Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Juliusz Verne

 

W puszczach Afryki

 

(Rozdział I-V)

 

 

Spolszczyła Bronisława Kowalska

38 ilustracji George'a Rouxa, jedna mapa

Nakładem i drukiem Michała Arcta

Warszawa 1907

napwio02.jpg (30946 bytes)

 

© Andrzej Zydorczak

 

napwio03.jpg (133780 bytes)

Rozdział I

Po długim wypoczynku.

 

gdyby tak Amerykanie zawojowali cześć prowincji Kongo? – zapytał Maks Huber – czy o tym nigdy nie było jeszcze mowy?

– A na coby nam się to zdało? – odpowiedział Jan Cort. – Czy nam brak przestrzeni W Stanach Zjednoczonych?… Jakie to olbrzymie puste obszary rozciągają się od Alaski do Texas!… Pocóż mamy kolonje zakładać zdaleka od kraju, czy nie lepiej uprawiać i zaludniać własną ziemię?

– Ech! mój kochany Janie, jeżeli tak dalej pójdzie, narody europejskie podzielą się zdobyczami w Afryce, czyli zagarną sobie ze trzy miljardy hektarów1 ziemi!… Czyż Amerykanie wyrzekną się tego na korzyść Anglików, Niemców, Hollandczyków, Portugalczyków, Francuzów, Włochów, Belgów i Hiszpanów?…

– Amerykanom ta ziemia nie jest potrzebna – odpowiedział Jan Cort – dlatego że…

– Że co? – podchwycił Maks Huber.

– Że moim zdaniem, po co męczyć nogi, skoro wystarcza wyciągnąć rękę…

– Mój kochany Janie, przyjdzie chwila, w której rząd federalny upomni się o swój udział w zdobyczach afrykańskich… Część prowincji Kongo zagarnęła Francja, drugą część Belgja, trzecią Niemcy, a przecież jest jeszcze część prowincji Kongo niepodległej, która czeka na swego zdobywcę… I cały ten kraj, który zwiedzamy od trzech miesięcy…

– Ale tylko jako turyści, Maksie, a nie jako zdobywcy.

– Nie widzę w twoim określeniu zbyt wielkiej różnicy, godny obywatelu Stanów Zjednoczonych – wygłosił Maks Huber. – Powtarzam raz jeszcze, że w tej części Afryki Stany Zjednoczone mogłyby założyć wspaniałą kolonję. Ziemia jest tu tak urodzajna, że niemal prosi się o to, aby ludzie zużytkowali jej żyzność; rzeki i strumienie zasilają wilgocią grunty, a ta sieć wodna nigdy nie wysycha…

– Nawet podczas tak nieznośnego, jak dzisiaj upału – dokończył Jan Cort, ocierając chustką spocone czoło.

– Mój kochany, przyzwyczailiśmy się już do upałów! – zawołał Maks Huber. – Powiedz, mój przyjacielu, czyśmy się już nie zaaklimatyzowali, czyśmy, że się tak wyrażę, nie zamienili się już w murzynów?… Teraz jest dopiero marzec, a co to będzie w lipcu lub sierpniu, gdy promienie słońca będą parzyć skórę, jak ogień!…

– W każdym razie, Maksie, trudnoby nam się było przedzierzgnąć w Pahuinów lub Zanzibarczyków, mamy na to nazbyt delikatną skórę. Przyznaję, że odbyliśmy piękną i zajmującą wyprawę, która nam się powiodła znakomicie… ale pragnę powrócić już do Libreville i zażyć w naszych faktorjach spokoju i wypoczynku, który się słusznie należy takim, jak my podróżnikom. Toć trzy miesiące spędziliśmy w podróży…

– Pod tym względem zgadzam się z tobą – odpowiedział Maks Huber – nasza awanturnicza wyprawa była dość zajmująca. Jednak muszę przyznać, nie zadowoliła mnie w zupełności.

– Jakto, Maksie, nie rozumiem cię. Przebyłeś wiele setek mil przez kraj zupełnie ci nieznany, narażony byłeś na rozmaite niebezpieczeństwa ze strony dzikich krajowców, którzy nieraz witali nas zatrutemi strzałami, odbywałeś polowania, które numidyjski lew i libijska pantera raczyły zaszczycić swoją obecnością, składałeś, jak w starożytności, ofiary ze stu słoni na korzyść naszego wodza Urdaksa, zebrałeś tyle kłów słoniowych, że możnaby niemi pokryć klawisze wszystkich fortepianów na świecie, i jeszcze jesteś niezadowolony?…

– Jestem zadowolony i niezadowolony zarazem, mój Janie. Korzyści, które wyliczyłeś, bywają wogóle udziałem wszystkich badaczów, czyniących wyprawy do Afryki środkowej. Czytamy opisy tego w podróżach Boerta, Burtona, Speekego, Stanleya, Serpa Pinto, Granta, Liwingstona, du Chaillu, Kamerona, Mage’a, Wissemana, Brazzi, Gallieniego, Dybowskiego, Lejeana, Massarego, Buonfantiego i de Maitre’a.

W tej chwili, wstrząśnienie wozu, który uderzył o kamień, przerwało Maksowi dalsze wyliczanie zdobywców afrykańskich. Jan Cort, korzystając z tej przerwy, zapytał:

– Spodziewałeś się zatym napotkać co innego w ciągu swej podróży?

– Tak, mój kochany Janie.

– Coś niespodziewanego?

– Jeszcze coś lepszego, gdyż niespodzianek mieliśmy dosyć.

– Zatym pragnąłeś, aby cię spotkała jakaś przygoda nadzwyczajna?

– Nie inaczej, mój przyjacielu, a tymczasem ani razu nie miałem sposobności doznać czegoś nadzwyczajnego, niezwykłego i nazwać Afrykę krajem osobliwym i tajemniczym, jak ją nazywali w starożytności…

– Widzę, Maksie, że Francuz jest trudniejszy do zadowolenia, niż Amerykanin.

– Nie przeczę, jeśli ci wystarczają wrażenia, doznane podczas naszej podróży.

– Najzupełniej, Maksie!

– Powracasz więc zadowolony?

– Naturalnie, nadewszystko zaś dlatego, że już wracam.

– I sądzisz, że czytelnicy, którzyby czytali opis naszej podróży, zawołaliby: «Jakie to ciekawe!»

– Gdyby tego nie powiedzieli, byliby bardzo wymagającemi.

– No, zapewne, ciekawość ich zadowoliłaby się bardziej, gdyby nasza wyprawa skończyła się w żołądku lwa lub ludożercy z Ubangi – odparł Jan Cort.

– Nie posuwając się do tej ostateczności, która jednak ma pewien urok dla czytelników, powiedz tak szczerze, z ręką na sercu, Janie, czy mógłbyś przysiąc, że odkryliśmy coś zupełnie nowego, czego nie odkrył żaden z podróżników, zwiedzających przed nami Afrykę środkową?

– Nie, tego nie powiem, Maksie.

– Co do mnie, miałem nadzieję, ze los okaże się łaskawszym względem mnie.

– Czy jesteś chciwy sławy i pragniesz, aby cię nazywano nieustraszonym podróżnikiem? Ja niczego więcej nie pragnąłem i jestem zadowolony z naszej wyprawy.

– Nie zyskaliśmy nic, mój drogi.

– Ależ Maksie, nasza podróż jeszcze nie skończona, a przez pięć lub sześć tygodni, które upłyną, zanim się dostaniemy stad do Libreville…

– Dajżeż pokój! – przerwał Maks – nasza podróż teraz odbędzie się chyba w warunkach jak najpospolitszych, tak, jak gdybyśmy jechali ubitym gościńcem.

– Kto wie?

W tej chwili wóz zatrzymał się u stóp wzgórza, gdyż tu zamierzano stanąć na odpoczynek wieczorny. Na wzgórzu rosło kilka pięknych drzew, jedynych na tej rozległej płaszczyźnie, oświetlonej promieniami zachodzącego słońca.

Była godzina siódma wieczorem. Pod szerokością gieograficzną ósmego stopnia na północ, zmierzch trwa bardzo krótko i zaraz zapada noc, która tego dnia tym bardziej zapowiadała się wcześnie, że gęste chmury ukazały się na horyzoncie, przysłaniając gwiazdy i księżyc na nowiu.

Wóz przeznaczony jedynie dla przewożenia podróżnych, nie zawierał w sobie ani towarów, ani zapasów żywności. Był to rodzaj wagonu, umieszczonego na czterech mocnych kołach; wóz ten ciągnęło sześć wołów. W przedniej części wagonu były drzwi, prowadzące do wnętrza, z boków znajdowały się okienka, wewnątrz wagon podzielony był na dwie izdebki. Izdebkę znajdującą się w głębi zajmowali dwaj młodzi ludzie, w wieku od dwudziestu pięciu do dwudziestu sześciu lat. Jeden z nich Jan Cort był Amerykaninem, drugi Maks Huber – Francuzem. Izdebkę od wejścia zajmował kupiec portugalski nazwiskiem Urdaks i przewodnik, który kierował ruchem karawany, zwany w tamtejszym narzeczu «foreloper». Przewodnik nazywał się Kamis i był krajowcem, rodem z Kamerunu. Znał on doskonale swoje rzemiosło przewodnika, umiejącego się kierować wśród rozpalonych przestrzeni Ubangi.

Wagon, zbudowany mocno, niczym nie przypominał, że przebył tak daleką podróż. Skrzynia, czyli pudło, było w dobrym stanie, koła nie zużyte, szprychy nie pogięte, ani nie połamane, tak jakby powracano ze spaceru, a tymczasem przebył przestrzeń przeszło tysiąca kilometrów.

Trzy miesiące temu, wehikuł ten wyruszył z Libreville, stolicy francuskiej prowincji Kongo. Stamtąd dążąc w kierunku wschodnim, posuwał się po płaszczyznach Ubangi, dalej niż bieg rzeki Bahar el-Abiad, która wlewa swe wody do jeziora Czad. Okolica ta otrzymała swe nazwisko od jednego z głównych dopływów prawego brzegu, to jest od rzeki Kongo, czyli Zairy, a ciągnie się na wschód od Kamerunu niemieckiego, którego gubernator jest konsulem gieneralnym niemieckim w Afryce Zachodniej.

Granic dokładnych Konga trudno byłoby określić, nawet na najświeższej mapie. Jeżeli to nie jest pustynia, lecz pustynia pokryta bujną roślinnością, niepodobna w niczym do Sahary, to bez wątpienia jest to olbrzymia przestrzeń, po której rozsiane są wsie, znajdujące się od siebie w znacznej odległości. Różne pokolenia prowadzą tam z sobą nieustanną wojnę, zwyciężają się nawzajem i zabijają. Niektóre z tych pokoleń żywią się jeszcze dotychczas mięsem ludzkim, jak pokolenie Mubuttu, zamieszkujące pomiędzy źródłami Nilu a Kongo. Ono to dla zaspokojenia swych instynktów ludożerczych poświęca własne dzieci. Misjonarze wydzierają barbarzyńcom te biedne istotki przemocą lub okupem i wychowują je w wierze chrześcijańskiej, w zakładach pobudowanych wzdłuż rzeki Siramba. Schroniska te nie utrzymałyby się z pewnością, gdyby nie były wspierane zasiłkami pieniężnemi ze strony państw europejskich, a nadewszystko Francji.

Dla ścisłości opowiadania musimy dodać, że w Ubangi dzieci krajowców uważane są za monetę, która ma obieg w kraju w handlu zamiennym. Płacą oni dziećmi za rozmaite przedmioty, których handlarze im dostarczają.

Najbogatszym zatym krajowcem jest ten, który ma najwięcej dzieci.

Ale chociaż Portugalczyk Urdaks nie zapuszczał się na te przestrzenie w interesach handlowych i nie stykał się zblizka z pokoleniami zamieszkującemi wybrzeża Ubangi, i choć nie miał innego celu nad zaopatrzenie się w jak największą ilość kości słoniowej, znał jednak dzikie ludy, zamieszkujące Kongo Nieraz, spotykając się z niemi, musiał używać broni palnej w obronie własnej. Obecna wyprawa mogła się zaliczać do szczęśliwych i korzystnych, gdyż nie wydarła ani jednej ofiary z pośród osób należących do karawany.

Mijając wioskę w pobliżu źródeł rzeki Bahar-El-Abiad, Jan Cort i Maks Huber ocalili od okropnej śmierci małe dziecko, wykupując je za cenę kilku szkiełek. Był to dziesięcioletni chłopczyk, o rysach twarzy przyjemnych i łagodnych, niezbyt przypominających pochodzenie murzyńskie. Tak, jak się to nieraz spotyka u niektórych pokoleń, chłopiec miał cerę prawie jasną, włosy blond, a nie czarne kiędzierzawe, nos orli i nie spłaszczony, wargi cienkie, budowę ciała zręczną i silną; w oczach jego błyszczała inteligiencja. Biedny chłopiec, oderwany od swego plemienia, gdyż bliższej rodziny już nie miał, nazywał się Lango. Wkrótce przywiązał się całym sercem do swoich wybawców. Poprzednio jakiś czas chował się u Misjonarzy, którzy go nauczyli trochę po francusku i po angielsku, następnie jednak wpadł w ręce pokolenia Donka, gdzie byłby go spotkał los najokropniejszy.

Przywiązanie i wdzięczność chłopca zjednały mu nawzajem serdeczną życzliwość obydwuch przyjaciół, którzy go żywili, odziewali i starali się wychować jak najlepiej.

Inne życie wiódł teraz Lango, przestał już być żywym towarem, tak jak jego mali współziomkowie, żył w faktorjach w Libreville i stał się niejako przybranym dzieckiem Maksa Huber i Jana Cort. Rozumiał, że oni go nie opuszczą, czuł, że go kochają i serce jego wzbierało wdzięcznością, a w oczach kręciły się łzy, ile razy który z dwuch przyjaciół gładził go pieszczotliwie po głowie.

