Jules Verne
Podróż do środka Ziemi
(Rozdział XXVI-XXX)
57 ilustracji Edouarda Riou
Nakładem i drukiem J. Sikorskiego
Warszawa, 1897
© Andrzej Zydorczak
Rozdział XXVI
rzeba przyznać, że dotąd wszystko szło jak najlepiej i grzechem byłoby na los narzekać. Jeśli tak będzie dalej, możemy być prawie pewni dojścia do zamierzonego celu. A wtedy, cóż za sława! co za rozgłos naszych imion, któreby do wiekopomnej dojść musiały pamięci! Prawda, że marzyłem zupełnie à la Lidenbrock.
Mówię to seryo. Byłożby to skutkiem dziwnego towarzystwa, w jakiem się znajdowałem? Najprawdopodobniej.
W ciągu następnych dni naszej podróży, napotkaliśmy znacznych rozmiarów pochyłości, przez co o wiele posunęliśmy się w głąb, tak że w niektóre dnie, posuwaliśmy naszą drogę o półtorej do dwóch mil ku środkowi ziemi. W takich razach niebezpieczeństwo groziło nam niemałe, a zręczność Hansa i jego krew zimna, bardzo nam były użyteczne. Poczciwy Islandczyk z rzadką obojętnością przyjmował wszystkie wypadki i nastręczające się trudności, i jemu prawdziwie zawdzięczamy niejednokrotne uniknięcia niebezpieczeństwa, z jakiegobyśmy sami bez jego pomocy wyjść nie potrafili.
Małomówność jego codzień się prawie zwiększała, a nawet zdaje mi się, że i nas zarażał niemotą. Przedmioty zewnętrzne rzeczywiście na mózg oddziaływają. Kto się zamyka w czterech murach samotny, zapomni w końcu myśleć i mówić, jak liczne bywały tego przykłady. W ciągu następnych dwóch tygodni, od czasu ostatniej naszej rozmowy, nie zaszło nic godniejszego uwagi. Z tej epoki w pamięci mej pozostał jeden tylko, bardzo ważny wypadek, którego najdrobniejsze szczegóły dotąd mi żywo tkwią w pamięci.
Schodząc wciąż coraz niżej, 7 sierpnia doszliśmy do głębokości trzydziestu mil, co znaczy że nad głowami naszemi było trzydzieści mil skał oceanu, ziemi, miast i t. d. Musieliśmy wtedy być oddaleni o dwieście mil od Islandyi. Tego dnia pochyłość tej drogi nie była znaczna.
Szedłem naprzód, niosąc jeden z przyrządów Ruhmkorfa – drugi trzymał profesor. Po drodze przypatrywałem się bacznie pokładom granitu.
Jednym razem, obróciwszy się nagle po za siebie, spostrzegłem że jestem sam.
– Ah! – pomyślałem sobie – widać żem szedł za prędko, albo też towarzysze moi zatrzymali się po drodze. Trzeba się do nich wrócić; szczęściem, że droga nie jest bardzo górzysta.
Zacząłem powracać. Szedłem już tak z kwadrans może, nie napotkawszy nikogo. Wołam. Nikt nie odpowiada. Głos mój echa tylko powtarzały. Uczułem straszny niepokój – drzeszcz przechodził mi po ciele.
– Ah! trzeba się uspokoić – rzekłem na glos sam do siebie – pewny jestem że odszukam mych towarzyszy. Niema dwóch dróg, wracając wciąż spotkam ich niezawodnie.
Tak drapałem się pod górę przez jakie pół godziny, przysłuchując się bacznie czy mnie kto nie woła, a w tej atmosfesrze zgęszczonej, głos mógł do mnie dojść z bardzo daleka. Lecz nie, grobowe milczenie panowało w całem podziemiu.
Zatrzymałem się; nie mogłem uwierzyć jeszcze w to nagłe osamotnienie. Gdybym zabłądził tak, że nie mógłbym się spotkać ze stryjem i naszym przewodnikiem, śmierć czekała mnie niechybna.
– Przecież do licha, powtarzałem sobie – gdy niema tu żadnej innej drogi, to muszę spotkać się z nimi – trzeba tylko ciągle iść w górę. Czy tylko nie przyszło im na myśl wracać się także, gdy mnie nie widzieli przed sobą? Może zapomnieli, że szedłem naprzód? Ależ i w takim nawet razie dogonię ich, przyspieszając kroku. To nie może być inaczej.
Z niezupełnem przekonaniem wymawiałem te ostatnie wyrazy. Rozumowania powyższe zajęły mi dość długą chwilę czasu, trwoga mnie ogarnęła czy się nie spóźnię. Zacząłem bić się z myślami i przypominać sobie, czy tak było istotnie jak mi się w myśli przedstawiało – czy ja w rzeczy samej szedłem naprzód? Ależ tak: Hans postępował za mną, pamiętam to bardzo dobrze, a stryj z drugą latarnią na końcu. Zatrzymali się nawet przez chwilę, bo profesorowi spadał z pleców jego tłumoczek – i w tej zapewne chwili, tak nieuważnie od nich się oddaliłem.
– Zresztą – pomyślałem – mam pewny sposób niezabłądzenia, mam nić przewodnią, która mnie poprowadzi w tym labiryncie: nasz wierny strumyk nie da mi zgubić śladu drogi, on mnie doprowadzi do moich towarzyszy.
Tą ożywiony myślą, postanowiłem zaraz puścić się w drogę, pilnując wciąż biegu wody; błogosławiłem przezorność mego stryja, który nie dozwolił zatykać otworu w skale, gdyśmy wodę znaleźli; w tej chwili źródło to podwójnie mi się wydało drogiem, bo i życie mi uratowało, dając czem ugasić pragnienie; i wiodło mnie w tej chwili przez kręte drogi wewnątrz skorupy ziemskiej.
