Juliusz Verne
W puszczach Afryki
(Rozdział X-XIII)
Spolszczyła Bronisława Kowalska
38 ilustracji George'a Rouxa, jedna mapa
Nakładem i drukiem Michała Arcta
Warszawa 1907
© Andrzej Zydorczak
Ngora!
azajutrz niebo było pogodne, bez najlżejszej chmurki, przez gałęzie drzew przeglądał czysty błękit. O wchodzie słońca trawy i liście drzew lśniły się od kropel rosy.
Burza trwała do godziny trzeciej po północy. Podróżni nasi, po ucieczce małp, przybili do brzegu, wyminąwszy szczęśliwie wir, którego się obawiali. Na wybrzeżu wznosił się w tym miejscu olbrzymi baobab, którego pień był w środku wypróchniały. Kamis i jego towarzysze pomieścili się w tym pniu, dokąd przenieśli broń, ładunki i sprzęty jakie posiadali.
O wschodzie słońca wyruszyć mieli w dalszą drogę; resztę upieczonej zwierzyny postanowili spożyć na zimno, na pierwsze śniadanie.
– Burza wczorajsza nadeszła w samą porę – rzekł Jan do Maksa.
Obydwaj zajęci byli czyszczeniem broni. Langa upatrywał w zaroślach gniazd i jajek.
– Bezwątpienia – odparł Maks – oby tylko te szkaradne zwierzęta nie pojawiły się znowu.
Kamis także się obawiał powrotu małp, ale w lesie cicho było i spokojnie.
– Przeszedłem ze sto kroków wybrzeżem i niedostrzegłem ani jednej małpy – rzekł Cort.
– To dobra wróżba – odpowiedział Maks – nie będziemy psuli ładunków na strzelanie do małp; lękam się, że wszystkie kule na to zużyć musimy.
– Byłoby to bardzo smutne – rzekł Cort – bo z pewnością nie napotkamy drugiej chaty doktora Johansena, w której moglibyśmy się zaopatrzyć w proch i kule.
– Gdy myślę o tym, że poczciwy doktór chciał zawiązać stosunki przyjacielskie z takiemi istotami, to aż mnie dreszcz przenika – zawołał Huber.
– Mój drogi, Garner wyszedł z tej próby bez szwanku, ale biedny Johansen…
– No, temu z pewnością pawjany pogruchotały kości – przerwał Huber. – Ze sposobu, w jaki nas przyjmowały wczoraj, można wnioskować, czy to są stworzenia cywilizowane i czy można mieć nadzieję, że się kiedykolwiek ucywilizują.
– Widzisz, Maksie, ja sądzę, że zwierzęta pozostaną zawsze zwierzętami…
– A ludzie ludźmi! – dokończył, śmiejąc się Maks Huber. – Lecz bez żartów. Muszę wyznać szczerze, jest mi bardzo przykro, że powrócę do Libreville, nie zasięgnąwszy żadnych wiadomości o doktorze.
– I mnie przykro, ale więcej myślę o tym, czy wydostaniemy się szczęśliwie z tego lasu.
– Mam nadzieję…
– Ale żebyśmy się stąd już wydostali!
Wprawdzie podróż nie była teraz tak nużącą, ale można się było obawiać wirów i wodospadów.
W tej chwili Kamis zawołał na śniadanie. Langa przyniósł kilka jajek kaczych, które pozostawiono na obiad, wraz ze sporym kawałkiem mięsa antylopy.
– Nie będziemy potrzebowali strzelać dziś do zwierzyny – rzekł Kamis.
– Myślę nad tym, czy nie moglibyśmy zużytkować mięsa małp? – zapytał Cort
– Ach, fe!… szkaradzieństwo!… – odrzekł Huber.
– Patrzcie, jaki wybredny!
– Ależ, mój kochany Janie, ja miałbym jeść kotlety z goryla, polędwicę z szympansa lub potrawkę z mandryla?!…
– Mięso małpie nie jest złe – przerwał mu Kamis. – Krajowcy nie pogardzają nim.
– Jabym tam jadł, jeślibym był zmuszony – rzekł Cort.
– Ludożerca! – zawołał Maks Huber. – Jeść stworzenia tak do siebie podobne.
– Dziękuję ci, Maksie!
Pomimo tej sprzeczki, pozostawiono małpy na pastwę drapieżnych ptaków, gdyż las Ubangi obfitował w zwierzynę i ptactwo smaczniejsze od mięsa małp.
Kamis z trudem zepchnął prom na wodę. Wszyscy musieli mu pomagać. Grubemi gałęziami, które ucięli z drzew, odpychali się od brzegu. Gdyby teraz napadły ich małpy, nie obroniliby się wcale. Wreszcie prom wydostał się na środek rzeki i popłynął z jej falami.
Dzień zapowiadał się piękny, na niebie nie ukazywała się ani jedna chmurka; słońce świeciło jasno i upał stałby się nieznośnym, gdyby nie wiatr północny. Jeżeliby prom posiadał żagiel, wiatr dopomagałby mu do żeglugi.
Rzeka stawała się coraz szerszą, gałęzie drzew rosnących na wybrzeżach nie łączyły się już ze sobą i nie tworzyły cienistego sklepienia. Teraz napaść małp nie byłaby już tak groźną; zresztą te czwororękie stworzenia nie ukazywały się wcale.
Ale wybrzeża rzeki nie były puste; wśród drzew uwijało się mnóstwo ptaków, które krzykiem i śpiewem napełniały powietrze.
Były tam kaczki, dropie, pelikany i czaple. Jan Cort upolował kilka sztuk, które upieczono na obiad; dodali jeszcze do tego smaczne jajka ptasie, znalezione na wybrzeżu przez Langa.
Połowa dnia minęła bez żadnej przygody. Popołudnie zato nie przeszło tak spokojnie.
Była może godzina czwarta po południu, gdy Kamis poprosił Corta, aby go zastąpił przy sterze, a sam poszedł na przód promu. Huber bacznym okiem powiódł po wybrzeżach i zapytał Kamisa:
– Czego tak upatrujesz? Co tam widzisz?
– Niech pan także uważnie popatrzy – odparł Kamis, wskazując w pewnej odległości na jakieś wzburzenie fal wpośrodku rzeki
– Znowu wir! – zawołał Maks Huber – uważajmy, żebyśmy ominęli to miejsce.
– To nie wir – odparł Kamis.
– Więc cóż to takiego?
Zanim Kamis zdołał odpowiedzieć, z wody trysnęła jakby fontanna, wysoka na dziesięć stóp.
Maks Huber zawołał zdziwiony:
– Czyżby w rzekach Afryki środkowej znajdowały się wieloryby?
– Nie, ale są hipopotamy – odparł Kamis.
W tej chwili dało się słyszeć sapanie i z wody wynurzyła się olbrzymia głowa i szczęki uzbrojone w potężne kły. Gdy hipopotam otworzył paszczę, zdawało się, że to są ćwierci mięsa wystawione u rzeźnika.
Hipopotamy można napotkać od przylądka Dobrej Nadziei aż do dwudziestego trzeciego stopnia szerokości gieograficznej północnej; przebywają one w rzekach, bagniskach i jeziorach. Gdyby rzeka Johansen wpadała do morza Śródziemnego, nie należałoby się lękać napaści tych zwierząt ziemnowodnych, gdyż ukazują się tylko w górnym Nilu.
Hipopotam, podrażniony, wpada w szał i wtedy jest straszliwym przeciwnikiem.
Podróżni nasi nie mieli zamiaru zaczepiać takiego groźnego zwierzęcia, lecz hipopotam mógł sam na nich napaść, a gdyby nacisnął łódkę ciężarem swego cielska, które waży około dwuch tysięcy kilogramów, gdyby zaczepił o nią kłami, nasi podróżni byliby zgubieni.
Woda płynęła bystro W tym miejscu, lepiej więc było płynąć, aniżeli zbliżać się do brzegów, gdyż chociaż hipopotam mógł ich ścigać i na lądzie, nie był on jednak tak groźnym, jak w wodzie, gdzie mógł prom przewrócić lub zdruzgotać. Kamis i jego towarzysze możeby się wpław dostali na wybrzeże, ale coby zrobili bez promu?
– Najlepiej wyminąć zwierza w ten sposób, aby nas nie widział – rzekł Kamis. – Połóżmy się na promie, zachowujmy się cicho i bądźmy przygotowani na to, żeby wskoczyć do wody, jeżeli konieczność zmusi nas do tego.
– Ja będę się opiekował tobą, Langa! – rzekł Huber.
Stosując się do rady Kamisa, wszyscy pokładli się na promie: może też na szczęście hipopotam ich nie spostrzeże.
Za chwilę usłyszeli chrapanie i sapanie, fale zakołysały silnie promem. Trwoga miotała sercami naszych podróżnych, czy potwór podrzuci ich swą olbrzymią głową, czy zatopi?
