Jules Verne
Skarby wulkanu
(Rozdział I-III)
Tłumaczyła K. Bobrowska
Księgarnia Św. Wojciecha, wydanie 3
Warszawa 1929
© Andrzej Zydorczak
Rozdział I
Wuj z Ameryki.
iedemnastego marca 1898 r. listonosz obsługujący ulicę Jacques-Cartier w Montrealu, doręczył p. Summy Skim, mieszkającemu w domu pod nr. 29, list treści następującej:
„Notarjusz Snubbin przesyła pozdrowienie panu Summy Skim i prosi go o niezwłoczne pofatygowanie się do kancelarji w sprawie, która go dotyczy”.
Co było powodem tego wezwania? P. Summy Skim, jak zresztą wszyscy w Montrealu, znał notarjusza Snubbin’a jako człowieka prawego, doradcę pewnego i przezornego, który rodem z Kanady objął kancelarję, dziś pierwszą w mieście, po sławnym notarjuszu Nick, poprzednik jego prowadził ją przez lat sześćdziesiąt. Istotnem nazwiskiem Nick’a było Mikołaj Sagamore. Notarjusz ten, pochodzenia hurońskiego, zasłynął w swoim czasie patrjotycznym udziałem w strasznej sprawie Morgaz, tak głośnej w 1837 r.1
P. Summy Skim, niemało zdziwiony tem wezwaniem, udał się wnet do notarjusza i w pół godziny później znalazł się w jego gabinecie przy placu Marché-Bon-Secours.
– Witaj, panie Skim – rzekł tenże powstając.
– Witaj – odpowiedział Summy Skim, siadając przy biurku.
– Pan stawił się pierwszy na wezwanie, panie Skim…
– Jakto pierwszy?… Czy podobne wezwanie otrzymał jeszcze kto inny?
– Pański kuzyn, pan Ben Raddle – odpowiedział notarjusz – otrzymał również podobne wezwanie.
– W takim razie nie „otrzymał” go, lecz „otrzyma” – oświadczył Summy Skim. – Niema bowiem w tej chwili Ben Raddle’a w Montrealu.
– Czy prędko powróci?
– Za trzy dni lub cztery.
– Do djaska!
– Sprawa więc jest nagląca?
– Poniekąd tak – odpowiedział notarjusz. – Cóż robić! wtajemniczę pana w jej treść, pan zaś zaznajomi z nią pana Ben Raddle po jego powrocie.
Notarjusz włożył okulary, przerzucił kilka papierów rozrzuconych na stole, wziął do ręki list, wydobyty z koperty i zanim czytać zaczął, spytał:
– Pan Raddle i pan, panie Skim, jesteście siostrzeńcami pana Josias Lacoste’a?
– Istotnie, moja matka i matka Ben Raddle’a były jego siostrami; ale od ich śmierci, to jest od siedmiu czy ośmiu lat zerwaliśmy wszelkie stosunki z wujem. Sprawy majątkowe nas poróżniły; wuj wyjechał z Kanady do Europy… Słowem od tej pory nie dał nam nigdy znać o sobie, nie wiemy więc, co się z nim stało.
– Umarł – oświadczył notarjusz. – Otrzymałem właśnie wiadomość o jego zgonie, który nastąpił 16 lutego.
Pomimo że Josias Lacoste zerwał oddawna wszelkie stosunki z rodziną, Summy Skim przejął się bardzo wiadomością o śmierci wuja.
Jego kuzyn Ben Raddle i on nie mieli już ani ojca, ani matki, a jako jedynacy, ku sobie zwrócili całe rodzinne uczucie, wzmacniając je przyjaźnią braterską. Obecnie Summy Skim uprzytomnił sobie, że z całej rodziny został tylko Ben Raddle i on. Tęskniąc za wujem, kilkakrotnie starali się dowiedzieć, co się z nim stało i mieli, prędzej czy później, nawiązać z nim stosunki, gdy śmierć rozwiała ich złudzenia.
Josias Lacoste, skryty z natury, odznaczał się zawsze niespokojnem usposobieniem. Dwadzieścia lat temu wyjechał z Kanady szukać szczęścia po świecie, spodziewając się powiększyć swą skromną spuściznę, przy pomocy spekulacyj finansowych. Czy ziściły się jego pragnienia? Czy nie zrujnował się raczej doszczętnie, rzucając się w zawrotny wir interesów? Czy zostawił siostrzeńcom, jedynym swoim spadkobiercom, choć niewielką cząstkę majątku?
Summy Skim jednakże o spadku nie myślał nigdy, a tem bardziej w tej chwili, gdy był pod wrażeniem wiadomości o śmierci ostatniego krewnego.
Notarjusz Snubbin, nie przerywając zadumy klienta, oczekiwał cierpliwie na pytania z jego strony.
– Panie Snubbin – spytał Summy Skim – wuj umarł 16 lutego?
– 16 lutego, panie Skim.
– A zatem dwadzieścia dziewięć dni temu?
– Dwadzieścia dziewięć, istotnie. Tyle czasu potrzeba było, aby ta wiadomość doszła do mnie.
– Nasz wuj więc był w Europie… w jednym z odległych jej krajów.
– Bynajmniej – odpowiedział notarjusz.
Przyczem podał mu list, na którym widniały marki kanadyjskie.
– List ten pochodzi od wuja z Ameryki, od prawdziwego wuja z Ameryki, jak mówią w Europie, którego spadkobiercami są pan i pan Ben Raddle. Obecnie chodzi o to, czy ten wuj z Ameryki zasługuje rzeczywiście na to specjalne miano! Ten punkt wyjaśnić należy!
– Jakto, – rzekł Summy Skim – więc był w Kanadzie, a my nic o tem nie wiedzieliśmy?
– Tak, w Kanadzie, lecz w części najbardziej oddalonej Dominion’u2, na granicy dzielącej nasz kraj od Alaski amerykańskiej, i z którą komunikacja jest bardzo utrudniona i powolna.
– Przypuszczam, że Klondike, panie Snubbin?
– Tak, Klondike. Wuj pański osiedlił się tam około dziesięciu miesięcy temu.
– Dziesięciu miesięcy temu – powtórzył Summy Skim. – I gdy przejeżdżał przez Amerykę nie przyszło mu nawet na myśl, aby udając się do tej krainy kopalni złota wstąpić do Montrealu i uścisnąć swych siostrzeńców!…
– Cóż pan chce? – odrzekł notarjusz. – Być może, p. Josias Lacoste śpieszył się z przybyciem do Klondike, jak tyle tysięcy jego bliźnich… że tak powiem tylu chorych trawionych gorączką złota, która pochłonęła i pochłonie jeszcze niezliczone ofiary! Do tych kopalń złota ciągnie ciżba z wszystkich kątów świata. Po Australji nastąpiła Kalifornja; po Kalifornji – Transwal; po Transwalu – Klondike; po Klondike będą inne złotodajne tereny i tak będzie do ostatecznego sądu… chciałem powiedzieć do ostatecznego wyczerpania złotodajnych pokładów.
Po tych słowach notarjusz udzielił panu Summy Skim wszelkich wiadomości, jakie posiadał, mianowicie, że na początku 1897 r. Josias Lacoste osiedlił się w mieście Dawson, stolicy Klondike z niezbędnym rynsztunkiem poszukiwacza złota, że w lipcu 1896 wykryto złoto w Gold Bottom, dopływie Hunter’u, co zwróciło uwagę wszystkich na ten obwód, że następnego zaraz roku Josias Lacoste przybył tu wraz z innymi, aby za resztę pieniędzy kupić działkę gruntu. W kilka dni po swem przybyciu uskutecznił swój zamiar i stał się posiadaczem działki 129 położonej przy Forty Miles Creek, dopływie Yukonu, głównej arterji kanadyjsko-alaskiej.