Gdy wóz się zatrzymał, woły znużone drogą daleką i upałem, pokładły się na łące. Lango, który część drogi przeszedł pieszo, to wyprzedzając wóz, to biegnąc za nim, natychmiast znalazł się przy swoich opiekunach. Ci zwolna wysiadali z wozu.

– Czy nie jesteś bardzo znużony? – zapytał Jan Cort, ujmując chłopca za rękę.

– Nie, nie, ja mam dobre nogi i lubię biegać – odpowiedział Lango z uśmiechem.

– Trzeba teraz coś zjeść – rzekł Maks.

– Zjeść… ach, tak…

I ucałowawszy ręce swych opiekunów, zwrócił się do ludzi niosących pakunki, którzy zatrzymali się w cieniu drzew na wzgórzu.

Wóz służył tylko do przejazdu dwom przyjaciołom, Urdaksowi i Kamisowi; pakunki, kość słoniową i zapasy żywności dźwigali ludzie, po większej części murzyni z Kamerunu, a było ich około pięćdziesięciu. Teraz poskładali swoje ciężary na ziemi. Oprócz zapasów żywności mieli poddostatkiem zwierzyny, w którą obfitowały okolice Ubangi.

Murzyni-tragarze są to ludzie płatni, nawet drogo, i znający swoje rzemiosło; korzyści pieniężne, osiągnięte z każdej takiej wyprawy, pozwalają na to, aby ich sowicie wynagradzać. Ludzie ci nigdy nie przebywają w domu, od dzieciństwa wynajmują się do dźwigania ciężarów i pracują, dopóki im sił starczy. Jest to zajęcie bardzo uciążliwe.

Ramiona tragarzy uginają się pod ciężarami, które ścierają im skórę, nogi mają zakrwawione, ciało pokaleczone przez ostre trawy, gdyż dla ochrony ubrania, noszą na sobie tylko rzeczy niezbędne. I tak pracują od świtu, aż do godziny jedenastej przed południem i znów rozpoczynają pochód, gdy upał się zmniejsza, aż do wieczora. Interesem handlujących jest dobrze wynagradzać tych ludzi, dobrze ich żywić i nie nadużywać ich sił.

Polowanie na słonie bywa połączone z wieloma niebezpieczeństwami, gdyż oprócz słoni można napotkać pantery i lwy; – dlatego też wódz wyprawy stara się mieć ludzi pewnych i zaufanych. Następnie, gdy zdobycz jest obfita, zależy głównie na tym, aby karawana szczęśliwie i prędko powróciła do faktorji na wybrzeżu. Każdy więc stara się o to, aby w drodze nie zatrzymywało jego pochodu znużenie ludzi lub choroby, a mianowicie ospa, króra w tych okolicach czyni straszne spustoszenia. Portugalczyk Urdaks wiedział o tym wszystkim i postępował bardzo roztropnie, czuwając troskliwie nad swemi ludźmi. Każda jego wyprawa do Afryki środkowo-południowej opłacała mu się sowicie.

I obecna dostarczyła mu obficie kości słoniowej, którą zdobył po za rzeką Bahar-el-Abiad, prawie na granicy Darfuru.

Pod cieniem wspaniałych drzew karawana rozłożyła się obozem.

Jan Cort zapytał Urdaksa, czy wybrali odpowiednie miejsce na odpoczynek.

– Doskonałe – odpowiedział Portugalczyk – dlatego, że i woły mają tu wyborną paszę.

– Wistocie trawa tutaj gęsta i soczysta – dodał Jan Cort.

– Jabym ją także chętnie chrupał, gdybym miał trzy żołądki, któremi natura obdarzyła zwierzęta przeżuwające – odezwał się wesoło Maks Huber.

– Dziękuję ci za ten przysmak – odparł Jan Cort – wolę ja kawałek mięsa antylopy, upieczonego na węglach, a do tego kawałek suchara i kieliszek wina…

– Do którego możemy domieszać trochę wody z tego czystego strumienia, który płynie ot, tam – dodał Partugalczyk, wskazując rzekę, będącą zapewne dopływem Ubangi.

Toczyła ona swe fale może o kilometr odległości, w stronie zachodniej pagórka.

Naprędce rozłożono obóz.

Z kłów słoniowych ułożono stos w pobliżu wozu. Rozpalono kilka ognisk z suchych gałęzi. Kamis czuwał nad tym, aby nikomu nic nie brakowało. Podróżni nasi mieli poddostatkiem mięsa z łosia i antylopy, spożywali je świeże lub suszone, gdyż obfitość zwierzyny pozwalała na to, aby sobie nie żałować pożywienia. W powietrzu rozchodził się zapach smażonego mięsa, i wszyscy zaczęli zajadać z apetytem, wywołanym przez ruch i świeże powietrze.

Broń i amunicja pozostała wewnątrz wozu, było tam parę skrzynek z nabojami, fuzje do polowania, karabiny i rewolwery, a wszystko w najlepszym gatunku. Broń była wyłączną własnością Jana Cort, Maksa Huber, Urdaksa i Kamisa.

W godzinę później wszyscy już byli nasyceni i myśleli tylko o spoczynku. Kamis jednak postawił straż z kilku ludzi, aby czuwali nad bezpieczeństwem karawany. Straż ta miała się zmieniać co 2 godziny. W tych pustych i dzikich okolicach trzeba się zawsze mieć na baczności, gdyż ludzie są tam zarówno złośliwi jak zwierzęta. Urdaks był zatym bardzo ostrożny, miał on około lat pięćdziesięciu, lecz był silny, wytrwały i przebiegły. Trzydziestopięcioletni Kamis był niemniej odważny i przezorny i wielokrotnie przeprowadzał już karawany przez puszcze Afryki.

napwio04.jpg (138011 bytes)

Dwaj przyjaciele i Portugalczyk zasiedli do wieczerzy pod cieniem drzewa. Posiłek, przygotowany przez jednego z krajowców, przyniósł im Lango. Jedząc, rozmawiali, głównie o tym, co ich jeszcze w drodze spotkać może. Mieli jeszcze olbrzymią do przebycia przestrzeń, z tysiąc pięćset lub sześćset kilometrów, na co potrzeba było z pięć lub ze sześć tygodni czasu.

– Niewiadome, co nas jeszcze spotkać może – mówił Jan Cort do swego towarzysza, który pragnął przygód nadzwyczajnych.

Począwszy od granic Darfuru, karawana dążyła do rzeki Ubangi, przebywszy pierwej wbród rzekę Aukadébé i liczne jej dopływy. Tego dnia karawana zatrzymała się mniej więcej w tym punkcie, gdzie krzyżuje się dwudziesty południk z ósmym stopniem szerokości gieograficznej.

– Teraz musimy się skierować w stronę południowo-zachodnią – rzekł Urdaks.

– Zdaje się, że nie moglibyśmy się zwrócić w inną stronę – odpowiedział Jan Cort – gdyż jeśli mnie oczy nie mylą, na horyzoncie ze strony południowej ukazuje się las, którego kresu nie widać ani na wschód, ani na zachód.

– Tak jest, to las olbrzymi – potwierdził Portugalczyk. – Gdybyśmy byli zmuszeni okrążać go ze strony wschodniej, upłynęłoby kilka miesięcy, zanim pozostawilibyśmy go po za sobą.

– A gdy zwrócimy się na zachód?

– Od strony zachodniej droga jest mniej uciążliwa; nie oddalając się od skraju lasu i nie nakładając wiele drogi, napotykamy rzekę Ubangi.

– A czy przypadkiem nie skrócilibyśmy sobie drogi, gdybyśmy się przedostali przez ten las? – zapytał Maks Huber.

– O! przynajmniej o jakie dwa tygodnie wcześniej stanęlibyśmy u celu podróży.

– A więc dla czego nie mamy się puścić tą drogą?

– Dlatego, że ten las jest nieprzebyty.

– Ależ co znowu?… Skądże nieprzebyty? – pytał Maks Huber, potrząsając głową.

– Być może, iż pieszo można się przez niego przedostać – odparł Portugalczyk – chociaż nie jestem tego pewny, albowiem nikt jeszcze nie odważył się na to; ale chcieć wozami przejechać ten gąszcz leśny, byłoby to bezowocne usiłowanie.

– Mówisz, Urdaksie, że nikt nigdy nie próbował przedostać się przez ten las?

– Może i usiłował, panie Maksie, ale nikomu się to nie udało i zdaje mi się, że w całej prowincji Kamerunu i Kongo nikt nie odważyłby się na tę próbę. Któżby chciał zapuszczać się tam, gdzie niema żadnej ścieżki i przedzierać się przez gąszcze krzaków i cierni? Nie wiem nawet, czy ogień i siekiera otworzyłyby nam drogę przez puszczę, gdyż napotkałoby się jeszcze mnóstwo spróchniałych, powalonych na ziemię pni drzewnych, które stanowiłyby nieprzebytą zaporę.

– Czy doprawdy nieprzebytą, Urdaksie?

– Kochany przyjacielu – rzekł Jan Cort – nie myśl o tym lesie; możemy się nazwać szczęśliwemi, że go ominiemy. Przyznam ci się, że nie miałbym ochoty przedzierać się przez taki labirynt drzew…

– I nie byłbyś ciekawy dowiedzieć się, co się znajduje w podobnej puszczy?

– A cóż może być, mój Maksie? Czy myślisz, że tam są nieznane królestwa, zaklęte miasta, lub nieznane gatunki zwierząt mięsożernych, o pięciu nogach naprzykład, albo ludzi o trzech nogach?

– Kto wie, czy tak nie jest, mój Janie?… Jakże bym chciał zapuścić się w głąb tego lasu!…

Lango, z oczyma szeroko otwartemi, w których malował się wyraz ciekawości, słuchał tej rozmowy. Widać było, że gdyby Maks Huber chciał się zapuścić w ten las tajemniczy, chłopiec bez trwogi i wahania udałby się za nim

– A więc, Urdaksie, nie mamy zamiaru przedostawać się przez ten las, aby dotrzeć do wybrzeży Ubangi!…

– Ależ nie mamy, nie mamy – odparł Portugalczyk – moglibyśmy się narazić na to, żebyśmy się z niego nigdy nie wydostali.

– No, jeśli tak, mój kochany Maksie, to chodźmy spać. We śnie pozwalam ci badać tajemnice wnętrza tego lasu i przedzierać się przez nieprzebyte gęstwiny, ale tylko we śnie, bo na jawie jest to rzeczą niebezpieczną.

– Dobrze, Janie, możesz się śmiać ze mnie dowoli. Ale pamiętam, co powiedział jeden z naszych poetów, tylko doprawdy nie pamiętam który: «Szperać w krainach nieznanych, jest to znajdować zawsze coś nowego.»

– Doprawdy, Maksie? A jakiż jest drugi wiersz odpowiadający pierwszemu?

– Zapomniałem go.

– Zapomnij więc i o pierwszym i chodźmy spać.

Była to bardzo rozsądna rada; obydwaj przyjaciele zastosowali się do niej niezwłocznie. Przyzwyczajeni byli sypiać pod gołym niebem, to też woleli przepędzić tę noc pod drzewami, gdzie było chłodniej, niż we wnętrzu wozu.

Jan i Maks owinęli się w kołdry i ułożyli do snu pomiędzy korzeniami drzewa. Lango przytulił się do nich, jak wierny piesek.

Urdaks i Kamis przed udaniem się na spoczynek obeszli jeszcze cały obóz, aby się przekonać, czy woły są spętane, czy ludzie śpią i czy wygaszono ogniska, z których lada iskierka mogłaby wzniecić pożar, zapalając zeschłe trawy i gałęzie.

Dopełniwszy tego, ułożyli się do snu w pobliżu wozu.

Wkrótce wszyscy zasnęli snem głębokim; zdaje się, że i straż nie oparła się znużeniu, gdyż skoro około godziny dziesiątej ukazały się jakieś podejrzane ognie na skraju wielkiego lasu, nikt ich nie dostrzegł i nie oznajmił o tym Urdaksowi.

 

 

Rozdział II

Poruszające się ognie.

 

rzestrzeń może dwuch kilometrów oddzielała pagórek od puszczy, na której brzegu ukazywały się i poruszały drżące i smolne płomyki. Było ich może z dziesięć, łączyły się one lub rozpierzchały, to znów poruszały się gwałtownie, pomimo, że powietrze było bardzo spokojne. Można było przypuszczać, ze banda krajowców rozłożyła się obozem w tym miejscu, oczekując dnia. Ale ognie nie były oznaką obozowiska, gdyż poruszały się kapryśnie na przestrzeni jakich stu sążni, zamiast płonąć w jednym miejscu, co byłoby oznaką, że krajowcy odpoczywają przez całą noc.

Okolice rzeki Ubangi nawiedzane bywają przez pokolenia koczownicze, które tu przyciągają z Adamana lub Bargimi ze strony zachodniej, lub z Ugandy, ze strony wschodniej. Nie można było przypuszczać, aby karawana kupców tak nieoględnie zapalała ognie: jedni tylko krajowcy mogli się zatrzymać w tym miejscu i kto wie, czy nie byli oni usposobieni nieprzyjaźnie względem karawany, śpiącej spokojnie u stóp wzgórza.

Ale choćby im groziła napaść kilkudziesięciu setek krajowców z pokolenia Pahuinów, Fundżów, Chiloux, Bari albo Denka, nikt z pośród naszych podróżnych nie przypuszczał, w tej chwili aby mu mogło grozić jakieś niebezpieczeństwo. Spali spokojnie do godziny w pół do jedenastej w nocy. Posnęli nawet ci, których obowiązkiem było czuwać nad bezpieczeństwem obozu.