Lecz prom coraz spokojniej płynął po rzece i sapanie oddalało się także. Zwolna znajomi nasi podnieśli głowy i dostrzegli, jak olbrzymie zwierzę pogrążyło się w wodzie. Odetchnęli swobodnie, dziękując Bogu, że im się udało uniknąć niebezpieczeństwa. Może się to trochę wydać dziwnym, ze zlękli się hipopotama myśliwi, którzy wielokrotnie polowali na słonie pod wodzą Urdaksa i nieraz napotykali hipopotamy w bagnach Ubangi, lecz czynili to w warunkach bardziej sprzyjających.
Wieczorem Kamis zatrzymał się przy ujściu jakiegoś strumienia z prawej strony. Było to doskonale obrane miejsce na nocleg. Kilka drzew bananowych ocieniało je szerokiemi liśćmi Na wybrzeżu znajdowało się mnóstwo jadalnych mięczaków, które nasi podróżni zajadali surowe lub gotowane, stosownie do gatunku. Banany nie bardzo im smakowały, ale sok tych owoców w połączeniu z wodą ze strumienia, wytworzył napój przyjemny i orzeźwiający.
– Wszystko byłoby dobrze, gdybyśmy tylko mogli spać spokojnie – rzekł Maks Huber – tymczasem, na nieszczęście, te przeklęte mustyki znowu nas kąsać będą.
Ale Langa wynalazł sposób odpędzenia złośliwych owadów. Zaczął chodzić i szukać czegoś wśród krzaków, wreszcie zawołał Kamisa i objaśnił go, że mierzwa zwierzęca, którą napotkał, dorzucona do ognia, wydziela gryzący i nieprzyjemny dym; odpędza on mustyki, a sposobu tego używają krajowcy.
Zaraz też spróbowano tego sposobu, który okazał się bardzo skutecznym.
Cort, Huber i Kamis przez cała noc podtrzymywali ogień, zmieniając się kolejno. Tym sposobem wyspali się doskonale i wstali nazajutrz ze świeżym zapasem sił.
W Afryce południowej pogoda bywa nadzwyczaj zmienna. Jednego dnia nie widać na niebie ani jednej chmurki, a na drugi deszcz pada. Tak też było i teraz; od świtu zaczął padać deszcz drobny, ale gęsty, który mógł się dać we znaki naszym podróżnym.
Na szczęście, Kamisowi przyszła do głowy myśl doskonała: z liści bananu, które są największemi może okazami w świecie roślinnym i któremi dzicy pokrywają dachy swoich lepianek, utworzył rodzaj baldachimu na środku promu, związawszy u dołu liście zapomocą pnączy. Tym sposobem podróżni nasi znaleźli osłonę przed deszczem.
Z rana ujrzeli na prawym wybrzeżu kilkanaście małp większego gatunku, nie chcąc się więc narażać na jaką z ich strony zaczepkę, płynęli bliżej lewej strony rzeki.
Płynęli przez cały dzień bez przerwy, nie zatrzymując się na obiad, przybili do brzegu tylko na chwilę, aby zabrać antylopę, którą zabił Cort.
W tym miejscu rzeka tworzyła zakręt i zwracała się, prawie pod kątem prostym, w stronę południowo wschodnią. Kamis bardzo się tym zafrasował, gdyż celem ich podróży było dążyć na zachód, w stronę Atlantyku. Nie ulegało wątpliwości, że rzeka Johansen jest dopływem Ubangi, ale szukać tego dopływu dalej, o setki kilometrów, aż w pośrodku niepodległej krainy Kongo, cóż za zboczenie z drogi!
Lecz po godzinie Kamis zauważył z radością, że rzeka przybiera napowrót ten sam, co poprzednio kierunek; nie należało więc tracić nadziei, że dopłyną do granicy francuskich posiadłości w Kongo, skąd już z łatwością dostaną się do Libreville.
O godzinie wpół do siódmej przed wieczorem Kamis przybił do lewego brzegu, tworzącego w tym miejscu rodzaj małej zatoki, ocienionej wielkiemi drzewami, z gatunku mahoniowych, znajdujących się obficie w lasach Senegalji.
Deszcz przestał padać, ale niebo pokryte było chmurami i można się było spodziewać, że noc będzie chłodna. Wkrótce na wybrzeżu zabłysł ogień, na którym upiekła się antylopa. Langa me mógł znaleźć mięczaków, ani bananów do zaprawienia wody, musieli się więc obejść bez tych przysmaków.
O godzinie wpół do ósmej nie było jeszcze całkiem ciemno. Niepewny blask odbijał się w wodzie rzeki; na jej powierzchni pływały trzciny, gałęzie roślin i pnie drzew, oderwane z wybrzeża.
Podczas gdy Cort, Huber i Kamis zajęci byli przygotowaniem posłania z zeschłych liści, Langa przechadzał się na wybrzeżu, bawiąc się przypatrywaniem temu, co niosły fale rzeki. W tej chwili nadpływał spory pień drzewa, nie pozbawiony jeszcze gałęzi i liści, wśród których widać było owoce; oczywiście, że drzewo złamała ostatnia burza.
Langa nie byłby zwrócił uwagi na ten pień, gdyby nie pewien szczegół, który go zaciekawił. Oto zdawało mu się, ze pomiędzy gałęźmi dostrzega jakąś postać żyjącą, która ruchami rąk zdawała się wzywać pomocy. Zapadający zmrok nie dozwalał dokładnie rozpoznać tej postaci. Zaciekawiony i zaniepokojony Langa chciał już zawołać Maksa i Jana, gdy nagle prąd fal popchnął pień w zatokę, gdzie się znajdował prom. W tej chwili dał się słyszeć krzyk dziwny, szczególny, a raczej rodzaj rozpaczliwego nawoływania, jakby jakaś istota ludzka błagała o pomoc i ratunek.
Następnie, gdy pień mijał już zatokę, istota znajdująca się pomiędzy gałęźmi skoczyła w wodę, z zamiarem wydostania się na brzeg.
Langa mniemał, że to dziecko, wzrostem mniejsze od niego. Zapewne znajdowało się ono na drzewie w chwili, gdy je burza zdruzgotała. Ale czy takie dziecko potrafi pływać? Było to rzeczą bardzo wątpliwą. Siły opuszczały je widocznie… Walczyło z falami… To ukazywało się na powierzchni wody, to pogrążało się w jej głębi. Od czasu do czasu dziwny krzyk wydobywał się z jego gardła.
Powodowany uczuciem litości Langa bez namysłu wskoczył do wody i dopłynął do miejsca, gdzie w nurtach rzeki dziecko zniknęło.
W tej chwili Cort i Huber, którzy usłyszeli pierwsze krzyki, przybiegli na brzeg. Spostrzegszy Langa pasującego się z prądem rzeki, podali mu ręce, aby mu dopomóc do wydostania się na brzeg.
– Langa, cóżeś tam złowił? – zapytał Huber.
– Dziecko, przyjacielu Maksie, które o mało się nie utopiło.
– Dziecko?
– Tak, przyjacielu Janie.
I Langa ukląkł przy małej istotce, którą ocalił od niechybnej śmierci. Huber podszedł blizko, aby się lepiej przypatrzyć temu dziecku.
– To nie dziecko! – zawołał, cofając się.
– A cóż?
– To mała małpka… potomek tych szkaradnych małp, które na nas napadały. I dla ocalenia tej małpki sam narażałeś się na to, że mogłeś życie postradać!…
– To dziecko… to dziecko… – powtarzał uparcie Langa.
– A ja ci mówię, że nie, i radzę ci, abyś to małpię odesłał do lasu, do jego rodziny.
Ale Langa, pomimo zapewnień przyjaciela Maksa, uporczywie dowodził, że mała istotka, którą ocalił i która jeszcze nie odzyskała przytomności, jest dziecięciem. Wziął ją na rękę i tulił w objęciu. Nie broniono mu więc, aby się zajął dzieckiem. Langa, przekonawszy się, że stworzenie oddycha, zaczął je nacierać, ogrzewać i ułożył na posłaniu z zeschłej trawy, oczekując, aż się przebudzi.
Jan, Maks i Kamis znowu kolejno mieli czuwać noc całą.
Langa nie mógł zasnąć, gdyż niepokój o protegowaną przez niego istotę, spędzał mu sen z powiek; trzymał ją za ręce, nasłuchiwał słabego oddechu. Wreszcie ze zdumieniem około północy usłyszał jeden wyraz, wymawiany cichym, osłabionym głosem: „Ngora… ngora…” Tak, to dziecię wzywało swojej matki!
Dzień 19-go marca.
odróżnym naszym zdawało się, że przebyli już ze dwieście kilometrów, bądź pieszo, bądź płynąc po rzece Johansen; ale była to może zaledwie połowa drogi do Ubangi.
O świcie wsiedli na prom wraz z małym protegowanym Langa, który umieścił swego wychowanka pod dachem z liści bananowych i nie chciał go odstąpić ani na chwilę, czekając, aż się przebudzi.