Poczem dodał:
– Sądząc z listu przysłanego mi przez gubernatora Klondike, działka ta dotąd nie przyniosła dochodu, jakiego spodziewał się p. Josias Lacoste. Zdaje się wszakże, że nie jest ona zupełnie wyczerpana i gdyby wuj był dłużej żył, może osiągnąłby był z niej większą korzyść.
– A zatem nie nędza była przyczyną śmierci wuja?
– Nie, list nie wspomina wcale o tem. Umarł na tyfus, groźny w tym klimacie i pochłaniający tam tysiące ofiar. P. Lacoste, czując się chorym, opuścił swą działkę i przyjechał do Dawson City, gdzie też zakończył życie. Wiedząc, że pochodzi z Montrealu, gubernator zwrócił się do mnie, abym powiadomił o jego zgonie rodzinę. Pan Ben Raddle i pan, panie Skim, jesteście zanadto znani, a dodam, z najlepszej strony, abym mógł powątpiewać o panach i dlatego wezwałem was dla zawiadomienia panów o waszych prawach spadkowych.
Prawo spadkowe! Na ustach Summy Skim’a zarysował się uśmiech melancholijnie ironiczny. Myślał on o ciężkiem życiu, jakie stało się udziałem wuja od chwili, gdy oddał się trudnemu i żmudnemu poszukiwaniu złota… Może kupił działkę za wygórowaną sumę pieniędzy, wydając wszystko, co posiadał?… Może umarł zadłużony i niewypłacalny… Po chwili namysłu odezwał się Summy Skim do notarjusza:
– Panie Snubbin, być może, że wuj nasz zostawił po sobie długi… Otóż mój kuzyn Ben Raddle, za którego ręczę, i ja staniemy w obronie nazwiska matek naszych. Nie uchylimy się od żadnej wypłaty… Należy więc w jak najkrótszym czasie sporządzić listę…
– Poczekaj pan – przerwał mu notarjusz. – Znając pana, nie dziwię się twemu szlachetnemu porywowi. Ale przypuszczam, że długów żadnych niema. Chociaż prawdopodobnie wuj pański umarł w biedzie, zapominać nie powinniśmy, że był właścicielem działki przy Forty Miles Creek, której wartość będzie dostateczną dla spłacenia wszelkich zobowiązań spadkowych, jeżeli istnieją wogóle. Działka ta zaś stała się niepodzielną własnością pańskiego kuzyna i pana, ponieważ jesteście jedynymi krewnymi i spadkobiercami p. Josias Lacoste’a.
Pan Snubbin dodał, że jednak należy działać z pewną ostrożnością. Spadku przyjąć nie można inaczej jak po zapoznaniu się z jego stanem majątkowym. Ustali się aktywa i pasywa, a wtedy i spadkobiercy będą wiedzieli, czego się mają trzymać.
– Zajmę się tą sprawą, panie Skim – dodał na zakończenie – i zbiorę jak najpewniejsze informacje… Zresztą, kto wie?… Działka ta pozostanie zawsze działką, nawet jeżeli jej wydajność była dotąd prawie żadna… Wystarczy szczęśliwego uderzenia motyką, aby napełnić kieszenie, jak mówią poszukiwacze złota.
– A zatem rzecz skończona, panie Snubbin – odpowiedział Summy Skim – i jeżeli działka wuja posiada jakąkolwiek wartość, postaramy się jej pozbyć na najlepszych warunkach.
– Zapewne – przyznał notarjusz – i mam nadzieję, że kuzyn pański będzie tego samego zdania.
– Liczę na to – odparł Summy Skim. – Nie przypuszczam, ażeby Ben Raddle zechciał zająć się eksploatacją działki na własną rękę…
– Kto wie, panie Skim? P. Ben Raddle jest inżynierem. Umysł to przedsiębiorczy i śmiały. – Może ulec pokusie!… A jeśli się dowie, że działka zawiera złotodajną żyłę…
– Zaręczam panu, panie Snubbin, że nie będzie oglądał jej wcale. Zresztą będzie zpowrotem za trzy dni lub cztery… Naradzimy się w tej sprawie i będziemy pana prosili o zajęcie się sprzedażą działki przy Forty Miles Creek bądź dla własnej korzyści, bądź, co wydaje mi się prawdopodobniejsze, dla spłacenia długów wuja naszego.
Po tym pesymistycznym wniosku Summy Skim opuścił kancelarję notarjusza, i obiecawszy powrócić za parę dni, udał się do swego domu przy ulicy Jacques-Cartier, gdzie mieszkał wspólnie z kuzynem.
Ojciec Summy Skim’a był pochodzenia anglosaskiego, matka zaś była Francuzką z Kanady. Rodzice jego osiedlili się w Dolnej Kanadzie po zwycięstwie 1759 r., stając się właścicielami obszernego dochodowego majątku, składającego się z lasów, ziemi i łąk, a stanowiącego większą część ich fortuny.
Summy Skim miał wtedy lat trzydzieści dwa, był wzrostu wyżej średniego, powierzchowności miłej, budowy silnej, cechującej ludzi przebywających wiele na świeżem powietrzu, oczy miał ciemnobłękitne, brodę blond, słowem przedstawiał typ swoisty a wielce sympatyczny Franko-Kanadyjczyka, który odziedziczył po matce. Mieszkał w swej posiadłości, pędząc żywot gentleman-farmer’a bez trosk, bez zbytnich pożądań w tej uprzywilejowanej części Dominion’u. Jego majątek, choć niebardzo duży, wystarczał w zupełności dla jego skromnych wymagań, nie odczuwał więc ani chęci, ani potrzeby powiększania go. Jako wielki miłośnik rybołówstwa miał do swego rozporządzenia całą sieć wodną przypływów i dopływów rzeki św. Wawrzyńca, nie mówiąc już o jeziorach tak licznych w północnych stronach Ameryki. A jako zawołany myśliwy mógł z całą swobodą polować na rozległych równinach i lasach obfitujących w zwierzynę, zajmujących lwią część tych okolic Kanady.
Dom, który był własnością obu kuzynów, znajdował się w najspokojniejszej dzielnicy Montrealu, poza dzielnicami przemysłowo-handlowemi. Był urządzony bez zbytku, lecz dostatnio. W nim to obaj spędzali, oczekując z niecierpliwością na nadejście ciepłej pory roku, długie kanadyjskie zimy tak ostre, pomimo że ten kraj leży na tym samym równoleżniku co południowe kraje Europy.
Lecz tu panują straszne wiatry, których nie powstrzymają żadne góry i szaleją z niezwykłą siłą zawieje, niosące z sobą zimne powiewy ze stref podbiegunowych.
Montreal, siedziba rządu od r. 1843, mógł był nastręczyć Summy Skim’owi niejednej sposobności do zajęcia się sprawami publicznemi. Ale Summy Skim, wybitnie niezależnego charakteru, miał pewną pogardę dla świata urzędowego, unikał towarzystwa wysokich urzędników i czuł nieprzezwyciężony wstręt do polityki. Zresztą poddawał się chętnie zwierzchnictwu Wielkiej Brytanji raczej pozornemu niż istotnemu, nie należał nigdy do żadnej partji politycznej. Słowem był to filozof, lubujący się w swobodzie i nie pragnący żadnego rodzaju zaszczytów.
Jego zdaniem wszelka zmiana w jego życiu sprowadziłaby tylko nowe troski, kłopoty i uszczupliłaby dobrobyt.