Byłem tak znękany i strudzony, że chciałem się orzeźwić kąpielą; ukląkłem przeto, chcąc zmaczać głowę w wodzie Hansbachu!
Boże mój! cóż za okropne przerażenie! stąpałem po suchym i chropowatym granicie. Strumień znikł z pod nóg moich!
ie jestem w stanie opisać mej rozpaczy, mowa ludzka za mało ma słów na wyrażenie uczuć, które miotały moją duszą. Byłem żywcem zakopany, z jedynym widokiem śmierci z głodu i pragnienia.
Rozpalone me ręce machinalnie szukały ochłody; macałem skalisty grunt, który mi się wydał tak wyschniętym.
Lecz jakim sposobem mogłem się oddalić od biegu strumienia? Teraz rozumieć zaczynałem, dla czego do ucha mego nie mógł dojść głos wołających mnie na mnie towarzyszy. Tak samo też, przy pierwszym kroku przezemnie postawionym na zmylonej drodze, nie spostrzegłem nieobecności strumienia. Widocznie stało się to w tem miejscu, gdzie galerya rozpadała się na dwa rozgałęzienia – w jedno z nich ja zaszedłem, drugiem popłynęła woda, wiodąc mych towarzyszy w nieznane głębiny.
Jak tu powrócić na dobrą drogę? Nogi moje nie zostawiały żadnych śladów na twardym granicie. Napróżno trudziłem głowę nad rozwiązaniem tego nieodgadnionego zadania. Całe moje położenie dawało się sprowadzić do jednego wyrazu: zgubiony!
Tak, zgubiony! zabłąkany w przepaściach niezmierzonych. Te trzydzieści mil skorupy ziemskiej całym swym ogromem ciężyły mi na barkach, wgniatały mnie w głębię ziemi!
Usiłowałem powrócić myślą do wspomnień z nad ziemi. Niewyraźnie już prawie stawał mi w pamięci Hamburg, domek na Königstrasse, moja biedna Graüben; wszystko to co kochałem, stawało mi jak mara przed zamglonym wzrokiem. Potem przy żywszej hallucynacyi cisnęły mi się jedne po drugich wypadki podróży: przybycie na Islandyę, p. Fridriksson, góra Sneffels. Nareszcie powiedziałem sobie stanowczo, że jeśli w obecnem mojem położeniu zachowam jeszcze jaką nadzieję, będzie to wyraźnym znakiem szaleństwa, zupełnej utraty rozumu!
Bo i rzeczywiście, jakaż siła ludzka mogła mnie wyprowadzić ztąd na powierzchnię ziemi? Kto mógł wskazać mi drogę na której spotkałbym się z moimi towarzyszami.
– Oh! stryju! – zawołałem w ostatniej rozpaczy.
Była to ostatnia wymówka, jaką zdołały wyrzucić me spieczone wargi – a z drugiej strony nie śmiałem też na niego narzekać, bo domyślałem się ile cierpieć musiał ten biedny człowiek, szukając mnie nadaremnie!
Widząc się tak pozbawionym wszelkiej ludzkiej pomocy, niezdolny sam sobie poradzić, zacząłem myśleć o pomocy z Nieba…Na myśl przyszły mi wspomnienia lat moich dziecięcych, matka której niewyraźny obraz rysował mi się w zamglonej przeszłości. Uciekłem się do modlitwy gorącej, serdecznej, nie tracąc nadziei, że mogę być jeszcze wysłuchanym od Boga, do którego się tak późno zwracałem.
Modlitwa uspokoiła mnie trochę, tak że mogłem zebrać myśli i obliczyć się ze wszystkiemi szansami obecnego mego położenia.
Żywności wystarczyć mi mogło na trzy dni, a wody miałem pełną flaszkę i blisko całą manierkę. Chodziło tylko o to, co przedsięwziąść, jak drogę dalszą pokierować – czy wracać w górę, czy iść głębiej przed siebie?
Zdawało mi się że wracać w górę koniecznie wypada, bo tym sposobem mogę trafić do naszego strumyka i do punktu w którym zmyliłem drogę, a ztamtąd łatwiejby się już było wydostać może i na wierzchołek Sneffelsu.
Czemuż o tem nie pomyślałem wprzódy! Zdawało się to być jedyną drogą ocalenia, i pewny byłem życia, skoro tylko odszukam bieg Hansbachu.
Tak zdecydowany, powstałem i przy pomocy kija zacząłem iść w górę; pochyłość była dość znaczna. Szedłem śmiało, jak człowiek zupełnie pewny swej drogi.
Tak idąc przez pół godziny, żadnej nigdzie nie napotkałem przeszkody. Jednakże uważając pilnie, spostrzegłem, że droga nie jest ta sama którą tu doszedłem, i że ona nie może mnie doprowadzić do celu. Jeszcze dalej się trochę posunąłem, aż doszedłem do jakiejś ogromnej skały, nie dozwalającej już żadnego przejścia.
Nie potrafię opisać mej rozpaczy; ostatnie moje nadzieje rozbiły się o tę twardą masę granitu.
Tak byłem zabłąkany w tym labiryncie, że utraciłem już nawet chęć do prób nowych. Trzeba było umierać, i to umierać śmiercią straszną, męczeńską. I rzecz dziwna – w tej chwili przyszło mi na myśl, że jeśli kiedy ciało moje skamieniałe odnajdą ludzie w głębokości trzydziestu mil pod ziemią, wypadek ten może wyrodzić bardzo ważne kwestye naukowe.
Usiłowałem mówić głośno, lecz same tylko chropowate dźwięki wydobywały się przez wargi spieczone; czułem się bardzo osłabionym.
Nieszczęście nigdy nie przychodzi samo; upadającemu pod brzemieniem prześladowania losu, nowe nagłe zagroziło niebezpieczeństwo: lampa upadła mi na ziemię i zepsuła się, a nie miałem sposobu naprawienia jej; światło zaczęło blednąc i gasnąć powoli.