Na szczęście Lango się obudził, ale byłby może zasnął natychmiast, gdyby wzrok jego przypadkiem nie był się skierował w stronę południową. Z pod na wpół przymkniętych powiek doznał wrażenia światła, migającego wśród ciemności nocy. Podniósł się, przetarł oczy i rozejrzał się bacznie dokoła…

Nie… nie myli się: ognie, rozsiane na skraju lasu drgały i poruszały się w przestrzeni.

Lango zrozumiał, ze karawanie grozi napaść ze strony krajowców. Było to uczucie bardziej instynktowne, niż wyrozumowane. Chociaż rzecz dziwna, że zachowywali się tak nieostrożnie, toć najlepiej uderzyć na wroga znienacka. Oni zwykle tak napadają, a tymczasem nieoględnie zdradzali swoją obecność.

Lango, nie chcąc odrazu zbudzić Maksa i Jana, pełzając, podsunął się do wozu i obudził Kamisa, ukazując mu jednocześnie ognie, błyskające w oddali.

Kamis wstał, przez chwilę przypatrywał się ruchliwym płomykom i głosem silnym zawołał:

– Urdaksie!

Portugalczyk, przyzwyczajony do czujności, zerwał się na równe nogi.

– Co się stało?

Spojrzyj tam – odparł tenże, pokazując mu oświetlony skraj lasu.

– Baczność! – zawołał Urdaks donośnym głosem.

W kilka chwil cała karawana była już na nogach; wszyscy tak byli przejęci grozą położenia, że nikt nie pomyślał o ukaraniu winowajców, którzy posnęli zamiast pilnować obozu. Gdyby Lango nie był się obudził przypadkiem, karawana mogłaby być napadnięta podczas snu.

Maks Huber i Jan Cort obudzili się także i przyłączyli do innych.

Była godzina wpół do jedenastej w nocy; dokoła panowała głępoka ciemność, tylko w stronie południowej migały światła, a było ich około pięćdziesięciu.

– Musi to być jakieś zebranie krajowców – rzekł Urdaks – zapewnie Budżosów, którzy wędrują do wybrzeży Kongo i Ubangi.

– Ma się rozumieć, przecież ognie nie rozpaliły się same przez się – dodał Kamis.

– I nie przechadzałyby się z miejsca na miejsce – rzekł Jan.

– Bezwątpienia – potwierdził Huber – ale pomimo tej iluminacji nie możemy dostrzec ludzi.

– Kryją się zapewnie wpośród drzew – rzekł Kamis.

– Banda nie postępuje brzegiem lasu – mówił Maks Huber – lecz mniej więcej trzyma się zawsze razem i w jednym miejscu. Płomienie rozchodzą się i znowu się schodzą.

– Zapewnie murzyni wracają do obozowiska – domyślał się Kamis.

– Jakież jest twoje zdanie? – zapytał Jan Urdaksa.

Nie ulega wątpliwości, że będziemy napadnięci – odpowiedział Portugalczyk – musimy więc natychmiast przygotować się do obrony.

– Ale dlaczego ci krajowcy nie napadli nas wprzódy, zanim zdradzili się ze swoją obecnością?

– Czarni ludzie nie są białemi, to znaczy, że nie mają tyle co my rozumu – oświadczył Urdaks. – Jednakże, choć nas nie zaskoczyli znienacka, niemniej są groźni ze względu na liczbę i krwiożercze instynkty

– Są to pantery, które misjonarzom z trudnością przyjdzie przemienić w jagnięta – rzekł Maks Huber.

– Miejmy się na baczności – ostrzegał Portugalczyk.

Nieinaczej, trzeba się było mieć na baczności i walczyć do ostatniej kropli krwi, gdyż nie można się spodziewać litości od krajowców z nad Ubangi. Do jakiego stopnia są oni okrutni, trudno to sobie nawet wyobrazić. Najdziksze plemiona Australji, z wysp Salomonowych, z Hebrydów i Nowej Gwinei z trudem wytrzymałyby porównanie z niemi. Środkową Afrykę zamieszkują ludożercy, wiedzą o tym najlepiej ojcowie misjonarze, którzy narażają się na śmierć najstraszliwszą. Tych czarnych ludzi możnaby zaliczyć do rzędu zwierząt o ludzkiej twarzy. Tam, w Afryce południowej, słabość jest występkiem, a siła wszystkim. Pojęcie u dorosłych ludzi jest tam mniej rozwinięte, niż w innych krajach u pięcioletniego dziecka.

Ofiary krwawe w ludziach nie stanowią rzadkich wyjątków w tamtych okolicach. Krajowcy zabijają niewolników na grobie panów, a głowy ich, umieszczone w rozszczepionych gałęziach, odrzucają daleko. Zjadają dzieci, w wieku od dziesięciu do szesnastu lat; wielu wodzów żywi się jedynie taką strawą.

Oprócz tych krwiożerczych instynktów, mają skłonność do grabieży i rabunku. W tym celu przebiegają dalekie przestrzenie, czatują na karawany, napadają na nie, rabują i zabijają. Wprawdzie nie są oni tak uzbrojeni, jak handlarze i podróżni, lecz zwyciężają przewagą liczebną. Przewodniczący karawanie wie o tym, to też unika drogi, któraby go zawiodła pomiędzy wsie takie jak Ngombe, Dara, Kalaka, Taimo i wiele innych, znajdujących się pomiędzy rzekami Aukadépé i Bahar-el-Abiad, dokąd misjonarze jeszcze nie dotarli. Gdzie mogą, ocalają oni biedne istotki od śmierci i wychowują je pod dobroczynnym wpływem cywilizacji chrześcijańskiej.

Dotychczas, przez cały czas wyprawy, Urdaks szczęśliwie unikał spotkania z krajowcami. Kamis zręcznie omijał niebezpieczne okolice. Była więc nadzieja, że i powrót odbędzie się w warunkach równie szczęśliwych. Jeśliby tylko podróżni nasi okrążyli ten las ze strony zachodniej, dostaliby się na prawy brzeg rzeki Ubangi, i postępując z jej biegiem, doszliby do jej ujścia, gdyż wpada ona do rzeki Kongo z prawej strony. Na pobrzeżu Ubangi można już napotkać handlarzy i misjonarzy, a wtedy, mniej już się należało obawiać pokoleń koczujących, które Europejczycy odpychają zwolna do dalekich okolic Darfuru.

Obecnie, zaledwie kilka dni drogi oddzielało ich od rzeki, lecz kto wie, czy tymczasem nie zginą, napadnięci przez przeważającą siłę rabusiów? Można się było tego lękać…

W każdym razie postanowili drogo sprzedać swoje życie i słuchając rozkazów Urdaksa, gotowali się do rozpaczliwej obrony.

Urdaks, Kamis, Jan Cort i Maks Huber uzbroili się jak mogli najlepiej: za pas włożyli pistolety, przez ramię przewiesili ładownice z prochem i kulami, karabiny ujęli w rękę; resztę strzelb i pistoletów rozdali ludziom zaufanym i umiejącym władać bronią.

Urdaks rozstawił swoich ludzi po za pniami drzew, aby ich uchronić od pocisków strzał zatrutych.

Nadsłuchiwano bacznie; lecz żaden hałas nie mącił ciszy nocnej. Widać, że banda czarnych nie wysunęła się z lasu; płomienie ukazywały się bezustanku, to tu, to tam, pozostawiając za sobą smugi żółtawego dymu.

– Oni palą smolne łuczywo!

– Z pewnością – odpowiedział Maks Huber – ale powtarzam raz jeszcze, że nie rozumiem, dlaczego to robią, jeśli mają zamiar nas napaść…

– Ja tego również nie rozumiem, chociażby nawet nie mieli zamiaru nas napadać – dodał Jan Cort.

W istocie było to niepojęte. Ale nie należy się niczemu dziwić, gdyż wszystkiego można się spodziewać od tych dzikich koczujących plemion, które żyją na wybrzeżach Ubangi.

Pół godziny upłynęło, nie przynosząc żadnej zmiany. Znajomi nasi w obozie mieli się na baczności; pilnowali nietylko strony południowe], w której połyskiwały tajemnicze ognie, ale tak samo strony wschodniej, zachodniej i północnej, gdyż oddział nieprzyjaciół mógł ich zaskoczyć niepostrzeżenie i napaść znienacka.

Lecz z tych trzech stron płaszczyzna była pusta, noc zrobiła się ciemna; podróżni, przygotowani na rozmaite niebezpieczeństwa, wsłuchiwali się w szmer najlżejszy.

Trochę później, około godziny jedenastej w nocy, Maks Huber rzekł głosem stanowczym, zwracając się do swoich towarzyszy:

– Trzeba iść rozpoznać, co to za nieprzyjaciel…

– Po co? – odparł Jan Cort – przezorność nakazuje, abyśmy czekali spokojnie tu do rana.

– Czekać… czekać… – oburzył się Maks Huber – przerwano nam w szkaradny sposób sen i mamy czekać bezczynnie jeszcze sześć lub siedem godzin, z bronią w ręku?… Nigdy! lepiej zaraz dowiedzieć się, co nam grozi; jeżeli ci ludzie nie mają względem nas żadnych złych zamiarów, chętnie przespałbym się jeszcze kilka godzin pod osłoną tego drzewa, gdzie było mi tak wygodnie.

– Jakie jest twoje zdanie w tym względzie? – zapytał Jan milczącego dotychczas Portugalczyka.

– Może to i niezła propozycja – odparł – ale trzeba działać bardzo ostrożnie.

– Ja pójdę na rekonensans – rzekł Maks Huber – zaufajcie mi…

– Ja będę panu towarzyszył – dodał przewodnik – jeżeli pan Urdaks się zgodzi…

– Z pewnością, że tak będzie lepiej – rzekł Portugalczyk.

– Ja mogę także przyłączyć się do was – zdecydował się Cort

– Nie, zostań, kochany przyjacielu – odpowiedział Maks Huber. – Dosyć będzie, gdy pójdziemy we dwuch, ja i Kamis. Zresztą nie zapuścimy się dalej, niż wymagać tego będzie konieczność. Jeżeli napotkamy oddział krajowców, dążących w tę stronę, powrócimy jak najśpieszniej.

– Ale opatrzcie dobrze broń waszą – upominał Jan Cort.

– Jużeśmy tego dopełnili – odpowiedział Kamis – mam jednak nadzieję, że broń nie będzie nam potrzebna podczas tej wycieczki. Najważniejszą rzeczą jest to, aby nas nie dostrzeżono…

– Ma się rozumieć – dodał Portugalczyk.

Maks Huber i Kamis ruszyli w drogę i w kilka chwil później znajdowali się już po drugiej stronie wzgórza, osłoniętego palmami. Rozciągająca się przed niemi płaszczyzna nie wydawała się im tak ciemną, jak przestrzeń zajęta na obozowisko pod drzewami. Jednakże człowieka nie możnaby dostrzec dalej, jak w odległości stu kroków.

Zaledwie uszli z pięćdziesiąt kroków, gdy spostrzegli Langa obok siebie. Nic nie mówiąc, chłopiec wyszedł za niemi z obozu.

– Dlaczego poszedłeś za nami, mały? – zawołał Kamis.

– Lango – zapytał Maks Huber – dlaczego nie zostałeś w obozie?

– Powracaj natychmiast – rozkazał Kamis.

– O! panie Maks – szepnął Lango – ja z panem… ja z panem…

– Przecież w obozie został twój przyjaciel Jan…

– Tak, ale mój przyjaciel Maks idzie tu…

– Nie potrzebujemy cię – rzekł Kamis szorstko.

– Daj mu pokój… niech już idzie, skoro się wybrał – rzekł Maks Huber. – Przeszkadzać nam nie będzie z pewnością, a może jego oczy, bystre jak u dzikiego kota, odkryją w ciemnościach to, czego my byśmy nie dostrzegli.

– Tak… ja będę patrzał, ja wszystko zobaczę – upewniał chłopiec.

– No, to dobrze! Chodźże obok mnie i dobrze otwieraj oczy – rzekł Maks Huber łagodnie.

W kwadrans później znajdowali się już o kilometr odległości od obozu, kierując się w stronę południową. Ta sama odległość dzieliła ich od lasu.

Ognie błyskały ciągle pomiędzy gęstwiną drzew i w miarę, jak się ku nim zbliżano, rzucały coraz jaskrawsze blaski. Ale pomimo, że Kamis miał wzrok bystry, a Maks Huber był zaopatrzony w doskonałą lunetę, którą wyjął z futerału, pomimo nadzwyczajnej przenikliwości «małego dzikiego kota», jak Maks nazwał Langa, nie można było rozpoznać tych, którzy poruszali temi płonącemi pochodniami. To potwierdziło zdanie Portugalczyka, który twierdził, że światła te poruszały się pod osłoną drzew, po za gęstemi krzakami i szerokiemi pniami. Krajowcy nie wysunęli się oczywiście po za linję lasu i może nawet nie mieli tego zamiaru.

Naprawdę był to fakt coraz bardziej niezrozumiały. Jeżeli tam zatrzymali się krajowcy, aby odpocząć i rano wyruszyć w dalszą wędrówkę, to w jakim celu oświetlali skraj lasu?… Jakiż obrzęd nocny nie pozwalał im spać do tak późnej godziny?

– Zastanawiam się nad tym – rzekł Maks Huber – czy krajowcy rozpoznali zdaleka naszą karawanę, czy wiedzą, że my rozłożyliśmy się obozem na wzgórzu.

– Być może nie dostrzegli nas. Nadeszli tu o zmroku, a ponieważ nasze ogniska były wygaszone, może nie domyślają się nawet, że obozujemy tak blizko – odpowiedział Kamis. – Jutro, o świcie, spostrzegą nas…

– Kto wie, czy nie odjedziemy przed świtem – rzekł Maks.