Nietrudno się domyślić, że nasz filozof nie pomyślał nigdy o małżeństwie, nie myślał o niem również i obecnie, choć trzydzieści dwa lata nosił na swych barkach. Być może, gdyby matka jego żyła – kobiety lubią cieszyć się swemi wnukami – postarałby się może o obdarzenie jej synową. Wtedy, nie ulega wątpliwości, że żona Summy Skim’a podzielałaby jego upodobania. Wśród licznych rodzin Kanady, gdzie liczba dzieci wynosi często dwa tuziny, znalazłby w mieście lub na wsi młodą dziewczynę skromną i zdrową, odpowiadającą mu w zupełności. Ale pani Skim umarła pięć lat za wcześnie, w trzy lata po śmierci męża i od tej chwili możnaby bez obawy iść o zakład, że żadna najlżejsza myśl o małżeństwie nie zawitała w umyśle jej syna.
Wraz z pierwszym łagodniejszym powiewem tego ostrego klimatu, kiedy wcześniejszy wschód słońca był zapowiedzią zmiany pory roku, Summy Skim opuszczał spiesznie dom przy ulicy Jacques-Cartier, udając się do swej fermy Green Valley położonej o dwadzieścia mil na północ od Montrealu na lewym brzegu rzeki św. Wawrzyńca. Tu wracał do życia wiejskiego, które zaniechać musiał z nadejściem ostrej zimy, ścinającej wszystkie wody i pokrywającej pola śnieżnym całunem. Tu było mu dobrze wśród oddanych mu ludzi, od półwieku pełniących służbę w jego rodzinie, którzy byli szczerze przywiązani do tego pana dobrego, spokojnego, uprzejmego, gotowego do wyświadczenia przysługi nawet kosztem swej osoby. To też nie szczędzili mu oznak radosnych na powitanie, jak również wyrazów żalu w chwili jego odjazdu.
Posiadłość Green Valley przynosiła rocznie około trzydziestu tysięcy franków dochodu, któremi obaj krewni dzielili się między sobą, gdyż wiejska posiadłość również jak i dom w Montrealu niepodzielnie do nich należała. Uprawiano tam w wielkiej ilości rośliny pastewne i zboża na gruncie bardzo żyznym, którego wydajność znakomicie powiększały dochody ze wspaniałych lasów ciągnących się na terytorjum Kanady szczególnie w jej wschodniej części. Ferma sama w sobie przedstawiała zespół budynków dobrze zaopatrzonych, jak stajnie, krowiarnie, stodoły, podwórze dla drobiu, szopy i była zaopatrzona w różne narzędzia rolnicze udoskonalone, odpowiadające w zupełności wymaganiom nowoczesnego rolnictwa. U wejścia rozległej zagrody, ozdobionej trawnikami i kępami drzew, wznosił się dom skromny, lecz wygodny.
Taką była posiadłość, w której Summy Skim przepędzał najmilsze chwile swego życia, a do której Ben Raddle wpadał na dni kilka zaledwie podczas lata. Pierwszy przynajmniej nie byłby zamienił swej siedziby na żaden zamek magnacki najbogatszego Amerykanina. Wystarczała mu w zupełności, a choć była skromna, nie myślał wcale o jej powiększeniu ani upiększeniu, zadowalając się pięknem natury. Tu płynęły mu dni na polowaniu, noce zaś na błogim spoczynku.
Contentus sua sorte, jak zaleca prawidło mądrości, Summy Skim ciągnął znaczne dochody ze swej ziemi uprawianej planowo i z rozmysłem. Wszelako, chociaż nie dopuszczał do uszczuplenia majątku, nie myślał nigdy o jego powiększeniu. Za nic na świecie nie byłby się dał wciągnąć w jakikolwiek z tych niezliczonych interesów, których pełno jest w Ameryce, jak spekulacje handlowe i przemysłowe, koleje, banki, kopalnie, towarzystwa żeglugi i inne. Nigdy! Mędrzec ten miał wstręt do wszystkiego, co pociąga za sobą ryzyko lub tylko niepewność. Zmuszać się do obliczania korzyści lub strat, czuć się zależnym od okoliczności, których nie można przewidzieć, ani im zapobiec, budzić się rano z myślą: czy jestem bogatszy czy biedniejszy niż wczoraj?… wydawało mu się to wstrętne i wolałby raczej nie zasypiać wcale, lub nie obudzić się nigdy.
To jego usposobienie stanowiło wybitne przeciwieństwo z usposobieniem jego kuzyna. Nikt wątpić nie mógł, że matki ich były siostrami i że w obu płynęła krew francuska. Lecz ojciec Summy Skim’a należał do narodowości anglo-saskiej, ojciec zaś Ben Raddle’a – do amerykańskiej, a zaprzeczyć się nie da, że między Anglikiem i Jankesem zachodzi wielka różnica, która się pogłębia coraz bardziej. Jeżeli między Jonathan’em a John Bull’em istnieje pokrewieństwo, to jest ono bardzo oddalone i przypuszczać należy, że to pokrewieństwo zczasem zniknie zupełnie.
Zresztą czy różnorodność pochodzenia, czy też inna jaka przyczyna była powodem przeciwieństwa ich charakterów, dość że ci kuzynowie, których łączyła przyjaźń nierozerwalna, jak twierdzili, nie mieli ani jednakowych upodobań ani jednakowych usposobień.
Ben Raddle, wzrostu niższego, o włosach i zaroście ciemnym, o cztery lata młodszy od Skim’a, do życia brał się zgoła inaczej od kuzyna. O ile ten zadowalał się pracą na roli i pilnowaniem swych zbiorów, o tyle Ben Raddle’a pochłaniał ruch przemysłowy. Jako inżynier brał udział w tych licznych obliczonych na wielką skalę przedsiębiorstwach, w których celują Amerykanie wnosząc w nie śmiałość inicjatywy i ryzyko wykonania. Równocześnie marzył o bogactwie, nie o tem umiarkowanem bogactwie zwykłych miljonerów, lecz o potoku złota miljarderów amerykańskich. Fantastyczne fortuny Gould’ów, Astor’ów, Vanderbilt’ów, Rockfeller’ów, Carnegie’ch, Morgan’ów i wielu innych, podniecały jego umysł. Marzył o tych niezwykłych przypadkach, zdolnych w kilka dni zaprowadzić na Kapitol, lub też w kilka godzin strącić ze skały tarpejskiej. To też podczas gdy Summy Skim ograniczał swe podróże do wycieczek do Green Valley, Ben Raddle zwiedził Stany Zjednoczone, przepłynął Atlantyk, poznał część Europy w nadziei, że natrafi na szczęśliwy przypadek, decydujący o jego losie. Dotąd jednak nie napotkał nic osobliwego. Nie zniechęciło go to bynajmniej. Wróciwszy niebawem z dalekiej zamorskiej podróży, nie tracił chwilki czasu, upatrując odpowiedniej sposobności, aby wziąć udział w jakiem niezwykłej miary przedsiębiorstwie.
To przeciwieństwo ich upodobań było dla Summy Skim’a przyczyną wielu zmartwień. Obawiał się ciągle, że Ben Raddle go opuści, lub co najmniej jaki ryzykowny interes pochłonie ich skromny majątek, zapewniający im niezależność i swobodę.
Na ten temat obaj krewni prowadzili nieskończone spory.
– Ależ wkońcu, Ben – mówił Summy – co ci przyjdzie z tego łamania sobie głowy nad tem, co tak uroczyście nazywasz wielkim interesem?
– Przyjdzie to, Summy, że mogę stać się bogatym, bardzo bogatym – odpowiadał Ben Raddle.
