Jules Verne
Podróż do środka Ziemi
(Rozdział XXXI-XXXV)
57 ilustracji Edouarda Riou
Nakładem i drukiem J. Sikorskiego
Warszawa, 1897
© Andrzej Zydorczak
Rozdział XXXI
azajutrz obudziłem się zdrów zupełnie. Sadząc, że kąpiel może mi być potrzebną, zanurzyłem się na kilka minut w wodach tego morza Śródziemnego, bo zdaje mi się, że ta nazwa najwłaściwiej mu się należała.
Powróciłem na śniadanie z wybornym apetytem. Hans był naszym kucharzem, miał ogień i wodę do rozporządzenia, mógł przeto urozmaicić trochę jednostajność codziennego naszego pożywienia. Na deser podał nam parę filiżanek kawy; wyznam, że nigdy mi tak jeszcze nie smakował ten napój wyborny.
– Teraz – rzekł stryj – nadchodzi czas przypływu morza: korzystajmy ze sposobności, aby zbadać dobrze to zjawisko.
– Jakto stryju, przypływ morza, powiadasz?
– Tak jest, bezwątpienia.
– Czyżby i tu czuć się dawał wpływ słońca i księżyca?
– Dla czegóżby nie? Czyż wszystkie ciała w ogóle nie ulegają powszedniej sile przyciągania? Nie widzę powodu, dla któregoby ta masa wody wyjęta być miała z pod prawa ogólnego i dla tego też, pomimo ciśnienia atmosferycznego, jakie ma miejsce na powierzchni tego oceanu, zobaczysz zaraz, że równie jak Atlantyk może on podnieść i wylać swe wody.
W tej chwili zjawisko przypływu rozpoczęło się; gdym na to zwrócił uwagę profesora, ten mi odpowiedział:
– Uważaj dobrze Axelu: po tym szerokim pasie piany możesz widzieć, że ocean wznosi się na wysokość około dziesięciu stóp.
– Ah! jakież to cudowne!
– To tylko naturalne.
– Mów co chcesz stryju, ale to mi się wydaje tak nadzwyczajnem. że zaledwie śmiem wierzyć oczom moim. Któżby dał wiarę, że w środku skorupy ziemskiej można znaleść ocean prawdziwy, z przypływami odpływami, wiatrami, nawałnicami i t. d.
– Dla czegóżby nie? czyż się sprzeciwia temu jaka przyczyna fizyczna?
– Zapewne, żadna… ale to wtedy dopiero, gdy odstąpimy od mniemania o cieple wewnętrznem.
– Dotąd jednak wszystko usprawiedliwia teorye Humphry Davy.
– A co więcej, przekonywamy się o istnieniu świata podziemnego.
– Któremu brak tylko mieszkańców.
– To jeszcze pytanie, czy w tych wodach nie przebywają nieznane jakie gatunki ryb lub zwierząt.
– Dotąd jednak nic jeszcze nie napotkaliśmy.
– Możemy sobie zrobić wędkę, a zobaczymy czy haczyk będzie tu tak poszukiwanym jak w morzach podsłonecznych.
– Spróbujmy Axelu! trzeba zbadać wszystkie tajemnice tego nowego świata.
– Lecz dotąd nie zapytałem cię stryju, gdzie jesteśmy; a narzędzia twoje muszą ci to dokładnie wskazywać.
– Poziomo biorąc, o trzysta piędziesiąt mil od Islandyi.
– Czy rzeczywiście tyle?
– Jestem pewny, że nie mylę się nawet o pięćset sążni.
– A bussola ciągle wskazuje południo-wschód?
– Tak, ze zboczeniem na zachód o dziewiętnaście stopni i czterdzieści dwie minut, zupełnie jak na powierzchni ziemi. Co do pochylenia igły, zauważyłem jeszcze jeden ciekawy fakt, który obserwuję z największą bacznością.
– A jakiż to mianowicie?
– Ten, że igiełka zamiast nachylać się ku biegunowi, jak to czyni na półkuli północnej, tu przeciwnie, podnosi się.
– Z tego wnosić wypada, że punkt przyciągania magnetycznego znajduje się pomiędzy powierzchnią kuli ziemskiej i miejscem do któregośmy doszli.
– Tak jest i zdaje się być do prawdy podobnem, że gdybyśmy przybyli w okolice biegunowe, pod ów siedemdziesiąty stopień, gdzie James Ross odkrył biegun magnetyczny, igiełka niezawodnie stanęłaby prostopadle. Więc widać, że w nie tak zbyt wielkiej głębokości znajduje się ów tajemniczy punkt przyciągania.
– Rzeczywiście, jest to fakt obcy jeszcze dla nauki.
– Nauka moje dziecię, przepełniona jest błędami, ale takiemi które nie żal popełniać, bo one zwolna prowadzą do poznania prawdy.
– A w jakiejże jesteśmy głębokości?
– Trzydzieści pięć mil pod ziemią.
– Tak więc – mówiłem patrząc na mappę, górzysta część Szkocyi znajduje się nad nami i w tem właśnie miejscu góry Grampian do znacznej wysokości wznoszą swe śniegiem okryte wierzchołki.
– Tak jest – odrzekł profesor z uśmiechem – ciężar to trochę za duży do dźwigania, ależ sklepienie jest mocne; wielki architekt świata z dobrego je zbudował materyału, i nigdyby mu człowiek nie zdołał nadać takiej lekkości, mocy i symetryi. Czemże są łuki mostów i kolumnady katedr, w obec tej nawy o trzymilowym promieniu, której nie mogą uszkodzić najbardziej nawet rozwścieczone żywioły?
– Oh! nie obawiam się. aby mi niebo miało spaść na głowę; bardziej w tej chwili myślę, jakie są nadal twe zamiary stryju. Czy nie masz projektu powrócić na powierzchnię kuli ziemskiej.
– Powrócić? A to mi się podoba! ja miałbym wracać, gdy wszystko dotąd idzie nam jak z płatka?…
– Jednakże nie mam doprawdy wyobrażenia o tem, jakim sposobem przedostaniemy się przez tę ogromną przestrzeń wody.
– Ja też nie myślę rzucać się w nią głową na dół. Wiadomo przecie, że największe oceany są właściwie tylko jeziorami, bo otacza je ze wszech stron ziemia; i nasze tedy morze musi mieć swoje granitowe krańce!
– To nie ulega najmniejszej wątpliwości.
– Otóż mam nadzieję, że na przeciwnym brzegu znajdziemy nową jaką drogę.
– A jaka, według twego zdania stryju, może być długość tego oceanu?
– Najwięcej trzydzieści do czterdziestu mil. Dla tego też nie mamy czasu do stracenia i jutro zaraz puszczamy się na morze.
Mimowolnie zacząłem wzrokiem szukać statku, któryby nas przeniósł na ten brzeg przeciwny, a nie widząc go zapytałem stryja, jakim sposobem drogę tę odbędziemy.
– Na tratwie mój chłopcze, na dobrej i mocnej tratwie.
– Na tratwie? ależ zkąd jej weźniemy, bo nie widzę…
– Nie widzisz Axelu, to prawda, ale gdybyś chciał nadstawić ucha, to posłyszałbyś…
– Posłyszałbym?