Uszli jeszcze z pół kilometru tak, że zaledwie znajdowali się o jakie sto kroków od lasu. Rozglądali się dokoła, nie spostrzegli jednak nic podejrzanego. Żadnej postaci ludzkiej nie było widać, a tym samym nie można było przypuzsczać możliwości napadu dzikich. Byli już blizko lasu.

– Czy mamy się zapuszczać jeszcze dalej? – zapytał Maks Huber, gdy się zatrzymali na chwilę.

– Niema potrzeby – odpowiedział Kamis – Byłaby to z naszej strony wielka nieostrożność. Być może, iż dzicy wcale nie spostrzegli naszej karawany, a jeżeli przed świtem wyruszymy w dalszą drogę…

– Chciałbym jednak wiedzieć coś pewnego – rzekł Maks Huber – wszystko to przedstawia się wśród tak dziwnych okoliczności…

Bujna wyobraźnia Francuza była podniecona i zaciekawiona.

– Wracajmy na wzgórze – doradzał Kamis.

Jednakże postąpił jeszcze z pięćdziesiąt metrów za Maksem, którego Lango nie odstępował ani na chwilę i kto wie, czy w ten sposób nie byliby doszli do skraju lasu, gdyby Kamis nie zatrzymał się nagle.

– Ani kroku dalej! – szepnął cicho.

Jakież nagłe niebezpieczeństwo groziło im w tej chwili?… Czyżby ich krajowcy spostrzegli i chcieli na nich napaść?… Jedna tylko rzecz była pewna, mianowicie to, że układ ogni zmienił się w tej chwili.

Przez chwilę ognie znikły po za osłoną pierwszych drzew i ciemność zaległa zupełna.

– Uwaga! – szepnął Maks Huber.

– Wracajmy! rozkazał Kamis.

Ale czy należało się cofać z obawy napadu? Czy też lepiej czekać na nieprzyjaciela z nabitą bronią w ręku.

Szybko zdecydowali się na drugie, opatrzyli broń, nie przestając badawczo patrzeć w stronę lasu, pogrążonego obecnie w ciemnościach.

Nagle z pośród tych cieniów wytrysnęły znowu światła; było ich ze dwadzieścia.

napwio05.jpg (136555 bytes)

– Jeśli to nie jest nic nadzwyczajnego, to jednakże bardzo dziwne! – mówił Maks Huber.

Wykrzyknik Maksa był najzupełniej usprawiedliwiony z tego powodu, że pochodnie, które niedawno błyszczały przy samej ziemi, zaczęły teraz płonąć na wysokości od pięćdziesięciu do stu stóp ponad ziemią.

Kto jednak poruszał temi pochodniami, które płonęły raz na górnych, to znów na dolnych gałęziach, jak gdyby płomienny wiatr migał wśród gęstwiny, tego ani Maks, ani Kamis, ani Langa, nie mogli dojrzeć.

– Może to są błędne ognie, które igrają wpośród drzew na skraju lasu? – zawołał Maks Huber.

Kamis potrząsnął głową. Podobne wyjaśnienie tego zjawiska nie zadawalniało go wcale. Nie można było popuszczać, aby to był nadmiar fosforowodoru lub węglowodoru, któryby się objawiał temi powiewnemi płomykami; ukazują się one w tych stronach najczęściej po gwałtownej burzy i czepiają się gałęzi drzew lub boków okrętu. Atmosfera nie była przesycona elektrycznością, a chmury, które okrywały widnokrąg, groziły nie burzą, ale raczej ulewnym deszczem, który często zalewa środkową część czarnego ładu.

Dlaczego jednak krajowcy, obozujący zwykle pod drzewami, wdrapali się teraz na drzewa, a nawet niektórzy na same wierzchołki?… – I dlaczego tam poruszali temi płonącemi smolnemi głowniami, których trzeszczenie było już tu słychać?

– Idźmy dalej! – rozkazał Maks Huber.

– Nie trzeba – odpowiedział Kamis. – Zdaje mi się, że żadne niebezpieczeństwo nie grozi dzisiejszej nocy naszemu obozowi. Wracajmy więc, aby uspokoić naszych towarzyszy.

– Uspokoimy ich lepiej, Kamisie, jeśli przekonamy się dokładnie o naturze tego zjawiska.

– Nie, Maksie, nie zapuszczajmy się dalej. Nie ulega wątpliwości, że jacyś dzicy zgromadzili się w tym miejscu… Dlaczego jednak potrząsają temi pochodniami? Dlaczego schronili się na drzewa?… Czy zapalili oni te światła w celu odstraszenia dzikich zwierząt?

– Dzikich zwierząt? – powtórzył Maks Huber. – Ależ gdyby tu w pobliżu znajdowały się pantery, hijeny lub dzikie woły, słyszelibyśmy wycie i ryki, a my słyszymy tylko trzeszczenie palących się pochodni, które grożą wznieceniem pożaru w lesie. Muszę się przekonać, co to wszystko znaczy.

I Maks Huber postąpił kilka kroków, a za nim Langa i Kamis, naglący napróżno do powrotu.

Kamis wahał się, co ma czynić, nie mogąc powstrzymać niecierpliwego Francuza.

Nie chcąc go puścić samego, postanowił towarzyszyć mu do skraju lasu, chociaż miał przekonanie, że było to zuchwalstwem, niepotrzebnym narażaniem się na niebezpieczeństwo.

Nagle Kamis zatrzymał się, jak również Maks Huber i Langa. Wszyscy odwrócili się plecami do lasu. Teraz nie tajemnicze ognie zwróciły ich uwagę, gdyż te, jak gdyby zdmuchnięte powiewem nagiego huraganu, pogasły, i głębokie ciemności zaległy horyzont.

Ze strony przeciwnej słychać było szczególny hałas, jakby dalekie, przeciągle ryczenie lub jakieś sapanie przez nos, które można było porównać do tonów olbrzymich organów kościelnych.

Czyżby to burza groziła z tamtej strony horyzontu, a te stłumione grzmoty byłyżby jej zapowiedzią?

Nie, to nie było żadne z tych zjawisk przyrody, które pustoszą Afrykę południową. To charakterystyczne ryczenie zdradzało pochodzenie zwierzęce. Głosy te musiały się wydostawać z olbrzymich paszcz zwierząt, nie zaś z chmur przesyconych elektrycznością. Zresztą na niebie nie było widać płomiennych gzygzaków. Horyzont dokoła był jednakowo zaciemniony Między drzewami me błyskało teraz ani jedno światełko.

– Co to jest, Kamisie?

– Wracajmy do obozu – odpowiedział zapytany.

– Cóżby to było?

Nadsłuchując bacznie, towarzysze rozróżniali jakieś ostre dźwięki, które niekiedy jak świst lokomotywy przerzynały wrzawę i ryki, coraz wyraźniejsze i bliższe.

napwio06.jpg (136001 bytes)

– Nie mamy ani chwili do stracenia – rzekł przewodnik – wracajmy co sił starczy.

 

 

 

Rozdział III

Rozproszenie.

 

aks Huber, Kamis i Langa w dziesięć minut przebyli tysiąc pięćset metrów, dzielących ich od wzgórza. Nic obejrzeli się nawet ani razu po za siebie, nie troszcząc się o krajowców, którzy mogli ich ścigać, zagasiwszy ognie. Ale w stronie lasu panowała cisza, tylko z przeciwnej strony słychać było wrzawę i hałas

W obozie panowało przerażenie. Niebezpieczeństwo, które zagrażało, było tego rodzaju, że ani odwaga, ani rozum, nic tu poradzić nie mogły… Uciekać przed nim także było zapóźno.

Maks Huber i Kamis połączyli się z Janem Cort i Urdaksem, którzy czekali na nich o pięćdziesiąt kroków przed wzgórzem.

– To stado słoni pędzi w tę stronę! – zawołał Kamis.

– Tak – odpowiedział Urdaks – za kwandrans będą tutaj.

– Uciekajmy do lasu – rzekł Jan Cort.

– Las ich nie powstrzyma w biegu – zrobił uwagę Kamis.

– A krajowcy? – zapytał Cort.

– Nie mogliśmy ich dostrzec – odpowiedzieli Maks Huber.

– Jednakże oni pewno nie wyszli z lasu?

– Z pewnością, że nie!

W dali, może o pół mili, widać było falujące cienie, poruszające się na przestrzeni stu sążni. Przedstawiało się to jak olbrzymi bałwan morski, przerzucający z hukiem swe spienione wody. Odgłos ciężkiego stąpania szedł po uginającym się gruncie i odbijał się drżeniem pod stopami naszych podróżnych. Ryki i gwizdania stawały się coraz przeraźliwsze; syczące oddechy i dźwięki, podobne do uderzeń w drewniane kotły, wrzawą napełniały powietrze.

Ci, którzy podróżowali po Afryce środkowej, porównywają tę wrzawę z hałasem, jaki czyni pułk artylerji, pędzący na pole bitwy, przy przenikliwym głosie trąb.

Można sobie wyobrazić przestrach naszej karawany, której groziło zmiażdżenie przez słonie!

Polowanie na te olbrzymie zwierzęta połączone bywa z wielkim niebezpieczeństwem. Jeżeli się uda zaskoczyć takie zwierzę pojedynczo, odłączone od bandy, do której należy, jeżeli strzał jest pewny i dosięgnie go pomiędzy okiem a uchem, niebezpieczeństwo bywa zażegnane; ale jeżeli stado składa się choćby z sześciu sztuk tylko, należy przedsięwziąć jaknajwiększe ostrożności. Wobec pięciu lub sześciu par rozgniewanych słoni wszelki opór bywa niemożliwy.

A jeżeli setki tych potężnych, gruboskórych zwierząt rzucą się na obóz, a tak liczne stado nie bywa rzadkością, wtedy nic nie zdoła powstrzymać ich biegu, tak, jak nic nie zdoła powstrzymać spadku śnieżnej lawiny, lub oberwania się skały, strącającej okręty w wodne otchłanie.

Ale pomimo tego, że słonie są dziś jeszcze liczne w tej części świata, znikną one jednak wkrótce. Ponieważ każdy słoń dostarcza za sto franków kości słoniowej, europejczycy polują na nie zawzięcie. Podług obrachunku pana Fou rocznie zabijają około czterdziestu tysięcy słoni na lądzie afrykańskim, co dostarcza siedemset pięćdziesiąt tysięcy kilogramów kości słoniowej, wysyłanej przeważnie do Anglji. Jeśli tak dalej pójdzie, wyginą one zupełnie. Czyżby nie lepiej było przyswajać te zwierzęta do posług domowych? Toć jeden słoń zdolny jest udźwignąć trzydziestu dwuch ludzi i odbywać bez znużenia dalekie podróże? Oprócz tego słoń oswojony wart byłby tak, jak w Indjach, od tysiąca pięćset do dwuch tysięcy franków, zamiast stu franków, których dostarcza po zabiciu. A nadto słonie żyją bardzo długo, jakaż więc korzyść z tego zwierzęcia żyjącego!

Słoń afrykański i słoń azjatycki stanowią dwa podobne gatunki. Istnieją pomiędzy niemi pewne różnice; słonie afrykańskie są mniejsze od azjatyckich, mają ciemniejszą skórę i bardziej wypukłe czoło; uszy ich są szersze, a kły dłuższe, z usposobienia są dziksze i bardziej nieprzystępne.

Podczas obecnej wyprawy Urdaks i jego towarzysze mogli sobie winszować powodzenia; na ziemi libijskiej jest jeszcze dużo słoni; przestrzenie Ubangi są dla nich wybornym schronieniem, ciągną się tam bowiem lasy i błotniste płaszczyzny, które słonie niezmiernie lubią. Żyją one w gromadach, pod wodzą starego przewodnika. Zwykle Urdaks i jego towarzysze zapędzali słonie w ogrodzenia, przygotowywali zasadzki, polowali na nie, skoro napotkali je oddzielnie. Wyprawy wiodły im się świetnie. Ale teraz stado zmiażdży ich z pewnością.

Gdyby Urdaks miał czas pomyśleć o środkach ratunku wobec tego niebezpieczeństwa, możeby jeszcze ocaleli, ale on dotychczas lękał się tylko napaści krajowców… Teraz z obozowiska pozostaną tylko szczątki i pył… Należało zastanowić się nad tym, czy nie lepiej, aby się wszyscy rozproszyli po płaszczyźnie, czy też pozostali w miejscu?… Nie należy zapominać, że słonie biegną bardzo szybko, szybciej niż koń w galopie.

– Trzeba uciekać, uciekać w tej chwili! – zawołał szybko Kamis.

– Uciekać? – powtórzył Urdaks.

Nieszczęśliwy kupiec zrozumiał, że uciekając, straci całą zdobycz, tak drogo nabytą. Ale pozostać w obozie było także niepodobieństwem.

Maks Huber i Jan Cort czekali na decyzję, postanawiając zastosować się do niej bez oporu.

Stado słoni zbliżało się z taką wrzawą, że trudno było rozmawiać.

– Trzeba uciekać jak najprędzej! – wołał Kamis.

– W którą stronę? – zapytał Huber.

– W stronę lasu.

– A krajowcy?

– Z ich strony mniejsze zagraża nam niebezpieczeństwo, niż ze strony słoni.

I w istocie należało uciekać w głąb puszczy. Lecz czy starczy na to czasu?… Czy zdołają przebiec dwa kilometry, gdy słonie znajdują się o kilometr odległości?

Wszyscy czekali na rozkaz Urdaksa, który ociągał się.

Wreszcie zawołał:

– Wóz, wóz, ukryjmy go po za wzgórzem! Może go ocalimy w ten sposób!

– Już zapóźno – odparł Kamis.

– Czyń to, co ci każę! – zawołał gniewnie Urdaks.