– I co ci przyjdzie z tego, bracie, że będziesz bardzo bogaty? Dostatnie przebywanie w Green Valley nie wymaga tak wielkich wysiłków. Co uczyniłbyś z tak wielką ilością pieniędzy?
– Zająłbym się nowemi interesami i to większej miary.
– W jakim celu?
– Ażeby zgromadzić jeszcze większą ilość złota, które obróciłbym na jeszcze poważniejsze interesy.
– I tak dalej?
– I tak dalej.
– Do samej śmierci, zapewne? – dodawał ironicznie Summy Skim.
– Do samej śmierci, Summy – potwierdzał Ben Raddle, nie wzruszając się wcale, podczas gdy kuzyn, nie mogąc znaleźć żadnej odpowiedzi, wznosił ręce do góry ze zniechęceniem.
W którym Summy Skim wbrew swej woli wstępuje na drogę pełną przygód.
o powrocie od notarjusza Summy Skim zajął się wypełnieniem obowiązków, które wkładała na niego śmierć wuja. Rozesłał zawiadomienia do przyjaciół ich rodziny, pomyślał o żałobie i o zamówieniu nabożeństwa żałobnego w parafjalnym kościele.
Co zaś do przejęcia praw spadkowych po wuju te odłożył do czasu przyjazdu kuzyna, chcąc się z nim najpierw porozumieć. Zresztą należało czekać do chwili, w której stosownie do telegraficznego żądania pana Snubbina, nadejdzie dokładny spis inwentarza spuścizny po nieboszczyku,
Ben Raddle wrócił dopiero po pięciu dniach, 22 marca, z New York’u, gdzie przebywał miesiąc z ramienia potężnego syndykatu, dla którego studjował śmiały projekt rzucenia mostu na Hudsonie między metropolją a New-Jersey.
Ben Raddle oddał się z całem zamiłowaniem pracy tak ciekawej dla inżyniera. Ale budowa tego mostu nie była łatwa do urzeczywistnienia. Chociaż pisano o niej wiele w dziennikach i opracowywano ją na papierze, przed upływem roku, a może nawet i dwu lat nie można było jej rozpocząć. To też Ben Raddle powrócił.
Jego nieobecność wydała się Summy Skim’owi niezmiernie długą. Jakże żałował, że Ben Raddle nie dzieli jego zapatrywań, nie lubuje się w jego życiu bez trosk i niespodzianek! Z ciężkiem sercem myślał, że o ile projekt mostu na Hudsonie przyjdzie do skutku, Ben Raddle będzie musiał pozostać w New-Yorku długo, może lata całe, a w takim razie Summy Skim skazany będzie na osamotnienie we wspólnym domu w mieście i na samotność w Green Valley!
Skoro inżynier dowiedział się od swego kuzyna, że zostali spadkobiercami zmarłego wuja i że przypada im w udziale działka nr. 129 położona na brzegu Forty Miles Creek, na terytorjum Klondike’u, zastanowił się poważnie. Prawdopodobnie nie przyjął on z tak szlachetną obojętnością jak Summy Skim wiadomości o posiadaniu złotodajnego terenu. Wszelako w danej chwili nie ujawnił swej myśli.
Przyzwyczajony do badania rzeczy gruntownie, chciał się wpierw zastanowić przed wypowiedzeniem swego zapatrywania.
Po całodziennem rozważaniu wszystkich dodatnich i ujemnych stron nowego położenia Ben Raddle zaraz nazajutrz przy śniadaniu zagadnął w tej sprawie Summy Skim’a:
– A gdyby tak, kuzynie, pomówić nieco o Klondike?
– Jeżeli tylko nieco…
– To zależy, Summy.
– Jak uważasz, mój drogi Ben’ie.
– Czy notarjusz przedstawił ci tytuł własności działki 129?
– Nie – rzekł Summy Skim – uważałem za rzecz zbędną zajmowanie się nim.
– Jakże to do ciebie podobne, mój dobry Summy – zawołał Ben Raddle śmiejąc się.
– Dlaczego? – odparł Summy. – Uważam, że niema się czem tak kłopotać. Jest to bardzo proste: albo spadek przedstawia jakąkolwiek wartość, a w takim razie postaramy się go zbyć jak najkorzystniej, albo, i to drugie wydaje mi się daleko prawdopodobniejsze, nie przedstawia żadnej wartości, i nie mamy co o nim nawet myśleć.
– Słusznie mówisz – przyznał Ben Raddle. – Lecz nie śpieszmy się… Kopalnia… to rzecz niewiadoma. …Wydaje się niekiedy, że jest wyczerpana, że nic przynieść nie może… a jedno pchnięcie motyką przynosi majątek.
Słowa te zaniepokoiły Summy Skim’a.
– Mój kochany Ben’ie – rzekł z podnieceniem – właśnie o tem powinni wiedzieć ci, co w tej chwili eksploatują te słynne klondyckie pokłady. Jeżeli nasz udział wart jest cośkolwiek, postaramy się go sprzedać na najkorzystniejszych warunkach… lecz jest mało prawdopodobne, nieprawdaż? aby wuj nasz zszedł z tego świata właśnie wtedy, gdy miał zostać miljonerem!…
– To mianowicie należy stwierdzić – rzekł Ben Raddle. – Poszukiwacz złota jest narażony na moc niespodzianek. Jest on zawsze w przededniu znalezienia szczęśliwej żyły, a przez to rozumiem nie szczęśliwy przypadek, lecz żyłę złotego kruszcu, obfitującą w bryłki rodzimego złota. Wszak przyznasz, że niejeden poszukiwacz skarżyć się na swój los nie potrzebuje…
– …Tak – rzekł Summy Skim – jeden na stu, na tysiąc, na sto tysięcy raczej i to kosztem jakich wysiłków, jakiego niepokoju, a nawet dodam, jakich utrapień!…
– Pięknie mówisz, Summy – odparł Ben Raddle – ale są to tylko czcze słowa. Ja opieram swe wnioski nie na pięknych zdaniach, lecz na faktach.
Summy Skim bynajmniej nie zaskoczony tym zwrotem rozmowy, przerzucił się na zwykły temat ich sporów, zaczynając w te słowa:
– Kochany przyjacielu, czy spuścizna, którą zostawili nam rodzice, nam nie wystarcza? Czy nie zapewnia nam niezależności i dobrobytu? Jeżeli mówię w ten sposób, to dlatego że zdaje mi się przykładasz za wiele wagi do tej sprawy, mojem zdaniem, niegodnej uwagi… Powiedz, czy nie jesteśmy dość bogaci?
– Bogatym nie jest się nigdy nadto, jeżeli można być jeszcze bogatszym.
– O ile nie jest się za bogatym, Ben’ie, jak niektórzy z tych miljarderów, którzy mają tyle kłopotów, ile miljonów i którzy muszą ponosić więcej trudów dla zachowania swego majątku, niż gdy się go dorabiali.
– Co też mówisz! – rzekł Raddle – filozofja jest rzeczą piękną, nie należy wszakże jej nadużywać. Zresztą, nie przypisuj mi tego, czego nie powiedziałem. Nie spodziewam się wcale wielkich ilości złota w działce wuja Josias, chcę tylko dokładnych wiadomości, nic więcej.