Ze drżeniem śledziłem każdy błysk niknącego światełka. Na obu ścianach podziemia, w skutek migotania zaczęły się ukazywać ponure cienie; obawiałem się odwrócić oka na chwilę, aby nie stracić reszty światła, które konało powoli i już ciemności ogarniać mnie poczęły.
Na ziemi, wśród najciemniejszej nocy, światło nie ginie zupełnie, i jakkolwiek maleńkie, zawsze odbija się w siatce oka i dostrzeżone być może. Tu nic – ciemność zupełna, bezwarunkowa: ciemność w najrozciąglejszem znaczeniu tego wyrazu.
Straciłem głowę zupełnie, Zacząłem macać naokoło siebie, później biedz bez tchu, bez pamięci, gdziekolwiek, byłe nie stać w miejscu! Kaleczyłem się często o ostre występy skał; krew obficie płynęła mi po całej twarzy, połykałem ją jak napój najrozkoszniejszy; ryczałem dzikim głosem najokropniejszej rozpaczy, prosząc Boga, abym wśród tej wiecznej nocy mógł trafić na jaką skałę, o którąby się strzaskała znękana moja głowa.
Dokąd mnie wiódł ten bieg szalony? Nie wiem! to pamiętam tylko, że po kilku godzinach nadludzkiego wysilenia, wyczerpnąwszy resztę sił, upadłem na ziemię jak kawał drewna, bez czucia i pamięci.
dym wrócił do przytomności, twarz miałem zroszoną łzami. Nie pamiętam jak długo pozostawałem w takim stanie nieczułości: przerażała mnie okropnie samotność w jakiej pozostawałem.
Upadając musiałem się skaleczyć, bo byłem cały krwią zbroczony. Ach czemuż się nie zabiłem raczej! Co było dalej robić? nie wiedziałem i myśleć o tem nie chciałem, nic mogłem, nie umiałem, tak byłem znękany boleścią. Wijąc się po ziemi, zatoczyłem się pod ścianę przeciwną i tu już słabnąć zupełnie poczynałem, gdy nagle do uszu moich doszedł jakiś odgłos silny, podobny do przeciągłych grzmotów. Echo ponure długo brzmiało po całej galeryi.
Zkąd pochodził ten hałas? zapewne z jakiego zjawiska, dopełniającego się w łonie ziemi; może jaki wybuch gazu, może oberwanie się jakiej potężnej podstawy globu!
Z natężoną uwagą czekałem, czy się ten hałas nie powtórzy. Kwadrans może upłynął, milczenie panowało ponure; nie słyszałem już nawet bicia własnego serca.
Tymczasem, przyłożywszy ucho przypadkiem do ściany, zdało mi się że słyszę gdzieś w oddaleniu wymawiane jakieś niezrozumiale wyrazy. Zadrżałem ze wzruszenia!
– Ależ to proste złudzenie – pomyślałem.
Lecz nie! Przysłuchując się baczniej, rzeczywiście rozróżnić mogłem jakby szmer ludzkiej rozmowy, ale tak byłem osłabiony, że nic zrozumieć, nic rozróżnić nie mogłem. Jednakże to głos ludzki! byłem tego pewny.
Przez chwilę myślałem czy to nie jakie złudzenie – czy to nie własne moje słowa echa powtarzają; zacisnąłem przeto usta silnie i przyłożyłem znowu ucho do ściany.
– Tak, z pewnością, mówią! mówią!
Posunąłem się o kilka stóp dalej wzdłuż muru i dosłyszałem głosy bardzo wyraźne; nawet pojedyncze słowa choć niezrozumiałe dochodziły do mnie. Po kilka razy obił się o moje uszy wyraz „förlorad” wymawiany z pewnym rodzajem boleści.
Co on znaczył i kto go wymawiał? zapewne stryj lub Hans, bo któżby inny? Jakażby się tu ludzka zaplątać mogła istota, o trzydzieści mil pod ziemią?
– Lecz – pomyślałem – jeśli ja słyszę ich, to i oni nawzajem słyszeć mnie także mogą.
– Ratujcie! – zawołałem z całych sił – ratujcie mnie bracia!
Czekałem chwilę na odpowiedź; kilka minut przeszło, lecz nic nie słychać. Bóg wie jakie myśli przychodziły mi do głowy; nareszcie pewny już byłem, że głos mój zasłaby, nie mógł dojść do moich towarzyszy.
Znowu zacząłem przysłuchiwać się baczniej. Posuwając ucho po ścianie, natrafiłem na punkt matematyczny, w którym głosy zdawały mi się dochodzić do najwyższego punktu natężenia. Znowu zabrzmiał w mem uchu wyraz förlorad, a dalej ten sam odgłos jakby gromu, który mnie wyrwał ze stanu bezwładności.
– Nie – rzekłem sam do siebie – nie, to być nie może! głosy te nie mogą tu dochodzić przez taką masę granitu, przez nie by się nie przedarł i huk najsilniejszy! głosy dochodzą do mnie przez samą galeryę; musi na to wpływać szczególne jakieś zjawisko akustyczne.
Przysłuchiwałem się na nowo, i tym razem, o tak! tym razem pochwyciłem imię moje, bardzo wyraźnie wymówione!
Wymawiał je profesor Lidenbrock, rozpoznałem głos jego: rozmawiał on z przewodnikiem, a wyraz förlorad był oczywiście duńskim wyrazem.
Wtedy zrozumiałem wszystko. Chcąc żeby mnie usłyszeli, musiałem głos puszczać po ścianie, która dla niego będzie takim przewodnikiem, jak drut żelazny dla elektryczności.
Lecz nie było czasu do stracenia, bo gdyby towarzysze moi oddalili się o kilka kroków, jużby mogło zniknąć to zjawisko akustyczne. Zbliżyłem się więc do ściany i jak można najwyraźniej wymówiłem te słowa:
– Mój stryj Lidenbrock!