– Jakżeż sobie poradzę – odparł Kamis – toć woły zerwały krępujące je pęta i uciekają przed stadem słoni.

Zobaczywszy to, Urdaks zawołał, zwracając się do swych ludzi:

– Chodźcie tu!

Ale i oni uciekali już w popłochu.

– Podli! – krzyknął Jan Cort.

Czarni, nietylko że ratowali się ucieczką, ale zrabowali co się dało, paczki, tłomoki i kły słoniowe.

Nikczemni opuszczali swojego wodza i okradali go w dodatku.

Nic już nie można było liczyć na tych ludzi, oni się nie wrócą, gdyż łatwo znajdą schronienie w którejkolwiek wiosce krajowców.

Z całej karawany pozostali tylko: Urdaks, Kamis, Maks, Jan i Langa.

– Wóz!… wóz!… – powtarzał Urdaks, który upierał się koniecznie, aby wóz ukryć za wzgórzem.

Kamis wzruszył ramionami, posłuchał jednak rozkazu i z pomocą Maksa i Jana pchnął wóz pod drzewa.

– Może uniknie zagłady, jeżeli stado rozdzieli się na dwie części.

Ale ponieważ to zajęło trochę czasu, było już zapóźno, aby Portugalczyk i jego towarzysze dostali się do lasu.

Kamis zwrócił pierwszy na to uwagę.

– Na drzewa! – zawołał.

W istocie był to jedyny środek ratunku, ukryć się pomiędzy gałęziami olbrzymich konarów, aby uniknąć natarcia straszliwych zwierząt.

Przedtym jeszcze Maks i Jan z pomocą Urdaksa i Kamisa pobiegli do wozu i zabrali kule, proch i broń; oprócz tego Kamis schwycił siekierę i tykwę. Może uda im się przebyć dolne okolice Ubangi i dostać się do nadbrzeżnych faktorji.

– Kwadrans na dwunastą – rzekł Jan Cort, oświecając zegarek zapałką.

Zimna krew nic opuszczała go, pomimo że zdawał sobie doskonale sprawę z grożącego niebezpieczeństwa.

Było to położenie bez wyjścia, jeśli słonie nie zboczą na lewo lub na prawo.

Maks Huber, bardziej nerwowego usposobienia, przechadzał się szybkiemi krokami tam i na powrót przed wozem, wpatrując się w falującą masę, na jaśniejszym tle nieba.

– Na te słonie trzebaby chyba artylerji! – szepnął

Kamis nie zdradzał się zupełnie ze swemi uczuciami. Posiadał on tę zadziwiającą zimną krew Afrykanina. Jak wiadomo, mają oni krew gęściejszą, niż ludzie biali, ale zarazem mniej czerwoną. Z tego powodu wrażliwość ich jest mniej rozwinięta, a ciało ich mniej podlega cierpieniom fizycznym.

Za pasem miał dwa rewolwery, w ręku nabitą fuzję i czekał.

Urdaks, zrozpaczony do najwyższego stopnia, więcej myślał o finansowej stracie, aniżeli o niebezpieczeństwie chwili obecnej, jęczał, wzdychał i przeklinał w swym języku rodowitym.

Langa stał przy Janie Cort i patrzył się na Maksa. Nie lękał się on niczego od chwili, gdy jego przyjaciele byli obok niego.

Wrzawa wzrastała z każdą chwilą. Ryki i świsty potęgowały się ciągle; w powietrzu czuć było ruch i niepokój, jakby wicher zrywał się przed burzą. W odległości czterechset lub pięciuset kroków, w szarym zmroku nocy, słonie przybierały olbrzymie, potworne kształty. Możnaby je porównać do apokaliptycznych smoków, których trąby, jak tysiące węży wiły się z konwulsyjną szybkością.

Należało coprędzej schronić się na drzewa, a może słonie przebiegną, nie spostrzegszy ludzi.

Drzewa, które tu rosły, wznosiły swoje konary o sześćdziesiąt stóp po nad ziemią. Były one podobne do drzew orzechowych, gałęzie ich pokręcone kapryśnie, rozrzucały się na wszystkie strony. Tamaryszki są rodzajem drzew daktylowych, pospolitych w całej Afryce. Sok z ich owoców służy krajowcom za napój chłodzący, a owoce mieszają z ryżem, szczególniej w prowincjach nadbrzeżnych.

Drzewa te rosły blizko siebie, tak, że można było przejść z jednego na drugie.

U dołu pnie miały objętość od trzech do czterech stóp, przy rozgałęzieniu zaś – od dwuch do trzech stóp objętości. Czy grubość tych pni stanowić będzie dostateczny opór dla słoni? Pnie były gładkie, aż do miejsca, gdzie rozchodziły się gałęzie, mniej więcej na wysokości trzydziestu stóp po nad ziemią. Nie było więc rzeczą tak łatwą dostać się na te gałęzie, ale Kamis miał rzemienie mocne i giętkie ze skóry nosorożca. Używał on ich do zaprzęgania wołów.

napwio07.jpg (138964 bytes)

Za pomocą tych rzemieni Urdaks i Kamis dostali się na drzewo, a za niemi Maks Huber, Jan Cort i Langa.

Słonie były już teraz zaledwie o trzysta metrów. Za trzy minuty dopadną do wzgórza.

– Drogi przyjacielu, czy jesteś zadowolony? – zapytał Jan Cort swego towarzysza.

– Nie wiem, nic nie wiem, Janie!

– Będzie to rzecz nadzwyczajna, jeżeli wyjdziemy zdrowo i cało z dzisiejszej przygody.

– Masz słuszność, Janie! Lepiej byłoby dla nas, abyśmy nie byli narażeni na napaść słoni, które zwykle szorstko obchodzą się z ludźmi.

– To nie do uwierzenia, mój kochany Maksie, jak my się zgadzamy w zdaniach.

Odpowiedzi Maksa Jan już nie dosłyszał, w tej chwili bowiem rozległy się ryki pełne przerażenia i bólu, które mogły dreszczem przejąć ludzi najodważniejszych.

Rozchylając nieco liście, Urdaks i Kamis spostrzegli, jaka scena rozgrywała się o sto kroków od wzgórza.

Woły, które uciekły z obozowiska, zaczęły pędzić w stronę lasu, ale ponieważ bieg ich był o wiele powolniejszy, słonie cwałujące na przodzie wkrótce się z niemi zrównały. Zawrzała walka. Woły broniły się kopytami i rogami, lecz wkrótce padły. Z całego zaprzęgu pozostał tylko jeden wół, który schronił się pod drzewo poblizkie.

Za nim podążyły słonie i w kilka chwil z biednego wołu pozostała tylko krwawa, bezkształtna masa, którą rozjuszone zwierzęta rozrywały stalowemi kopytami. Słonie dokoła otaczały wzgórze. Teraz nie można się było łudzić nadzieją, że zwrócą się w inną stronę.

Wóz także przewróciły i zdruzgotały.

Urdaks klął zawzięcie, ale to nie odstraszało zwierząt, nie ulękły się one nawet wystrzału, którym powitał Kamis słonia, czepiającego się trąbą drzewa. Kula ześliznęła się po skórze olbrzymiego zwierzęcia, nie uczyniwszy mu szkody. Obliczywszy nawet, że każda kula położyłaby trupem jedno zwierzę, możnaby przypuszczać, że się część tych zwierząt wystrzela. Ale jeśli nie każda trafi? A nietrudno napotkać na równinach Afryki południowej stada słoni liczące do tysiąca sztuk i więcej.

Jakimże sposobem marzyć o ocaleniu?

– Fatalne położenie! – rzekł Jan Cort.

– Okropne! – dorzucił Maks Huber.

A zwracając się do Langa, przytulonego obok niego na gałęzi, zapytał:

– Nie boisz się?

– Nie, przyjacielu Maksie!… Przy tobie nie lękam się niczego – odpowiedział Langa.

A nie byłoby dziwne, gdyby młody chłopiec się obawiał, skoro w mężczyznach serca drżały. Słonie z pewnością dostrzegły już ludzi ukrytych pomiędzy gałęziami drzew i przysuwały się coraz bliżej, zacieśniając krąg, jaki tworzyły. Zwierzęta, znajdujące się najbliżej, usiłowały trąbami uchwycić za gałęzie drzew, ale nie mogły tego dokazać, gdyż te wznosiły się o jakie trzydzieści stóp po nad ziemią.

Cztery wystrzały karabinowe dały się słyszeć jednocześnie, lecz dane one były na chybił trafił, gdyż z powodu nieprzeniknionych ciemności nie można było dobrze celować.

Rozległy się gwałtowniejsze wycia, hałas wzmógł się jeszcze, ale żaden chyba słoń nie był śmiertelnie raniony.

Zresztą cóżby znaczyła strata czterech zwierząt wobec takiego stada?

Tymczasem słonie zaczęły chwytać trąbami pnie drzew i nacierać na nie całą siłą swych cielsk olbrzymich. Chociaż drzewa miały grube pnie, czuć jednak było ich drżenie.

Znowu rozległy się wystrzały.

Strzelali Urdaks i Kamis, którym silne wstrząśnienie drzewa groziło upadkiem. Maks i Jan nie strzelali wcale.

– Na co się to przyda? – rzekł Cort.

– Lepiej byłoby zachować proch i kule – wtrącił Maks Huber. – Później moglibyśmy żałować tego, że tu wystrzelaliśmy naboje.

Drzewo, na które schronił się Urdaks i Kamis, trzeszczało straszliwie. Słonie szarpały je kłami i nogami, wstrząsały trąbami.

Pozostać dłużej na tym drzewie było niepodobieństwem.

– Uchodźmy stąd! – zawołał Kamis, usiłując przedostać się na gałęzie drzewa sąsiedniego.

napwio08.jpg (137247 bytes)

Urdaks stracił przytomność; strzelał, nie celując, a kule ześlizgiwały się po twardej skórze zwierząt, jak po skorupie aligatora.

– Uchodźmy! – powtórzył Kamis.

W chwili, gdy słonie najsilniej potrząsały drzewem, Kamis schwycił za gałąź sąsiedniego drzewa, na którym siedział Maks, Jan i Langa, a które było mniej zagrożone.

– Gdzie Urdaks? – zapytał Jan Cort.

– Nie chciał pójść za mną – odpowiedział Kamis – on już sam nie wie co robi.

– Nieszczęśliwy, może spaść z drzewa!…

– Nie możemy go tak pozostawić – rzekł Maks.

– Trzeba go tu przyciągnąć, pomimo jego oporu – dodał Cort.

– Już zapóźno! – odparł ze zgrozą Kamis.

Drzewo złamało się i runęło na ziemię.

Co się stało z Urdaksem, jego towarzysze nie wiedzieli, ale okropne krzyki dowodziły o straszliwej walce ze śmiercią.

Wkrótce wszystko ucichło, obwieszczając zgon nieszczęśliwego człowieka.

– Biedny!… nieszczęśliwy!… – szeptał Jan Cort.

– I nas wkrótce to samo czeka – rzekł Kamis.

– Co za szkoda! – odpowiedział z zimną krwią Maks.

A jednak co czynić?… Słonie wstrząsały drzewami, które tak drżały, jakby pod podmuchem huraganu… Naszych podróżnych czekał bezwątpienia taki sam koniec, jak Urdaksa.

Zejść z drzewa i uciec przed stadem słoni było niemożliwością. A choćby nawet jakimś niepojętym sposobem można się było dostać do lasu, to uciekający wpadliby z pewnością w moc krajowców, niemniej okrutnych od zwierząt.

Mimo to korzystaliby bez wahania ze sposobności schronienia się do lasu, gdyby tylko taka sposobność im się nadarzyła; rozsądek bowiem nakazywał lękać się mniej niebezpieczeństwa przypuszczalnego, niż oczywistego.

Drzewo zaczynało się chwiać na wszystkie strony, siedzący na nim obawiali się, że trąby słoniów wkrótce uchwycą za gałęzie. Wstrząśnienia były tak silne, że Jan, Maks i Kamis w każdej chwili lękać się mogli upadku.

Maks prawą ręką trzymał się drzewa, lewą przyciskał do siebie Langa.

– Albo korzenie pękną, albo pień się złamie – rzekł Maks.

A w myśli dodał:

– Upadek, to śmierć niechybna…

Inni myśleli to samo.

Wreszcie korzenie pękły, ziemia się poruszyła i drzewo pochyliło się lekko na wzgórze; nic upadło jednak gwałtownie, lecz zwolna się chyliło.

– Do lasu!… do lasu! – zawołał Kamis.

Instynktownie słonie cofnęły się z miejsca, na które drzewo upadło, tworząc lukę i umożliwiając przejście.

– Na ziemię i uciekajmy! – krzyknął Kamis.

Jan, Maks i Langa szybko zastosowali się do tego rozkazu i zaczęli biec, co im sił starczyło.

Przez kilka minut rozgniewane zwierzęta nie spostrzegły uciekających. Maks, trzymając Langa, biegł o ile mógł najprędzej.

Jan Cort trzymał się tuż obok niego, gotów strzelać z karabinu do zbliżających się zwierząt.

Zaledwie ubiegli z pół kilometru, gdy kilka słoni, oderwawszy się od gromady, zaczęło ich ścigać.

– Odwagi!… odwagi!… – Wołał Kamis. – Uciekajmy! Dostaniemy się z pewnością do lasu!

Langa czuł, że Huber jest już zmęczony.

– Puść mnie!… puść!… przyjacielu Maksie. Ja mam dobre nogi… puść mnie!

Maks nie słuchał go, tylko pośpieszał i usiłował nie pozostawać w tyle za innemi.

Przebiegli jeszcze jeden kilometr, gdy siły zaczęły ich opuszczać, biegli już wolniej… Brakowało im tchu, nie mogli oddychać…

Las był odległy zaledwie już o jakie kilkaset kroków, a w nim czekało ich pewne ocalenie.

