Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Podróż do środka Ziemi

(Rozdział XXI-XXV)

 

57 ilustracji Edouarda Riou

Nakładem i drukiem J. Sikorskiego

Warszawa, 1897

ter02.jpg (38584 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział XXI

 

azajutrz rano bardzo wcześnie wybraliśmy się w powrotną drogę, która wedle mojego rachunku mogła trwać około pięciu dni.

Nie będę się silił na opisywanie trudów i męczarni, jakich doznaliśmy w tej podróży. Stryj niecierpliwił się i gniewał, że nie jest najsilniejszym i najwytrzymalszym z ludzi; Hans znosił wszystko z rezygnacyą swego obojętnego i spokojnego temperamentu; ja przyznam się, ze skargą na ustach i rozpaczą w duszy. Nie miałem odwagi znosić tylu przeciwności.

Jak przewidywałem, tak się też stało; wody nam zbrakło zaraz w końcu pierwszego dnia. Pozostała tylko jałówcówka; lecz ten piekielny płyn palił w gardle i zwiększał, zamiast gasić pragnienie. Temperatura zdawała mi się duszącą, byłem jakby sparaliżowany, nie mogłem się utrzymać na nogach i dla tego często musieliśmy robić przestanki; a wtedy stryj lub nasz przewodnik podtrzymywali mnie, abym nie upadł. Uważałem jednak, że profesor walczył ze znużeniem i doświadczał strasznych cierpień pragnienia.

Nareszcie we wtorek 8-go lipca, na czworakach, prawie nawpół umarli, dowlekliśmy się do punktu w którym się rozchodziły dwie drogi. Tu padłem na grunt lawinowy, jak massa bezwładna. Była dziesiąta godzina przed południem.

Islandczyk ze stryjem oparci o ścianę, próbowali zjeść kawałek suchara. Z moich warg spieczonych tylko się jęki wydobywały, aż nareszcie wpadłem w zupełne prawie omdlenie.

Stryj zbliżył się do mnie, wziął mnie w swe objęcia i podniósł do góry jak małe dziecię.

– Biedny chłopczyna! – wybąknął pocichu, ale z prawdziwem uczuciem.

Wzruszyły mnie te słowa litości, bo nie byłem przyzwyczajony do pieszczot surowego profesora. Pochwyciłem jego drżące ręce i okryłem je pocałunkami. Z oczami łez pełnemi stał przedemną ten dziki człowiek, zezwalając na wszystko. Wreszcie po chwili milczenia porwał flaszkę zawieszoną na szyi, i przysunąwszy ją do ust moich: – Pij, zawołał, pij prędzej! – I nie czekając odpowiedzi, gwałtem wlał mi w usta trochę wody, jaka się tam znajdowała.

ter29.jpg (235305 bytes)

O radości niezrównana! woda zwilżyła moje spalone usta! Ta resztka zbawczego napoju przywróciła mi na nowo uciekające już życie.

Złożyłem ręce i dziękczynnym wzrokiem wyrażałem mą wdzięczność stryjowi.

– Tak, moje dziecię! tak! była to ostatnia porcya! chowałem ją staraanie na ostatni wypadek. Sto razy już może wstrzymywałem się od picia, choć mnie okropne paliło pragnienie. Tak mój Axelu, kilka kropel dla ciebie chowałem!

Rzęsiste łzy polały mnie się z oczu; całowałem rękę stryja, nie mogąc się od niej oderwać.

– Tak mój biedny chłopczyno! wiedziałem, że przybywszy tu opadniesz z sił, że będziesz umierającym… zachowałem tę resztkę wody, aby cię do życia przywołać.

– Dzięki ci, dzięki drogi stryju!

Czułem że odzyskuję zwolna siły, że mogę mówić nareszcie.

– Teraz – rzekłem – gdy nam już wody brak zupełnie, sądzę że nic nam nie pozostaje, jak wrócić na powierzchnię ziemi.

Stryj widocznie unikał mego wzroku, spuszczał głowę, odwracał się i kręcił na wszystkie strony.

– Trzeba wracać na Sneffels – raz jeszcze zawołałem. Oby nam tylko Bóg dodał siły do wydobycia się na wierzch krateru.

– Wracać – rzekł stryj, jakby sobie samemu a nie mnie odpowiadając.

– Tak, wracać! wracać mój stryju i to bez straty czasu.

Nastąpiła chwila milczenia.

– Tak więc Axelu – rzekł stryj dziwnym jakimś tonem – tak więc te kilka kropel wody nie przywróciły ci odwagi i energii?

– Odwagi!

– Widzę cię jeszcze zwątpiałego jak przedtem, ciągle rozpaczającego…

– Więc nie chcesz stryju…

– Zrzec się zupełnie tej wyprawy, w chwili właśnie, gdy wszystko zapowiada że się udać może? Nie, nigdy!

– Zatem musimy przygotować się na śmierć niechybną,

– Nie, Axelu, nie! ja nie chcę twej śmierci; Hans wyprowadzi cię na ziemię. Zostawcie mnie samego.

– Jakto stryju, jabym cię miał opuścić?