Huber i Cort nie wątpili ani na chwilę, że przygarnięte stworzenie było członkiem rodziny czwororękich, zamieszkujących na lądzie afrykańskim szympansów, orangutangów, gorylów, mandrylów lub pawjanów. To też nie mieli ochoty przypatrywać mu się zblizka, było to dla nich rzeczą obojętną, do jakiego gatunku należał przybłęda. Langa go ocalił i pragnął go zatrzymać, tak, jak się przygarnia biednego pieska, z litości; zgodzili się na to chętnie, uważając to za objaw dobrego serca Langa.
– Niech tam wychowuje sobie tę małpkę – mówił Maks do Jana – chociaż jestem pewny, że ona, skoro tylko odzyska siły, ucieknie do lasu, i porzuci bez żalu swego wybawcę.
Gdyby Langa powiedział im, iż ta małpa mówi, byłby może tym podniecił ich ciekawość, byliby się może pilniej przypatrywali temu stworzeniu.
Może odkryliby jaki nowy gatunek małp mówiących, nieznanych dotychczas.
Ale Langa milczał, gdyż zdawało mu się, że źle słyszał. Postanowił więc tylko uważać na swego wychowanka, a jeżeli posłyszy wyraz „ngora,” powie o tym natychmiast Janowi i Maksowi.
Tymczasem siedział pod daszkiem z liści bananowych i chciał, aby jego wychowanek pożywił się czymkolwiek. Lecz jeśli to była małpa, nie jadłaby nic oprócz owoców, a na promie mieli tylko kawałek mięsa antylopy. Wychowanek Maksa miał gorączkę i ciągle drzemał.
– Jakże się miewa twoja małpa? – zapytał Maks Huber Langa.
– Śpi ciągle, przyjacielu Maksie!
– I chcesz ją mieć przy sobie?
– Tak, jeśli pozwolisz…
– I owszem, ale strzeż się, aby cię nie podrapała…
– Ależ przyjacielu Maksie…
– Takim stworzeniom nie należy dowierzać, są one złe, jak koty…
– Ale nie ta… ona taka maleńka… taka wydaje się łagodna…
– Jeżeli chcesz mieć z niej towarzyszkę, powinieneś jej nadać jakieś imię.
– Imię?… Ale jakie?…
– Żoko, naprzykład… wszystkie małpy nazywają się Żoko.
Ale to imię nie przypadało widać do gustu Langa, gdyż nic nie odpowiedział i wrócił do swego wychowanka.
Upał tego dnia nie dokuczał naszym podróżnym, gdyż słońce nie wydostało się jeszcze z po za chmur. Drzewa na wybrzeżu stawały się coraz rzadsze, a grunt coraz bardziej bagnisty. Las oddalony był teraz o jakie pół kilometra od wybrzeża. Niebo ciągle zachmurzone, groziło deszczem.
Ponad błotami unosiły się wodne ptaki, lecz natomiast zwierząt przeżuwających nie było widać, ku wielkiemu zmartwieniu Maksa, który z nabitym karabinem pilnie śledził wybrzeża rzeki.
Na obiad musieli poprzestać na ptactwie. Chociaż nie cierpieli głodu, ale jednostajne pożywienie bardzo im się uprzykrzyło. Jeść ciągle mięso pieczone lub gotowane, a czasem rybę i to wszystko bez soli, popijać tylko czystą wodą, nie mieć ani chleba, ani owoców, to rzecz bardzo przykra. Jakże pragnęli dostać się do zamieszkałych okolic Ubangi, gdzie misjonarze podjęliby ich gościnnie!
Tego dnia Kamis napróżno szukał miejsca odpowiedniego na odpoczynek. Wybrzeża zarośnięte olbrzymiemi trzcinami wydawały się niedostępne.
Płynęli bez przerwy do godziny piątej po południu. Jan i Maks rozmawiali o przygodach napotykanych w podróży. Przypominali sobie wyjazd z Libreville, korzystne polowania w górnej części prowincji Ubangi, wyliczali wszystkie zabite słonie i niebezpieczeństwo tych wypraw, z których wychodzili zwycięsko, potym powrót do wzgórza pod tamaryszkami, poruszające się ognie, napad olbrzymich gruboskórych zwierząt, ucieczkę tragarzy, śmierć Urdaksa i pościg słoni, przed któremi uciekli do lasu.
– Smutne zakończenie tak szczęśliwie rozpoczętej wyprawy! – westchnął Cort – a kto wie, czy teraz nie spotka nas jeszcze co gorszego?
– Jest to rzeczą możliwą, ale nie konieczną, mój kochany Janie – odpowiedział Huber.
– Może ja istotnie trochę przesadzam…
– Bezwątpienia, ten las nie kryje w sobie tak samo tajemnic, jak wasze wielkie lasy amerykańskie… Nie potrzebujemy się nawet lękać napaści czerwonoskórych. Tu nie napotkamy ani plemion koczujących, ani stale osiadłych, ani Denkasów, ani Mohutu, tych okrutnych, koczujących plemion, które przebiegają okolicę północno-wschodnie, wołając: mięsa! mięsa!… jak prawdziwi ludożercy. Rzeka Johansen doprowadzi nas cicho, spokojnie, bez znużenia, aż do Ubangi.
– Tak, tak, do Ubangi – powtórzył Jan – dokąd bylibyśmy się dostali na wygodnym wozie, jadąc skrajem lasu, tak, jak to projektował Urdaks. Wtedy nie zbywałoby nam na niczym.
– Z pewnością, że dla nas byłoby to daleko lepiej i wygodniej. Ten las, który wydawał nam się takim tajemniczym, jest sobie najpospolitszym lasem i nie zasługuje na to, aby go zwiedzać, jest to tylko wielki las i nic więcej. A jednak podniecał on niesłychanie moją ciekawość. Przypominasz sobie te ognie, błąkające się na skraju lasu, te pochodnie, które świeciły pomiędzy gałęźmi pierwszych drzew? A potym nie napotkaliśmy nikogo. Gdzie więc podzieli się ci czarni? Niekiedy zdaje mi się, że powinienem ich szukać wśród gałęzi baobabów, bombaksów, tamaryszków i innych olbrzymich okazów świata roślinnego… Nie, ani jedna istota ludzka…
– Maksie! – przerwał mu Jan Cort.
– Czego chcesz?
– Spójrzno tam dalej, na lewo…
– No, widzę… To pewnie krajowiec…
– Tak, krajowiec, ale na czterech łapach! Widzisz, jak ponad trzciną wznosi się łeb, przyozdobiony parą prześlicznych rogów.
– To bawół! – zawołał Kamis.
Maks Huber chwycił za karabin.
Kamis skierował prom w stronę wybrzeża, tak, że wkrótce znajdował się o jakie trzydzieści metrów od lądu.
– Może będziemy mieli smaczny befsztyk – szepnął Huber, biorąc na cel bawoła.
– Strzelaj ty pierwszy, Maksie – rzekł Cort – ja poprawię drugim strzałem, jeżeli będzie potrzeba.
Bawół nie przeczuwał grożącego mu niebezpieczeństwa. Stał, wpatrując się w prom i nozdrzami chwytając powietrze. Maks wycelował w głowę… Rozległ się strzał i w tejże chwili bolesny ryk… Zwierzę padło ugodzone śmiertelnie.
Cort nie potrzebował strzelać i tym sposobem oszczędził jeden nabój. Bawół obsunął się nad samą wodę, zabarwiając krwią czyste fale rzeki.
Podpłynęli do miejsca, gdzie zwierz upadł i Kamis zajął się zaraz poćwiertowaniem zwierzęcia. Jan i Maks podziwiali wspaniały okaz dzikiego wołu afrykańskiego.
Gdy stado tych zwierząt, składające się z dwustu lub trzystu sztuk, przebiega przez puszczę, można sobie wyobrazić, jakie tumany kurzu podnosi i jaką wrzawą napełnia powietrze.
Tamtejszy bawół nazywa się w języku krajowców „onja” i należy do gatunku większego wzrostem, niż bawoły europejskie. Czoło jego jest węższe, pysk bardziej wydłużony, rogi więcej spłaszczone. Ze skóry bawoła wyrabiają rozmaite przedmioty, nadzwyczaj mocne i twałe, z rogów robią tabakierki i grzebienie, szerść służy do wyściełania krzeseł i siodeł, mięso zaś jego jest nadzwyczaj smaczne i posilne.
– Można panu powinszować tego strzału – rzekł Kamis, bo jeśli „onja” nie padnie od pierwszego strzału, rzuca się z zajadłością na strzelca.
Z pomocą noża i siekierki Kamis rozebrał bawołu, aby na prom naładować tylko części jadalne tego smacznego mięsa.
Langa, z natury bardzo ciekawy, nie wychodził dziś z pod osłony liści bananowych, a to z tego powodu, że na odgłos strzału wychowanek jego obudził się z uśpienia i zaczął się poruszać. Nie podniósł on wprawdzie powiek, ale pobladłe jego wargi zaczęły znowu szeptać.
– Ngora! ngora!…
Teraz Langa już się nie mylił, słyszał doskonale ten wyraz, wymawiany w dziwny sposób, z pewnym akcentem na literze r.