– Uderzenia młotka, z którychbyś się dowiedział, że Hans jest już przy robocie.
– Jakto, buduje tratwę?
– Nie inaczej.
– I już pościnał na to drzewa.
– Chodź, sam zobaczysz go pracującego.
O kwandrans drogi od nas, z drugiej strony przylądka formującego port naturalny, spostrzegłem Hansa szczerze zajętego pracą. Z niemałem zadziwieniem ujrzałem na ziemi już do połowy związane tratwę z belek jakiegoś szczególnego, nieznanego mi drzewa; a przytem na piasku tyle rozrzuconych przyborów, że doprawdy byłoby z czego zbudować całą marynarkę.
– Mój stryju – zapytałem – jakieto drzewo?
– Jest tu jodła, sosna, brzoza i wszystkie gatunki iglastych drzew Północy, skamieniałych pod wpływem wody morskiej.
– Czy być może?
– To jest właśnie co nazywają surtarbrandur, czyli drzewo skamieniałe.
– Ależ w takim razie musi ono jak lignity posiadać twardość kamienia, a przeto nie może pływać po wodzie.
– I to się zdarza niekiedy; niektóre z tych drzew zamieniły się w prawdziwe antracyty, lecz inne zato, jak te oto naprzykład, w części dopiero uległy przekształceniu się w skamieniałość. Patrz – mówił rzucając na wodę spory kawał drzewa, które zniknąwszy na chwilę, wypłynęło wkrótce i pływało swobodnie po przezroczystej powierzchni morza – czy jesteś już przekonanym?
– Tak, jestem nadewszystko przekonanym, że to jest trudne do uwierzenia.
Nazajutrz wieczorem, dzięki zręczności naszego przewodnika, tratwa w zupełności byk wykończona.; miała ona dziesięć stóp długości a pięć szerokości. Belki związane mocnemi sznurami, stanowiły pewną i bezpieczną powierzchnię, a na wodę spuszczony ten statek improwizowany, swobodnie i poważnie kołysał się na zwierciadlanem przezroczu morza Lidenbrock.
e czwartek rano, dnia 13-go sierpnia, zaczęliśmy się pośpiesznie zabierać do odjazdu.
Maszt zrobiono z dwóch drążków związanych, reję z trzeciego, na żagiel użyte zostały kołdry, lin nie brakowało – wszystko zatem było, czego do żeglugi potrzeba, a tratwa nasza i nieźle wyglądała i mocno była zbudowaną.
O godzinie szóstej profesor dal znak do odjazdu. Zapasy żywności, bagaże, narzędzia, broń i znaczna ilość wody słodkiej znajdowały się już na tratwie. Hans przytwierdził ster, dozwalający mu kierować swą machiną pływającą; ja odwiązałem linę zatrzymującą nas u brzegu, uregulowałem żagiel i puściliśmy się na wodę.
W chwili odjazdu, stryj, któremu chodziło o jego nomenklaturę geograficzną, chciał mojem imieniem nazwać port któryśmy opuszczali.
– Ah, mój stryju!… chciałem ci inne zaproponować imię…
– Jakież naprzykład?
– Graüben! – wybąknąłem – port Graüben! to wcale nie źle będzie wyglądało na mappie.
– Niechże będzie port Graüben.
Takimto sposobem, wspomnienie mojej drogiej narzeczonej związało się z naszą wyprawą awanturniczą.
Wiatr północno-wschodni mieliśmy z tyłu; posuwaliśmy się naprzód z nadzwyczajną szybkością. Bardzo gęste warstwy atmosfery silne wywierały parcie na żagiel. Po upływie godziny, stryj zaczął obliczać szybkość z jaką płyniemy.
– Jeśli tak dalej będzie – rzekł – to będziemy mogli robić najmniej po trzydzieści mil na dobę i wkrótce dostaniemy się do brzegu przeciwnego.
Nic na to nie odpowiedziałem, posunąłem się tylko na przód tratwy. Już straciliśmy z oczu brzeg północy; widziałem tylko ogromną przestrzeń wody, odbijającej ponury cień gęstych chmur nad nią zwieszonych. Srebrny promień światła elektrycznego odbity tu i ówdzie w kropelkach wody, rzucał blade światełko na brzegi naszego statku. Nie chciałem wierzyć w złowieszcze oznaki, a jednak musiałem mówić sam do siebie.
„Otóż i będziemy mieli burzę!”
Około południa ogromne wodorosty (algae) zaczęły się ukazywać na powierzchni oceanu. Znałem siłę wegetacyjną tych roślin, które w głębokości dwunastu tysięcy stóp na dnie morza wyrastają pod ciśnieniem blisko czterechset atmosfer, i formują niekiedy znacznej wielkości ławice, tamujące bieg okrętów; lecz pewny jestem, że tak olbrzymich wodorostów jakie widziałem na morzu Lidenbrock, w żadnem innem miejscu napotkać nie było można.
Nasz statek płynął po paprociach, trzy do czterech tysięcy stóp długich, które wijąc się jak węże, ginęły gdzieś niedostrzeżone; bawiło mnie ściganie wzrokiem tych wstęg nieskończonych, których niezwykłe rozmiary w ciągłem utrzymywały mnie zdziwieniu. Jakaż siła przyrodzona mogła wydać takie rośliny i jakiż musiał być widok ziemi w pierwszych wiekach jej formacyi, gdy pod działaniem ciepła i wilgoci, na powierzchni jej samo się tylko rozwijało królestwo roślinne!
Wieczór nadszedł i tak samo jak to uważałem w dniu poprzedzającym, światło bynajmniej się nie zmniejszyło; było to zatem zjawisko stałe.
Po kolacyi położyłem się przy maszcie i zasnąłem wśród dziwnie rozbujanych marzeń. Hans przy sterze stał nieporuszony, tratwa nasza silnie wiatrem popychana, szybko posuwała się naprzód.
W chwili opuszczania portu Graüben, profesor Lidenbrock polecił mi utrzymywać dziennik do notowania najdrobniejszych obserwacyi, zjawisk interesujących, kierunku wiatru, szybkości posuwania się tratwy, drogi przebytej i wszelkich szczegółów dotyczących naszej dziwacznej podróży.
Poprzestanę więc na powtórzeniu tutaj owych notat codziennych, dyktowanych przez wypadki; one dadzą dokładny obraz naszego życia.
Piątek, 14 sierpnia. Wiatr równy północno-zachodni. Statek posuwa się z szybkością i w linii prostej. Brzeg został o trzydzieści mil za nami; na horyzoncie cisza. Natężenie światła jednostajne. Pogoda pieką, co znaczy, że chmury wysoko są wzniesione, niezbyt gęste i skąpane w atmosferze białej, jak srebro stopione.
Termometr: + 32° (Celsusza).
Około południa Hans urządził wędkę, przywiązując spory haczyk do grubego sznurka; na przynętę założył kawałek mięsa i zarzucił w morze. Przez dwie godziny wędka pływała spokojnie, jakby w wodzie żadne nie mieszkały istoty; nareszcie sznur mocniej się poruszył, pływaczka zadrżała. – wyciągnął wędkę na końcu której silnie trzepotała się ryba.
– Ryba! – zawołał pan Lidenbrok.