Czekałem z biciem serca. Głos widać nie miał zbytniej szybkości, nawet gęstość powietrza nie zwiększała jego prędkości, tylko mu nadawała większe natężenie. Po kilku sekundach, które mi się kilkoma wydały wiekami, usłyszałem nareszcie te wyrazy:
– Axelu. Axelu! czy to ty jesteś?
………………………………………
– Tak, tak – odpowiedziałem.
………………………………………
– Biedny mój chłopcze, gdzież ty jesteś?
………………………………………
– Zanurzony w najgłębszej ciemności!
………………………………………
– A twoja lampa?
………………………………………
– Zgasła.
………………………………………
– A strumyk?
………………………………………
– Znikł.
………………………………………
– Axelu! biedne dziecię moje, nabierz odwagi!
………………………………………
– Czekajcie trochę, jestem zmęczony, nie mam siły odpowiadać wam. Ale proszę. mówcie do mnie.
………………………………………
– Miej odwagę i nadzieję – rzekł stryj – nie mów gdy cię to trudzi, lecz słuchaj nas. Szukaliśmy cię chodząc to w dół to na górę – we wszystkich kierunkach, lecz napróżno. Jużem cię opłakał moje dziecię, lecz sądząc że trzymasz się wciąż biegu strumienia, szliśmy ciągle na dół, strzelając po drodze dla dania znaku. Teraz widzę że effekt akustyczny słyszeć nam się pozwala nawzajem, choć jeszcze rąk sobie podać nie możemy. Lecz nie trać nadziei Axelu! przyjdzie i do tego jeszcze.
………………………………………
Rzeczywiście, czułem że nadzieja wstępowała w mą skołataną duszę; lecz nagle przyszło mi na myśl zapytać stryja o rzecz bardzo ważną. Przysunąłem usta do ściany i rzekłem:
– Mój stryju!
………………………………………
– Czego chcesz dziecię moje – odpowiedział po chwili.
………………………………………
– Najprzód trzebaby się dowiedzieć, jaka nas dzieli odległość.
………………………………………
– To rzecz bardzo łatwa.
………………………………………
– Wszak masz chronometr?
………………………………………
– Mam.
………………………………………
– Weź go do ręki i uważaj dobrze ile czasu potrzeba na wymówienie mego imienia i odpowiedź, a połowa czasu, jaki upłynie pomiędzy zapytaniem mojem i twą odpowiedzią, wskaże jak długo mój głos idzie do ciebie.
………………………………………
– Dobrze stryju.
………………………………………
– Czyś już gotów?
………………………………………
– Już.
………………………………………
– A więc uważaj dobrze, wymówię twoje imię.
………………………………………
Przyłożyłem ucho do ściany i jak tylko usłyszałem wyraz „Axel” natychmiast odpowiedziałem „Axel” potem czekałem co stryj powie.
………………………………………
– Czterdzieści sekund – a więc 20-ścia sekund potrzeba na dojście mego głosu do ciebie; licząc po tysiąc dwadzieścia stóp na sekundę, wypadnie że głos mój przebiegł dwadzieścia tysięcy czterysta stóp, czyli półtorej mili i jedna ósma.
………………………………………
– Półtorej mili! – powtórzyłem.
………………………………………
– To nie tak wielka przestrzeń, Axelu.
………………………………………
– Ale nie wiem, czy w górę iść, czy na dół?
………………………………………
– Na dół mój drogi, i zaraz ci powiem dla czego. Stoimy tu na płasczyźnie, do której przytyka mnóstwo różnych galeryj; zdaje się że i przejście w którem ty obecnie zostajesz, musi tu wychodzić; tym więc sposobem połączysz się z nami. Podnieś się przeto i wyrusz w drogę; czołgaj się lub zsuwaj po większych pochyłościach, a ręczę ci, że na końcu tej drogi znajdziesz ramiona życzliwe, gotowe cię uścisnąć. W drogę mój chłopcze, w drogę co żywo!
………………………………………
Słowa te dodały mi odwagi.
– Do widzenia stryju, wyruszam. Skoro się ztąd oddalę, głosy nasze już się nie będą mogły skomunikować… do widzenia! odchodzę!…
………………………………………
– Do widzenia Axelu! do widzenia!
………………………………………
Te były ostatnie słowa jakie słyszałem; temi wyrazami zachęty i nadziei zakończyła się ta dziwna rozmowa w głębi ziemi, przez półtoramilową odległość prowadzona. W duszy odmówiłem pokorną dziękczynną modlitwę za cud, jaki mi niebo okazało, doprowadzając mnie do jedynego może punktu, z którego mogłem być usłyszany od mych towarzyszy.
To zadziwiające napozór zjawisko akustyczne, tłomaczą zwyczajne prawa fizyki; pochodziło ono z kształtu przejścia podziemnego i przewodnictwa skały. Wypadki podobne znane są w nauce i niejednokrotnie obserwowane już były, między innemi w galeryi środkowej katedry świętego Pawła w Londynie, i w sławnych pieczarach Sycylijskich, w owych kopalniach niedaleko Syrakuzy leżących, z których najcudowniejsza znana jest pod nazwiskiem: Ucho Dyonizjusza.
Ponieważ głos stryja z taką łatwością dochodził do mnie, widoczną więc było rzeczą, że żadna pomiędzy nami nie stoi przeszkoda i że z łatwością połączyć się mogę z moimi towarzyszami, jeśli mi tylko sił starczy na odbycie tej drogi.
Zacząłem tedy iść, albo raczej wlec się, lecz pochyłość drogi była tak znaczna, że musiałem zacząć się zsuwać.
Wkrótce gwałtowność spadku powiększyła się ogromnie, droga moja przerażający zaczęła przybierać charakter i prawdziwe groziło mi niebezpieczeństwo. Nie miałem siły zatrzymać się, zacząłem spadać jak przedmiot zupełnie martwy.