– Oczywiście, kochany Ben’ie, dowiemy się o wszystkiem, oby tylko powzięte wiadomości nie wykazały nam ciężkiego położenia, któremu podołać będziemy musieli ze względu na honor rodzinny… W tym razie upewniłem notarjusza…
– Dobrze uczyniłeś, Summy – przerwał Ben Raddle. – Lecz uważam za zbyteczne zastanawiać się nad okolicznością, która prawdopodobnie nie ziści się. Gdyby byli dłużnicy, możesz być spokojny, że zgłosiliby się już dotychczas. Mówmy raczej o Klondike. Nie przypuszczasz, ażebym dopiero teraz dowiadywał się o tych kopalniach. Pomimo że zwrócono na nie uwagę od dwu lat dopiero, przeczytałem wszystko o bogactwach tych terenów i mogę ci opowiedzieć rzeczy, które wyprowadzą cię z twej niewzruszonej obojętności. Można było przypuszczać, że po Australji, Kalifornji i Afryce południowej nie znajdzie się więcej kopalń złota na naszej kuli ziemskiej. Tymczasem w tej części Ameryki Północnej, gdzie Dominion graniczy z Alaską, przypadkiem odkryto nowe kopalnie. Co więcej, wydaje się, jak gdyby te strony północne były szczególnie uprzywilejowane pod tym względem. Nietylko w Klondike znajduje się kruszec złoty, lecz i w Ontario, w Michipicoten, w Kolumbji angielskiej, gdzie zawiązały się potężne towarzystwa, jak War Eagle, Standard, Sullivan Grup, Alhabarca, Ferm, Syndicate, Sans Poel, Cariboo, Deer Trail, Georgie Reed i tyle innych, których akcje idą ustawicznie w górę, nie mówiąc już o kopalniach srebra, miedzi, manganu, żelaza, węgla. Wracając do Klondike, należy wziąć pod uwagę jego obszar złotonośny, obejmujący dwieście pięćdziesiąt mil długości a czterdzieści szerokości, i to licząc tylko pokłady, znajdujące się na terytorjum Dominion’u, a pomijając te, które znajdują się w Alasce. Pomyśl, Summy, jakie to rozległe pole dla działalności ludzkiej, może najrozleglejsze na całej powierzchni ziemi! Kto wie, czy skarby tych stron nie będą ocenione zczasem nie na miljony, lecz na miljardy.
Ben Raddle mógłby długo mówić na ten temat, lecz Summy Skim go nie słuchał. Wzruszył tylko ramionami i powiedział:
– Ben, to jest widoczne, masz gorączkę…
– Jakto?… gorączkę?
– Tak, gorączkę złota, jak tylu innych, a tej gorączki chiną wyleczyć nie można, gdyż, niestety, jest ona stała.
– Uspokój się, kochany Summy – odparł Ben Raddle śmiejąc się – tętno mego serca jest normalne. Zresztą, obawiałbym się narazić twego wspaniałego zdrowia, przestając z tobą w stanie gorączkowym.
– O, ja jestem odporny – odrzekł Summy Skim w tym samym tonie – lecz przykro mi, wyznaję, że gubisz się w snach jałowych, które mogą zaprowadzić cię daleko…
– Skąd wnioskujesz o tem? – przerwał mu Ben Raddle. – Chodzi mi tylko w tej chwili o zbadanie sprawy i osiągnięcie z niej jakiejkolwiek korzyści, o ile to możliwe. Przypuszczasz, że wuj nie był szczęśliwy w swych interesach. Być może, że ta działka przy Forty Miles Creek przyniosła mu więcej błota niż złota. Ale może nie miał on dostatecznych środków do eksploatacji. Może zabrał się do pracy bez żadnej metody, jak to byłby mógł uczynić…
– Inżynier, nieprawdaż, Ben?
– Oczywiście, inżynier…
– Ty… naprzykład?
– Dlaczegożby nie? – odparł Ben Raddle. – W każdym razie nie o to chodzi w tej chwili. Musimy wpierw dowiedzieć się o istotnym stanie rzeczy. Dopiero po dowiedzeniu się o wartości działki możemy pomyśleć, co nam wypada czynić.
Na tem rozmowa się urwała. Zresztą trudno było nie przyznać słuszności Ben Raddle’owi. Musiał on poinformować się przed powzięciem decyzji. Nie ulegało wątpliwości, że inżynier jest człowiekiem poważnym, inteligentnym i praktycznym. Summy jednakże nie mógł pohamować swego niepokoju, widząc z jaką pożądliwością kuzyn zajął się sprawą tak niespodziewanie dogadzającą jego ambicji. Czy zdoła go powstrzymać? Wiedział tylko jedno, że brata swego nie opuści nigdy. Cokolwiek się stanie, losy ich pozostaną nierozerwalne. Nie przeszkadzało to jednak Summy Skim’owi przeklinać niefortunnego pomysłu wuja Josias’a szukania szczęścia w Klondike, gdzie w biedzie umarł, i życzyć, aby sprawa ta okazała się niewartą zachodu.
Po południu Ben Raddle udał się do kancelarji notarjusza. Papiery, tyczące się spuścizny, znalazł w porządku, a dokładna mapa dostarczyła mu ścisłych danych o położeniu działki 129. Była ona oddalona o czterdzieści dwa kilometry od Fort Cudahy, miasteczka założonego przez Towarzystwo Zatoki Hudsońskiej na prawym brzegu rzeki Forty Miles Creek, jednego z licznych dopływów Yukon’u, tej wielkiej rzeki przepływającej przez zachodnią część Kanady, następnie zaś przez całą Alaskę, a której górny bieg należy do Anglji, dolny zaś do Ameryki, odkąd Rosja odstąpiła Stanom Zjednoczonym tę rozległą krainę.
– Czy nie zauważył pan, panie Snubbin – rzekł Ben Raddle po rozpatrzeniu mapy – pewnego bardzo ciekawego szczegółu, a mianowicie, że Forty Miles Creek przed złączeniem się z Yukon’em przecina 141 południk, stanowiący linję demarkacyjną między Kanadą a Alaską i że ten południk jest równocześnie granicą zachodnią naszej działki, która tym sposobem znajduje się na granicy tych dwu krajów.
– Istotnie – przyznał notarjusz.
– Doprawdy – ciągnął dalej Ben Raddle wodząc wzrokiem po mapie – położenie to wydaje mi się naogół niezłe. Nie widzę, dlaczego Forty Miles Creek miałby być bardziej upośledzony, niż rzeka Klondike lub jej dopływ Bonanza, lub dopływy tej ostatniej Victoria, Eldorado czy też inne potoki tak wydajne i tak poszukiwane!
Ben Raddle pochłaniał wprost wzrokiem tę cudowną krainę, której sieć wodna zawiera taką obfitość szlachetnego metalu, ocenionego w Dawson City na dwa miljony trzysta czterdzieści dwa tysiące franków za tonnę!
– Wybacz pan, panie Raddle – rzekł notarjusz – że ośmielę się spytać, czy pan ma zamiar osobiście zająć się eksploatacją działki zmarłego Josias Lacoste’a?
Ben Raddle uczynił ruch wymijający.
– Pan Skim bowiem… – wtrącił notarjusz.
– Summy nie mógł nic powiedzieć w tym względzie – oświadczył Ben Raddle – i ja sam nie wypowiem się prędzej, aż zbiorę wszystkie niezbędne wiadomości… a jeżeli zajdzie tego potrzeba, to aż przekonam się sam…
– Czyż pan miałby zamiar przedsięwziąć tę długą podróż do Klondike? – spytał notarjusz, potrząsając głową.
– Dlaczegożby nie? Jakiekolwiek byłoby zdanie Summy’ego w tym względzie, jestem przekonany, że sprawa warta trudu… Dostawszy się do Dawson City, wiedzielibyśmy, czego się trzymać… Przyzna pan, panie Snubbin, że chcąc sprzedać działkę, lub ocenić jej wartość, najlepiej byłoby obejrzeć ją osobiście.
– Czy jest to tak niezbędne? – zauważył p. Snubbin.
– Choćby dla znalezienia nabywcy.