– To jesiotr – rzekłem z radością – jesiotr, ale nie duży.
Profesor bacznie obejrzał rybę i zaprzeczył memu twierdzeniu. Ta ryba miała głowę płaską, zaokrągloną, a przednią część ciała okrytą kościstemi łuskami; zębów nie miała wcale, płetwy piersiowe dość rozwinięte przytwierdzone do ciała, któremu brakło ogona. Zwierzę to należy w rzeczy samej do rzędu, w którym naturaliści pomieścili jesiotra, ale się od niego różni bardzo.
Stryj nie mylił się, a po bliższem obejrzeniu rzekł:
– Ryba ta należy do rodziny zaginionej od wieków, a ślady jej kopalne znajdują się tylko niekiedy w pokładach dewońskich.
– A więc złapaliśmy żywcem jednego z owych mieszkańców mórz pierwotnych.
– Tak jest – odpowiedział profesor, ciągnąc dalej swe spostrzeżenia – i widzisz, że te ryby kopalne żadnego nie mają podobieństwa do gatunków dzisiejszych. Co to za rozkosz dla naturalisty, posiadać taki okaz żywy!
– Lecz do jakiej on należy rodziny?
– Do rzędu Ganoidów, rodziny Cephalaspidów, rodzaju…
– Jakiego?
– Rodzaju… Pterychtis – przysiągłbym na to. Ale ta ryba posiada jeszcze jednę własność, napotykaną podobno tylko u ryb żyjących w wodach podziemnych.
– Jakążto własność?
– Jest ona ślepą – a nietylko ślepą, ale całkiem pozbawioną organu patrzenia.
Po bliższem zbadaniu przekonałem się o prawdzie słów stryja; lecz aby się upewnić, że to nie jest wyjątek, zarzuciliśmy powtórnie wędkę do wody. Ocean ten był bardzo zarybiony, bo w niespełna dwie godziny mnóstwo nałapaliśmy Pterychtis i innych ryb należących do również zaginionej rodziny Dipterides, lecz rodzaju tych ostatnich stryj nie mógł rozpoznać. Wszystkie one nie posiadają organu widzenia. Połów ten improwizowany znacznie zasilił nasze zapasy spiżarniane.
Można więc było z pewnością i stanowczo wnioskować, że w tem morzu przebywają same tylko gatunki kopalne, z których tak ryby jak i gady tem są doskonalsze im dawniejsze. Być może, iż jeszcze napotkamy gatunek jaszczurkowatych, które nauka z kawałków kości i chrząstek tak wybornie odtworzyć umiała.
Po chwili wziąłem lunetę i zacząłem przeglądać przestrzeń morza, zupełnie dotąd pustą. Bez wątpienia, zbyt jeszcze blizcy byliśmy brzegów. Spojrzałem w powietrze – może w warstwach ciężkiej atmosfery dojrzę którego z tych ptaków odtworzonych przez nieśmiertelnego Cuvier’a? Obfitość ryb dostatecznej dostarczałaby im żywności, lecz napróżno śledzę wzrokiem: powietrze zarówno jak brzegi nie jest zamieszkane.
Tymczasem wyobraźnia moja przeniosła mnie na pole cudownych hypotez paleontologii – marzyłem na jawie. Zdawało mi się że widzę na powierzchni wód ogromne Chersity, owe olbrzymie żółwie przedpotopowe, podobne do wysepek pływających; spacerujące po tych ponurych płaszczyznach ogromne zwierzęta ssące z pierwszych dni po stworzeniu świata, jak Leptotherium znaleziony w jaskiniach Brezylii; Mericotherium przybyły z lodowatych okolic Syberyi.
Dalej gruboskórny Lophiodon, ten tapir olbrzymi, może ukrywa się gdzie po za skałą, gotów wydrzeć swą zdobycz innemu zwierzęciu zwanemu Anoplotherium, które jednocześnie do nosorożca, konia, hippotatama i wielbłąda było podobne, jak gdyby Stwórca spiesząc się w pierwszych chwilach tworzenia, łączył po kilka zwierząt w jedno. Olbrzymi Mastodont trąbą swa łamie skały nadbrzeżne, gdy tymczasem zgarbiony na swych ogromnych łapach Megatherium, kopie zaciekle ziemię, rykiem strasznym napełniając echa granitowych przestrzeni. Dalej jeszcze, Protopithek, naj-pierwsza małpa jaka się ukazała na powierzchni ziemi, pnie się po spadzistych szczytach. Tam znowu skrzydlatoręczny Pterodaktyl sunie się przez warstwę zgęszczonego powietrza, jak ogromny nietoperz. Nareszcie, w ostatnich warstwach, z szeroko rozpostartemi skrzydłami bujają ptaki większe od kazoara, silniejsze od strusia.
Cały ten świat kopalny odradza się w mej wyobraźni; myśl przenosi mnie w biblijne epoki tworzenia, o wiele wprzód przed urodzeniem człowieka, któremuby wystarczyć jeszcze nie mogła ziemia niezupełna. W marzeniu wyprzedzam ukazanie się istot żyjących. Znikają ssące zwierzęta, potem ptaki, dalej gady epoki drugorzędnej, a nakoniec ryby, skorupiaki, mięczaki i stawowate. Zwierzokrzewy peryodu przechodowego giną z kolei. Całe życie ziemskie skupia się we mnie, i cały ten bezludny świat jedno tylko moje bijące serce ożywia. Niema ani pór roku, ani klimatów; gorąco kuli ziemskiej zwiększa się wciąż i zobojętnia ciepło promieni słonecznych. Wegetacya silnie się podnosi. Jak cień błądzę wśród paproci drzewiastych, stąpając niepewnym krokiem po tęczowatym marglu i pstrym piaskowcu; odpoczywam wsparty na pniu ogromnej jodły lub sosny, kładę się pod cieniem Sphenophyllów. Asterophyllów i Widłaków sto z górą stóp wysokich.
Wieki płyną jak doby; przebiegam cała seryę przeobrażeń ziemskich. Rośliny znikają; skały granitowe tracą swą twardość; stan płynny zastępuje stan stały, pod wpływem coraz natężającego się gorąca; wody wypływają na powierzchnię ziemi, wrą i ulatniają się; pary otaczają ziemię, która zwolna zamienia się na masę gazową rozpaloną do białości, wielką i świetną jak słońce.
W środku tej gromady chmur milion czterykroć sto tysięcy razy większej niż kula która ma się uformować kiedyś, wciągnięty jestem w przestrzeń planetarną; ciało moje ulatnia się i jako nieważki atomek ginie w ogromie pary, która w nieskończonej przestrzeni znaczy swą drogę płomienistą.
Dziwne marzenie! dokądże mnie ono doprowadzi? Zgorączkowany, drżącą ręką rzucam na papier te wrażenia i osobliwe szczegóły. Zapomniałem o profesorze, o Hansie, o tratwie, o wszystkiem!… Hallucynacya całym moim zawładnęła umysłem.
– Co ci jest Axelu? – zapytał stryj. Zwróciłem na niego otwarte oczy, nie widząc nic przed sobą.
– Axelu! – powtórzył stryj – Axelu bądź ostrożnym… możesz wpaść w morze.