Wzruszony bolesnym akcentem głosu małego stworzonka, Langa ujął jego rozpaloną rękę, poczym napełnił kubek świeżą wodą i usiłował wlać mu kilka kropel w usta. Lecz zaciśnięte mocno zęby przeszkodziły temu. Zęby były olśniewającej białości. Langa umoczył trawę w wodzie i posmarował nią spieczone wargi chorego stworzenia, któremu sprawiło to widoczną ulgę. Jeszcze raz wyraz „ngora!” wydobył się z jego ust.
Krajowcy tym imieniem określają wyraz „matka.” Czyżby więc ta mała istotka wzywała swej matki?
Współczucie Langa spotęgowało się jeszcze bardziej, gdy pomyślał, że może biedne stworzenie jest blizkie wydania ostatniego tchnienia. – „Małpa, powiedział Maks Huber, nie, to nie była małpa!” Lecz co to było za stworzenie, tego Langa w prostocie swego ducha nie umiał wytłumaczyć.
Siedział z godzinę nad swoim protegowanym to głaszcząc pieszczotliwie jego rękę, to zwilżając jego wargi wodą i odszedł od niego dopiero, gdy tenże usnął.
Wtedy wysunął się z pod daszku z liści i postanowił wszystko powiedzieć swoim przyjaciołom.
– Jakże się miewa twoja małpka? – zapytał Maks Huber z uśmiechem.
Langa spojrzał na niego i zawahał się z odpowiedzią; nareszcie położył dłoń na ramieniu Maksa.
– To nie jest małpa – rzekł.
– To nie małpa? – powtórzył Cort. – Jakiś ty uparty, Langa! Skąd ci przyszło do głowy, że to jest takie samo dziecko, jak ty?
– Dziecko… choć nie takie samo jak ja, ale zawsze dziecko.
– Słuchaj, Langa, ty twierdzisz, że to jest dziecko?
– Tak, ono mówiło tej nocy.
– Mówiło?
– Mówiło i teraz, przed chwilą.
– I cóż powiedziało to cudo?
– Powiedziało: „ngora.”
– Co? ten wyraz, który i ja słyszałem?
– Tak, „ngora.”
Przyjaciele spojrzeli na siebie: czy Langa podlega złudzeniu, czy też pomieszało mu się w głowie?
– Musimy się o tym przekonać – rzekł Cort – i jeśli to jest prawda, to będzie rzeczą nadzwyczajną, mój drogi Maksie.
Weszli obydwaj pod daszek z liści i zaczęli się przyglądać śpiącemu.
W istocie, na pierwszy rzut oka można było twierdzić, że to małe stworzenie było małpą. Ale Cort zwrócił na to uwagę, że istota ta nie należała do rzędu stworzeń czwororękich, posiadała bowiem tylko dwie ręce, a wiadomo, że jedynie człowiek jest zbudowany w ten sposób.
Maks potwierdził przypuszczenie Jana.
Jest to kwestja niezmiernie ciekawa – powiedział Huber.
Wzrost tego małego stworzenia nie przechodził siedemdziesięciu pięciu centymetrów, wiek jego odpowiadał mniej więcej sześcioletniemu dziecku, skórę jego pokrywał delikatny rudawy meszek, uszy zakończone były miękką zaokrągloną konchą, której małpy nie posiadają. Rąk nie miał zbyt długich. Głowa jego była okrągła, nos spłaszczony, czoło pochyone ku tyłowi głowy. Włosy twarde, podobne do tych, jakie posiadają mieszkańcy środkowej Afryki. Był to więc typ zbliżony więcej do człowieka, niż do małpy, lecz budzący podziw w Maksie i Janie, którzy nic podobnego dotychczas nie widzieli.
Przytym Langa twierdził, że to stworzenie mówiło. Była to rzecz wątpliwa, gdyż chłopiec mógł wziąć za mowę jakiś okrzyk niezrozumiały.
Obaj przyjaciele milczeli, wyczekując jakiegoś objawu, lecz mała istotka była ciągle jak gdyby nieprzytomna. Zwolna jednak oddech jej stawał się równiejszym, a ciało mniej rozpalone, znać było, że gorączka mija. Wreszcie szepnęła słabym głosem:
– Ngora!. ngora!…
– To nie do uwierzenia! – zdziwił się Huber.
Więc ta istota posiadała dar słowa i musiała być obdarzona myślą. Ale powieki jej były ciągle zamknięte Cort, pochylony nad nią, wyczekiwał jakiego wyrazu i podtrzymywał jej głowę. Nagle z wielkim zdumieniem poczuł na jej szyi sznureczek, upleciony z jedwabiu. Szukał węzełka, aby rozwiązać sznurek, wtym krzyknął.
– Natrafiłem na medaljon!
Huber wielce zdziwiony. – Na medaljon? – powtórzył.
Cort odwiązał sznureczek. Medalik był nieduży, wielkości jednego su. Na jednej stronie było wyryte nazwisko, na drugiej twarz jakaś.
Przypatrzywszy się bliżej, podróżni rozpoznali nazwisko i podobiznę doktora Johansena.
– Zagadka staje się coraz dziwniejszą – rzekł Huber. – Skąd to stworzenie ma medal uczonego niemieckiego, którego klatkę znaleźliśmy pustą.
Że te medale można było napotkać w okolicach Kamerunu, nie było w tym nic dziwnego, gdyż Johansen rozdawał je krajowcom, ale skąd znalazł się on na szyi tego osobliwszego mieszkańca lasu Ubangi.
– To rzecz dziwna! – powtórzył Huber. – Chyba, że ci pół ludzie, pół małpy pokradli te medale z chaty doktora.
– Kamisie! – zawołał Cort, chcąc go powiadomić o uczynionych spostrzeżeniach.
Lecz w tej samej chwili dał się słyszeć głos Kamisa:
– Panie Maksie!… panie Janie!…
Przyjaciele podążyli na to wezwanie.
– Posłuchajcie! – mówił Kamis.
O jakie pięćset metrów przed niemi rzeka zbaczała nagle na prawo, a skręt osłaniały gęste i wysokie drzewa. Stamtąd dochodził głuchy, nieustanny szum, wzmagający się w miarę, gdy tratwa posuwała się w tamtą stronę.
– To coś wielce podejrzanego – rzekł Cort.
– Nie pojmuję, coby to być mogło – dodał Huber.
– Może znajduje się tam wodospad albo wir – domyślał się Kamis. – Wiatr wieje z południa i jest wilgotny.
Nie mylił się. Na powierzchni wody unosiła się jakby mgła płynna, pochodząca z gwałtownego wzburzenia fal.
Jeżeli na rzece znajdowała się przeszkoda, która mogła zatamować dalszą żeglugę, byłoby to bardzo przykrą rzeczą dla naszych podróżnych. Maks i Jan jednocześnie pomyśleli o tym, aby w niebezpieczeństwie ratować Langa i małą istotkę, którą on się zaopiekował.
Tratwa płynęła bardzo szybko, za chwilę więc przyczyna szumu zostanie wyjaśniona. Gdy minęli zakręt rzeki, przekonali się, że obawy Kamisa były najzupełniej usprawiedliwione.
W odległości stu sążni przed niemi wznosiły się szarawe odłamy skał, tamujące bieg rzeki; pomiędzy skałami znajdował się tylko wązki otwór, przez który woda przedzierała się gwałtownie, okrywając pianą boki skał. W kilku miejscach, gdzie skały były niższe, fale napotkawszy naturalną tamę, z szumem przelewały się przez wierzch skalisty. Tym sposobem był tu jednocześnie wir i wodospad. Jeżeli zatym podróżni nasi nie zdołają zwrócić tratwy do wybrzeża, rozbije się ona o skały, lub wir pogrąży ją na dno rzeki. Wszyscy trzej nie stracili zimnej krwi i wspólnemi siłami starali się skierować tratwę ku wybrzeżu, gdyż szybkość prądu powiększała się z każdą chwilą.
Była zaledwie godzina wpół do siódmej wieczorem, lecz czas był pochmurny, zmrok zapadał szybko, nie dozwalając dobrze rozróżnić przedmiotów, co utrudniało kierowanie tratwą.
Kamis napróżno wytężał wszystkie siły, Maks i Jan pomagali mu energicznie; Maks sterował, lecz ster złamał się, gwałtowny prąd rzeki zaczął unosić tratwę w kierunku wązkiego przesmyku pomiędzy skałami.
– Rzućmy się wpław, aby się dostać na skały, zanim prąd uniesie i rozbije tratwę – radził Kamis.
– Tak, nie mamy innego wyboru – odpowiedział Cort.
Hałas wywabił Langa z pod daszku. Obejrzał się i zrozumiał niebezpieczeństwo, lecz zamiast myśleć o sobie, pomyślał pierwej o swoim wychowanku; wziął go w objęcia i przykląkł na tratwie. Kamis i jego towarzysze zdołali wyrzucić na brzeg skrzynkę z ładunkami, broń i naczynia kuchenne.