Notarjusz miał odpowiedzieć, gdy w drzwiach ukazał się urzędnik z depeszą w ręku.
– Jeżeli o to tylko chodzi – rzekł notarjusz po przeczytaniu depeszy – oto co może zaoszczędzić panu trudów podróży.
Przy tych słowach p. Snubbin podał Ben Raddle’owi telegram wysłany tydzień temu z Dawson City, przez Vancouver do Montrealu.
Telegram ten głosił, że syndykat amerykański Anglo-American Transportation and TradingCo (Chicago-Dawson) posiadający już ośm działek, które znajdują się pod zarządem kapitana Healey, ofiaruje za nabycie działki 129 Forty Miles Creek, pięć tysięcy dolarów, które wyśle do Montrealu niezwłocznie po otrzymaniu pomyślnej odpowiedzi.
Ben Raddle, wziąwszy depeszę, zaczął ją czytać z tem samem skupieniem, z jakiem przeglądał dowody własności.
– Cóż pan na to, panie Raddle? – spytał notarjusz.
– Nic – odparł inżynier. – Czy zaofiarowana suma wydaje się panu wystarczająca? Pięć tysięcy dolarów za działkę w Klondike!
– Pięć tysięcy dolarów nie są do odrzucenia.
– Tem bardziej dziesięć, panie Snubbin.
– Oczywiście. Przypuszczam jednak, że p. Skim…
– Summy jest zawsze tego samego zdania co ja, jeżeli je poprę słusznem dowodzeniem. Skoro go przekonam, że musimy odbyć tą podróż, odbędzie ją bez wątpienia.
– On? – zawołał p. Snubbin – ten człowiek tak szczęśliwy, tak niezależny, że drugiego podobnego nie spotkałem w ciągu swego zawodu!
– Tak, ten szczęśliwy, ten niezależny człowiek, jeżeli mu wykażą, że może podwoić swe szczęście i swą niezależność. – Zresztą cóż ryzykujemy, skoro będziemy zawsze w możności przyjęcia sumy ofiarowanej nam przez ów syndykat?
Ben Raddle, opuściwszy notarjusza, udał się najkrótszą drogą do domu, rozmyślając, co mu czynić wypada. Gdy stanął przed swą siedzibą przy ulicy Jacques-Cartier, już był zdecydowany. To też niebawem wszedł do pokoju kuzyna.
– A więc widziałeś p. Snubbin? Może jest co nowego? – zagadnął Summy Skim.
– Tak, Summy, są wiadomości.
– Dobre?
– Doskonałe.
– Widziałeś papiery?
– Oczywiście, są w porządku. Jesteśmy właścicielami działki 129.
– Jakże to powiększy nasz majątek! – zauważył śmiejąc się Summy Skim.
– Może więcej niż ci się wydaje – oświadczył poważnie inżynier, podając depeszę.
– Ależ to doskonale – zawołał Summy Skim. – Nie mamy się co wahać. Sprzedajmy temu uprzejmemu towarzystwu swoją działkę i to jak najśpieszniej!
– Dlaczegoż mamy ją odstąpić za pięć tysięcy dolarów, skoro może być warta więcej? – dodał Ben Raddle.
– Ależ, kochany Ben’ie…
– Twój kochany Ben odpowie ci na to, że interesów nie traktuje się w ten sposób. Chcąc działać roztropnie, należy widzieć i przekonać się naocznie.
– Trwasz więc przy swojem…
– Bardziej niż kiedykolwiek. Zastanów się, Summy. Skoro ofiarują nam kupno, to znaczy, że wartość działki jest znana i że wartość ta jest nieskończenie wyższa. Wszak nie brak innych działek na sprzedaż wzdłuż potoków górskich Klondike.
– Skąd wiesz o tem?
– I – ciągnął dalej Ben Raddle, nie zważając na słowa brata – jeżeli towarzystwo posiadające już kilka działek chce nabyć naszą, to musi mieć nie pięć tysięcy powodów, aby nam proponować pięć tysięcy dolarów, lecz dziesięć tysięcy, sto tysięcy…
– Miljon, dziesięć miljonów, sto miljardów – dodał Summy drwiąco. – Doprawdy, Ben’ie, nadużywasz liczb.
– Liczby, to życie, mój kochany, uważam zaś, że za mało się niemi zajmujesz…
– Może dlatego, że ty się niemi zajmujesz za bardzo.
– Zastanów się, kochany Summy, mówię bardzo poważnie. Wahałem się z wyjazdem. Po otrzymaniu jednak depeszy zdecydowałem się odpowiedzieć na nią osobiście.
– Co?!… chcesz jechać do Klondike?
– Tak.
– Nie czekając na bliższe wiadomości?
– Dowiem się wszystkiego na miejscu.
– I zostawisz mnie znów samego?
– Nie, ponieważ będziesz mi towarzyszył.
– Ja?…
– Ty.
– Nigdy.
– Tak, gdyż sprawa ta obchodzi nas obu.
– Odstąpię ci swe prawa.
– Nie przyjmę ich, chodzi mi bowiem o twoją osobę.
– Podróż tysiąca pięciuset mil!…
– Wcale nie! tysiąc ośmset zaledwie.
– Boże!… I trwać będzie?
– Tyle ile ma trwać. Być może, istotnie, że zamiast sprzedać działkę, będziemy ją eksploatowali sami.
– Jakto, eksploatowali?! – zawołał zrozpaczony Summy Skim. – A więc cały rok…
– Nawet dwa w razie potrzeby.
– Dwa lata!… dwa lata! – powtarzał Summy Skim.
– Cóż to znaczy! – zawołał Ben Raddle – jeżeli każdy miesiąc, każdy dzień, każda godzina powiększać będzie nasz majątek.
– Nie, nie! – wołał Summy Skim, zagłębiając się coraz bardziej w swym fotelu, jak gdyby trwał w postanowieniu nieopuszczenia go nigdy.
Miał jednak do czynienia z potężnym przeciwnikiem. Ben Raddle nie miał zamiaru ustępować, nie będąc pewny zwycięstwa.
– Ja zaś, Summy – powiedział – jestem zdecydowany na podróż do Dawson City i nie wierzę, abyś ze mną nie pojechał. Zresztą, prowadziłeś dotychczas życie zanadto siedzące!… Musisz zwiedzić trochę świata…
– O! – rzekł Summy – gdybym chciał, miałbym inne miejscowości do zwiedzania w Ameryce czy w Europie. Oczywiście nie zapuszczałbym się w głąb tego wstrętnego Klondike.
– Który wyda ci się uroczy, skoro stwierdzisz sam, że jest usiany złotem.
– Ben, mój drogi Ben – błagał Summy Skim – przerażasz mnie! tak, przerażasz mnie!… Chcesz wdać się w interes, który ci przyniesie same smutki i rozczarowania.
– Zobaczymy to wkrótce!
– Zacząwszy od tej przeklętej działki, która niewarta jest grządki kapusty!…
– Więc dlaczegoż towarzystwo to ofiaruje za nią kilka tysięcy dolarów?…
– A jak pomyślę, Ben, że ta śmieszna działka znajduje się w kraju, w którym temperatura spada na 50 stopni poniżej zera!
– Będziemy palili.
Ben Raddle miał odpowiedź na wszystko. Rozpacz kuzyna nie wzruszała go wcale.
– A co będzie z Green Valley, Ben? – westchnął Summy.
– Jeżeli ci o to chodzi – odparł Ben Raddle – to zwierzyny nie brak na równinach, ani też ryby w potokach Klondike. Będziesz mógł polować, łowić ryby… kraina ta dostarczy ci niejednej niespodzianki.