– Prędzej!. prędzej!… powtarzał Kamis. – Panie Maksie, daj mi pan rękę Langa!

– Nie, Kamisie, ja go lepiej wolę sam donieść.

Jeden słoń był już o jakie pięćdziesiąt kroków za niemi. Ryczał i świstał, czuć już nawet było gorący jego oddech.

Ziemia drżała pod jego nogami.

Jeszcze chwila, a dosięgnie Maksa, który z trudem starał się biec równie prędko, jak jego towarzysze.

Wtedy Jan Cort zatrzymał się, odwrócił, i zmierzywszy z karabinu, strzelił.

Celował dobrze, kula trafiła w serce, zwierzę upadło martwe.

– Szczęśliwy strzał – rzekł Jan Cort i zaczął znowu uciekać.

Zwierzęta, które nadbiegły za pierwszym słoniem, zatrzymały się nad martwym towarzyszem.

Z tej zwłoki skorzystali uciekający.

Lecz całe stado, zniszczywszy wszystkie drzewa na wzgórzu, pędziło ku lasowi.

Teraz nie było widać żadnego ognia, ani przy ziemi, ani u wierzchołków drzew. Ciemność zalegała dokoła

Uciekający nie mieli już sił.

– Dalej!… dalej!. – zachęcał Kamis.

Pięćdziesiąt kroków dzieliło ich od lasu, ale o czterdzieści za niemi znajdowały się słonie.

Instynkt zachowawczy zmusił ich do ostatecznego wysiłku.

Kamis, Maks i Jan wpadli pomiędzy pierwsze drzewa i nawpół żywi osunęli się na bujną trawę.

Słonie chciały się dostać do lasu, lecz drzewa rosły tak gęsto i były takie mocne, że zatrzymały ich zapędy. Wsuwały trąby przez otwory w gąszczu, ale dalej postąpić nie mogły. Uciekający nie potrzebowali się już lękać napaści słoni, dla których wielki las Ubangi stanowił nieprzezwyciężoną zaporę.

 

 

 

Rozdział IV

Postanowienie.

 

bliża się północ. Pozostawało więc przepędzić jeszcze sześć godzin w zupełnej ciemności, w gęstym lesie. Ciemność była tu większa, niż na równinie i obawa niebezpieczeństwa potężniejsza.

Kamis i jego towarzysze nie potrzebowali się już lękać napaści słoni, których wojownicze instynkty powstrzymał gąszcz leśny, lecz światła dostrzeżone na początku nocy upewniały ich, że krajowcy muszą się znajdować w pobliżu.

Wtedy Kamis, odetchnąwszy nieco, szepnął:

– Czuwajmy!…

– Czuwajmy i starajmy się odeprzeć napaść – powtórzył Jan Cort. – Krajowcy nie mogą być daleko, oni mniej więcej musieli tu odpoczywać. O! Widzicie! znalazłem nawet przygaszone ognisko, z którego jeszcze ulatują iskierki…

napwio09.jpg (155253 bytes)

Rzeczywiście, o kilka kroków dalej, pod drzewem, dogasało ognisko, rozsiewając chwilami czerwonawe blaski.

Maks Huber podniósł się z ziemi i wziąwszy w rękę nabity karabin, znikł w gęstwinie. Jan i Kamis czekali na niego z trwożnym biciem serca, gotowi w każdej chwili rzucić mu się na pomoc.

Nieobecność Maksa nie trwała dłużej nad trzy albo cztery minuty

– Nie dostrzegłem, ani posłyszałem nic podejrzanego – rzekł, wracając – nic, coby wzbudzało obawę blizkiego niebezpieczeństwa. Ta część lasu jest pusta, krajowcy musieli przenieść się dalej.

– Może uciekli, zobaczywszy słonie pędzące w stronę lasu? – dodał Jan Cort.

– Być może, gdyż ognie, które ja i Maks spostrzegliśmy, zagasły natychmiast, skoro ryczenie dało się słyszeć w stronie północnej. Czy zagasili ognie przez przezorność, czy przez bojaźń? Chociaż krajowcy powinni się czuć bezpiecznemi po za osłona drzew… Nie rozumiem więc tego…

– To jest rzeczywiście niezrozumiałe – dokończył Maks Huber – a noc nie jest porą przyjazną do wyjaśnień. Czekajmy cierpliwie dnia. Ja z trudnością mogę się oprzeć potędze snu… Oczy zamykają mi się mimowoli…

– Złą wybierasz porę do spoczynku, mój kochany Maksie – rzekł Cort.

– Bardzo złą, wiem o tem, mój Janie, ale sen nie chce słuchać, tylko rozkazuje… Dobranoc, do jutra!

W kilka chwil później Maks Huber, położywszy się pod drzewem, zasnął snem głębokim.

– Połóż się obok niego Lango – radził Jan Cort. – Ja i Kamis będziemy czuwali do rana.

– Ja sam czuwać będę, panie Janie – odparł Kamis. – Jestem do tego przyzwyczajony, połóż się pan także.

Kamisowi można było ufać, on z pewnością nie zaśnie ani na chwilę. Lango położył się obok Maksa. Jan nie chciał się poddać znużeniu i przez kwadrans jeszcze rozmawiał z Kamisem. Mówili o nieszczęśliwym Urdaksie, którego wszyscy bardzo lubili.

– Nieszczęśliwy stracił przytomność – powtarzał Kamis ludzie go opuścili i okradli… to go bardzo żywo obeszło.

– Biedny człowiek! – szepnął Cort.

Były to ostatnie wyrazy, które wymówił, znużony pochylił się na trawę i zasnął.

Kamis pozostał sam na czatach. Nasłuchiwał pilnie, łowiąc uchem najlżejszy szelest, w ręku trzymał nabity karabin, wzrokiem usiłując przebić ciemności i gotów będąc zbudzić towarzyszy za najmniejszym pozorem niebezpieczeństwa. Czuwał tak aż do świtu.

Co się tyczy Maksa i Jana, to zwrócić musimy uwagę na różnicę ich charakteru. Jan, rodem z Bostonu, był poważny i praktyczny, jak zwykle Amerykanie; nauka gieografji i antropologji zajmowała go niezmiernie. Był przytym odważny i nie wahałby się ponieść dla przyjaźni największej ofiary.

Maks pozostał zawsze Paryżaninem, chociaż los przerzucił go w puszcze Afryki. Pod względem przymiotów głowy i serca, nie ustępował w niczym Janowi Cort, lecz nie miał w charakterze swoim tej praktyczności, tak potrzebnej w życiu. Umysł jego uganiał się za nadzwyczajnością i kto wie, czy Maks, idąc za popędem rozbujałej swej wyobraźni, nie popełniłby nieraz szaleństwa, gdyby go nie powstrzymywał rozsądny wpływ jego towarzysza.

Od wyjazdu z Libreville Jan nieraz musiał ostudzać zapał i śmiałość Maksa.

Libreville jest stolicą francuskiej prowincji Kongo i Gabon. Miasto, założone w r. 1859, na prawym brzegu rzeki Gabon, ma przeszło półtora tysiąca mieszkańców. Tu przebywa gubernator, tu znajdują się: szpital, stowarzyszenie misjonarzy, składy węgla i magazyny. Są to wszystko budowle sklecone naprędce i nietrwałe.

O trzy kilometry od Libreville znajduje się wioska, a raczej osada Glass, gdzie rozwijają się faktorje niemieckie, angielskie i amerykańskie.

Tam to właśnie Maks Huber i Jan Cort poznali się przed pięciu, czy sześciu laty i połączyli węzłem serdecznej przyjaźni.

Rodziny ich prowadziły interesy na wielką skalę z faktorją amerykańską w Glass, a obydwaj młodzi ludzie zajmowali w faktorji znaczne posady. Domy handlowe w Glass dorabiały się majątku, handlując kością słoniową, oliwą, winem palmowym, orzechami i jagodami z Kaffa, które wysyłano na targi Europy i Ameryki.

Przed trzema miesiącami Maks Huber i Jan Cort postanowili zwiedzić tę część Afryki, która się rozciąga na wschód od francuskiej prowincji Kongo i od Kamerunu. Byli oni znakomitemi myśliwemi, przyłączyli się więc do karawany wyruszającej z Libreville właśnie w te okolice, gdzie napotyka się mnóstwo słoni, to jest po za Bahiar i Abiad, aż do granic Baghirmi i Darfuru. Znali oni dobrze przywódcę tej karawany, Portugalczyka Urdaksa, rodom z Loango, który miał opinję kupca zręcznego i szczęśliwego.

Urdaks należał do tego stowarzyszenia myśliwych, polujących na słonie, które Stanley napotkał w Ipoto, pomiędzy rokiem 1887 a 1889, a wtedy, gdy powracali do północnej części Konga. Ale Portugalczyk nie miał tak złej opinji, jak jego współziomkowie, którzy po większej części, pod pozorem polowania na słonie, napadają na ludzi, i którzy, jak twierdzi nieustraszony badacz południowej Afryki, maczają nieraz dłonie we krwi ludzkiej.

Urdaks i Kamis byli ludźmi uczciwemi; można było im zaufać. Wyprawa powiodła im się znakomicie: Jan Cort i Maks Huber, nieprzyzwyczajeni do klimatu, znosili wytrwale niewygody, nieodłączne od podobnej wyprawy. Zeszczupleli trochę, ale wracali zdrowi, gdy fatalne spotkanie stada słoni przerwało dalszą ich podróż. Stracili przywódcę karawany, a mieli jeszcze do przebycia z tysiąc pięćset lub sześćset kilometrów, zanim dostaną się do Libreville.

Wielki las, gdyż tak go nazywał Urdaks, ten las Ubangi, którego przekroczyli granicę, usprawiedliwiał nadaną mu przez Urdaksa nazwę.

Na kuli ziemskiej znajdują się przestrzenie leśne tak wielkie, że rozległością swoją przewyższają obszar wielu krajów europejskich.

Do najobszerniejszych na świecie zaliczają cztery lasy: jeden w Ameryce północnej, drugi w Ameryce południowej, trzeci w Syberji azjatyckiej, czwarty zaś w Afryce środkowej.

Pierwszy z tych lasów ciągnie się w kierunku północnym aż do zatoki północnej i półwyspu Labrador; zajmuje on w prowincjach Kwebek i Ontario, na północ od rzeki św. Wawrzyńca, przestrzeń, mającą długości dwa tysiące siedemset pięćdziesiąt kilometrów, a szerokości sześćset kilometrów.

Drugi las zajmuje w dolinie rzeki Amazonki, na północno zachód Brazylji, rozległość trzech tysięcy trzystu kilometrów na długość, a dwuch tysięcy na szerokość.

Trzeci las rozciąga się na przestrzeni czterech tysięcy ośmiuset kilometrów wzdłuż, a dwuch tysięcy kilometrów wszerz. Tu wznoszą się olbrzymie drzewa iglaste, wysokie na sto pięćdziesiąt stóp. Las ten zajmuje południową część Syberji, począwszy od równin nad rzeką Obem na zachodzie, aż do doliny Indigiska na wschodzie, i ciągnie się ponad brzegami rzek: Jenissej, Olamka i Lena.

Czwarty olbrzymi las rozpoczyna się przy dolinie Kongo i dosięga źródeł Nilu i Zambezi; zajmuje on przestrzeń jeszcze dokładnie nieokreśloną, ale przypuszczalnie większą, niż trzy wymienione poprzednio. Jest to bowiem olbrzymia część Afryki, znajdująca się po obu stronach równika, na północ od Ogowii i Kongo, na przestrzeni miliona kilometrów kwadratowych, czyli, że ta przestrzeń jest prawie dwa razy większa, niż Francja.

Zamiarem Urdaksa nie było bynajmniej zapuszczać się w tę puszczę, lecz ominąć ją ze strony zachodniej. Zresztą wóz nie byłby się przedostał przez ten labirynt leśny. Choćby nawet przedłużyć podróż o dni kilka, lepiej było iść brzegiem lasu, drogą wygodniejszą, która wiodła na prawy brzeg Ubangi, a stamtąd do faktorji w Libreville.

Teraz położenie się zmieniło. Zmniejszyła się liczba ludzi, ubyły pakunki. Podróżni nasi nie mieli wozu, ani wołów, ani rozmaitych przedmiotów. Z całej karawany pozostało tylko trzech mężczyzn i mały chłopiec.

Nie mieli żadnych środków, któreby im ułatwiły możność przebycia czterystu mil, dzielących ich od wybrzeża Atlantyku.

Jak należało kierować się teraz?

Czy zwrócić się w stronę wskazaną pierwotnie przez Urdaksa? Lecz tę drogę podróżni odbywaćby musieli obecnie w warunkach daleko mniej przyjaznych, albo też pieszo przedzierać się przez las, gdzie mniej można się było obawiać napadu krajowców. Ten kierunek drogi był najkrótszy i doprowadziłby ich do granic francuskiej posiadłości Kongo.

Po obudzeniu się Jana i Maksa należało się najpierw nad tym zastanowić. Kamis czuwał bez przerwy. Nic nie przerywało snu dwu zmęczonych przyjaciół. Kilka razy Kamis z pistoletem w ręku czołgał się pomiędzy krzakami, skoro usłyszał jaki podejrzany szelest. Lecz przekonywał się, że był to szelest zeschłej gałęzi, lub szum skrzydeł nocnego ptaka, uderzającego o drzewa; to znów stąpanie jakiegoś zwierza i rozmaite inne szmery leśne, wywołane podmuchem wiatru.

Wreszcie o brzasku dnia przyjaciele obudzili się.

– A krajowcy? – zapytał Jan Cort.

– Nie zjawili się wcale – odparł Kamis.

– Czy nie pozostało żadnego śladu po ich przejściu?