Fale unosiły tratwę prosto ku skałom i w kilka chwil później kruchy statek uderzył gwałtownie o zaporę; podróżni nasi pogrążyli się w toń wodną, a szczątki rozbitej tratwy fale z szumem poniosły dalej.
W lesie.
azajutrz jacyś trzej mężczyźni leżeli drży dogasającym ognisku. Znużeni, niezdolni oprzeć się potędze snu, skoro włożyli wysuszone przy ogniu ubranie, zasnęli snem kamiennym. Po przebudzeniu się nie umieli odpowiedzieć na zapytanie, czy to noc, czy dzień i która godzina.
Zdawało im się, że są w grocie lub jakiejś jaskini, dokąd światło dzienne nie może się przedostać.
Tymczasem było inaczej. Dokoła nich wznosiły się drzewa, tworząc gąszcz nieprzebyty. Wierzchołki tych drzew strzelały w górę i łączyły się w tak gęste sklepienie, ze nie można było dojrzeć ani blasku słońca, ani skrawka nieba.
Nawet przy blasku ognia nie można było dostrzec ścieżki, dostępnej choćby dla pieszego człowieka; pnącze bowiem tworzyły dokoła nieprzebytą gęstwinę. Nawet więzienie nie mogło być ciemniejsze, a mury jego bardziej niedostępne, a był to zaledwie brzeg lasu.
Ci trzej ludzie byli to: Kamis, Maks i Jan. Jakim sposobem znaleźli się w tym miejscu, nie wiedzieli zupełnie. Po rozbiciu tratwy usiłowali utrzymać się na falach, lecz stoczyli się napowrót w głąb rzeki, i później nic już nie wiedzieli, co nastąpiło po katastrofie.
Komu Kamis i jego towarzysze zawdzięczali swoje ocalenie?… Kto ich przeniósł w tę gęstwinę leśną, zanim odzyskali przytomność?
Na nieszczęście nie wszyscy ocaleli z tej klęski. Jednego z nich brakowało: przybranego dziecka Jana Cort i Maksa Huber, biednego Langa, i małej istotki, którą on wydobył z wody. Może zginął, chcąc ją uratować…
Teraz Kamis, Maks i Jan nie posiadali ani ładunków, ani broni, ani żadnych gospodarskich sprzętów; pozostały im tylko noże i siekierka, którą Kamis miał za pasem. Tratwa zdruzgotała się o skały, wreszcie nie wiedzieliby nawet, w którą stronę kierować się do rzeki Johansen.
Zastanawiali się nad tym, jak się zdołają wyżywić, skoro nie będą mogli polować, chyba będą musieli jeść korzonki i dzikie owoce… Nędzne pożywienie, umrą chyba z głodu…
Na dwa lub trzy dni mieli jeszcze ze dwanaście funtów bawolego mięsa, które znaleźli w tym miejscu; zjedli z niego po kawałku, gdyż było upieczone przed rozbiciem się tratwy, poczym znużeni niezmiernie, zasnęli.
Jan Cort obudził się pierwszy; ciemność głęboka panowała dokoła. Wstał i zbliżył się do Maksa i Kamisa śpiących pod drzewem.
Zanim ich obudził, podsycił ogień, dołożywszy do żarzących się węgli zeschłych traw i gałęzi. Wkrótce też ogień jaśniej zapłonął.
– Jak my się stąd wydostaniemy? – zapytywał się w duchu Cort, patrząc bacznie dokoła.
Trzaskanie ognia zbudziło Maksa i Kamisa. Podnieśli się z ziemi prawie jednocześnie. Świadomość położenia, w jakim się znaleźli, zbudziła się w ich umyśle i zaczęli się naradzać.
– Gdzie my się znajdujemy? – zapytał Huber.
– Tam, gdzie nas przeniesiono – odpowiedział Cort – gdyż nic nie wiemy, co się stało od chwili katastrofy…
– A od tej pory upłynęła już może noc i dzień – dodał Huber. – Czy to wczoraj rozbiła się nasza tratwa?
Kamis przecząco potrząsnął głową.
Żaden z nich nie umiałby określić, ile czasu upłynęło od chwili, gdy wpadli w wodę, ani w jakich warunkach zostali ocaleni.
– A Langa? – zawołał Jan. – Z pewnością zginął, skoro go tu obok nas niema.
– Biedne dziecko! – westchnął Huber. – Był do nas tak serdecznie przywiązany… Kochaliśmy go szczerze… Życie płynęłoby mu szczęśliwie… Wyrwaliśmy go z rąk tych szkaradnych Denkasów… A teraz?… Biedne dziecko!…
Obydwaj przyjaciele nie wahaliby się narazić swego życia dla ocalenia Langa… Ale oni sami o mało co nie utonęli i nie wiedzieli, komu zawdzięczać mieli swoje ocalenie.
O małej istotce, która zginęła razem z Langa, nie myśleli wcale; tyle innych ważnych kwestji mieli do rozwiązania.
– Gdy usiłuję sobie przypomnieć, jak to było – mówił dalej Cort – zgoła nic nie wiem, co nastąpiło potym, gdy tratwa uderzyła o skały… Na chwilę przedtym, zdaje mi się, widziałem, jak Kamis, stojąc, ciskał broń i sprzęty na skały…
– Tak – potwierdził Kamis – rzuciłem je dosyć szczęśliwie, gdyż te przedmioty nie wpadły do wody. Następnie…
– Następnie – przerwał Huber – w chwili, gdy staczaliśmy się w fale wodne, zdawało mi się, że dostrzegłem na lewym wybrzeżu ludzi…
– Tak, tak, masz słuszność – rzekł z żywością Cort. – Byli to krajowcy, którzy giestykulowali, krzyczeli i biegli ku skałom.
– Widzieliście krajowców? – zapytał Kamis.
– Było ich tam ze dwunastu – odpowiedział Maks – im to zapewne zawdzięczamy nasze ocalenie… Oni bezwątpienia wydobyli nas z nurtów rzeki…
– I przenieśli tutaj, zanim odzyskaliśmy przytomność – dodał Cort. – Oni to położyli również obok nas resztę pożywienia. Nakoniec zapaliwszy ogień, zniknęli.
– I zniknęli tak, że nie pozostało po nich ani śladu – rzekł Huber. – Nie dbali o naszą wdzięczność.
– Cierpliwości, mój kochany Maksie! – odpowiedział Cort – może są ukryci gdzie w pobliżu… Nie mogę przypuścić, aby nas wyratowali po to, żeby tu porzucić.
– I do tego w jakiem miejscu nas porzucili? – zawołał Huber. – Nie wyobrażałem sobie, że w lesie Ubangi znajdują się takie gęstwiny. Wszak jesteśmy w zupełnej ciemności.
– Tak jest… ale czy to już dzień? – zapytał Cort.
Na to pytanie znalazła się niedługo odpowiedź.
Chociaż sklepienie z liści było bardzo gęste, ponad nim, na wysokości stu lub stu pięćdziesięciu stóp ponad ziemia, migały niepewne blaski. Był to dowód, że słońce w tej chwili świeciło na horyzoncie. Zegarki Corta i Hubera, zamoczone w wodzie, przestały wskazywać godziny. Możnaby więc tylko kierować się podług słońca, gdyby jego promienie przedarły się przez gęstwinę liści.
Kamis przysłuchiwał się rozmowie dwuch przyjaciół. Podniósszy się z ziemi, obchodził dokoła ciasną przestrzeń, w której się znajdowali, a która dokoła otoczona była nieprzebytą gęstwiną pnączy i kolczastych krzaków. Przebywał on już lasy w prowincji Kongo i w Kamerunie, ale takiej gęstwiny nie widział jeszcze nigdzie. Dotychczas podróżni nasi dążyli w stronę południowo-zachodnią, ale czy teraz potrafią się zorjentować?
– Panie Maksie – rzekł wreszcie Kamis – czy jesteś pewnym tego, że widziałeś na wybrzeżu krajowców?
– Najzupełniej pewny, Kamisie. Było to w chwili, gdy prom nasz uderzał o skały.
– A na którym brzegu się znajdowali?
– Na lewym.
– Zatym znajdowalibyśmy się na wschód od rzeki Johansen?
– Zdaje się – dodał Cort – to jest w części lasu najgęściejszej i najbardziej niedostępnej. Ale jak daleko jesteśmy od rzeki?
– Zapewne nie bardzo daleko – odezwał się Huber – zaledwie może o kilka kilometrów. Nasi wybawcy, ktokolwiekby oni byli, nie mogliby nas przenieść daleko.
– Jeżeli rzeka płynie w niewielkiej stąd odległości, najlepiej byłoby dla nas, gdybyśmy się do niej mogli przedostać i rozpocząć znowu żeglugę poniżej wodospadu, naturalnie zbudowawszy sobie poprzednio prom.
– Ale jakim sposobem żywić się będziemy teraz i na rzece Ubangi? – zapytał Huber.
– Może znajdujemy się na lewym wybrzeżu rzeki – odpowiedział Cort – ale bynajmniej nie jesteśmy tego pewni.
– Najważniejszą rzeczą jest wydostać się z tej gęstwiny – rzekł Huber. – Ale jak się wydostać… którędy?