Niedługo gruntu mi nie stało. Stoczyłem się po pionowej prawie spadzistości, w jakąś przepaść niezgłębioną; w czasie tego głową uderzyłem gdzieś o skałę i utraciłem całkowicie przytomność.
– Co dalej było? – nie wiem!
owróciwszy do przytomności, spostrzegłem, że znajduję się w jakiemś napół ciemnem miejscu, złożony na miękkiem posłaniu z kołder. Stryj siedział przy mnie, śledząc bacznie resztek uciekającego już prawie życia. Gdym pierwszy raz odetchnął, porwał mię za rękę; gdym oczy otworzył, wydał krzyk radości.
– Żyje! żyje! – zawołał – Bogu niech będą dzięki!
– Żyję, mój stryju – rzekłem słabym głosem.
– Dziecię moje najdroższe! żyjesz? – mówił wzruszony – żyjesz!… i przyciskał mnie do piersi.
Oczy moje łez były pełne, serce mi żywiej bić poczęło! Ah mój Boże! nigdym się nie spodziewał takich dowodów miłości od profesora Lidenbrocka, którego miałem za istotę bez serca i uczucia.
W tej chwili Hans nadszedł. Gdy spostrzegł moją rękę w dłoniach stryja, śmiem twierdzić, że oczy jego wyrażały żywe zadowolenie.
– God dag! – wymówił Islandczyk stojąc przy mem posłaniu.
– Dzień dobry Hansie, dzień dobry! A teraz mój drogi stryju powiedz mi najprzód, gdzie jesteśmy w tej chwili?
– Jutro Axelu, jutro; dziś jesteś jeszcze bardzo osłabiony. Obłożyłem ci głowę kompresami, których nie można obsunąć; leż więc spokojnie, uśnij mój chłopcze, a jutro dowiesz się wszystkiego.
– Ależ przynajmniej powiedźcie mi, jaki dzień jest dzisiaj i która teraz godzina.
– Niedziela, 9-go sierpnia, godzina 11-ta wieczór; poprzestań na tem i do jutra już nie mów słowa.
Rzeczywiście byłem bardzo osłabiony; oczy mi się pomimowolnie zamknęły, potrzebowałem wypoczynku i spokojności. Usnąłem też niedługo, myśląc o tem, że przez całe cztery dni pozostawałem bez przytomności.
Nazajutrz ocknąwszy się spojrzałem najprzód naokoło siebie. Posłanie moje zrobione ze wszystkich kołder podróżnych jakie mieliśmy ze sobą, znajdowało się w prześlicznej grocie, ozdobionej pysznemi stalagmitami; grunt pokryty był drobniutkim i delikatnym piaskiem. Ani lampa Ruhmkorfa. ani pochodnie zapalone nie były, a jednak przez wąski otwór groty przedzierało się jakieś światełko. Uszu moich dochodził jakiś szmer niewyraźny, jakby bałwaniącej się wody.
Nie byłem w stanie zoryentować się jeszcze, czy naprawdę widzę to wszystko na jawie, czy też marzę tylko; a jednak ani wzrok mój, ani słuch do takiego stopnia mylić się nie mogły.
– Doprawdy – pomyślałem, wszak to promień światła dziennego przedziera się przez tę szczelinę; wszak to szmer wody płynącej słyszę! Albo się mylę, albo wróciliśmy na powierzchnię ziemi. Czyżby stryj wyrzekł się swego przedsięwzięcia, czy też wyprawa już szczęśliwie ukończona została?
Takie sobie zadawałem pytania, gdy wtem wszedł profesor.
– Dzień dobry Axelu – rzekł weseło – pewny jestem, że ci już lepiej.
– O! tak mój stryju – odpowiedziałem podnosząc się na posłaniu.
– Spodziewałem się tego, gdyż spałeś wybornie. Czuwaliśmy nad tobą z Hansem na przemiany i uważaliśmy, jak stopniowo stan twój się poprawia.
– W rzeczy samej, czuję się dziś bardzo silnym, a na dowód tego, zapraszam się na wasze śniadanie
– Dobrze mój chłopcze, dostaniesz jeść, bo już i gorączka minęła. Hans przyłożył na twe rany nie wiem już jaką maść sobie tylko znaną, i zaraz się zabliźniły. Tęgi to człowiek ten nasz pomocnik.
Tak rozmawiając, stryj przygotowywał dla mnie jakieś jedzenie które ja pomimo jego przestróg, z największą pochłaniałem chciwością, zarzucając go jednocześnie mnóstwem pytań, na które mi z wzorową odpowiadał cierpliwością.
Dowiedziałem się tedy, że upadłszy po ciemku, stoczyłem się aż na sam dół wązkiego przejścia prawie pionowego; że widać zawaliła się gdzieś podemną i stoczyła razem ogromna kupa kamieni tak wielkich, że najmniejszy z nich mógłby mnie zgnieść na miazgę, i że cudem jakimś uszedłszy śmierci, dostałem się w objęcia mego stryja, pokaleczony i bez życia prawie.
– Rzeczywiście – mówił stryj– mogłeś się był zabić z tysiąc razy, i na miłość Bozką zaklinam cię, bądź uważniejszym na przyszłość; pilnuj się nas lepiej, bo kto wie, czy poraz drugi spotkaćbyśmy się znowu zdołali.
– Stryj zaklina mnie – pomyślałem – abym się więcej z niemi nie rozłączał! więc podróż jeszcze widać nie skończona? Wzrok mój zapewne zdziwienie i żal wyrażał, bo profesor spytał mnie:
– Go ci to Axelu?
– Radbym cię o coś zapytać, stryju. Mówisz że jestem zdrów i bezpieczny?
– Tak jest, bezwątpienia!
– Wszystkie członki nienaruszone?
– Najniezawodniej.