I rzeczywiście byłoby się tak stało, gdyby nie przytomność umysłu Islandczyka, silną dłonią w pomoc mi przychodzącego.
– Czy on zwaryował? – zapytał profesor.
– Co to jest? – rzekłem nareszcie przychodząc nieco do siebie.
– Czyś ty nie chory Axelu?
– Nie; przez chwilę zostawałem pod wrażeniem hallucynacyi… ale to już przeszło. Czy nam się nie przytrafił jaki wypadek?
– Bogu dzięki – wszystko idzie dobrze; wiatr mamy sprzyjający, morze spokojne i jeśli mnie moje rachunki nie mylą, wkrótce powinniśmy ujrzeć ziemię.
Na te słowa powstałem śledząc jakichś wskazówek na horyzoncie, lecz dotąd jeszcze linia wody stykała się z linią obłoków.
obota, 15-go sierpnia. Morze ciągle jednakowo spokojne; lądu nigdzie nie widać; horyzont zdaje się być bardzo oddalonym.
Głowa mi cięży dotąd od gwałtownego rozmarzenia. Stryj nie marzył wprawdzie, ale jest w złym humorze; kręci się ze swą lunetą na wszystkie strony i zakłada na krzyż ręce z widocznem zagniewaniem.
Uważam, że profesor Lidenbrok jest na wybornej drodze powrócenia do dawnej swej niecierpliwości – notuję ten fakt w moim dzienniczku. Takich potrzeba było cierpień i niebezpieczeństw, jakie ja przechodziłem, aby w nim obudzić iskrę uczucia ludzkości; lecz od czasu mego wyzdrowienia, dawna się odezwała w nim natura. A jednak, prawdę powiedziawszy, nie było się o co gniewać. Zamiary jego spełniały się jak najpomyślniej, w okolicznościach najprzyjaźniejszych, i teraz nawet oto płynęliśmy z szybkością nadzwyczajną.
– Jesteś niespokojny stryju – rzekłem, widząc że często przykłada lunetę do oczu.
– Niespokojny? bynajmniej.
– Więc niecierpliwy?
– Alboż nie mam do tego powodu?
– Przecież płyniemy z taką szybkością…
– Nie o to mi też chodzi że szybkość jest zamała, ale że przestrzeń morza zbyt wielka.
Przypomniałem sobie wtedy, że profesor przed wyjazdem, na trzydzieści do czterdziestu mil oceniał długość tej wody podziemnej, kiedy tymczasem przepłynęliśmy już odległość najmniej trzy razy większą, a brzegów południowych jeszcze ani widać było.
– Nie zagłębiamy się w ziemię – rzekł znowu profesor – a to wszystko jest czas stracony, boć ja tu nie przybyłem z tak daleka po to, aby odbyć spacer po jakimś stawie.
No proszę! on taką podróż nazywa spacerem, a takie morze stawem!
– Ależ – odrzekłem – jeśliśmy się trzymali drogi wskazanej przez Saknussema…
W tem właśnie kwestya. czyśmy się jej trzymali. Czy Saknussemm napotkał tę przestrzeń wody? Czy ją przebywał? Czy strumyk któryśmy wzięli za przewodnika, nie zmylił nam zupełnie drogi?
– W każdym razie nie mamy czego żałować, żeśmy tu przybyli. Widok ten jest wspaniały i…
– Mmniejsza o widok! Wytknąłem sobie cel i do niego dążę; więc nie gadaj mi o podziwianiu pięknych widoków.
Zamilkłem, dozwalając profesorowi gryźć sobie wargi z niecierpliwości. O szóstej wieczorem Hans zażądał swych trzech rixdalerów, które mu wypłacone zostały.
Niedziela, I16-go sierpnia. Nic nowego. Pogoda wciąż jednakowa. Przyjemny wietrzyk odświeża powietrze. Po obudzeniu się, najprzód sprawdziłem stopień natężenia światła. Ciągle się obawiam, aby zjawisko elektryczne nie zaciemniło się, a następnie całkiem nie zgasło. Dotąd żadnej niema zmiany: cień tratwy czysto rysuje się na powierzchni wody.
Rzeczywiście to morze jest nieskończone; zdaje się, że szerokość jego wyrównywa szerokości morza Śródziemnego, a może nawet i Atlantyku.
Stryj powielekroć zapuszczał sondę; kij ciężko okuty przywiązany do sznura, zanurzał na dwieście węzłów, lecz nie znalazł nigdzie gruntu.
Zastanawiało mnie to bardzo, że z trudnością przychodziło nam wyciągnąć sondę z wody, a gdyśmy ją wydobyli, Hans wskazał mi na żelazie kilka bardzo wyraźnych znaków, jakby z ukąszenia pochodzących.
Z zadziwieniem spojrzałem w oczy przewodnikowi.
– Tänder – rzekł on ze zwykłą sobie obojętnością.
Nie zrozumiałem znaczenia wyrazu; zwracam się więc do stryja, lecz znajduję go zatopionego w głębokiem rozmyślaniu. Nie chcę mu przerywać i wracam do mego Islandczyka, który po kilkakroć otwiera i zamyka usta, chcąc mi tym gestem myśl swą objaśnić.
– Zęby! – rzekłem coraz bardziej zdziwiony, i uważniej przypatrując się sztabie żelaza.
Tak jest, to rzeczywiście ślady zębów wyryte na metalu. Wyobrażam sobie, jaką siłę muszą mieć szczęki, w których one są osadzone! Byłżeby tam pod wodą potwór jaki z gatunków zaginionych, żarłoczniejszy niż ludojad (squale), straszniejszy od wieloryba? Nie mogłem oderwać oczu od tej sztaby pogryzionej. Czyżby moje marzenie dnia poprzedzającego, miało się w rzeczywistość zamienić? Te i tym podobne myśli zajmowały przez cały dzień mą głowę skłopotaną; kilkogodzinny dopiero sen pokrzepił mnie i uspokoił nieco wzburzoną moją wyobraźnię.
Poniedziałek. 17-go sierpnia. Usiłuję przypomnieć sobie, jakie instynkta właściwe są tym zwierzętom przedpotopowym epoki drugorzędnej, które ukazały się na ziemi później niż skorupiaki, mięczaki i ryby, ale zawsze wprzód niż ssące. Świat należał padówczas do gadów. Te potwory panowały wszechwładnie w morzach jurassowych1. Natura obdarzyła je najzupełniej rozwiniętym organizmem. Co za olbrzymia budowa! jaka siła nadzwyczajna! Cała rodzina jaszczurek dzisiejszych, aligatory i krokodyle największe, są tylko karłami w porównaniu z tamtemi.
Drżę na samo wspomnienie tych potworów. Żadne oko ludzkie nie widziało ich żywych. Istniały one na ziemi tysiąc wieków przed człowiekiem, lecz szkielety ich kopalne znalezione w tych wapieniach gliniastych, które Aglicy zowią lias, dozwoliły odbudować je anatomicznie i poznać wymiary ich kolosalne.
W muzeum hamburskiem widziałem szkielet jednej z tych jaszczurek, mający trzydzieści stóp długości. Czyż ja, mieszkaniec ziemi, spotkaćbym się miał teraz oko w oko z owemi reprezentantami rodziny przedpotopowych? Nie! to niepodobna. A jednak ślady potężnych zębów widzę wyryte na tem żelazie, a z kształtu ukąszenia wnosić mogę, że są stożkowate jak zęby krokodyla.