– Być może natrafimy na jaki ślad, panie Janie, ale prawdopodobnie na samym skraju lasu.

– Szukajmy więc!

Poszli wszyscy w stronę równiny.

Wistocie na skraju lasu dostrzegli trawę wygniecioną, na wpół zwęglone szczątki smolnych gałęzi, popiół, w którym tlały jeszcze iskierki, cierniowe krzaki, które się paliły i wygasały; nigdzie jednak nie było widać żadnej istoty ludzkiej, a znajdowali się właśnie w tym miejscu, gdzie przed sześciu godzinami błyskały ruchome ognie.

– Odeszli – rzekł Maks Huber.

– Tak – potwierdził Kamis. – Zdaje się, że niemamy się czego lękać.

– Jeżeli krajowcy odeszli – wtrącił się do rozmowy Jan Cort, – słonie nie poszły za ich przykładem.

Wistocie, olbrzymie gruboskóre zwierzęta błąkały się na skraju lasu. Niektóre usiłowały przedostać się przez gąszcz leśny. Z miejsca, na którym znajdowali się nasi podróżni, widać było wzgórze, gdzie poprzednio rozłożyli się byli obozem. Drzewa tam były obalone i zdruzgotane, a wzgórze spłaszczone nogami słoni.

Kamis radził, aby się nie wychylać z gęstwiny, gdyż w ten sposób słonie może się oddalą.

– Gdybyż tak się stało – rzekł Maks Huber – moglibyśmy przynajmniej powrócić do obozowiska i pozbierać niektóre rzeczy. Może znaleźlibyśmy jeszcze jakie zapasy żywności, lub ładunki.

– I moglibyśmy pogrzebać nieszczęśliwego Urdaksa – dodał Jan Cort.

– Nie można o tym marzyć, dopóki w tej okolicy błąkają się słonie – odpowiedział Kamis. – Zresztą pewno wszystko jest tam rozbite na miazgę.

Uwaga ta była słuszną, a ponieważ słonie nie miały zamiaru się oddalać, podróżni więc wrócili do miejsca, gdzie tlało jeszcze ognisko, aby się naradzić, co czynić należało.

Zanim doszli do ogniska, Maks upolował piękną sztukę zwierzyny, która mogła im służyć za pożywienie przez dwa lub trzy dni.

napwio10.jpg (155175 bytes)

Była to „injala”, rodzaj antylopy, okrytej szarą, miękką sierścią, wpadająca miejscami w kolor brunatny. Zwierzę to jest duże i ma rogi skręcone spiralnie. Kula położyła je na miejscu. Injala ważyła ze dwieście funtów. Widząc, że zwierzę pada, Lango pobiegł za nim, jak młody psiaczek. Ale nie mógł udźwignąć tak ciężkiej zdobyczy i trzeba mu było dopomóc.

Kamis, wprawny w tego rodzaju zajęcie, z pomocą noża zdarł skórę ze zwierzęcia i poćwiartował je, wybierając części odpowiednie na pożywienie, następnie przeniósł je bliżej ogniska. Jan Cort dorzucił do ogniska suchych gałęzi, a gdy ogień zapłonął, położył na nim mięso injali.

Bardzoby się teraz przydały konserwy i biszkopty, których znaczny zapas posiadali w skrzyniach, lecz część zabrali pewno tragarze uciekając, resztę zniszczyły słonie. Na szczęście, lasy Afryki Środkowej obfitują w zwierzynę, dobry myśliwy zatym nie obawia się głodu.

Była tylko obawa, aby nie zabrakło kul i prochu. Jan, Maks i Kamis mieli karabiny i rewolwery, należało więc oszczędzać zapas ładunków. Otóż po obliczeniu przekonali się, że posiadają tylko pięćdziesiąt nabojów. Niewielki to zapas, zwłaszcza, gdy byli zmuszeni bronić się od napaści dzikich zwierząt lub krajowców. Dostawszy się nad rzekę, łatwiej już mogli się wyżywić, zatrzymując się w wioskach lub osadach misjonarzy, albo zbliżając się do statków, przepływających po rzece, będącej jednym ze znaczniejszych dopływów Konga.

Posiliwszy się mięsem z injali, napili się czystej wody z płynącego w pobliżu strumienia i zaczęli się naradzać nad tym, co robić dalej?

– Kamisie – rzekł Jan Cort – Urdaks dotychczas był naszym wodzem. Stosowaliśmy się do jego rad, gdyż mieliśmy do niego zaufanie… Tę ufność przelewamy teraz na ciebie, gdyż pokładamy niemniejsze zaufanie w twoim charakterze i w twoim doświadczeniu. Powiedz, jak nam radzisz postąpić w obecnym położeniu? Z góry zgadzamy się na wszystko…

– Potwierdzam w zupełności zdanie mojego przyjaciela – dodał Maks Huber.

– Ty znasz ten kraj, Kamisie – mówił Jan Cort – od wielu lat bywasz przewodnikiem w karawanach, przewodnikiem uczciwym i przywiązanym. Odwołujemy się więc do tego przywiązania i wierności, i wiemy, że one nas nie zawiodą.

– Panie Janie, panie Maksie, możecie liczyć na mnie – odpowiedział z prostotą Kamis.

I uścisnął wyciągnięte dłonie przyjaciół i małego Lango.

– jakie jest twoje zdanie? – zapytał Jan Cort. – Czy mamy się stosować do projektu Urdaksa, czy też go zaniechać? Radził on, abyśmy obeszli las ze strony zachodniej.

– Nie, musimy się zapuścić na wskroś przez las – odpowiedział bez wahania Kamis. – W lesie nie będziemy narażeni na przykre spotkania. Być może, w puszczy zajdą nam drogę dzikie zwierzęta, ale nie napotkamy krajowców, gdyż ani Pahuini, ani Denkasowie, ani Fudowie, ani Bugosi, ani żadne z plemion Ubangi, nie zapuszczą się do wnętrza tej puszczy. Karawana z wozami i zwierzętami zaprzęgowemi nie przedostałaby się przez ten las, ale ludzie wędrujący pieszo mogą się przezeń przeprawić. Powinniśmy więc kierować się w stronę południowo-zachodnią. Opierając się na sprawozdaniach podróżnych, należy mniemać, że właśnie wielki las dosięga najdalszego swego krańca przy dopływach Ubangi. Należy się przeto kierować przez równiny, rozległe do linii równika. Tu już można napotkać karawany i nie lękać się głodu i trudów dalszej podróży.

Rada Kamisa była bardzo rozsądna. Zresztą droga, którą wskazywał, skracała przestrzeń wiodącą do rzeki Ubangi. Teraz należało tylko zastanowić się nad przeszkodami, jakie można napotkać w głębi lasu. Należało przypuszczać, że napotka się w lesie jakąś ścieżkę, albo miejsca wydeptane przez dzikie zwierzęta, przez bawoły, nosorożce i inne. Ziemię zapewne zaścielały gęste krzaki. Chcąc torować sobie drogę w takim gąszczu, należałoby mieć siekierę, a tymczasem Kamis miał niewielki toporek, a Jan i Maks tylko noże.

Pozostała jeszcze trudność kierowania się wśród lasu, do którego wnętrza, przez gęste sklepienie z liści, przedzierały się z trudnością promienie słońca.

Lecz u niektórych ludzi, tak, jak u zwierząt, rozwinięty bywa instynkt kierowania się w danej okolicy. Pomiędzy innemi Chińczycy odznaczają się podobnym instynktem, jak również dzikie pokolenia z Far-West; kierują się oni więcej słuchem i powonieniem, aniżeli wzrokiem, i po pewnych oznakach rozpoznają drogę, którą chcą obrać. Kamis posiadał w wysokim stopniu tę zdolność orjentowania się. Nieraz dawał tego dowody. Jan i Maks mogli więc i w tym względzie ufać Kamisowi.

Jan Cort uczynił jeszcze kilka uwag, na które Kamis odpowiedział w ten sposób:

– Panie Janie, wiem, że nie napotkamy w lesie dostępnej ścieżki, przeciwnie, będziemy musieli przedzielać się przez krzaki, ciernie i powalone drzewa. Ale w takim wielkim lesie muszą przepływać strumienie, łączące się z rzeką Ubangi.

– Może nawet łączy się ten strumień, który przepływa z zachodniej strony wzgórza – rzekł Huber. – Strumień płynie w stronę lasu, gdzie może zamienia się w rzekę… A jeśli przypuszczenia nasze nie są mylne, moglibyśmy zbudować sobie tratew z kilku pni drzewnych, połączonych ze sobą…

– Nie zapuszczaj się tak daleko w swoich przypuszczeniach, drogi przyjacielu – rzekł Cort – i nie pozwalaj swojej wyobraźni bujać na falach rzeki przez ciebie wymarzonej…

– Pan Maks ma słuszność – potwierdził Kamis. – W stronie zachodniej lasu napotkamy jakąś rzekę, która z pewnością wpada do Ubangi…

– Nie przeczę, że tak być może – odpowiedział Cort – ale my znamy te rzeki Afryki; są one po większej części niezdatne do żeglugi…

– Ty widzisz zawsze same tylko przeciwności, mój kochany Janie.

– Lepiej je przewidywać wcześniej, drogi Maksie!

Cort mówił prawdę.

Rzeki mniejsze i większe w Afryce nie przedstawiają takiego ułatwienia komunikacji, jak rzeki Ameryki, Azji i Europy. W Afryce uważane są cztery rzeki za główne: Nil, Zambezi, Kongo i Niger, do których wpada mnóstwo innych rzek i rzeczek, tworzących rodzaj sieci wodnej. Pomimo tego połączenia, rzeki, jak powiedzieliśmy wyżej, nic ułatwiają komunikacji wewnątrz kraju. Przytym napotyka się na nich wodospady i wiry tak gwałtowne, że żaden statek nie odważyłby się je przepływać.

I w tym głównie leży powód, że Afryka Środkowa jest dotychczas tak mało znana.

– Jeżeli napotkamy jaki bieg wody – mówił Kamis – popłyniemy nim, dopóki nie natrafimy na przeszkody; jeżeli przeszkody dadzą się ominąć, to je ominiemy. W przeciwnym razie pójdziemy dalej piechotą.

– Ja się nie sprzeczam z tobą, Kamisie – odpowiedział Cort – i jeśli tylko napotkamy jaki dopływ Ubangi, możemy z niego korzystać.

– Zatym w drogę! – zawołał Maks Huber.

W głębi duszy był on zadowolony z tej przeprawy przez las olbrzymi i nieznany. Może tu właśnie napotka owe nadzwyczajności, o których marzył przez trzy miesiące w okolicach górnej Ubangi!

 

 

rozdział V

Pierwszy dzień wędrówki.

 

godzinie ósmej zrana Jan, Maks, Kamis i Lango wyruszyli w drogę.

Nie mogli określić, gdzie znajdą rzekę, która ich doprowadzi do Ubangi. A może ta rzeka nie płynęła przez puszczę?… Może zwracała się w stronę równiny? Może jej łożysko zawalały skały, lub przecinały wodospady i wiry, które żeglugę czyniły niemożliwą? Znajdowali się w puszczy nieznanej, w lesie nieprzebytym. Jeżeli w gąszczu dostrzec się dadzą ścieżki wydeptane przez dzikie zwierzęta, droga będzie łatwiejsza do przebycia; ale jeśli żelazem trzeba będzie torować sobie drogę?

Lango biegł przodem na zwiady. Jan Cort przestrzegał go, aby się zbytecznie nie oddalał. Głos chłopca ciągle słychać było:

– Tędy!… tędy!… wołał.

I wszyscy dążyli za nim. Kamis znakomicie umiał się kierować w gąszczu leśnym. Zresztą dnia tego słońce świeciło jasno i pomimo gęstego sklepienia liści, można było dostrzec jego kierunek. W miesiącu marcu słońce w tych krajach dobiega do punktu najwyższego, znajdowało się więc obecnie w zenicie, który na tej szerokości gieograficznej oznacza linję równika.

Sklepienie z liści było tak gęste, że chwilami panował w lesie półmrok. Jeśliby niebo było zachmurzone, w gąszczu z pewnością panowałaby ciemność.

To też Kamis miał zamiar odpoczywać od wieczora do świtu, chronić się pod drzewami w czasie deszczu, ogień zaś rozpalać tylko wtedy, gdy trzeba będzie upiec kawałek mięsa.

Podróżni nasi, przebywając równiny, ucierpieliby bardzo od upału, tu skwar słońca mniej dokuczać im będzie, byle tylko deszcze nie zaczęły padać. Tego można się było obawiać. W podzwrotnikowych krajach, skoro deszcze zaczynają padać, trwają niemal bez przerwy po kilka tygodni.

Ale od tygodnia, przy zmianie księżyca, niebo wypogodziło się zupełnie, można więc było liczyć na jakie dwa tygodnie pogody.

W tej części lasu, która lekkim, prawie nieznacznym spadkiem pochylała się do wybrzeża Ubangi, grunt nie był błotnisty, dalej jednak, ku południowi, rozciągały się trzęsawiska. Ziemię pokrywała wysoka i gęsta trawa, która utrudniała pochód; tam tylko, gdzie zwierzęta wydeptały trawę, postępowało się nieco swobodniej.

– Szkoda, że słonie nie mogły dostać się do lasu – rzekł Maks – byłyby połamały pnącze, krzaki i ciernie i otworzyły jaką ścieżkę…

– A w dodatku i nas zmiażdżyły – dodał żartobliwie Jan.

– Tymczasem zadowolnijmy się ścieżynami, które porobiły nosorożce i bawoły… Gdzie te zwierzęta przeszły, tam i my przejdziemy.

Kamis znał lasy Afryki środkowej, wędrował już bowiem przez puszcze Kongo i Kamerunu.

To też odpowiadał dość obszernie na zapytania Corta, którego zaciekawiała bujna roślinność podzwrotnikowa.