– Tędy – odpowiedział Kamis.
I wskazał na lukę wśród pnączy, przez którą zapewne przeniesiono tutaj jego i towarzyszy. Od tej luki rozpoczynała się kręta i ciemna ścieżka, jak się zdaje dostępna dla pieszych.
Ale dokąd ta ścieżka wiodła, czy do rzeki? A może prowadziła tylko do jakiego labiryntu? Co będzie, gdy im zabraknie pożywienia? Mięsa z bawołu wystarczy zaledwie na dwa dni. Pragnienie prędzej zdołają zaspokoić, choćby nie napotkali rzeki ani strumienia, gdyż częste i ulewne deszcze zapobiegną złemu.
– Bądź co bądź nie możemy tu pozostać – oświadczył Cort – musimy się stąd ruszyć.
– Posilmy się najpierw – radził Huber.
Każdy dostał po kawałku mięsa i musiał poprzestać na tak skromnym pożywieniu.
– Nie wiemy nawet, czy spożywamy śniadanie, czy obiad – rzekł znowu Huber.
– Dla żołądka to wszystko jedno – odparł Cort.
– Tak, ale żołądek pragnąłby się także napić i kilka kropel z rzeki Johansen smakowałyby mu, jak najlepsze wino.
Siedząc na ziemi, chciwie spożywali mięso. Milczenie zapanowało wpośród nich; otaczająca ich ciemność wywierała nieokreślone uczucie niepokoju i przykrości; powietrze, przesiąknięte wilgocią, ciężkie było i duszne. Niczym niezamącona cisza panowała dokoła; nie słychać tu było ani lotu, ani śpiewu ptaków. Czasem tylko zaszeleściła sucha gałęź, która lekko spadała na posłanie z puszystych mchów, zaścielających grubo warstwę ziemi. Niekiedy słychać było ostre gwizdanie i szelest pomiędzy suchemi liśćmi: były to małe węże, długie na pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt centymetrów, na szczęście bynajmniej nie jadowite. Tylko owady uwijały się z brzękiem i kłuły niemiłosiernie naszych podróżnych.
Kamis owinął w liście resztę mięsa i skierował się ku przejściu, które widać było pomiędzy pnączami. Tymczasem Huber donośnym głosem zaczai wołać:
– Langa!… Langa!
Lecz żaden głos nie odpowiedział na to wołanie.
– Chodźmy! – rzekł Kamis i postąpił kilka kroków naprzód, lecz doszedszy do ścieżki, zatrzymał się nagle.
– Widzę światło!
Maks i Jan posunęli się żywo za nim.
– Krajowcy? – zapytał jeden.
– Poczekajmy – radził drugi.
Światło, a była nim zapewne zapalona pochodnia, ukazywało się na ścieżce o jakie kilkaset kroków przed niemi i rozjaśniało niepewnym blaskiem ciemności leśne, odbijając się wyraźnie na gałęziach drzew.
Dokąd kierowali się ci lub ten, kto niósł pochodnię? Czy należało obawiać się napaści, czy też była to pomoc?
Kamis i jego towarzysze wahali się, czy iść dalej, czy czekać. Upłynęło kilka minut, pochodnia nie poruszała się. Światła tego nie można było uważać za błędny ognik.
– Co czynić? – zapytał Cort.
– Iść w tę stronę – poradził Huber,
– Chodźmy więc – rzekł Kamis i postąpił naprzód, zagłębiając się w otwór wśród gęstwiny. Pochodnia natychmiast zaczęła się oddalać. Czyżby krajowiec, który ją niósł, spostrzegł, że nasi podróżni poruszyli się z miejsca? Czyżby on im chciał przyświecać wśród tych ciemności i doprowadzić do rzeki Johansen lub do jakiejkol-wiek innej, wpadającej, do Ubangi?
Trzeba więc było iść za tym światłem i starać się odnaleźć kierunek południowo- zachodni.
– Chodźmy – zgodził się Cort.
Zaczęli iść wązką ścieżką, wydeptaną najwyraźniej przez ludzi i zwierzęta, pnącze były tu pozrywane, krzaki połamane, trawy i mchy podeptane.
Wśród gęstwiny leśnej spostrzegali drzewa bardzo rzadkie i osobliwe, jako to: gura crepitans, którego owoce pękają z szelestem; ojczyzną tego drzewa jest Ameryka, należy ono do rodziny euforbji, pod kota jego znajduje się płyn mleczny, a orzechy pękają z hałasem i daleko rozrzucają ziarna. Dalej było drzewo tsofar czyli gwiżdżące, dlatego że wiatr szumi silnie, przebiegając wśród jego gałęzi. Dotychczas to drzewo znajdowało się tylko w lasach nubijskich.
Szli tak do południa, a skoro się zatrzymali, światło zatrzymało się także.
– To jakiś przewodnik – oświadczył stanowczo Huber. – Gdybyśmy wiedzieć mogli, dokąd on nas prowadzi.
– Niech nas tylko wyprowadzi z tego labiryntu – odpowiedział Cort – nie żądam od niego niczego więcej. Powiedz, kochany Maksie, czy to wszystko nie jest nadzwyczajne?
– Tak jest, nie przeczę ci wcale.
– Byle tylko nie stało się zanadto nadzwyczajnym! – dodał Cort.
Ścieżka wciąż wiodła wśród gąszczu i ciemności. Kamis szedł pierwszy, za nim postępował Jan i Maks, gdyż wązka ścieżka nie dozwalała im iść koło siebie; gdy się zatrzymywali, światło także się zatrzymywało, pozostając tym sposobem zawsze w jednakowej odległości
Nad wieczorem, jak im się zdawało, uszli ze cztery lub pięć mil. Kamis pomimo znużenia chciał iść za światłem, póki się ono ukazywało, gdy wtym światło zagasło.
– Odpoczywajmy teraz – oświadczył Cort. – Zagaśnięcie światła jest widoczną wskazówką, że powinniśmy odpocząć.
– To nie wskazówka, to rozkaz – rzekł Huber.
– Bądźmy mu więc posłuszni i przepędźmy noc tutaj.
– Ale czy jutro światło nam się ukaże? – zapytał Cort.
Na to pytanie nikt nie potrafiłby odpowiedzieć.
Wszyscy trzej położyli się pod drzewem, posiliwszy się wprzód mięsem z bawołu, pragnienie zaś ugasili w małym strumyku, płynącym wpośród traw.
– Kto wie, czy nasz przewodnik nie dlatego obrał to miejsce na odpoczynek, abyśmy się mogli napić – rzekł Cort.
– Taka troskliwość zasługuje na pochwalę – dodał Maks Huber, czerpiąc wodę ze strumienia za pomocą liścia zwiniętego w trąbkę.
Pomimo niepewności i trwogi znużenie zwyciężyło, i wkrótce wszyscy trzej zasnęli snem twardym. Przed zaśnięciem Jan i Maks mówili o biednym Langa. Czy on utonął w rzece? A jeśli go wyratowano, dlaczego niema go tu, przy nich? Dlaczego Langa nie podążył za swemi przyjaciółmi, Janem i Maksem?
Nazajutrz, skoro się obudzili, blade światło, przedzierające się przez zielone sklepienie oznajmiło im, że już dzień. Kamis zaczął dowodzić, że idą w złą stronę, gdyż kierują się na wschód; ale ponieważ nie mieli innej drogi do wyboru, nie było się nad czym namyślać.
– A światło? – zapytał Jan Cort.
– Ukazuje się znowu – odpowiedział Kamis.
Cały dzień przeszedł bez ważniejszego wypadku. Pochodnia ciągle wskazywała im drogę, a las w dalszym ciągu stanowił nieprzebytą gęstwinę: pnie drzew cisnęły się jedne na drugie, krzaki i pnącze oplątywały je od dołu tak, że podróżni nasi szli jak gdyby w zielonym tunelu. W kilku miejscach ukazywały się inne ścieżki i krzyżowały się w rozmaitych kierunkach, tak, że gdyby nie ów tajemniczy przewodnik, Kamis byłby w prawdziwym kłopocie, która ścieżkę wybrać.
Zwierząt nie napotykali, zatym i broń, choćby ją mieli, na nicby im się nie przydała. Z trwogą też myśleli o wyczerpującym się zapasie bawolego mięsa. Zaledwie mogło im wystarczyć na obiad i na wieczerzę. Jeżeli więc nazajutrz nie dostaną się do miejsca przeznaczenia, czyli do celu tej dziwacznej podróży, grozić im może prawdziwy głód.
Nad wieczorem światło znów zagasło i noc przeszła spokojnie. Nazajutrz Cort obudził się pierwszy i rozbudził natychmiast swoich towarzyszy, wołając:
– Ktoś tu był, gdyśmy spali!