Z obawą zwróciłem oczy na morze, lękając się ujrzeć rzucającego się na nas jednego z owych strasznych mieszkańców jaskiń podmorskich.
– Niech licho weźmie – rzekłem sam do siebie – szalony pomysł stryja, że mu się zachciało sondować te wody. Zaniepokoił jakieś zwierzę morskie, które co chwila może nas napaść w podróży, a wtedy.
Machinalnie obejrzałem broń, chcąc się upewnić czy w dobrym jest stanie. Stryj dostrzegł to i gestem pochwalił mą przezorność.
Na powierzchni wody spostrzegać się dawały coraz silniejsze poruszenia, jakby pochodzące ze wzburzenia warstw spodnich. Niebezpieczeństwo jest blizkie. Miejmy się na baczności!
Wtorek, 18-go sierpniu. Nadszedł wieczór, albo raczej chwila w której sen zaczyna osiadać nam na powiekach, bo nocy właściwie niema na tym oceanie, i nieubłagane światło trudzi uporczywie nasze oczy, jak gdybyśmy żeglowali pod słońcem mórz podbiegunowych. Hans poszedł do rudla z kolei, ja tymczasem trochę zasnąłem.
We dwie godzin później rozbudziło mnie gwałtowne wstrząśnienie. Tratwa została podniesioną po nad wały z siłą nieopisaną, i rzucona o jakie dwadzieścia sążni dalej.
– Co to jest? – zawołał stryj – czy przybiliśmy do brzegu?
Hans wskazał palcem na ukazującą się od czasu do czasu czarną jakąś ogromną massę, w odległości dwóchset sążni.
– Ah! jakiż olbrzymi delfin! – krzyknąłem.
– A za nim oto jaszczurka morska niezwykłej wielkości.
– A jeszcze dalej krokodyl potworny! Patrz stryju, jaką ma ogromną paszczękę z dwoma rzędami ogromnych zębów. Ach! już znika!…
– Wieloryb! wieloryb! – wołał znowu profesor – widzę jego ogrome płetwy. Patrz! patrz, jak przez otwory nozdrzowe wyrzuca w górę powietrze i wodę.
I rzeczywiście, dwie kolumny płynu wznosiły się do znacznej wysokości nad powierzchnię morza. Zdziwieni, osłupiali, wystraszeni, staliśmy patrząc na te gromadę potworów morskich. Wszystkie one były niezwyłej wielkości, tak, że najmniejszy z nich chwyciwszy zębami, potrafiłby zniszczyć cały nasz statek. Hans chciał się już puścić na wolę wiatrów, byleby uniknąć tego sąsiedztwa niebezpiecznego, lecz na drugiej stronie spostrzega innych, niemniej strasznych nieprzyjaciół: żółwia mającego ze czterdzieści stóp szerokości i węża długiego na jakie stóp trzydzieści, który wznosił po nad wodę swój łeb ogromny.
Ani podobieństwo uciec. Gady się zbliżają do nas i okrążają tratwę z szybkością nadzwyczajną, zataczając ze wszech stron koła współśrodkowo. Porwałem za karabin. Lecz cóż kula może zaszkodzić łusce, jaką ciało tych zwierząt jest pokryte?
Oniemieliśmy z przestrachu. Już się zbliżają! z jednej strony krokodyl, wąż z drugiej; reszta potworów znikła. Chciałem dać ognia, ale mnie Hans powstrzymał znakiem. Oba olbrzymy mijają nasz statek w odległości najmniej pięćdziesięciu sążni, rzucają się jeden na drugiego i nie spostrzegają nas zaślepieni wściekłością.
O sto sążni od naszej tratwy, walka się rozpoczyna.
Lecz w tejże chwili zdawało mi się, że i inne zwierzęta przyszły brać udział w walce: delfin, wieloryb, żółw i jaszczurka. Widzę ich co chwila i pokazuję Islandczykowi; ten potrząsa głowa, przecząc.
– Tva – wyszeptał półgłosem.
– Co! dwa? On twierdzi że tylko dwa…
– Ma słuszność – rzekł stryj, patrząc wciąż przez lunetę.
– Czy być może!
– Tak jest! pierwszy z tych zwierząt ma pysk delfina, głowę jaszczurki a zęby krokodyla, i to nas właśnie w błąd wprowadziło. Jestto najniebezpieczniejszy ze wszystkich gadów przedpotopowych, rybojaszczur (ichtyosaurus).
– A drugie?
– Drugim jest wąż zakuty w skorupę żółwia, straszny wróg pierwszego, szyjowiec (plesiosaurus).
Hans powiedział prawdę. Dwa tyłku potwory mącą tak powierzchnię wody, i mamy przed oczami dwa gady oceanów pierwotnych. Wtem spostrzegam zakrwawione oko rybojaszczura, wielkie jak głowa ludzka. Natura obdarzyła go organem wzroku bardzo silnym i zdolnym oprzeć się parciu warstw wody, w głębinach które zamieszkuje. Przezwali o go także wielorybem jaszczurek, bo posiada i kształt i szybkość tego zwierzęcia. Ten którego mam przed sobą, jest długi na jakie pięćdziesiąt łokci, i mogę sądzić o jego wielkości, gdy wzniesie po nad wodę sterczące płetwy swego ogona. Szczęka jego jest ogromna, i według zdania naturalistów, posiada sto ośmdziesiąt dwa zęby.
Szyjowiec, jestto wąż z kadłubem walcowatym, ogonem krótkim i łapami urządzonemi w kształcie wioseł. Całe jego ciało okryte jest skorupą, a szyja jego giętka jak u łabędzia, na trzydzieści stóp wznosi się ponad wodę.
Zwierzęta te napadają na siebie z niesłychaną zawziętością. W czasie bójki wyrzucają w górę ogromne słupy wody, dochodzące aż do naszej tratwy. Kilkakrotnie byliśmy bardzo blizcy zatonięcia; silne świstanie wciąż słyszeć się daje. Dwa potwory tak splotły się ze sobą, że ich odróżnić nie mogę: w każdym razie, zaciekłość zwycięzcy i dla nas groźna być może.
Mija godzina jedna i druga, a walka trwa jeszcze, raz bliżej, drugi raz dalej od nas. Stoimy w milczeniu, gotowi bronić się wystrzałami.
Nagle rybojaszczur i szyjowiec nikną, pozostawiając za sobą prawdziwy Mäelstrom (wir gwałtowny na pobrzeżach Norwegii). Kilka minut upłynęło – nic nie widać… mieliżby walkę zakończyć w głębiach morza?
Lecz znowu niezmierny łeb szyjowca ukazuje się na powierzchni. Potwór jest śmiertelnie skaleczony. Nie widzę już strasznej jego skorupy: długą swą szyję to wyciąga, to kryje; rzuca się burząc ocean na około siebie, wije się jak robak na wpół przecięty. Woda tryska pod silnemi jego uderzeniami i zalewa nam oczy, nawet z tak znacznej odległości. Lecz wreszcie potwór utraca resztę sił, i wycieńczony, znękany, drgać śmiertelnie poczyna – aż nakoniec bezwładna tylko massa wypływa na powierzchnię wód uspokojonych.