– Zostaw mnie, zostaw powtarzam ci! Zacząłem tę podróż i doprowadzę ją do końca, lub zginę. Idź, idź Axelu! wracaj na ziemię!…

Profesor był w stanie nadzwyczajnego rozdrażnienia. Głos jego na chwilę wzruszony i łagodniejszy, stawał się znowu ostrym i groźnym. Z dziką energią walczył on przeciw niebezpieczeństwu. Nie chciałem go porzucić w głębi tej przepaści, a z drugiej znowu strony, instykt zachowawczy kazał mi uciekać od niego.

Przewodnik nasz przysłuchiwał się tej scenie ze zwykłą sobie obojętnością; rozumiał jednak o co rzecz idzie, z samych gestów naszych mógł się domyśleć, przy jakiej każdy z nas drodze obstaje. Lecz Hans mało do tego wszystkiego przywiązywał wagi; gotów był iść dalej, lub wracać na skinienie swego pana.

Czemuż w tej chwili nie umiałem się z nim rozmówić? Możebym słowami, jękiem, prośbą nareszcie, zdołał wzruszyć tę zimną figurę, pokazać mu grożące niebezpieczeństwo. We dwóch możebyśmy łatwiej zdołali przekonać szalonego profesora; w ostatnim razie zmusilibyśmy go do powrotu na Sneffels.

Zbliżyłem się do Hansa, ująłem go za rękę – nie poruszył się wcale: wskazałem mu palcem drogę krateru – Islandczyk stał jak posąg. Na twarzy mojej mógł wyczytać straszne cierpienia: ściskałem mu rękę konwulsyjnie; poruszył się nareszcie, potrząsnął z lekka głową i najspokojniej wskazując na mego stryja, rzekł:

– ,,Master.”

– Pan! – zawołałem – szaleńcze, co mówisz? Nie jest przecie panem twego życia! trzeba uciekać! Trzeba uciekać! trzeba go zabrać ze sobą gwałtem, przemocą gdy nie można inaczej… czy słyszysz? Czy mnie rozumiesz?

Porwałem Hansa za ramię, chciałem go zmusić aby powstał z siedzenia i szedł ze mną. lecz napróżno! Stryj tymczasem wdał się pomiędzy nas.

– Uspokój się Axelu – rzekł do mnie łagodnie – bądź pewnym, że nic nie wskórasz z tym człowiekiem. Oto lepiej posłuchaj mojej propozycyi.

Słuchałem w milczeniu, z założonemi na piersi rękami.

– Brak wody – mówił stryj – jest jedyną przeszkodą do wypełnienia mych zamiarów. W galeryi wschodniej, z której wychodzimy, pomiędzy pokładami ławy iłołupku i węgla, nie napotkaliśmy ani jednej kropelki wody. Jest podobnem do prawdy, że szczęśliwsi będziemy w tunelu zachodnim.

Potrząsnąłem głową z niezadowoleniem.

Wysłuchaj mnie do końca – rzekł profesor silniejszym głosem. – Gdyś ty tam leżał prawie bez życia, ja badałem skład geologiczny tego podziemia i przekonałem się, że prowadzi ono wprost do wnętrza globu. Niewiele czasu upłynie, a dostaniemy się do pokładów granitowych, w których musimy napotkać obfite źródła; natura skały przemawia tu za mojem twierdzeniem, a prócz tego poczucie moje zgadza się najzupełniej z logiką. Otóż co ci chcę proponować: gdy Kolumb domagał się od swego ekwipażu trzech dni dla wynalezienia ziem nowych, ludzie z nim będący choć wynędzniali, chorzy i przestraszeni, wyrozumieli jednak jego prośbę i… Kolumb odkrył Świat Nowy. Ja, nowoczesny Kolumb tych krain podziemnych, błagam cię tylko o dzień jeden, w ciągu którego jeśli nie znajdę brakującej nam wody, to przysięgam ci że powrócimy na powierzchnię ziemi.

Przy całem rozdrażnieniu mojem, przyznam się że zdziwiła mnie niepomału taka mowa, dla tego mianowicie, że słyszałem ją z ust surowego profesora Lidenbrocka.

– Dobrze – zawołałem – niech będzie tak jak ty chcesz stryju, i niech Bóg wynagrodzi twa nadludzką, energię i rezygnacyę, twe wzniosłe poświęcenie się dla nauki. Nie mamy ani chwili do stracenia; każda upływająca minuta jest nazbyt kosztowną. A więc w drogę w imię Boże!

 

Rozdział XXII

rzez nową galeryę poczęliśmy na dół zstępować; Hans wedle przyjętego zwyczaju szedł naprzód. Zaledwieśmy uszli sto kroków, gdy profesor przybliżywszy swa lampę do ściany podziemia, zawołał:

– Otóż i pokłady pierwotne, jesteśmy na dobrej drodze; idźmy, idźmy śmiało naprzód!

Gdy ziemia w pierwszych dniach istnienia świata stygła powoli, stopniowe zmniejszanie się jej objętości porobiło na skorupie liczne rozpadliny, pęknięcia i otwory. Galerya, którą przechodziliśmy, była właśnie jedną ze szczelin tego rodzaju, a liczne przejścia i zakręty, czyniły ją labiryntem prawdziwym, w którym się nie łatwo było oryentować.

W miarę jak schodziliśmy niżej, coraz wyraźniej odznaczały się warstwy składające grunt pierwotny, który geologia uważa za podstawę skorupy mineralnej; składa się on z trzech rozmaitych warstw, to jest iłołupków, gnejsów i łupków mikowych spoczywających na twardej i niewzruszonej skale, która zowią granitem.