– A moja głowa?
– Twoja głowa, oberwała wprawdzie kilka porządnych guzów, ale dotąd wybornie siedzi na karku.
– Otóż lękam się, czy mózg mój nie został naruszony.
– Naruszony?
– Tak. Tośmy jeszcze nie wrócili na powierzchnię ziemi?
– A nie!
– To chyba ja muszę być waryatem; boć przecie widzę wyraźnie światło dzienne, słyszę świst wiatru i szum bałwaniącej się wody morskiej.
– Ah! czy tylko dla tego masz być waryatem?
– Więc mi wytłomacz stryju…
– Nic ci tłomaczyć nie będę, bo to się wyjaśnić nieda; ale wkrótce zobaczysz i zrozumiesz, że nauka geologii nie wypowiedziała nam jeszcze ostatniego swego słowa.
Wyjdźmyż ztąd coprędzej – rzekłem podnosząc się niecierpliwie.
– Nie, Axelu, nie! powietrze mogłoby ci zaszkodzić.
– Powietrze?
– Tak, wiatr jest silny, nie mogę cię jeszcze narażać; jesteś mocno osłabiony.
– Ależ zapewniam cię stryju, że jestem zdrów zupełnie.
– Cierpliwości mój chłopcze, cierpliwości. Gdybyś wpadł w recydywę, narobiłbyś nam ciężkiego kłopotu, a drogę jeszcze nie małą możemy mieć przed sobą.
– Czy tak?
– Tak, tak, mój drogi! wypocznij sobie przez dziś, bo jutro siadamy na statek.
– Na statek!
Na tę wiadomość podskoczyłem z radości.
Wsiąść na statek!… więc mamy rzekę, jezioro, morze – słowem, mamy przed sobą jakaś przestrzeń wody i statek czekający, gotowy nas przyjąć na siebie!…
Ciekawość moja była zaostrzona do najwyższego stopnia. Stryj usiłował mnie powstrzymać, lecz w końcu ustąpił, widząc, że mniej mi szkody przyniesie zaspokojenie mych życzeń, aniżeli sama niecierpliwość.
Ubrałem się naprędce; dla wszelkiego bezpieczeństwa owinąłem się dobrze w dużą wełnianą kołdrę i wyszedłem z groty.
Rozdział XXX
razu nic widzieć nie mogłem; oczy moje odwykłe od światła, rażone blaskiem nagle się zamknęły. Gdym je zdołał otworzyć, osłupiałem z zadziwienia.
– Morze! – zawołałem.
– Tak jest – odpowiedział stryj – morze Lidenbrock! i jestem przekonany, że żaden żeglarz nie zaprzeczy mi sławy jego odkrycia i nie sprzeciwi się nazwaniu go mem imieniem.
Ogromna przestrzeń wody, niezmierzona okiem, rozlewała się przed nami z ponurym szumem tocząc swe spienione nurty, w które z wybrzeży nierównych obficie napływał delikatny piasek złocisty, zawierający mnóstwo drobnych muszelek. W jakich mieszkały pierwsze istoty stworzenia. Na niewielkiej pochyłości, o sto blizko sążni od brzegu, wznosiła się znaczna masa skał, dochodząca do niezmiernej wysokości, rysując posępny kontur na zachmurzonym widnokręgu.
Był to prawdziwy ocean, ale strasznie pusto i dziko wyglądający.
Cały ten widok oświecało dziwne jakieś światło, które w niczem ani do słonecznego, ani do księżycowego nie było podobne. Blask jego migotliwy, białość jakaś przezroczysta i sucha zaniżeni, nizki stopień ciepła jakie udzielało, jasność większa niż blasku księżyca, wszystko to kazało się domniemywać pochodzenia czysto elektrycznego. Było to coś nakształt zorzy północnej, lub jakiegoś ciągłego zjawiska kosmicznego, które oświecało tę jaskinię, zdolną na swym obszarze ocean pomieścić.
Niebo, albo raczej sklepienie zawieszone nad moją głową, wyglądało jakby zrobione z wielkiej massy chmur czyli pary ruchomej, która skutkiem zgęszczania się w pewne dni spadała na dół w postaci deszczu nawalnego. Sądziłbym, że pod tak silnem ciśnieniem atmosfery, parowanie wody nie mogło się wywiązywać; a jednakże w skutek niepojętej dla mnie przyczyny fizycznej, w powietrzu zawisły gęste bardzo chmury. Lecz pogoda była piękna, a na ponurem tle zachmurzonego firmamentu elektryczność wywiązywała zadziwiającą grę światła, które mogłoby rozkosz sprawić patrzącemu nań człowiekowi, gdyby go jak słońce ogrzać było zdolne. W ogóle effekt całego tego blasku był nader smutny i melancholiczny. Zamiast firmamentu zasianego gwiazdami, poza chmurami przeczuwałem jakieś granitowe sklepienie gniotące mnie całym, swym ciężarem; a przestrzeń ta jakkolwiek rozległa, nie wystarczyłaby zapewne na krążenie najmniejszego nawet z satelitów słońca.
Przypomniałem sobie wtedy teoryę pewnego kapitana angielskiego, który porównywał ziemię do wielkiej kuli wydrążonej, w pośrodku której utrzymywało się powietrze przezroczyste, jedynie w skutek silnego zgęszczenia, a jednocześnie dwie gwiazdy Pluton i Prozerpina, kierowały przez nią swe tajemnicze drogi. Miałżeby on mieć słuszność?
Rzeczywiście, byliśmy zamknięci w obszernej wklęsłości, w jakiejś grocie podziemnej, której rozmiarów szerokości i długości oznaczyć nie było można, bo krańce ich gubiły się w niedoścignionej okiem przestrzeni; wysokość zaś musiała wynosić więcej jak kilka mil. W którem miejscu sklepienie to opierało się na granitowych murach poprzecznych? Oko tego dostrzedz nie mogło; lecz w atmosferze wisiała chmura, w wysokości mniej więcej dwóch tysięcy sążni, to jest poza atmosferą wyziewów ziemskich – a jak domyślać się trzeba, powstała zapewne ze znacznego zgęszczenia powietrza.
