy i iłołupków; tylko powonienie moje dotykał coraz silniejszy zapach węglowodoru i niezadługo też przekonałem się o obecności tego niebezpiecznego gazu, który już tyle okropnych spowodował wypadków.
Szczęście nasze, że światło dawał nam dowcipny przyrząd Ruhmkorfa; bo gdyby przyszło zwiedzać to przejście z pochodnią zapaloną, niezawodnie straszna eksplozya zakończyłaby nieroztropną podróż, w gruzach zakopując śmiałych a nierozważnych podróżników.
Ta wycieczka do kopalni węglowych przeciągnęła się aż do wieczora. Stryj niecierpliwił się jednostajną poziomością drogi. Ciemność nie dozwalała rozeznać długości tej galeryi, i już myślałem że nigdy się nie skończy, gdy niespodzianie o szóstej godzinie dostaliśmy się do miejsca, z którego już dalej w żadną stronę nie było drogi, ani przejścia.
– Tem lepiej, tem lepiej – wołał profesor Liedenbrock – wiem już przynajmniej czego się trzymać. Nie jesteśmy na drodze Saknussemma i nie pozostaje nam nic innego, jak tylko się wrócić. Odpoczniemy tu przez noc jednę, a za trzy dni mniej więcej, będziemy znowu w punkcie z którego się drogi rozchodziły.
– Tak, jeśli nam tylko sił starczy.
– A dla czegożby nie?
– Bo jutro już nie będziemy mieli ani kropli wody.
– A odwagi, czy także? – zapytał stryj surowo.
Nie śmiałem nic odpowiedzieć.