– Ależ nasi ludzie, ci zacni wieśniacy oczekują nas w Green Valley – skarżył się Summy.
– Nie zaciąży im nasza nieobecność, jeżeli powrócimy o tyle bogaci, abyśmy mogli im zbudować nowe domy i zakupić cały powiat?
Ostatecznie Summy Skim musiał przyznać, że jest zwyciężony… Nie, nie pozwoli, aby kuzyn pojechał sam do Klondike… Musi mu towarzyszyć, choćby dlatego, aby go przynaglić do jak najszybszego powrotu…
Tak więc tego samego dnia wysłana została depesza, oznajmiająca kapitanowi Healey, dyrektorowi Transportation and Trading Compagny, Dawson City, Klondike o rychłym przyjeździe panów Ben Raddle i Summy Skim, właścicieli działki 129.
W drodze.
uryści, przemysłowcy, emigranci, poszukiwacze złota udający się do Klondike, mogą bez przesiadania, nie opuszczając Kanady, dostać się bezpośrednio koleją żelazną Pacific Canadian Railway z Montrealu do Vancouver. Wysiadłszy w stolicy Kolumbji, mają do wyboru rozmaite środki lokomocji, jak statki, konie, pojazdy, większą jednak część drogi odbyć muszą pieszo.
Summy Skim’a nie obchodziły bynajmniej kłopoty podróży. Wszelkie przygotowania do niej i wybór dróg pozostawił kuzynowi, który jako kierownik całego przedsięwzięcia, ambitny lecz rozumny inżynier, wziął na siebie całą odpowiedzialność swego czynu.
Przedewszystkiem Ben Raddle zauważył bardzo słusznie, że wyjazdu odkładać nie można. Spadkobiercy Josias Lacoste’a muszą być w Klondike z nadejściem lata, trwającego bardzo krótko w tej stronie polarnej, położonej na granicy północnego koła polarnego.
Potwierdzenie swych słów znalazł w kanadyjskiem prawodawstwie kopalnianem, obowiązującem w obwodzie Yukon’u, a mianowicie w artykule 9, brzmiącym, jak następuje:
„Każda działka będzie ponownie uważana za własność państwa, jeżeli nie będzie eksploatowana przez piętnaście dób podczas okresu, nadającego się do eksploatacji (określonego przez komisarza). Nie dotyczy to tylko działek posiadających specjalne pozwolenie komisarza”.
Ponieważ zaś okres ten wypada w drugiej połowie maja, więc, o ile działka 129 byłaby nie eksploatowana więcej niż piętnaście dni, własność Josias Lacoste’a przeszłaby w ręce państwa, gdyż, prawdopodobnie syndykat amerykański nie omieszkałby zwrócić uwagi władz na tę okoliczność.
– Rozumiesz, Summy – oświadczył Ben Raddle – że nie powinniśmy dać się uprzedzić.
– Rozumiem wszystko, co chcesz, abym zrozumiał, mój drogi przyjacielu – odrzekł Summy Skim.
– Tem bardziej, że mam słuszność – dodał inżynier.
– Nie wątpię o tem. Zresztą nie mam nic przeciwko temu, abyśmy opuścili Montreal natychmiast, jeżeli to przyśpieszy nasz powrót.
– Będziemy w Klondike tylko tyle czasu, co potrzeba.
– To dobrze, a kiedy wyjeżdżamy?
– 2 kwietnia, czyli za dziesięć dni.
Summy Skim wysłuchał tego wyroku z głową spuszczoną, skrzyżowanemi rękoma. Byłby chętnie zawołał: „Co?… tak prędko!”… Ale milczał, bo jego skarga pozostałaby bez skutku.
Zresztą Ben Raddle postąpił roztropnie, wyznaczając dzień 2 kwietnia, jako ostateczny dzień wyjazdu.
– Aby dostać się do Klondike – rzekł, spoglądając na swą marszrutę – nie mamy wyboru dróg, ponieważ prowadzi doń tylko jedna dogodna. Być może, że kiedyś można będzie udać się do Yukon’u przez Edmonton, Fort Saint-John i wzdłuż rzeki Peace, płynącej na północo-wschodzie Kolumbji, w obwodzie Cassiar…
– O ile słyszałem, okolica ta obfituje w zwierzynę – przerwał mu Summy Skim, myśląc o ulubionem swem polowaniu. – Istotnie, dlaczegoż nie mielibyśmy udać się tą drogą?
– Musielibyśmy bowiem z Edmontonu iść tysiąc czterysta kilometrów lądem poprzez strony prawie zupełnie niezbadane.
– A zatem jaką drogę obieramy?
– Na Vancouver, bezsprzecznie. Wyliczę ci dokładnie długość drogi: od Montrealu do Vancouver jest cztery tysiące sześćset siedmdziesiąt pięć kilometrów, od Vancouver zaś do Dawson City – dwa tysiące czterysta ośmdziesiąt dziewięć.
– Czyli – rzekł Summy, rachując – siedm tysięcy sto sześćdziesiąt cztery kilometry.
– Właśnie tyle, Summy.
– A jeżeli przywieziemy tyle kilogramów złota, ile przebędziemy kilometrów?
– Wyniesie to razem, licząc wartość obecną kilogram po dwa tysiące trzysta czterdzieści franków, szesnaście miljonów siedmset sześćdziesiąt trzy tysiące siedmset sześćdziesiąt franków.
– Gdybyśmy mogli – mruknął Summy – przywieźć chociaż te siedmset sześćdziesiąt franków!
– Co mówisz, Summy?
– Nic, przyjacielu, zgoła nic.
– Suma ta nie zdziwiłaby mnie bynajmniej – ciągnął dalej Ben Raddle. – Wszak geograf John Minn dowodzi, że Alaska wyprodukuje więcej złota niż Kalifornja, która dostarczyła czterysta pięć miljonów w tysiąc ośmset sześćdziesiątym pierwszym roku. Dlaczegożby Klondike nie miał dorzucić swej hojnej części do dwudziestu pięciu miljardów franków złota, znajdującego się na naszej ziemi?
– Wydaje mi się to zupełnie prawdopodobne – poświadczył Summy przezornie. – Ale, Ben, trzeba pomyśleć o przygotowaniu się do podróży. …Nie możemy wybrać się do tego nieprawdopodobnego kraju z jedną koszulą na zmianę i dwiema parami skarpetek.
– Nie myśl o niczem, Summy, to już do mnie należy. Jedynym twoim trudem będzie wsiąść do pociągu w Montrealu a wysiąść w Vancouver. Co do przygotowań, to nie będą one tak wielkie, jak emigranta wybierającego się na chybił trafił i zmuszonego do zaopatrzenia się w znaczny rynsztunek. My znajdziemy wszystko w działce Josias Lacoste’a. Powinniśmy tylko myśleć o przewiezieniu naszych osób…
– A myślisz, że to mało! – zawołał Summy Skim. – Czyż nie są warte, aby się niemi zająć, szczególniej dla zabezpieczenia ich przeciwko chłodom… …brrrr… już marznę do szpiku kości.
– Cóż znowu, Summy, gdy przyjedziemy do Dawson City, lato będzie w pełni…
– Ale zima nadejdzie.
– Bądź spokojny – rzekł Ben Raddle. – Nawet w zimie nie będzie ci brakowało niczego. Będziesz miał się w co odziać i czem pożywić. Wrócisz pełniejszy niż obecnie.
– O! co to, to nie, nie żądam tyle – zaprzeczył zrezygnowany Summy. – Uprzedzam cię, że jeżeli ma mi przybyć tylko dziesięć funtów wagi, to zostaję!
– Żartuj sobie, ile chcesz, Summy… tylko mi zaufaj.