Gdzie podział się rybojaszczur? Czy zdrów i cały powrócił do swej podmorskiej kryjówki? czy także martwy wypłynie na wierzch? Wiedzieć tego jeszcze nie możemy!
roda, 19 sierpnia. Na szczęście, wiatr silnie wiejący dozwolił nam oddalić się szybko od tego teatru zaciętej walki. Hans jest ciągle przy sterze; stryj powoli powraca do swojej niecierpliwości, na chwilę przerwanej wypadkami – patrzy na morze i zżyma się z gniewu.
Podróż nasza przybiera poprzedni charakter jednostajnej spokojności i przyznam się, że bynajmniej nie życzę sobie aby ją przerwały wrażenia podobne wczorajszym.
Czwartek, 20 sierpnia. Wiatr północny północno-wschodni, dość niejednostajny. Temperatura gorąca. Płyniemy z szybkością półczwartej mili na godzinę.
Około południa jakiś hałas słyszeć się daje w oddaleniu. Zaznaczam tu sam fakt, nie umiejąc go wytłomaczyć. Jestto coś jakby szmer bezustanny.
– Gdzieś daleko – rzekł profesor – jest widać jakaś skała, lub wysepka, o którą morze się rozbija.
Hans wdrapał się na wierzchołek masztu, lecz nic nie dostrzegł. Na oceanie nic nie widać, aż do samej linii horyzontu.
Trzy godziny tak mijają – szmer zdaje się pochodzić z oddalonego spadku wody. Gdym to powiedział stryjowi, ten potrząsnął głową; mam jednak przekonanie, że się nie mylę. Może dążymy do jakiej katarakty, która nas zapędzi gdzieś w przepaść niezgłębioną! Taki sposób schodzenia na dół, jako prędzej prowadzący do środka ziemi, może się podoba profesorowi, ale co do mnie…
Bódź co bądź, jest w odległości kilku mil od nas jakieś hałaśliwe zjawisko, bo i w tej chwili szmer daje się słyszeć wyraźniej i z większą gwałtownością. Nie wiem tylko zkąd on pochodzi – z nieba czy z oceanu?
Radbym zbadać i wzrokiem przeniknąć, nad nanad naszemi głowami w atmosferze zawieszone pary. Niebo jest spokojne; obłoki wysoko podniesione zdają się nieporuszonemi i giną przy natężeniu światła. Gdzieindziej przeto szukać wypada przyczyny tego zjawiska.
Zwróciłem oczy na horyzont czysty i żadną nie przesłonięty chmurką; widok jego ciągle jednostajny. Więc szmer ten chyba ze spadku jakiej katarakty pochodzi; może cały ten ocean pędzi gdzieś w przepaście nieznane i niezmierzone? Przyjemnąby to dla nas gotowało niespodziankę! Spojrzę na prąd wody… prawie żaden; próżna butelka którą rzuciłem na morze, pływa spokojnie wirem nie porwana.
Około czwartej godziny, Hans wdrapał się na sam wierzchołek masztu. Z tamtąd bystrem okiem przebiega łuk koła, jakie ocean opisuje przed naszą tratwą… Wzrok jego spoczął na jednym pukcie, a choć spokojna twarz Islandczyka żadnego nie wyraża wrażenia, jednak uważam iż patrzy bardzo badawczo.
– Dostrzegł coś – rzekł stryj nareszcie.
– I mnie się tak zdaje.
Hans spuścił się na dół, a wskazując ręką na południe rzekł:
– Der nere!
– Tam niżej? – odpowiada stryj.
Schwyciwszy lunetę, patrzy uważnie przez jaką minutę może, która dla mnie wydała się wiekiem.
– Tak, tak! – zawołał nareszcie.
– Co tam widzisz stryju?
– Ogromny słup wody, wznoszący się po nad fale
– Czyżby znowu jaki potwór morski?
– Być może!
– A więc zwróćmy się bardziej na zachód, bo przecież nie wypada nam się narażać na powtórne spotkanie z przedpotopowemi mieszkańcami tego oceanu.
– Płyńmy naprzód! – odpowiedział stryj.
Zwracam się do Hansa – ten niewzruszony stoi pilnując swego rudla.
Jednakże, jeśli z odległości w jakiej się znajdujemy od tego potworu, a którą możnaby oznaczyć przynajmniej na mil dwanaście, tak wyraźnie widzimy słup wody wyrzucanej przez jego otwory nozdrzowe, to wnosić wypada, że on sam musi być wielkości nadzwyczajnej. Uciekać, byłoby tu postąpić według praw najzdrowszej logiki i przezorności. Ależ prawda – myśmy nie po przybyli tutaj, aby składać dowody rozsądku i przezorności!
Płyniemy więc naprzód. Im bliżej, tem słup wody staje się większym. Cóżto za potwór fatalny może w siebie nabierać tak ogromny zapas wody, i wciąż go w górę wyrzucać!…
O godzinie ósmej wieczorem byliśmy już tylko o dwie mile od potwora oddaleni; cielsko jego czarne i ogromne, jak wysepka jaka sterczy na morzu – a długość zdaje się dosięgać tysiąca sążni. Cóżto więc za wieloryb, którego nie przewidział Cuvier, Blumenbach, ani żaden z uczonych naturalistów? Stoi nieruchomo i jakby w uśpieniu; morze widać nie ma dość siły do poruszenia go z miejsca i tylko o boki jego rozbija swe bałwany.
Słup wody wznoszący się na pięćset stóp wysoko, spada w postaci kroplistego deszczu z szumem ogłuszającym. Jak szaleńce pędzimy ku tej strasznej massie, dla której na pokarm dzienny stu wielorybów byłoby za mało.
Strach mnie ogarnia. Nie chcę iść dalej! gotów jestem poprzecinać sznury żaglowe. Powstaję przeciw profesorowi, który mnie słuchać nie chce i wcale mi nie odpowiada.
Wtem Hans podnosi się, a ukazując palcem na punkt groźny, rzecze:
– Holme!
– Wyspa! – krzyknął stryj.
– Wyspa! – powtórzyłem, wzruszając ramionami.
– A nic innego – odpowie profesor z głośnym i serdcznym śmiechem.
– Ależ ten słup wody?
– Geyser – dorzucił Hans.
– Eh! niezawodnie geyser – rzekł stryj – geyser taki sam, jak ten który się na Islandyi znajduje2.
Zrazu nie miałem ochoty przyznać, żem się tak grubo pomylił. Śmiesznie to trochę, wziąść wyspę za potwora morskiego; rzecz ta sama z siebie jest jednak zanadto widoczna, więc z pokorą przyznaję się do błędu.
W miarę zbliżaniu się, słup wody wytryskującej przybierał imponujące rozmiary. Wysepka do złudzenia naśladuje jakieś ogromne zwierzę, wznoszące łeb nad fale morskie przynajmniej na dziesięć sążni wysoko. Geyser, wyraz który Islandczycy wymawiają geysir i który znaczy „wściekłość”, majestatycznie wybucha, rzucając pod obłoki prawie, gruby promień wody z szumem daleko się rozlegającym, jakby w nim była skupiona cała siła wulkaniczna. Promienie światła elektrycznego mieszają się z wytryskiem, którego każda kropla odbija w sobie wszystkie kolory pryzmatu.