Żaden zapewne mineralog nie znajdował się w lepszych i cudowniejszych okolicznościach, dla zbadania natury na miejscu. To czego sonda, owo niedołężne narzędzie, nie mogła wydobyć z wnętrza na powierzchnię kuli ziemskiej, to powiadam, my oglądaliśmy na własne oczy i dotykaliśmy tego własnemi rękami. Przez piętra łupków mieniących się pięknemi zielonemi barwami, wiją się metaliczne żyłki miedzi i manganu, z drobnemi śladami platyny i złota. Myślałem o tych bogactwach zakopanych w głębi ziemi, z których chciwość ludzka nigdy korzystać nie będzie. Wstrząśnienia i przewroty w pierwszych dniach egzystencji świata dokonane, do takiej głębokości zapędziły te skarby, że ich ztamtąd przemysł ludzki żadnem narzędziem wydobyć nie potrafi.

ter30.jpg (220127 bytes)

Po łupkach następowały warstwowej budowy gnejsy, zwracające na siebie uwagę regularnością i jednostajną równoległością swych płytów, a dalej rozłożone w dużych blaszkach, których blask naturalny podwyższa jeszcze mika biała. Światło przyrządów Ruhmkorfa odbite o ścianki masy skalistej, łamało się pod różnemi kątami – i wyobrażałem sobie, że podróżuję gdzieś przez wyżłobione góry dyamentowe, do wnętrza których promienie słońca wpadały ze swem światłem jaskrawem.

Około szóstej godziny wieczorem, blask ten zmniejszał się coraz widoczniej, a w końcu znikł zupełnie; ściany przybrały barwę krystaliczną, lecz ciemną; mika coraz wyraźniej mieszała się z feldspatem i kwarcem, formując właściwą skałę, to jest kamień najtwardszy, wytrzymujący na sobie ciężar czterech piętr pokładów kuli ziemskiej. Znajdowaliśmy się jakby zamurowani wśród obszernego więzienia granitowego.

Była ósma godzina wieczorem. Wody brak ciągły. Ja cierpiałem straszne pragnienie; stryj szedł naprzód bez ustanku, ciągle nadstawiając ucha, czy nie dosłyszy gdzie szmeru jakiego strumyka. Ale nic dotąd!

Tymczasem nogi odmawiały mi posłuszeństwa cierpiałem jednak nie chcąc skargą zatrzymywać stryja nie mającego wiele czasu do rozporządzenia, Lecz nareszcie sił mi zbrakło, upadłem na ziemię wołając:

– Ratujcie mnie! umieram!

Stryj przybiegł do mnie, popatrzył załamując ręce rozpaczliwie, a nareszcie wybąknął ten straszny; ponury frazes:

„Wszystko skończone!”

Dalej już nic nie słyszałem i nie widziałem co się w koło mnie dzieje. – Gdym na nowo otworzył oczy, spostrzegłem moich dwóch towarzyszy obwiniętych w kołdry, leżących na ziemi. Czy spali? – nie wiem – lecz ja nie mogłem do snu zmrużyć powiek. Cierpiałem strasznie, tem okropniej, że nie widziałem żadnego środka ratunku. Ostatnie wyrazy profesora brzmiały mi w uszach złowieszczem echem. „Wszystko skończone”, bo w takim stanie osłabienia, nawet powrót na ziemię był niepodobnym.

Przebyliśmy półtorej mili wskroś skorupy ziemskiej. Zdawało mi się, że masa ta całym swym ciężarem wspiera się na moich barkach, że nie jestem w możności poruszyć się ani obrócić na mojem granitowem łożu.

Tak upłynęło kilka godzin. Głębokie, grobowe milczenie panowało naokoło; żaden głos nie przedarł się przez te mury, z których najcieńszy miał pięć mil grubości. Leżąc tak napół zemdlony, posłyszałem nagle szmer jakiś. Ciemno było w tunelu; wytężyłem wzrok i zdawało mi się, że Islandczyk nasz odchodził z lampą elektryczną w ręku.

– Gdzież on idzie? – pomyślałem – chciałżeby nas opuścić? Stryj zasypiał głęboko; chciałem krzyczeć, lecz głos zamarł mi w piersiach, nie mogąc się przedrzeć przez usta spieczone. Ostatni raz światełko błysnęło mi w oczach, ostatni odgłos ciężkiego stąpania doleciał uszu moich.

– Hans opuszcza nas – wołałem – Hans! Hans!

Wymawiałem te wykrzykniki, ale sam w sobie – głos mój nie wydobył się na zewnątrz. Jednak po chwili zastanowienia wstydziłem się mej podejrzliwości względem człowieka, który całem swem postępowaniem nie dał mi nigdy do tego powodu. Odejście jego nie mogło być ucieczką – nie szedł w górę, ale owszem niżej się jeszcze spuszczał – nie mógł mieć przeto żadnego złego zamiaru. To rozumowanie uspokoiło mnie trochę, inne zupełnie myśli zajęły mą wyobraźnię. Hans był tak spokojnym człowiekiem! jakiś ważny widocznie powód skłonił go do przerwania spoczynku. Czyżby chciał odkryć co nowego? Czyżby w nocy usłyszał szmer jakiś, który do mego nie doszedł ucha?