Wyraz „jaskinia” rzeczywiście nie określa z całą dokładnością wyobrażenia mego o tej ogromnej przestrzeni podziemnej, na której się znajdowaliśmy; ale też i trudno wymagać, aby wyrazy mowy ludzkiej wystarczały na określenie rzeczy znajdujących się we wnętrznościach globu.
Nie wiedziałem zresztą, jakim faktem geologicznym wytłomaczyć sobie istnienie podobnej wklęsłości. Czyżby ona powstała w skutek stygnięcia kuli ziemskiej? Znam opisy różnych jaskiń i wklęsłości przez podróżników podawane, ale żadna z nich nie miała tak ogromnych rozmiarów.
Humboldt zwiedził w Kolumbii sławną grotę Guachara, oglądał ją na przestrzeni dwóch tysięcy pięciuset stóp, i zdaje się, że dalej się ona już nie rozciągała. Ogromna jaskinia Mamuta w Kentucky także olbrzymie posiadała rozmiary, bo samo jej sklepienie wznosiło się na pięćset stóp po nad jezioro niezgłębione, a podróżni przeszedłszy dziesięć mil, nie widzieli jeszcze jej końca. Wszystkie te jednak osobliwości niczem były w obec naszej wklęsłości, z niebem zaciagniętem chmurami, migająca w powietrzu elektrycznością i ogromnem morzem, mieszczącem się w jej granicach.
W milczeniu rozważałem te cuda – słów mi brakło na wyrażenie mych uczuć. Zdawało mi się. że jestem gdzieś na dalekim jakimś planecie, Uranusie lub Neptunie, i tam patrzę na zjawiska nieznane mi, jako istocie ziemskiej natury. Nowe wrażenia nowych nazw wymagały, a moja wyobraźnia nie dostarczała mi ich w tej chwili. Patrzałem, myślałem i podziwiałem z pewnym rodzajem trwogi i zdumienia.
Uczucia miotające mą duszą wywołały mi na twarz dawne rumieńce; gotów byłem wyleczyć się zdziwieniem. Rzeczywiście, nowa to zupełnie w swoim rodzaju terapeutyka: przytem i świeżość mocno zgęszczonego powietrza orzeźwiała mnie, dostarczając mym płucom większą ilość tlenu.
Każdy z łatwością zrozumie, jakiej doznawać musiałem rozkoszy wciągając w siebie solą przejęte wyziewy morskiej wody, po czterdziestu siedmiu dniach więzienia w ciasnem i ciemnem podziemiu które opuściłem bez żalu. Stryj oswojony już z te-mi cudami, nie podziwiał ich wraz ze mną.
– Czy czujesz w sobie dość siły do odbycia przechadzki? – zapytał mnie profesor.
– Oh! z największą przyjemnością, mój stryju.
– A więc, podaj mi rękę Axelu i chodźmy przez to kręte wybrzeże.
Z pośpiechem przyjąłem ofiarowaną mi pomoc, i puściliśmy się wzdłuż tego nowego oceanu. Po lewej stronie, skały urwiste w tytanicznem nagromadzeniu wspaniały widok przedstawiały. Z boków ich wpływała nieskończona liczba kaskad, z szumem toczących swe wody przezroczyste; gdzie niegdzie znowu wysoki słup pary wskazywał źródło gorące, które w dalszym swym biegu łączyło się z innemi wodami i wraz z niemi lekko szemrząc, odbywało wspólną do morza drogę. Był tam i Hansbach, wierny towarzysz naszej podróży; tonął on spokojnie w wodach oceanu, jakby to od początku świata jedynem jego było przeznaczeniem.
– Biedny strumyczek – rzekłem – już go więcej nie ujrzymy!
– To znajdziemy za to inny – odrzekł profesor – co wreszcie na jedno wychodzi.
W odpowiedzi tej upatrywałem wyraźny brak wdzięczności dla dawnego przyjaciela.
W tej chwili nowy widok zwrócił na siebie całą moję uwagę. Na zakręcie wysokiego przylądka, o pięćset kroków od nas, spostrzegłem las ogromnie wysoki, gęsty i rozległy. Składał się on z drzew baldaszkowatych średniej wielkości, o czystych i ściśle geometrycznych zarysach. Przeciąg powietrza zda się żadnego na ich liście nie wywierać wpływu; stały one nieporuszone, jakby gromada cedrów skamieniałych.
Przyśpieszyłem kroku. Te szczególne twory wcale mi nie były znane; nie wiedziałem, czy należą one do dwustu tysięcy znanych gatunków roślin, czy też wypadało nowe dla nich naznaczyć miejsca, w nieznanej dotąd florze.
Gdyśmy szli dalej, zdziwienie moje coraz wzrastało: na każdym prawie kroku spotykałem też same co i na ziemi produkta, lecz dorastające olbrzymich rozmiarów.
– Jestto po prostu las grzybów – rzekł stryj Lidenbrock.
I rzeczywiście, uczony profesor nie mylił się bynajmniej; lecz do jakichże to rozmiarów doszły te rośliny na ciepłym i wilgotnym gruncie! Wiedziałem, że purchawka olbrzymia (licoperdor giganteum), według twierdzenia Bulliarda, miewa ośm do dziewięciu stóp obwodu; lecz tu chodziło o grzyby białe, wysokie na trzydzieści do czterdziestu stóp, których kapelusz ma takichże samych rozmiarów średnicę. Znajdowały się one tam tysiącami; światło nie mogło się przebić przez gęsty cień jaki sprawiały, i dla tego też w zaroślach tych ciągły zmrok panował, jakby pod szczelnie splecionym dachem afrykańskiego miasteczka.