Rzeczywiście, palił się niewielki ogień; rozżarzone węgle tworzyły ognisko, a na nizkiej gałęzi drzewa akacjowego, tuż ponad strumieniem, wisiał kawał antylopy. Wszystko to wyglądało dziwnie i tajemniczo, ale żaden z nich nie zastanawiał się nad zdarzeniami i przyjmował je takiemi, jakiemi się przedstawiały. Nie pytali się już wzajemnie, kim był ów tajemniczy przewodnik, ten gienjusz wielkiego lasu, za którego śladem postępowali.
Zjedli resztę pieczonego mięsa, potym upiekli nad ogniem antylopę, która powinna wystarczyć na dzień następny.
W tej chwili tajemnicze światło dało znak do pochodu.
Po południu podróżni nasi spostrzegli, że las staje się mniej gęstym, a światło dzienne przedzierać się zaczyna przez wierzchołki drzew.
Tego wieczoru, gdy zjedli resztę mięsa z antylopy i napili się wody, usnęli bardzo mocno.
Maks Huber zapewnie we śnie słyszał zdaleka muzykę: ktoś grał walca z „Wolnego strzelca Webera,” ale to było z pewnością złudzenie.
Wioska napowietrzna.
azajutrz po przebudzeniu się, Jan Cort, Maks i Komis byli niezmiernie zdziwieni, gdyż otaczała ich najgłębsza ciemność. Czy w tej chwili był dzień, czy noc, nie umieliby na to odpowiedzieć. Światło, które im wskazywało drogę przez sześćdziesiąt godzin, nie ukazało się dziś wcale. Musieli więc czekać na zjawienie się pochodni, gdyż bez tego nie mogliby się puścić w drogę.
Jan Cort zrobił uwagę, która posłużyła do różnych wniosków:
– Dziś nikt nam nie rozpalił ognia i nikt nie przyniósł pożywienia.
– Więc nie mamy już co jeść! – dodał Huber.
– Możeśmy już doszli? – rzekł Kamis.
– Dokąd? – zapytał Cort.
– Tam, dokąd nas prowadzono, mój drogi Janie!
Wprawdzie nie była to zbyt jasna odpowiedź, ale trudno było dać inną.
Las był w tym miejscu bardziej jeszcze ciemny i gęsty, niż poprzednio, lecz za to nie panowała w nim już tak głęboka cisza. Słychać było jakiś szum w powietrzu, jakieś szmery przelatywały w górze pomiędzy wierzchołkami drzew. Kamis, Maks i Jan podnosili głowy do góry i zdawało im się, że widzą rozciągający się ponad niemi sufit.
Zapewnie było to zagmatwanie liści i gałęzi, które nie przepuszczało światła i dlatego ciemność jeszcze większa panowała pod drzewami.
Tu, gdzie noc spędzili, natura gruntu zmieniła się zupełnie. Nie było tu już gęstej, wysokiej trawy i krzaków ciernistych, rosnących tuż przy ścieżce. Ziemię pokrywała trawa, na której nie znać było ani odrobiny wilgoci. Była to jakby łąka, niezraszana nigdy przez deszcze lub źródła.
Drzewa rosły tu w odległości dwudziestu do trzydziestu stóp, tworząc jakby słupy, przeznaczone do podtrzymywania jakiej olbrzymiej budowy; gałęzie ich rozrzucały się na setki metrów dokoła.
Rosły tu sykomory afrykańskie, których pień składa się z mnóstwa łodyg, spojonych ze sobą, bombaksy o korzeniach olbrzymich i wyniosłych wierzchołkach, baobaby, których pień ma kształt dyni i dwadzieścia lub trzydzieści metrów obwodu, a wierzchołek zakończony jest olbrzymim pękiem spadających ku dołowi gałęzi, dalej wznosiły się drzewa palmowe, zwane „deleb,” o pniach garbatych; drzewa serowe, których pień, wewnątrz pusty, tworzy spore przedziały, tak duże, że w każdym z tych przedziałów może się pomieścić człowiek; drzewa mahoniowe, z których każde mogło dostarczyć kłody, mającej średnicy przeszło metr, (krajowcy wyrabiają łódki z jednej takiej sztuki). Dalej rosły drzewa smocze olbrzymich rozmiarów i bahinie, które pod inną szerokością gieograficzną są tylko krzewami, a tu dorastają znacznej wielkości. Można sobie wyobrazić, jak daleko takie drzewa rozrzucają swoje konary!
Upłynęła może godzina, podczas której Kamis ciągle upatrywał opiekuńczego światła, wprawdzie miał to przekonanie, że idąc za tym światłem, dąży na wschód, to jest w stronę przeciwną rzeki Ubangi, ale cóż miał czynić?
– Dokąd nas zaprowadziło to tajemnicze światło? – zapytywał się w duchu. – Teraz światło znikło, cóż więc zrobimy?… Czy mamy iść dalej, czy zostać? Ale co jeść będziemy?
– Musimy jednakże iść dalej – przerwał Jan milczenie. – Może lepiej odrazu puścić się w drogę?
– Ale w którą stronę? – zapytał Maks Huber.
Na to pytanie trudno było znaleźć odpowiedź.
– Przecież nie wrosły nam nogi w ziemię – rzekł niecierpliwie Cort. – Możemy się jeszcze poruszać pomiędzy tętni drzewami.
– W drogę więc! – rozkazał Kamis.
I wszyscy trzej zaczęli iść. Stąpali ciągle po ziemi pozbawionej zarośli i krzaków, po gruncie nagim i ubitym, jak gdyby osłonięty był dachem, nie przepuszczającym deszczu, ani słońca. Dokoła rosły drzewa, których tylko niższe gałęzie można było rozpoznać. W powietrzu ciągle słychać było jakieś dziwne szmery i szelesty.
Czy ten las był zupełnie pusty? chyba nie, gdyż Kamisowi zdawało się, że widzi jakieś cienie, przesuwające się pomiędzy drzewami. Czy to było złudzenie, nie wiedział. Wreszcie po półgodzinnym bezowocnym poszukiwaniu usiedli pod drzewem, aby odpocząć.
Oczy ich, przyzwyczajone do ciemności, zaczęły rozróżniać otaczające ich przedmioty; przytym i słońce, które wzbiło się wyżej na horyzoncie, rozpraszało nieco ciemności. Teraz już widzieli o jakie dwadzieścia kroków przed sobą. Nad niemi rozciągał się rodzaj sufitu.
– Coś się tam porusza – szepnął Kamis.
– Zwierzę, czy człowiek? – zapytał Cort, spoglądając.
– To chyba dziecko, bo to stworzenie bardzo małego wzrostu.
– Ależ to małpa! – rzekł Huber.
Siedzieli nieporuszeni i milczący, aby nie zestraszyć czwororękiego stworzenia. Pomimo wstrętu Maksa i Jana do małpiego mięsa, z głodu i to by już jedli, ale jak jeść mięso surowe? Toż nie mieli czym rozniecić ognia.
Zwierzę szybko zbliżało się i spostrzegszy trzech ludzi, nie okazało najlżejszego zdziwienia. Szło tak, jak człowiek, na tylnych łapach i zatrzymało się o kilka kroków przed niemi.
Można sobie wyobrazić zdumienie Jana i Maksa, gdy w tym stworzeniu poznali istotę, którą ocalił Langa,
– To on… to on! – szepnął Jan.
– Tak, to on – potwierdził Maks.
– Jeżeli ten mały jest, to i Langa może się tu znajdzie.
– Czy nie jesteście jednak w błędzie? – zapytał Kamis.
– O, nie! – odparł Cort. – Zresztą wkrótce przekonamy się o tym.
Wyjął z kieszeni medalik zdjęty z szyi malca i trzymając za dwa końce sznureczka, zaczął nim bujać, jak się czyni z przedmiotem, na który chcemy zwrócić uwagę dziecka.
Skoro tylko malec dostrzegł ten przedmiot, przysunął się jednym skokiem do Kamisa. Widocznie odzyskał zdrowie i sprężystość ruchów przez te trzy dni, które upłynęły od rozbicia się tratwy. Przybiegł do Corta z widocznym zamiarem odebrania swej własności.
Kamis chwycił go w przejściu, i wtedy z ust malca wyrwał się nie wyraz „ngora,” lecz wyraźnie wypowiedziane następujące słowa:
– Li-Mai! Ngala! Ngala!
Co znaczyły te wyrazy, wypowiedziane w języku nieznanym nawet Kamisowi, podróżni nasi nie mogli pojąć.
Nagle zjawiły się inne istoty, wysokiego wzrostu, i zanim Kamis, Maks i Jan spostrzegli się, otoczyły ich, ujęły pod ręce i, popychając przed sobą, zmusiły do pójścia.
Zatrzymali się dopiero, gdy uszli z pięćset lub sześćset metrów. W tym miejscu nizko zwieszające się gałęzie dwuch drzew plątały się ze sobą, tworząc, jak gdyby stopnie schodów. Tu znów zmuszono więźniów do wejścia na owe stopnie, obchodząc się jednak z niemi łagodnie.
W miarę, jak wchodzili. światło przedzierało się przez gałęzie; promienie słońca prześlizgiwały się wśród liści. Maks Huber nie mógł już teraz zaprzeczyć, że to wszystko było nadzwyczajne.