 

Rozdział XXIII

mysł mój rozdrażniony przez całą godzinę marzył o powodach, które mogły skłonić spokojnego myśliwca do tak niezwykłego postępowania. Najdziwniejsze myśli tłoczyły się do mojej skołatanej wyobraźni; obawiałem się czy nie oszaleję.

Nareszcie odgłos kroków słyszeć się dał w głębi otchłani. To Hans wracał. Światełko zdala zamigotało; najprzód nieznacznie, później coraz wyraźniej oblewało jasnością całe podziemie.

Przewodnik przyspieszonym krokiem zbliżył się do stryja, a kładąc mu rękę na ramieniu, zlekka poruszył go budząc. Profesor zerwał się na równe nogi.

– Co takiego? – spytał porywczo.

Vatten – odpowiedział myśliwiec.

Nie rozumiejąc ani słowa po duńsku, instynktem odgadłem znaczenie tego wyrazu.

– Woda! woda – wołałem skacząc jak dziecię i klaszcząc w ręce z radości.

– Tak, woda – powtórzył stryj – Hear? – zapytał dalej Islandczyka.

Nedät – odrzekł Hans.

– Gdzie?

– Na dole! Rozumiałem wszystko; w uniesieniu porwałem obie ręce przewodnika i zacząłem je całować; ten patrzył na mnie ze zwykłą sobie spokojnością, a może też i ze wzruszeniem.

Bez długiego namysłu puściliśmy się wązkiem przejściem, którego pochyłość wynosiła prawie dwie stopy na sążeń.

Po godzinnym trudzie przebyliśmy odległość tysiąca sążni, czyli byliśmy o dwa tysiące stóp niżej.

Nagle posłyszeliśmy jakiś niezwykły odgłos w ścianie granitowej, coś jakby głuchy ryk, lub grzmoty w oddaleniu. Stryj objaśnił mi przyczynę tego w taki sposób:

– Hans nie omylił się: to co słyszysz w tej chwili, jest rzeczywiście szumem spadającego potoku.

– Potoku? – zawołałem.

– Bez wątpienia. Rzeka podziemna krąży w około nas.

Ożywieni nadzieją przyspieszyliśmy kroku; zapomniałem o utrudzeniu. Już sam szmer wody orzeźwiał mnie i pokrzepiał na siłach. Tymczasem odgłos dawał się słyszeć i z drugiej strony przejścia; macałem ręką, po skałach, czy nie poczuję gdzie wilgoci, lecz napróżno. – Jeszcze pół godziny upłynęło, jeszcześmy przeszli pół mili drogi.

Hans nie wiedział dokładnie w którem miejscu jest źródło: wiedziony instynktem wrodzonym górnikom i hydroskopom, poczuł je przez skałę, ale dotąd ani widział, ani ustami dotknął płynu drogocennego.

Nie można było iść dalej, gdyż szum zmniejszać się już poczynał. Hans stanął. Ja siadłem przy murze, nie wiedząc że w odległości dwóch stóp udemnie woda obficie i z nadzwyczajną płynęła gwałtownością. Oddzielała nas od niej ściana granitowa. Już zacząłem wątpić na nowo i wpadać w dawną rozpacz, gdy niespodzianie dostrzegłem na licach naszego przewodnika, coś nakształt uśmiechu.

Podniósł się ten człowiek tajemniczy i poszedł naprzód z lampą w ręku. Podsunąwszy się nieco do ściany granitowej, przyłożył ucho uważnie się przysłuchując; tak posuwał się na przestrzeni kilku kroków. Domyśliłem się że szuka miejsca, w którem potok najgłośniej szumi, aż wreszcie znalazł widać to czego szukał w przeciwnej ścianie z lewej strony, o trzy stopy po nad gruntem na którym staliśmy w tej chwili.

Byłem w stanie dziwnego rozstrojenia; nie zgadywałem co Hans zrobić zamyśla, a jednak ruch jego każdy nowej mi dodawał otuchy. Nareszcie gotów mu byłem znowu ręce ucałować, gdym spostrzegł, że zabiera się do rąbania skały okutym kijem.

– Jesteśmy ocaleni! – krzyknąłem – jesteśmy ocaleni!

– Tak – powtarzał stryj z zapałem – jesteśmy ocaleni! Hans miał słuszność. Nieoceniony człowiek; my sami nie potrafilibyśmy wpaść na myśl tak szczęśliwą.

Hans wziął się szczerze do pracy; zwolna i ostrożnie dziurawił skałę, uderzając raz koło razu i tym sposobem przygotowywał wydrążenie szerokie na pół stopy. Silny szum strumienia coraz wyraźniej dochodził do naszych uszu – zdawało mi się, że już na wargach moich czuję zbawczy płyn przywracający mi życie.

ter31.jpg (218708 bytes)

Wkrótce kij okuty już na dwie stopy zagłębiał się w granicie; robota nie trwała dłużej nad godzinę, wiłem się jak wąż z niecierpliwości. Stryj chciał się uciec do gwałtownych środków – zaledwie go powstrzymać zdołałem: już chwytał za swój drąg okuty, gdy nagle świst przeciągły dał się słyszeć i obfity strumień wody wytrysnął na ścianę przeciwległą.