Byłem jednak ciekawy posunąć się dalej w głąb tych zarośli, wśród których zimno było przejmujące. Przez pół godziny może błądziliśmy po ciemku prawie, wśród nieznośnej wilgoci, i z uczuciem prawdziwej przyjemności powitałem znowu ukazujący się nam brzeg morza.
Jednakże dodać muszę, że wegetacya tej okolicy podziemnej nie ograniczała się na samych tylko grzybach. Dalej napotkać było można wielką liczbę innych drzew z liściem wypłowiałym i martwym. Rozeznać je nie było trudno: byłyto wszystko prawie krzewy ziemskie, tylko w rozmiarach fenomenalnych. I tak: widłaki, wysokie piedziesiąt łokci; sygillarye olbrzymie; paprocie drzewiaste, duże jak najwyższe jodły; lepidodendrony (drzewa łuskowate) o łodydze cylindrowej widełkowatej, z długim liściem i najeżone puchem ostrym, podobnym do olbrzymich porostów wilgotnego gruntu.
– Jakież to pyszne! zadziwiające! wspaniałe! – wołał profesor zachwycony – to cała flora drugiej epoki świata, epoki przechodowej. Oto masz drzewa z pierwszych wieków istnienia kuli ziemskiej, dziś przekształcone na rośliny ogrodowe! Patrz Axelu! podziwiaj! żaden na świecie botanik nie znajdzie takiej, jaką my tu mamy, sposobności.
– Masz słuszność stryju. Opatrzność widocznie chciała w tej ogromnej cieplarni zachować okazy tych roślin przedpotopowych.
– Dobrze mówisz, mój chłopcze, jestto prawdziwa cieplarnia; ale nie zbłądziłbyś także, nazywając to miejsce menażeryą.
– Menażeryą?
– Tak jest mój drogi. Patrz na piasek po którym stąpamy, na te kości rozrzucone po ziemi…
– Kości! – zawołałem.
Tak, kości zwierząt przedpotopowych.
Rzuciłem się z zapałem na te szczątki wiekowe, utworzone z substancji mineralnej zepsuciu nie ulegającej1. Przerzucałem jedne po drugich te kości olbrzymie, podobne do uschniętych pni drzewa.
Tu szczęka spodnia mastodonta; tam ząb trzonowy dinotherium; tu znowu udo, które nie mogło należeć do kogo innego, jak do największego z tych zwierząt: megatherium. Tak, bez wątpienia jestto menażerya! boć tych kości nie naniósł tu zapewne przewrót żaden, lecz zwierzęta, do których one należą, żyły tu, mieszkały nad brzegami tego morza podziemnego, pod cieniem tych roślin drzewiastych. Widzę tu całe szkielety, a jednak…
– A jednak? – przerwał mi stryj.
– Nie umiem sobie wytłomaczyć obecności takich czworonogich w tej granitowej jaskini.
– Dla czego?
– Bo życie zwierzęce istniało na ziemi dopiero w peryodach drugorzędnych, gdy pokład osadowy uformował się przez przybycie gruntu po ustąpieniu wód, i zastąpił rozpalone skały epoki pierwotnej.
– Tylko że mój Axelu drogi, łatwą mam na twe zarzuty odpowiedź, bo grunt na którym stoimy, jest właśnie pokładem osadowym.
– Jakto! w takiej głębokości pod powierzchnią ziemi?
– Bez wątpienia; i ten fakt da się geologicznie wytłomaczyć. W pewnej epoce ziemia uformowana była ze skorupy elastycznej, podległej kolejnym ruchom z góry na dół i z dołu do góry, według praw przyciągania. Jest do prawdy podobnem, że tym sposobem grunt się obniżył i popękał, a pewna część pokładów osadowych wciągnięta została do przepaści tak nagle otwartych.
– Tak być musi. Lecz jeśli zwierzęta przedpotopowe żyły w tych okolicach podziemnych, któż zaręczy, że w tej chwili jeszcze nie napotkamy którego z tych potworów w tym oto gęstym lesie, lub poza jedną ze skał urwistych, tak obficie tu rozproszonych?
To mówiąc, ze wstrętem i obawą obejrzałem się na wszystkie strony, lecz żadna żyjąca istota nie ukazała się na tem dzikiem wybrzeżu.
Czując się zmęczonym, usiadłem na krawędzi wyniosłego przylądka, o spód którego z szumem rozbijały się bałwany morskie. Ztamtąd wygodnie mogłem objąć okiem całą zatokę, przez naturalne wyszczerbienie brzegu utworzoną. W głębi, pomiędzy piramidalnemi skałami powstała niewielka przystań, w której wygodnie stanąłby na kotwicy okręt większy, lub ze dwie goeletty. Czekałem tylko, czy cudem jakim, na pełne morze nie wysunie się statek jaki z rozpiętemi żaglami.
Marzenie moje nie długo trwało! rozbić się ono musiało o smutną rzeczywistość: w tym świecie podziemnym, my byliśmy jedynemi istotami żyjącemi. W chwili uciszenia się wiatru, milczenie pustyni osiadało na dzikich skałach i ponurej powierzchni oceanu. Pragnąłem wzrokiem przebić gęsto nademną wiszące chmury, zajrzeć w ten tajemniczy, poza niemi kryjący się horyzont. Dziwne myśli tłumnie tłoczyły się do mej wyobraźni. Gdzie się kończy to morze? Dokąd ono prowadzi? Czy poznamy kiedy brzeg jego przeciwny?
Stryj mój ani wątpił o tem zapewne; ja zaś pragnąłem tego i obawiałem się zarazem.
Tak mi upłynęła cała godzina na podziwianiu tego cudnego widoku; czas było wracać do naszej groty, w której też niebawem usnąłem kołysany najdziwniejszemi wrażeniami dnia ubiegłego.
1 Fosforan wapna.