Gdy znaleźli się o jakie sto stóp ponad ziemią, można sobie wyobrazić ich zdumienie. Oto przekonali się, że znajdują się na jakiejś platformie, poniżej jednak wierzchołków drzew, które tworzyły ponad nią zielone sklepienie. Na platformie w pewnym porządku wznosiły się chaty, ulepione z żółtej gliny i liści, tworząc ulice. Była to więc wioska i do tego tak duża, że nie widać było jej końca.
Przechadzało się tam mnóstwo postaci, podobnych do istoty, która ocalił Langa. Powierzchowność ich była taka, jak u ludzi; przypominała opisy doktora Dubois o gatunkach, napotykanych w lasach Jawy. Lecz podróżni nasi nie mieli czasu na uwagi, gdyż straż, rozmawiając w niezrozumiałym dla nich narzeczu, prowadziła ich ku jednej z chat. Przypatrujący im się tłum nie okazywał wielkiego zdumienia. Wreszcie Maks, Jan i Kamis znaleźli się sami w chacie, której drzwi zatrzaśnięto za niemi.
– Jesteśmy uwięzieni! – zawołał Huber. – Ale czy zauważyliście – dodał, – że oni przypatrywali się nam bez wielkiego zdziwienia?
– Radbym się dowiedzieć, czy ci ludzie dają jeść swoim więźniom – rzekł Cort.
– Lub czy ich nie zjadają sami – dodał Huber.
Ponieważ wiele plemion w Afryce środkowej praktykuje ludożerstwo, można było przypuszczać, że i te istoty są również ludożercami. W każdym razie plemię to było bardziej rozwinięte pod względem umysłowym, niż orangutangi z wyspy Borneo, szympanse Gwinei i goryle z Gabonu. Umiało rozniecić ogień i posługiwać się rozmaitemi domowemi sprzętami. Dowodem tego był ogień, rozniecony pierwszej nocy po rozbiciu się tratwy i pochodnia, wskazująca wśród ciemności drogę.
W tej chwili przyszło Maksowi na myśl, że ruchome ognie, które widzieli na skraju lasu, były rozniecone przez tych dziwnych mieszkańców Wielkiego lasu.
– Oni mówią nawet! – dziwił się Cort, gdy już udzielili sobie rozmaitych uwag, dotyczących mieszkańców tej napowietrznej wioski.
Z pomiędzy trzech więźniów Kamis był najbardziej zdziwiony i odurzony. On nie zajmował się badaniem gatunków i w jego umyśle te istoty nie mogły być niczym innym, jak tylko małpami. Ale te małpy chodziły, mówiły, rozniecały ogień i budowały wioski. Dziwił się, że żaden z podróżnych nie wspominał dotąd o podobnym gatunku małp. Upokorzało go to, że te małpy są tak podobne do krajowców.
Biedni więźniowie zaczęli się niecierpliwić; zamknięci w chacie, przez której ściany nic nie mogli słyszeć, niespokojni o przyszłość, niepewni, jak się zakończy ta dziwna przygoda, z każdą chwilą czuli się bardziej nieszczęśliwemi i przygnębionemu Przytym i głód dokuczał im mocno, gdyż od piętnastu godzin nic nie jedli.
Jedna tylko okoliczność pocieszała ich trochę, a mianowicie, że protegowany Langa znajdował się w tej wiosce, która zapewne musiała być jego miejscem rodzinnym.
– Jeżeli ten mały został ocalony – rzekł Cort, – należy przypuszczać, że i Langa jest uratowany. Zapewne się nie rozłączali… Jeśli więc Langa dowie się, że uwięziono trzech ludzi, domyśli się, że to my… Wszak nie uczyniono nam nic złego, zapewne więc nie skrzywdzono i Langa.
– Nie mamy żadnego dowodu na to, że Landa ocalał – dodał Huber. – Może biedak utonął w nurtach wzburzonej rzeki?
W tej chwili drzwi od chaty, poza któremi stało kilku krajowców, otwarty się, i w nich ukazał się jakiś młody chłopiec.
– Langa! Langa!… – zawołał z radością Cort.
– Przyjaciel Maks… przyjaciel Jan! – zawołał Langa, rzucając się w ich objęcia.
– Od kiedy ty tu jesteś? – zapytał Maks.
– Od wczorajszego rana… nieśli mnie przez las.
– A któż cię niósł?
– Jeden z tych, którzy mnie ocalili i was pewnie także.
– A więc to są ludzie?
– Tak, ludzie… przecież nie małpy – odparł stanowczo Langa.
– Dziwni ludzie!… Zaczynam wierzyć w jakiś pośredni gatunek pomiędzy ludźmi a małpami.
Langa ściskał i całował swoich opiekunów, których już nie miał nadziei oglądania kiedykolwiek, wreszcie począł opowiadać im o swoich przygodach.
– Gdy tratwa uderzyła o skały i wpadliśmy do wody, ja i Li-Mai…
– Li-Mai? – zapytał Maks Huber.
– Tak, Li-Mai, to jego imię… – kilka razy powtarzał malec, wskazując na siebie: Li-Mai, Li-Mai.
– A więc on ma imię? – zapytał Cort.
– Oczywiście, że ma, przyjacielu Janie – odpowiedział Langa. – Przecież wszyscy ludzie mają imiona.
– A jakąż nazwę nosi to plemię, wśród którego znajdujemy się?
– Oni nazywają się Wagddisowie… słyszałem jak Li-Mai tak ich nazywał…
Wyraz ten nie należał do narzecza krajowców z Kongo
Skąd pochodziło owo pokolenie Wagddisów, podróżni nasi nie mogli się domyśleć, lecz obyczaje ich były widać łagodne, skoro widząc tonących, pośpieszyli im na ratunek.
Wpadszy do wody, Langa stracił przytomność i sądził, że jego przyjaciele utonęli w rzece Johansen. Gdy odzyskał przytomność, ujrzał się w objęciach silnego Wagddisa, który był właśnie ojcem Li-Mai; malec zaś był już w objęciach matki – „ngora”, jak ją nazywał. Należało przypuszczać, że Li-Mai na kilka dni przedtym, zanim go napotkał Langa, zabłąkał się w lesie i że rodzice go szukali. Wiemy, w jaki sposób Langa go ocalił; to też, gdy znalazł się w wiosce Wagddisów, obchodzono się z nim bardzo dobrze. Li-Mai wkrótce odzyskał siły, choroba jego bowiem była wynikiem wyczerpania i znużenia, i wywdzięczając się za opiekę, stał się opiekunem Langa. Rodzice Li-Mai też okazywali mu wdzięczność.
Dziś zrana Li-Mai przyprowadził Langa przed chatę, w której zamknięci byli Maks, Jan i Kamis. Langa nie mógł go zrozumieć, lecz usłyszał głosy i zdawało mu się, że poznaje swoich przyjaciół, wbiegł więc do chaty i przekonał się, że się nie mylił.
– Wszystko dobrze, mój Langa – rzekł Maks, ale my umieramy z głodu. Możebyś mógł przynieść nam co do zjedzenia, jeżeli masz tu jakie wpływy.
Langa wyszedł i powrócił wkrótce, niosąc duży kawał pieczonego, bawolego mięsa, kilka sztuk owoców z akacji zwanej „adansonia”, ‘której owoce zowią chlebem małpim, świeże banany i w tykwie czystą wodę, zaprawną mlecznym sokiem luteksu, wydzielającego się z liany gumowej, należącej do rodzaju „landolphia africa”.
Naturalnie, że wszyscy trzej z wielkim apetytem zabrali się do jedzenia, gdyż byli bardzo głodni. Posiliwszy się, Cort zapytał Langa, czy plemię Wagddisów jest liczne.
– O, jest tu ich, jest! – odpowiedział Langa.
– Czy tylu, jak w wioskach Bornu lub Bagirmi?
– Mniej więcej.
– Czy oni nigdy nie schodzą z tej swojej napowietrznej siedziby?
– Owszem, schodzą, aby polować, lub zbierać korzonki i owoce, albo też czerpać wodę.
– I oni mają swoją mowę?
– Tak, ale ja ich nie rozumiem, tylko niektóre wyrazy pojmuję, szczególniej te, które wymawia Li-Mai.
– A rodzice tego małego Li-Mai?
– Są dla mnie bardzo dobrzy; od nich to właśnie przyniosłem dla was pożywienie.
– Trzeba im za to podziękować jaknajprędzej, aby i nadal byli tak chojni – rzekł Maks.
– A ta wioska, ukryta pomiędzy drzewami, jak się nazywa?
– Ngala.
– Czy mieszkańcy tej wioski mają swego wodza? – zapytał Cort.
– Mają.
– Widziałeś go?
– Nie, ale słyszałem, jak go wszyscy nazywali Mselo-Tala-Tala.
– Ależ to jest narzecze tutejszych krajowców! – zawołał Kamis.
– A cóż znaczą te wyrazy?
– Ojciec Zwierciadło.
I rzeczywiście tak nazywają mieszkańcy Kongo człowieka, który nosi okulary.