Hans z głośnym krzykiem boleści odskoczył o parę kroków; zrozumiałem przyczynę tego, gdym nieuważnie dotknąwszy wody, poparzył sobie ręce. Źródło było wrzące.

– Ależ ta woda ma przeszło dziewięćdziesiąt stopni gorąca – zawołałem.

– To nic nie szkodzi – rzekł stryj – bądź cierpliwym, ostygnie.

Przejście całe zapełniło się parą, a woda obficie tryskająca ginęła w rozpadlinach; nie czekając długo nabraliśmy ostrożnie pewną ilość do manierki.

Niewymownej doznawałem radości, myśląc że wkrótce ugaszę palące mnie pragnienie i rzeczywiście, nie czekając nawet zupełnego jej ostudzenia, przyłożyłem do ust i piłem bez zastanowienia.

Nasyciwszy się do woli, odetchnąłem swobodniej i smakując jeszcze, zawołałem:

– Ależ to woda żelazna!

– Temci lepiej – rzekł stryj – bardzo zdrowa dla żołądka. Niech ci się zdaje, żeś pojechał na kuracyę do Spa lub Toeplitz.

– Ah, jakież to wyborne zdarzenie!

– I ja myślę, że wyborne! Woda czerpana o dwie mile pod ziemią! to zabawne! Trochę atramentem trąci, to prawda, ale też nie ma w sobie nic bardzo nieprzyjemnego. Hans wynalazł sławne źródło i dla tego też proponuję, aby tej zbawczej wodzie nadać jego nazwisko.

– Wybornie! – zawołałem

Za wspólną tedy zgodą, przyjęliśmy dla nowego źródła nazwę Hans-bach.

Przewodnik nasz dość był z tego zadowolonym. Napiwszy się nieco wody, ze zwykła sobie spokojnością usiadł na ziemi w dalekim kąciku, czekając na nowe rozkazy.

– Teraz – rzekłem – trzeba pomyśleć o tem, abyśmy tej wody nie stracili.

– Sądzę – rzekł stryj – że już teraz wszędzie takie źródła napotykać będziemy, a przynajmniej to, które mamy przed sobą, zapewne nie tak się prędko wyczerpie.

– Przy tem wszystkiem nie zaszkodzi być ostrożnym; napełnijmy flaszki nasze i manierki na zapas; a potem zatknijmy otwór.

Usłuchano mej rady. Hans nazbierał skorup, kamieni i odpadków skały, chcąc tem założyć dziurę przez siebie wyżłobioną. Ale rzecz to nie była tak łatwa do zrobienia – parcie wody nazbyt było gwałtowne, napróżnośmy tylko ręce sobie parzyli; wszelkie usiłowania bezskutecznemi pozostać musiały.

– Jakaż to musi być głębokość tego źródła – rzekłem – gdy strumień wody z taką gwałtownością tryska na powierzchnię.

– Zapewne – odpowiedział stryj – skoro ten słup wody ma trzydzieści dwa tysiące stóp wysokości, zatem u spodu musi być ciśnienie tysiąca atmosfer. Ale wiesz co? przychodzi mi jedna myśl…

– Jaka?

– Po co my mamy zatykać ten otwór?

– Ale, bo…

Rzeczywiście nie umiałem znaleść prawdziwego i słusznego powodu.

– Skoro się nasze zapasy wyczerpią, nie prędko może będziemy mieli czem je zastąpić.

– To prawda.

– A więc zostawmy tak jak jest; niech sobie woda płynie – niech się rozlewa po drodze, niech nas prowadzi i orzeźwia zarazem.

– Wyborny pomysł – zawołałem – mając ten strumień za przewodnika, możemy nawet więcej liczyć na doprowadzenie do skutku naszych zamiarów.

– A! więc już się pogodziłeś z tą myślą mój chłopcze – rzekł stryj z uśmiechem zadowolenia.

– Już, już najzupełniej, kochany stryjaszku.

– Teraz – rzekł profesor – użyjmy wczasu przez kilka godzin, pora już potemu.

Zapomniałem że noc nadeszła. Szczęście, że mieliśmy ze sobą chronometr. W chwilę potem, posiliwszy się i ugasiwszy dowoli pragnienie, położyliśmy się i zasnęli snem smacznym i głębokim.

 

Rozdział XXIv

 

azajutrz zapomnieliśmy już wszystkich minionych cierpień i przykrości; zdrój płynął pod naszemi stopami, nie groziło nam przeto żadne niebezpieczeństwo.

Po śniadaniu napiliśmy się wybornej wody żelaznej; czułem się zupełnie orzeźwionym, wrócił mi dobry humor, byłem zdecydowany iść choćby najdalej. I dla czegóżby, pomyślałem sobie, nie miała się udać wyprawa, która przedsięwziął człowiek tak uczony i wytrwały jak mój stryj, tem więcej, gdy ma przy sobie takich ludzi jak nasz zmyślny i cierpliwy przewodnik i ja, jego synowiec, człowiek najzupełniej na wszystko zdecydowany. Teraz, gdyby mi nawet i proponowano powrót na ziemię, tobym się już nie zgodził. Ale Bogu dzięki, tu i mowy o tem być nie mogło.