– Przybijmy do brzegu – zawołał profesor.
Lecz bardzo ostrożnie! trzeba unikać tej trąby wodnej, któraby w jednej chwili cały nasz ekwipaż zatopić mogła. Hans zręcznym manewrem potrafił nas doprowadzić do jednego z bezpiecznych krańców wyspy.
Wyskoczyłem na skałę, stryj za mną, a Hans pozostał na tratwie, niczego nie ciekawy, niczemu się nie dziwujący.
Stąpamy po granicie zmieszanym z tufem krzemionkowym; ziemia drży pod naszemi stopami, jak ściany kotła, w którym wre para do wysokiego stopnia rozgrzana. Zanurzyłem na płask termometr we wrzącą wodę geyseru; narzędzie wskazało sto sześćdziesiąt trzy stopnie ciepła.
A więc ta woda wypływa z jakiejś rozpalonej otchłani. To spostrzeżenie zaprzecza teoryi profesora Lidenbrocka.
– I w czemżeto – rzekł, gdym na to zwrócił jego uwagę – sprzeciwia się mej nauce?
– Tak… prawda… w niczem – wybaknąłem, widząc że mam do czynienia z wyraźnem szaleństwem i ogromną dozą uporu.
Niemniej wszakże wyznać muszę, że jak dotąd, wszystko nam sprzyja bardzo pomyślnie, a cała podróż odbywa się w nader szczęśliwych warunkach pod względem temperatury. Ale coś mi się zdaje, że prędzej czy później koniecznie dojść musimy do miejsca, w którem ciepło środkowe dosięga najwyższych granic i przewyższa wszystkie stopnic termometru.
– Da się to widzieć! – jestto odpowiedź profesora, który ochrzciwszy tę wysepkę wulkaniczną imieniem synowca, dał znak do odwrotu.
Przez kilka jeszcze minut ciekawie patrzyłem na geyser, którego wybuchy raz z większem, drugi raz z mniejszem wypadały natężeniem, co wszystko przypisywałem różnym stopniom ciśnienia gazów nagromadzonych w jego rezerwoarze.
Podczas naszego przystanku, Hans obejrzał i naprawił tratwę; odpłynęliśmy nareszcie, okalając urwiste skały od strony południowej.
Przed odjazdem obliczyłem i zanotowałem w moim dzienniczku przebytą dotąd odległość: wynosiła ona podług mojego rachunku, dwieście siedmdziesiąt mil morskich od Portu Grauben; znajdujemy się przeto o sześćset dwadzieścia mil od Islandyi, pod Anglią.
iątek, 21 sierpnia. Nazajutrz wspaniały geyser znikł nam z oczu. Wiatr dość silny szybko popychał naszą tratwę, tak że na znaczną odległość oddaliliśmy się od wyspy Axel.
Pogoda zapewne się zmieni, bo atmosfera przeciążona jest parami unoszącemi z sobą elektryczność, powstałą w skutek ewaporacyi wód słonych. Chmury widocznie opadają, przybierając coraz wyraźniej barwę oliwkową; promienie elektryczne zaledwie przebić się mogą przez ciemną zasłonę, zapuszczoną na widownię świeżej walki rozhukanych żywiołów.
Czułem się szczególniej wzruszonym i niespokojnym, jak to zwykle bywa przed każdą burzą. Chmury formy zaokrąglonej (cumulus) nagromadzone od strony południa, ponury przedstawiają widok. Mają tę „nielitościwą” powierzchowność, jaką zauważałem często przed rozpoczęciem burzy. Powietrze jest ciężkie, morze spokojne.
Zdaleka chmury wyglądają jak ogromne paki bawełny, w malowniczym rozrzucone nieporządku; lecz pomału nadymają się i rosną, a liczba ich się zmniejsza. Ciężkość ich jest tak wielka, że nie mogą oderwać się od horyzontu; silniejszy powiew wiatru rozprasza je powoli – potem znowu skupiają się zaciemniają i zbijają w jednę straszną warstwę, na której błyska od czasu do czasu migotliwe światełko, ginące zaraz wśród ponurej massy szarych obłoków.
Widocznie atmosfera nasycona jest płynem elektrycznym; obawiam się burzy – włosy mi powstają na głowie, jak za dotknięciem iskry elektrycznej. Jestem przekonany, że gdyby mnie dotknął teraz który z moich towarzyszy, doznałby silnego wstrząśnienia.
O dziesiątej godzinie rano symptomata burzy jawniej się zaczęły okazywać; wiatr przycichł na chwilę, jakby chcąc nabrać tchu: obłoki wyglądają niby olbrzymia paszcza, w którą gromadzą się uragany. Wolałbym nie wierzyć w te pogróżki nieba, a jednak nie mogę nie mówić sam do siebie:
„Otóż i będziemy mieli burzę!”
Profesor w okropnym jest humorze; zżyma się ze złości, patrząc na tę nieskończoną przestrzeń wody.
– Będziemy mieli burzę – powiedziałem wskazując ręką horyzont – chmury wiszą w powietrzu, brzemienne deszczem i gromami.
Stryj wzruszył ramionami. Milczenie ogólne. Wiatr ucichł. Cała natura jakby zamarła. na wierzchołku masztu widzę już połyskujące płomyczki świętego Elma, a żagiel wisi posępnie skręcony w gęste fałdy; tratwa nasza stoi nieporuszona w pośrodku gładkiego i spokojnego morza. Lecz jeżeli nie płyniemy, na cóż nam to płótno, które za nastaniem burzy, zgubę tylko nasza przyśpieszyć może?
– Jabym sądził, że lepiej opuścić maszt i zwinąć żagiel; sama przezorność to nakazuje.
– Nie! do stu tysięcy dyabłów! nie, nie, i po milion razy, nie! Niecił nas wiatr porwie i uniesie gdzie zechce, niech burza pędzi nas najdalej, niech się co chce stanie, bylebym ujrzał nareszcie skały nadbrzeżne, choćby się nawet o nie tratwa nasza miała rozbić na tysiące kawałków…
Jeszcze nie skończył mówić, gdy nagle zmienił się widok horyzontu południowego; chmury przepełnione wodą lunęły gwałtownym i ulewnym deszczem, w powietrzu zerwał się straszny huragan; morze z łoskotem toczy bałwany rozhukane, zmrok większy jeszcze zapada – nic już prawie nie widzę.
Tratwa nasza skacze, rzucana wzburzonemi falami. Stryj nie mogąc ustać na pomoście, konwulsyjnie uchwycił za koniec sznura i trzyma go mocno, z szaloną radością przypatrując się walce wzburzonych żywiołów.
Hans nie poruszył się ze swego miejsca. Huragan rozrzucił mu po twarzy długie sploty włosów, co nadaje dziwny wyraz jego fizyonomii; wygląda jak człowiek jakiś przedpotopowy, współczesny ichtyosaura i megatherium.
Maszt oparł się gwałtowności burzy, lecz żagiel wydęty jest jak bańka, pęknąć w każdej chwili gotowa. Tratwa pędzi z gwałtownością, której obliczyć nie mogę.