– Pomiędzy temi roślinami jest wiele pożytecznych – mówił Kamis – z których i my możemy korzystać i które wprowadzą pewną rozmaitość do naszych uczt, składających się jedynie z pieczonego mięsa.

Mówił prawdę, rosły tu bowiem w obfitości olbrzymie palmy, nadzwyczajnej wysokości mimozy i baobaby, dochodzące do stu pięćdziesięciu stóp wysokości. Piaskowce rosły na dwadzieścia lub trzydzieści stóp wysoko, gałęzie ich były kolczaste, okryte liśćmi szerokiemi na sześć albo siedem cali; pod korą tych drzew znajduje się płyn mleczny, orzechy zaś, gdy dojrzeją, pękają i wyrzucają ziarna w liczbie szesnastu. Gdyby Kamis nie posiadał nawet zdolności kierowania się w lesie, to objaśniłyby go w tym razie liście tego krzewu, które rozkładają się tylko na wschód i na zachód.

napwio11.jpg (158803 bytes)

Brazylijczyk, któryby się zabłąkał w tym podzwrotnikowym lesie, myślałby, że się znajduje w dolinie rzeki Amazonki. Maks Huber gniewał się na krzaki, rosnące tuż przy ziemi, a Jan Cort podziwiał te zielone kobierce i gąszcze, składające się przeważnie z najrozmaitszych gatunków paproci. A w gatunkach drzew co za rozmaitość! Stanley w opisie swojej podróży wspomina, że liście drzew Afryki środkowej zastępują tamtejszym mieszkańcom jodły i sosny północy, gdyż są tak wielkie, że krajowcy budują sobie z nich szałasy. Jakkolwiek nie są one zbyt twarde, służyć jednak mogą do kilkodniowego odpoczynku. Drzewa mahoniowe rosły także w obfitości, jak również drzewa tak zwane żelazne; to znów takie, które dostarczają farby czerwonej, drzewa mangowe i sykomory, zaliczające się do gatunku jaworów. Rosły tu również dziko drzewa pomarańczowe i figowe, których pień jest biały, jakby wapnem pociągnięty i mnóstwo innych gatunków, dochodzących do olbrzymiej wielkości.

Pomimo że drzewa te rosną gęsto, gałęzie ich i liście rozwijają się bujnie pod wpływem klimatu zarazem gorącego i wilgotnego.

Przejście wpośród drzew, a nawet przejazd byłby możliwy, gdyby nie ljany, grube jak liny okrętowe, przerzucające się z jednego pnia na drugi i okręcające je wężowemi sploty. Ljany więc tamowały przejście, łącząc i plącząc wszystkie gałęzie ze sobą za pomocą długich zielonych łańcuchów.

W gęstwinie gałęzi i liści odbywał się nieustający koncert: śpiewy, krzyki i gruchania od rana do nocy unosiły się w powietrzu. Miljardy ptasich gardziołek wyrzucały z krtani urocze trele, tak donośne, że niektóre z nich możnaby porównać do gwizdawki okrętowej. Cały ten świat skrzydlaty, papugi, papużki, sowy, dudki, kosy, piękne kardynały i inne ptactwo wrzawą napełniały powietrze, nie licząc kolibrów, które migały wpośród gałęzi, jak roje pszczół różnobarwnych.

Rozmaite gatunki małp, jako to: pawjany okryte szarym włosem, szympanse, mandryle i goryle, najsilniejsze i najzłośliwsze ze wszystkich małp afrykańskich, wydawały w oddali najrozmaitsze, przeraźliwe krzyki.

Dotychczas nasi podróżni od tych czwororękich zwierząt nie doznawali nic złego. Zapewne byli oni pierwszemi ludźmi, którzy zapuścili się w ten las pierwotny. To też małpy okazywały więcej ciekawości niż gniewu. W okolicach Kongo i Kamerunu byłoby zupełnie inaczej; tam człowiek przebywa już oddawna i małpy oswoiły się już z jego widokiem.

Podróżni nasi odpoczęli raz w południe, a drugi raz o szóstej nad wieczorem. Pochód chwilami mieli niezmiernie utrudniony z powodu gęstwiny, którą tworzyły pnącze. Przecinać je i rozrywać było ciężką pracą. Na szczęście często spotykali ścieżki wydeptane przez bawoły i wpośród drzew spostrzegali nawet te zwierzęta, które zawsze groźne są dla człowieka. Polując na nie, trzeba strzelać zblizka i celować między oczy, tak, aby strzał był śmiertelny.

Lecz bawoły trzymały się w oddaleniu, przytym podróżni mieli poddostatkiem mięsa z antylop, a pragnęli zaoszczędzić nabojów i postanowili ani jednego strzału nie zmarnować napróżno.

Kamis obrał na wieczorny spoczynek małą polankę.

W miejscu, gdzie zasiedli, wznosiło się drzewo, wysokie na sto pięćdziesiąt stóp i górujące nad innemi.

Na wysokości sześciu metrów po nad ziemią rozrzucały się duże, szaro-zielone liście i kwiaty, osypane białawym puchem, który spadał jak śnieg dokoła pnia. Było to drzewo bawełniane, dość pospolite w Afryce, którego korzenie wznoszą się ponad ziemią w ten sposób, że można pod niemi znaleźć schronienie.

– Otóż i łóżko gotowe – zawołał Maks Huber – wprawdzie niema materaca na sprężynach, ale również miękko wyspać się można na tej bawełnie.

Za pomocą krzesiwa Kamis rozpalił ogień i posiłek wkrótce przyrządzono.

Po wieczerzy, zanim ułożyli się do snu pod konarami drzewa bawełnianego, Jan Cort rzekł do Kamisa:

– Jeżeli się nie mylę, to idziemy ciągle w kierunku południowo-zachodnim?

– Tak – odpowiedział Kamis – idziemy w tym samym kierunku, co słońce. Ile razy dostrzegałem słońce, zwracałem się w jego stronę…

– Ile mil możemy przejść dziennie?

– Cztery lub pięć, panie Janie; jeżeli codzień będziemy mogli przejść taki sam kawał drogi, to w przeciągu miesiąca powinniśmy się dostać do brzegów Ubangi.

– Zdaje mi się, że lepiej liczyć więcej czasu, w przewidywaniu złych przygód.

– Lub też dobrych – podchwycił Maks Huber. – Kto wie, czy nie napotkamy jakiej rzeki, która nam pozwoli odbywać dalszą podróż bez zmęczenia.

– Do tej pory nie wydaje mi się to prawdopodobnym, mój drogi Maksie…

– Dlatego, że niewiele posunęliśmy się w kierunku zachodnim – odezwał się Kamis – i byłbym zdziwiony, jeśliby jutro lub pojutrze…

– Postępujmy tak, jakbyśmy nigdy nie mieli korzystać z żadnej rzeki – rzekł Jan Cort. – Zresztą podróż, mająca trwać trzydzieści dni, jeżeli nie napotkamy nieprzezwyciężonych przeszkód, nie jest znowu rzeczą tak straszną dla takich nieustraszonych strzelców, jakiemi jesteśmy ja z Maksem!

– Zaczynam się lękać – dodał Maks Huber – albowiem zdaje mi się, że ten tajemniczy las nie kryje w sobie żadnej tajemnicy.

– Tym lepiej, Maksie!

– Tym gorzej, Janie! A teraz, Lango, chodźmy spać!

– Dobrze, przyjacielu Maksie! – odrzekł chłopczyk, którego oczy kleiły się do snu.

Lango był niesłychanie znużony, gdyż w drodze nikomu się nie dał wyprzedzić. Trzeba go było zanieść na ręku i umieścić pod drzewem.

Kamis chciał znowu czuwać przez całą noc, lecz towarzysze nie chcieli się na to zgodzić.

– Będziemy się zmieniali co trzy godziny.

Maks Huber zajął pierwszy miejsce przy wygasłym ognisku, podczas gdy Jan Cort i Kamis udali się na spoczynek i ułożyli się na miękkim mchu lecącym z drzewa.

Maks Huber oparł nabity karabin o drzewo, tuż obok siebie i poddał się urokowi tej spokojnej nocy; w gęstwinie leśnej ucichły wszystkie szmery i odgłosy dzienne.

Zaledwie lekki powiew poruszał gałązkami drzew. Promienie księżyca, szybującego wysoko na horyzoncie, przedzierały się przez liście, rzucając drżące, srebrzyste blaski na ziemię. I nietylko na polance, ale dokoła, jak okiem można było zasięgnąć, wszędzie ślizgało się białe światło księżycowe.

Maks Huber, bardzo wrażliwy na poetyczny urok natury, upajał się nim, wydawało mu się, że śni, a jednakże nie spał wcale. Myślał, że jest jedyną istotą żyjącą wpośród tego świata roślinnego, bo czyż ten wielki las Ubangi nie był światem?

– Chcąc zbadać ostatnie tajniki kuli ziemskiej – rozważał – czyż koniecznie trzeba docierać aż do jego osi? Dlaczego mamy dążyć do odkrycia dwuch biegunów i narażać się na straszliwe niebezpieczeństwa, a do tego spotykać przeszkody niezwalczone? Do czego nas to doprowadzi?… Może do rozwiązania jakiego zagadnienia, dotyczącego meteorologji, elektryczności lub magnetyzmu ziemskiego?… Czy to warto, aby dla takiego powodu dodawać tyle nazwisk w nekrologji, któremi przepełnione są opisy wypraw do północnego i południowego bieguna? Czy nie byłoby rzeczą pożyteczniejszą i bardziej ciekawą, zamiast zapuszczać się na podbiegunowe morza, zwiedzić raczej wnętrze tych pierwotnych lasów i przeniknąć ich dzikie ustronia?… Istnieje wiele takich lasów w Ameryce, Azji i Afryce, w których nie postała jeszcze stopa żadnego badacza, gdzie nikt nie poczynił jeszcze odkryć i nie miał odwagi zapuścić się w te nieznane przestrzenie… Nikt jeszcze nie wydarł tym drzewom słowa ich zagadki. Ludzie, zajmujący się w starożytności mitologją, mieli może słuszność, napełniając swoje lasy faunami, satyrami, drjadami i nimfami. Zresztą, stosując się do wskazówek nauki współczesnej, można przypuścić, że w tych przestrzeniach leśnych przebywają istoty nowe, zastosowane do warunków bytu obecnego. W epoce druidycznej czyż Galia nie udzielała przytułku ludom nawpół dzikim, Celtom, Germanom, Ligurom i setkom innych pokoleń, które osiedlały się w miastach i wioskach, zachowując swoje obyczaje i prawa? Wszystkie te pokolenia kryły się w głębi lasów, gdzie ich nie mogła dosięgnąć wszechwładna ręka Rzymian!

Te i tym podobne myśli przesuwały się w głowie Maksa Hubera.

Przecież i tu, w Afryce południowej, legienda opiewała o istotach, znajdujących się na niższym poziomie ludzkości? Kto wie, czy las Ubangi ze strony wschodniej nie dotykał do posiadłości, odkrytych przez Schweinfurta i Junkiera, do kraju Niam-Niamów, owych ludzi podobnych do małp? Henryk Stanley, w północnych okolicach Itury napotkał pigmejczyków, których wzrost nie dochodził metra, a pomimo to byli oni ludźmi dobrze zbudowanemi, o cerze delikatnej i lśniącej, z wielkiemi oczami gazelli. Misjonarz angielski Albert Lhyd przekonał się, że pomiędzy Uganda i Kabinda, żyje z dziesięć tysięcy ludzi tego pokolenia; mieszkają oni albo pod gałęziami, albo wprost na gałęziach drzew. Nazywają ich Bambusji. Mają wodza, któremu są posłuszni. W lasach Ndukorbocha, opuściwszy Ipoto, Stanley napotkał pięć wiosek, zamieszkałych przez to lilipucie plemię; później zaś napotkał plemiona Uambuli, Batinasów, Akkasów i Barunhów, których wzrost nie przechodził stu trzydziestu centymetrów, a czasem tylko dziewięćdziesiąt dwa, i którzy ważą najwyżej czterdzieści kilogramów… A jednak plemiona te są inteligientne, przemyślne, wojownicze i groźne, pomimo małego wzrostu i małego kalibru broni, której używają. Plemiona, zamieszkujące nad brzegami górnego Nilu, lękają się ich bardzo.

Uniesiony bujną wyobraźnią i pragnieniem szukania nadzwyczajnych przygód, Maks Huber powtarzał sobie, że w lesie Ubangi muszą znajdować się jakieś typy szczególne, o których etnografowie nie mieli jeszcze pojęcia. Może to byli ludzie, mający jedno tylko oko, jak bajeczni cyklopi, lub nos przedłużający się nakształt trąby, który dozwoliłby zaliczyć ich do rzędu gruboskórych?

Maks Huber pogrążył się tak w tych dumaniach naukowo-fantastycznych, że zapomniał o swej roli szyldwacha. Nieprzyjaciel mógłby się przybliżyć, a Maks nie byłby zbudził Jana i Kamisa.

napwio12.jpg (158031 bytes)

Nagle drgnął, poczuł że ręka jakaś dotknęła jego ramienia.

– Co to? – zapytał.

– To ja – odparł Jan Cort – czy wziąłeś mnie za dzikiego mieszkańca Ubangi? Nie dostrzegłeś nic podejrzanego?

– Nic…

– Teraz na ciebie kolej, abyś odpoczął, mój drogi Maksie

– Dobrze, ale zdaje mi się, że moje marzenia senne nie będą tak piękne i ciekawe jak te, które śniłem na jawie.

Nadspodziewanie noc ta naszym podróżnym przeszła spokojnie.

 

Poprzednia częśćNastępna cześć

1. Miara powierzchni 10,000 metrów kwadratowych 1 ¾ morgi.