W czwartek o ósmej z rana wyruszyliśmy w drogę. Przejście granitowe coraz więcej miało zakrętów i odnóg, tak, że zamieniło się na zupełną gmatwaninę labiryntową: zawsze jednak główny jego kierunek był południowo-wschodni. Stryj z największą starannością radził się wciąż busoli, chcąc mieć dokładne wyobrażenie o drodze przebytej.

Galerya zagłębiała się prawie poziomo, to jest z pochyłością najwięcej dwóch cali na sążeń. Strumyk, spokojnie z lekkim szmerem płynął pod naszemi stopami; porównywałem go w myśli do jakiegoś geniusza, prowadzącego nas przez podziemia – do jakiejś rozkosznej najady, strzegącej naszych kroków. Swoboda umysłu i dobry humor nasuwały mi takie porównania mitologiczne.

Stryj tymczasem przeklinał poziomość drogi – on co radby schodzić po kilka mil na godzinę, aby prędzej dojść do środka ziemi. Przez cały tydzień jednak nie wiele posunęliśmy się w głąb, choć przebyliśmy dość znaczną przestrzeń poziomą.

W piątek wieczór (20-go lipca) podług naszego rachunku, powinniśmy byli znajdować się na południo-wschód od Rejkjawik o mil trzydzieści, a półtrzeciej mili głęboko pod ziemią.

W tem niespodzianie napotkaliśmy jakąś ogromnie głęboką i przerażającą przepaść; stryj podskoczył z radości i klaszcząc w ręce zawołał:

– Otóż tędy dopiero dojdziemy daleko i bez wielkiego trudu, bo po licznych występach w skale, można iść jak po schodach.

Hans pozaczepiał liny dla wszelkiego bezpieczeństwa i zaczęliśmy schodzić z pewną nawet łatwością i wprawą; oswoiłem się już bowiem z tego rodzaju ćwiczeniami ekwilibrystyki.

Co kwadrans dawaliśmy wypoczynek naszym nogom; siadaliśmy zwykle na jakiejś skale z nogami zwieszonemi, jedliśmy, pili wodę z naszego strumyka i gawędzili wesoło. Studnia ta była wązką szczeliną w skale, z rodzaju tych, jakie nazywają „faille”; widocznie utworzyło ją skurczenie się szkieletu ziemnego w chwili kiedy ziemia stygła.

Rozumie się, że w tej dziurze Hansbach zamienił się na odpowiednią kaskadę, wystarczająca w zupełności na nasze potrzeby – przy zmniejszeniu się spadku wróci zapewne do dawnego stanu, i znowu będzie płynąć cicho, powoli. Strumień ten, jako kaskada szumiąca i spieniona, przywodził mi na myśl niecierpliwe, burzliwe usposobienie mego stryja, a gdy znowu płynąć zaczął swobodnie, porównywałem go do spokojnego i cichego Hansa Bjelka.

ter32.jpg (204075 bytes)

Przez dwa dni następne, to jest 6-go i 7-go lipca, wciąż w kierunku spiralnym spuszczaliśmy się w przepaść, i tym sposobem zagłębialiśmy się jeszcze o dwie mile1 niżej w skorupę ziemską, co już stanowiło pozycyę pięciu mil pod poziomem morza. Lecz dnia 8-go około południa, podziemie to w kierunku południowo-wschodnim przybierało coraz mniejszy kąt nachylenia, tak że już dochodziło tylko do czterdziestu pięciu stopni.

Droga stała się łatwiejszą i zupełnie jednostajną. Trudno aby było inaczej; nie mogliśmy się spodziewać żadnych krajobrazów.

We środę (15 lipca) byliśmy już o siedm mil pod ziemią, a około pięćdziesięciu mil oddaleni od góry Sneffels. Jakkolwiek utrudzenie czuć się nam dawało, zawsze jednak byliśmy zdrowi zupełnie, a nasza apteczka podróżna dotąd stała nietkniętą.

Stryj co godzina starannie notował wskazania busoli chronometru, manometru i termometru, mógł więc w każdej chwili zdać sobie sprawę z położenia w jakiem byliśmy, i gdy mi oświadczył, że znajdujemy się w poziomej odległości pięćdziesięciu mil, nie mogłem się powstrzymać od wykrzyku zadziwienia.

– Co ci jest? – zapytał profesor.

– Nic, tylko myślę że…

– Że co?

– Że jeśli twe rachunki stryju są dokładne, to już nie znajdujemy się w tej chwili pod Islandyą.

– Tak sądzisz?

– Łatwo się o tem przekonać.

To mówiąc zacząłem cyrklem mierzyć na mappie.

Tak jest – rzekłem – nie mylę się; przeszliśmy już przylądek Portland; a te pięćdziesiąt mil przebytych na południo-wschód, stawiają nas na pełnem morzu.

– Pod pełnem morzem, pod pełnem morzem, kochanku – powtarzał stryj wesoło zacierając ręce.

– Takim więc sposobem Ocean płynie ponad naszemi głowami.

– Ależ nic naturalniejszego! Przecież i w Newcastle obszerne kopalnie węgla zachodzą daleko pod morze.