– Żagiel! żagiel! – zawołałem, wskazując aby go spuszczono.
– Nie! – odpowiedział stryj.
– Nej! – rzekł Hans z lekka potrząsając głowa.
Deszcz ulewny bałwani się w powietrzu i szumiącą kataraktą przesłania horyzont, do którego jak szaleńcy pędzimy. Tymczasem chmura się rozdziera, morze całe zakipiało, a elektryczność wywiązana w skutek silnego procesu chemicznego jaki się odbywa w wyższych warstwach, zaczyna działać gwałtownie. Grzmoty przeplatane częstemi uderzeniami piorunu, ani na chwilę nie ustają; światło krzyżujących się błyskawic oślepia nas, massa wyziewów staje się nieznośnie gorącą; kulki gradu, które biją w metalowe narzędzia nasze i w lufy broni, są świetlane; bałwany morskie wyglądają jak wzgórza wulkaniczne, pod któremi tli ogień wewnętrzny, i których każdy wierzchołek bucha płomieniem.
Nic nie widzę wśród światła nazbyt wytężonego; huk grzmotów i gromu ogłuszył mnie zupełnie, chwieję się na nogach… Pochwyciłem za maszt, który jak trzcina gnie się pod gwałtownym naciskiem huraganu.
W tem miejscu, podróżne moje notatki zaczynają być niezupełne; znajduję zaledwie kilka uwag niedokładnych i ulotnych tylko, zawsze jednak nacechowanych owem wrażeniem trwogi i wzruszenia, jakie mną miotało w chwili pisania, i lepiej aniżeli pamięć informujących mnie o ówczesnem naszem położeniu.
………………………………………………………
Niedziela 23-go sierpnia. Gdzież jesteśmy? Dokąd nas uniósł szalony pęd tratwy?
Noe była okropna. Burza nie ustaje. Żyjemy wśród hałasu i huku nieustannego. Z uszu krew nam płynie obficie. Niepodobna jest rozmówić się.
Błyskawice nie ustają. Widzę wsteczne zygzaki, które po szybkim rzucie wracają z dołu do góry i walą w sklepienia z granitu. Inne błyskawice albo rzucają pioruny, albo przybierają postać kul ognistych pękających jak bomby. Lecz to nie powiększa huku jaki trwa ciągle. Przeszedł on już granice natężenia, jakie ucho człowieka wytrzymać jest zdolne; i gdyby wszystkie prochownie całego świata wyleciały w powietrze, nie moglibyśmy tego usłyszeć z pewnością.
Na powierzchni obłoków ciągle połyski światła widzieć się dają, w skutek wydzielającej się z nich bezustannie massy elektrycznej! Widocznie gazowe pierwiastki powietrza są zniszczone. Niezliczone słupy wody wylatują w powietrze i spienione wpadają napowrót w morze.
Dokąd płyniemy?… Stryj mój leży na brzegu tratwy nieporuszony.
Upał coraz większy. Spojrzałem na termometr który wskazuje… Cyfra się zatarła.
Poniedziałek, 24-go sierpnia. A to już chyba temu końca nie będzie! Kto wie, czy atmosfera ta tak zgęszczona, raz się uspokoiwszy, nie będzie stanem normalnym.
Jesteśmy złamani trudem. Hans tylko jeden trzyma się jak zwyczajnie. Tratwa ciągle w jednym płynie kierunku na południo-wschód: już przeszło dwieście mil upłynęliśmy od wyspy Axel.
W południe zwiększyła się gwałtowność huraganu. Musimy bardzo pilnować naszych bagaży i zapasów; fale morskie przerzucają się w bałwanach ponad głowami naszemi.
Od trzech dni ani słowa jednego nie mimy z sobą. Otwieramy usta, poruszamy wargami – lecz tonu żadnego wydać niepodobna. Nawet krzycząc głośno w samo ucho, niepodobna dać się słyszeć.
Stryj zbliżył się do mnie i wymówił kilka wyrazów. Zdaje mi się że powiedział: „Jesteśmy zgubieni”, lecz nie jestem tego pewny.
Wpadłem na myśl, aby napisać na kartce te wyrazy: „Opuśćmy żagiel”.
Stryj dał znak przyzwalający.
Nagle jakaś kula ognista upadła na pokład naszego statku. Maszt i żagiel wyrwane gwałtownie, do znacznej wysokości w powietrze zostały wyrzucone; zdało mi się, że widzę skrzydlatego nietoperza jaszczurkowego (pterodactylus), owego fantastycznego ptaka pierwszych wieków.
Krew się nam w żyłach ścięła: kula pół biała, pół błękitna, wielkości bomby dziesięciocalowej, sunęła powoli, wirując z niesłychaną gwałtownością pod parciem huraganu. Przeskakuje po całej tratwie; raz widzimy ją na worku z żywnością, to znowu na skrzynce z prochem. Boże mój! lada chwila możemy być wysadzeni w powietrze. Lecz nie! jasna kula w bok uskoczyła, zbliżając się do Hansa; ten patrzał na nią uważnie, lecz obojętnie. Za powtórnym zwrotem stryj upadł na kolana, aby się uchylić przed zjawiskiem; ja drżałem, przerażony jasnością i gorącem tego fenomenu. Kula zaczęła skakać około mej nogi, której nie mogę w żaden sposób usunąć.
Mocny zapach gazu saletrowego napełnił powietrze, przeciskając się nam do płuc i gardła. Trudno jest oddychać w tej atmosferze.
Dla czegóż ja nie mogę usunąć mej nogi? – mam ją zupełnie przykutą do tratwy. Ah! rozumiem! kula elektryczna zamagnesowała nam wszystko żelazo; instrumenta nasze, narzędzia, broń i cokolwiek było metalowego, porusza się i zwraca ze szczękiem w jedną stronę; gwoździe mojego obuwia przyczepiły się mocno do blachy żelaznej wbitej w drzewo. Nareszcie silniejszem szarpnięciem oderwałem nogę i usunąłem się w bok, przed kulą wciąż mnie napadającą.
Ah! cóż za straszne światło! Kula pęka! stoimy w płomieniach!
W chwilę potem wszystko zgasło. Spostrzegłem stryja leżącego na tratwie; Hans nieporuszony stał przy rudlu i „pluł ogniem” pod wpływem przejmującej go elektryczności.
Dokąd dążymy? – Boże mój! kiedyż i gdzie się zatrzymamy?
…………………………………………
Wtorek, 25-go sierpnia. – Powracam do przytomności z długiego omdlenia; burza trwa ciągle, błyskawice wiją się po horyzoncie, jak węże w przestwór rzucone.
Czyż dotąd jesteśmy na morzu? Tak jest, i to pędzeni z szybkością nieobrachowaną. Przeszliśmy pod Anglią, pod kanałem la Manche, pod Francyą… bodaj czy nie pod całą już Europą.
…………………………………………
Nowy hałas słyszeć się daje! Zapewne morze rozbija się o skały?… Lecz w takim razie…
…………………………………………
1 Morza peryodu drugorzędnego, które utworzyły ziemie z jakich się składają góry Jura.
2 Sławne źródło wytryskające, położono u stóp Hekli.