Dla poczciwego profesora, położenie takie nie miało nic zadziwiającego ani zatrważającego; mnie jednak, przyznam się niepokoiła trochę myśl, że spaceruję pod tym ogromem Oceanu. A jednak, skoro tylko granitowy szkielet był mocnym, wszystko dla nas powinno było być jedno, co nad naszemi unosi się głowami; czy płaszczyzny i góry Islandyi, czy bałwany Atlantyku. Zresztą, szybko oswoiłem się z tą myślą, gdyż korytarz jużto prosty, już kręty, kapryśny tak w swych pochyłościach, jak w swych zakrętach, ale biegnący ciągle ku południo-wschodowi, i zagłębiający się coraz to więcej, doprowadził nas szybko do wielkich głębin.

Cztery dni później, w sobotę 18-go lipca wieczorem przybyliśmy do jakiejś groty dość obszernej. Stryj dał Hansowi trzy rixdalery, zwykłą jego tygodniową płacę, i na wspólnej naradzie postanowiono, że jutrzejsza niedziela będzie stanowczo dniem odpoczynku.

 

Rozdział XXv

 

niedzielę zatem obudziłem się swobodniejszy nieco, nie naciskany potrzebą odjazdu natychmiastowego, a choć to było w głębi jakiejś podziemnej przepaści, nie bez przyjemności jednak myślałem o wypoczynku; zresztą oswoiłem się już ze stanem troglotydy. Nie marzyłem o słońcu, gwiazdach, księżycu, drzewach, domach, miastach, i innych rzeczach, tak niezbędnie potrzebnych dla mieszkańca padołu ziemskiego; w obecnem naszem położeniu, nie dbaliśmy o takie drobnostki.

Grota była jakby wielka sala; po jej granitowej posadzce płynął nasz wierny strumyk i tu już woda jego była do tyla ostudzoną, że dała się pić bez przykrości.

Po śniadaniu, profesor chciał poświęcić kilka godzin na uporządkowanie swoich notatek codziennych.

– Najprzód – rzekł – muszę się obliczyć dla dokładnego poznania w jakiem jesteśmy położeniu; za powrotem radbym nakreślić dokładną kartę naszej podróży.

– To byłoby bardzo ciekawe; czy tylko spostrzeżenia twe stryju są dokładne?

– Spodziewam się: z największą akuratnością notowałem kąty i pochyłości; jestem prawie pewny, że się nie mylę. Przekonajmy się najprzód gdzie jesteśmy. Weź busolę i uważaj kierunek jaki ona wskazuje.

Wziąłem narzędzie i po krótkimi rozpatrzeniu się rzekłem;

– Wschodnia ćwierć południo-wschodu.

– Dobrze – mówił profesor notując i robiąc zaraz na boku jakiś rachunek. Wnoszę z tego, że od punktu naszego wyjazdu, oddaliliśmy się już o siedmdziesiąt pięć mil.

– Więc podróżujemy obecnie pod Atlantykiem?

– Najzupełniej.

– W tej chwili może na nim ryczy straszna burza, a rozhukane nawałnice rozbijają boki jakiego nieszczęsnego okrętu.

– I to być może!

– Wieloryby biją swemi olbrzymiemi ogonami o ściany naszego wiezienia.

– Bądź spokojny Axelu, nie rozbiją go pewno. Lecz wróćmy do naszych rachunków. Znajdujemy się w tej chwili o ośmdziedziąt pięć mil na południo-wschód, od spodu góry Sneffels, a według poprzednich moich notat, przypuszczam że doszliśmy do głębokości szesnastu mil.

– Szesnastu mil! – zawołałem.

– Bezwątpienia!

– Ależ to jest granica dla grubości skorupy ziemskiej przez naukę oznaczona.

– Nie przeczę temu.

– J tu już, według praw podnoszenia się temperatury, powinnoby być tysiąc pięćset stopni gorąca.

– Powinnoby być, mój chłopcze.

– A w takim razie grunt musiałby stopnieć zupełnie.

– Widzisz jednak że tak nie jest, i że tym razem fakta jak zwykle, zadają fałsz teoryom.

– Muszę to przyznać, nie mniej wszakże jestem zdziwiony.

– Cóż pokazuje termometr?

– Dwadzieścia siedm stopni i sześć dziesiątych.

– Aby więc przeto uczeni mieli racyę, brakuje już tylko tysiąc czterysta siedmdziesiąt cztery stopnie i cztery dziesiąte. Widzisz więc, że stosunkowe podwyższenie się temperatury jest błędem, że Humphry Davy nie mylił się, że ja miałem słuszność wierzyć mu. Cóż masz na to do powiedzenia?

– Nic, zupełnie.

I w rzeczy samej nie miałem co odpowiedzieć, W żaden sposób wierzyć nie mogłem w zdanie Humphry Davy, przeciwnie, obstawałem przy teoryi ciepła wewnętrznego; chociaż w tej chwili działo się przeciwnie. Wolałem przypuszczać, że komin tego wulkanu wygasłego pokryty lśniącą powłoką lawy, nie przepuszczał gorąca przez jego ściany.

Lecz nie chcąc się uciekać do argumentów całkiem nowych, poprzestałem wprost na tem co było rzeczywiście.

– Mój stryju – rzekłem – wierzę w zupełną dokładność twoich rachunków, pozwól mi jednak wyprowadzić z nich jeden ważny wniosek.

– Słucham cię mój drogi.

– W punkcie na którym się obecnie znajdujemy, pod szerokością Islandyi, promień ziemski ma blisko tysiąc pięćset ośmdziesiąt trzy mil. Wszak prawda?

– Tysiąc pięćset ośmdziesiąt trzy i jedna trzecia – poprawił profesor.

– Przypuśćmy tysiąc sześćset mil, w cyfrach okrągłych. Otóż na rachunek takiej podróży, zrobiliśmy dopiero mil dwanaście.

– Tak jest, bez wątpienia.

– T to kosztem ośmdziesięciu pięciu mil odbytych po linii przekątnej.

– Masz słuszność zupełną.

– Na to potrzebowaliśmy około dwudziestu dni czasu.

– Temu nie przeczę.

– Otóż gdy szesnaście mil jest dopiero setną częścią promienia ziemskiego, to jeśli dalej iść będziemy w tym samym stosunku, na odbycie całej drogi potrzebować będziemy dwa tysiące dni, czyli prawie półszosta roku.

Profesor nic nie odpowiedział.

– Nie licząc już tego, że gdy pionowa, wynosząca mil szesnaście zyskuje się kosztem ośmdziesięciu mil odbytych poziomo, to uczyniłoby ośm tysięcy mil na południo-wschód, czyli że dawno już bylibyśmy wyszli przez jakikolwiek punkt obwodu, nie dosięgnąwszy środka!

– A niech licho porwie twoje rachunki i przypuszczenia – wrzasnął stryj z gniewem – na czemże to one są oparte? któż ci mówi, że to przejście nie prowadzi nas prosto do celu? Zresztą, ja miałem już przed sobą poprzednika. To co ja robię teraz, już kto inny dawniej zrobił, a co jemu się powiodło, to i mnie udać się musi koniecznie.

– Nie wątpię o tem, lecz przy tem wszystkiem wolno mi jest…

– Wolno ci jest milczeć, co będzie lepiej aniżeli takie brednie prawić.

Widziałem, że dawny stryj wraca w rozjątrzonego profesora; nie chcąc go zatem drażnić dłużej, wolałem zamilknąć.

– Teraz – rzekł stryj po chwili – zobacz co pokazuje manometr.

– Znaczne ciśnienie.

– Dobrze. Widzisz jednak, że spuszczając się powoli, przywykamy nieznacznie do tej zgęszczonej atmosfery i znosimy ją bez szkody dla zdrowia.

– A ból w uszach, jaki cierpimy?

– To nic, to bagatela której pozbędziesz się z łatwością, wciągając gwałtownie do płuc świeże z zewnątrz powietrze.

– Być może – odpowiedziałem, chcąc już skończyć rozmowę i nie sprzeciwiać się stryjowi. – Ja nawet doznaję pewnego rodzaju przyjemności z przebywania w tej atmosferze zgęszczonej. Czy uważasz stryju, z jakiem się tu głos rozlega natężeniem.

– Zapewne, głuchyby tu nawet mógł usłyszeć wszystkie dźwięki.

– I powietrze jak sądzę coraz gęstszem stawać się będzie.

– Zapewne, przynajmniej tak się zdaje według prawa, niedostatecznie jeszcze określonego; prawda, że i natężenie ciężkości zmniejszy się w miarę jak niżej schodzić będziemy. Wiesz zapewne, że na powierzchni ciężkość najwięcej czuć się daje, a w środku ziemi wszystkie przedmioty są tak lekkie, iż żadnej prawie nie mają wagi.

– Wiem o tem, ale powiedz mi stryju, czy nie skończy się na tem, że powietrze nabędzie takiej samej gęstości jaką ma woda.

– Zapewne, pod ciśnieniem siedmiuset dziesięciu atmosfer.

– A jeszcze niżej?

– Gęstość stopniowo się zwiększa.

– Jakżeż wtedy schodzić będziemy?

– A, to nakładziemy kamieni w nasze kieszenie.

– Doprawdy, stryju, masz odpowiedź na wszystko.

Nie śmiałem wkraczać dalej na pole hypotez, lękając się zaczepić o nową jaką trudność, któraby podrażniła profesora.

Widocznem było jednak, że powietrze pod ciśnieniem mogącem dojść do tysięcy atmosfer, mogło nareszcie przejść w stan stały, a wtedy przypuszczając nawet że ciała nasze mogłyby je wytrzymać, to i tak jeszcze musielibyśmy się zatrzymać, wbrew wszelkim na świecie rozumowaniom.

Nie odzywałem się jednak z temi argumentami, będąc pewnym, że stryj odpowiedziałby mi na nie znowu swoim Saknussemmem, który dla mnie żadnej nie miał wartości. Bo przypuściwszy nawet, że podróż uczonego Islandczyka nie była czystem zmyśleniem, to tak jeszcze w ostatnim razie możnaby zapytać: jakim sposobem Saknussemm mógł oznaczyć swe przybycie do środka ziemi, gdy w szesnastym wieku ani barometr, ani manometr nie były jeszcze wynalezione?

Uwagę tę zatrzymałem przy sobie, czekając co dalej będzie.

Reszta dnia przeszła na rachunkach i rozmowie. Przytakiwałem wciąż profesorowi, szczerze zazdroszcząc obojętności Hansowi, który nie badał ani skutków, ani przyczyn, lecz szedł ślepo gdzie go los prowadził.

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

1 Pamiętać potrzeba, że wszędzie tu jest mowa o milach francuskich (lieues).