– Tak… zaufanie jest konieczne. A zatem 2 kwietnia wyruszamy w drogę jako poszukiwacze złota…
– Tak. Będę miał dość czasu na przygotowanie się do tej podróży.
– A ja, korzystając z pozostałych dni, pojadę na wieś.
– Jak chcesz – zgodził się Ben Raddle, nie przypuszczam jednak, żeby pogoda sprzyjała w Green Valley.
Summy Skim mógł był odpowiedzieć, że w każdym razie nie będzie tam gorzej niż w Klondike, wolał jednak pominąć to milczeniem, oświadczając, że rad będzie spędzić dni kilka wśród swoich farmerów, zobaczyć pola, choć pokryte śniegiem, lasy obciążone szronem, potoki opancerzone lodem i krę na rzece świętego Wawrzyńca. A do tego chłody nastręczały myśliwemu sposobność zabicia pięknej sztuki, czy to pokrytej sierścią czy też piórem, nie mówiąc już o dzikich zwierzętach, jak niedźwiedzie, pumy i inne. Summy chciał się pożegnać z wszystkimi mieszkańcami swej posiadłości…
– Powinieneś pojechać ze mną, Ben.
– Jakto? – odrzekł inżynier. – A kto zajmie się przygotowaniami do wyjazdu?
Nazajutrz Summy Skim przybył pociągiem na stację Green Valley, gdzie czekał na niego pojazd z pięknym zaprzęgiem. Po południu był już w swej fermie, wzruszony jak zwykle przywitaniem serdecznem służby. Zacni ci ludzie, dowiedziawszy się o przyczynie wczesnych odwiedzin i o tem, że całe lato będą bez swego pana, nie ukrywali wcale swego zmartwienia.
– Tak, przyjaciele moi – rzekł Summy Skim – Ben Raddle i ja wyruszamy do Klondike, do krainy djabelskiej, djablo dalekiej tak, że potrzeba dwu miesięcy, aby się do niej dostać i tyleż, aby powrócić.
– I to dla zebrania kawałków złota! – rzekł jeden z farmerów wzruszając ramionami.
– O ile się je nazbiera – dodał jeden z obecnych, stary filozof, potrząsając niedowierzająco głową.
– Cóż na to poradzić, przyjaciele moi, jest to gorączka, a raczej epidemja, nawiedzająca od czasu do czasu świat i pociągająca za sobą liczne ofiary!
– Ale dlaczego pan tam jedzie? – spytała najstarsza z obecnych kobiet.
Summy Skim opowiedział im wszystko o odziedziczonej działce po śmierci wuja Josias Lacoste’a i dlaczego Ben Raddle uważa za konieczna ich bytność w Klondike.
– Tak – rzekł jeden ze starszych mężczyzn – słyszeliśmy, co się dzieje na granicy Kanady, a szczególniej o nieszczęściach tylu biednych ludzi, którzy padają ofiarą swego trudu! Ale pan nie zostanie w tym kraju, pan wróci zaraz po sprzedaniu tego błota…
– Oczywiście, drodzy przyjaciele! Tymczasem jednak przejdzie pięć do sześciu miesięcy, ciepła pora minie, stracę jedno lato!
– A lato stracone, to zima smutniejsza! – odezwała się staruszka, żegnając się i mówiąc:
– Niech Bóg pana strzeże, panie!
Po spędzeniu tygodnia w Green Valley Summy Skim pomyślał o powrocie do Montrealu.
Pożegnanie z przyjaciółmi tak mu oddanymi było wzruszające. Opuszczając swą siedzibę z żalem myślał, że za kilka tygodni kwietniowe słońce zajaśnieje na horyzoncie Green Valley, że śnieg zniknie, a ukaże się pierwsza zieleń wiosny, że gdyby nie ta nieszczęsna podróż, powróciłby jak co rok do swego domu, w którym pozostawał do zimy. Podczas swego tygodniowego pobytu łudził się jeszcze nadzieją, że otrzyma list od Ben Raddle’a odwołującego wyjazd. Ale list nie nadszedł. Nic się nie zmieniło… wyjadą w terminie oznaczonym… Tak więc Summy Skim musiał opuścić swoją siedzibę i 31 marca rankiem był już w Montrealu przed obliczem swego nieubłaganego kuzyna.
– Czy niema nic nowego? – spytał, stając przed nim, jak wielki znak zapytania.
– Nic, Summy, oprócz tego że wszystko jest gotowe do wyjazdu.
– Zaopatrzyłeś się przeto…
– We wszystko oprócz żywności, którą znajdziemy w drodze – dokończył Ben Raddle. – Właściwie zająłem się tylko odzieżą. Broń mamy; każdy zabierze swoją strzelbę, używaną zwykle i całkowity rynsztunek myśliwego. Odzieży zaś tam nie znajdziemy, zabieram więc: flanelowe koszule, wełniane kamizelki i kalesony, grube trykotowe koszule, aksamitne kostjumy, spodnie z grubego sukna, spodnie płócienne, kostjumy z granatowego płótna, kurtki skórzane podszyte futrem z kapturami, nieprzemakalne marynarskie ubrania i podobne czapki, gumowe płaszcze, sześć par skarpetek z dokładną miarą i sześć o numer większe, futrzane mitynki i rękawiczki skórzane, buty myśliwskie z gwoździami, buty z cholewami, drewniane rakiety do chodzenia po śniegu, chustki, ręczniki…
– Czy myślisz założyć sklep w stolicy Klondike? – zawołał Summy Skim, wznosząc ręce do nieba. – Wszak to starczy na dziesięć lat!
– Nie, tylko na dwa lata!
– Tylko – powtórzył Summy. – To „tylko” jest wprost przerażające. Przecież chodzi jedynie o udanie się do Dawson City dla odstąpienia działki 129 i o powrót do Montrealu, a do tego nie potrzeba dwu lat, do djaska!
– Zapewne, o ile zapłacą nam za działkę 129 tyle, ile jest ona warta.
– A jeżeli nie dadzą nam tyle?
– Zobaczymy wtedy, co należy przedsięwziąć.
Summy, widząc, że nie otrzyma innej odpowiedzi, nie nalegał więcej.
Drugiego kwietnia obaj krewni byli na dworcu wraz ze swemi bagażami. Ilość ich nie była wielka, nie utrudniały przeto podróży. Dopiero po ich uzupełnieniu w Vancouver miały się stać kłopotliwym balastem w drodze.
Gdyby się byli zwrócili do Towarzystwa Canadian Pacific, mogliby byli dostać bilety na parowiec jadący do Skagway. Ale Ben Raddle nie był jeszcze zdecydowany, jaką drogą wyruszy do Dawson City, czy drogą wodną od ujścia Yukonu, czy drogą lądową poza Skagway’em, prowadzącą przez góry, równiny i jeziora Kolumbji angielskiej.
Wreszcie usiedli, jeden zrezygnowany, drugi pełen nadziei, we wspaniałym, wygodnym pulmanowskim wagonie. Nic dziwnego, że dbali o wygodą, mając przed sobą do przebycia cztery tysiące siedmset kilometrów, to jest sześć dni drogi z Montrealu do Vancouver.
Wyruszywszy z Montrealu pociąg przebiega wschodnią i środkową część Kanady bardziej zaludnioną i urozmaiconą wielkiemi jeziorami, dążąc do stron prawie pustynnych, szczególniej w pobliżu Kolumbji.
Pogoda była piękna, powietrze świeże, niebo lekko zamglone. Termometr wskazywał temperaturę wahającą się przy zerze. Z obu stron pociągu ciągnęły się białe, śnieżne równiny, które za kilka tygodni miały się pokryć zielenią i rwącemi potoki. Liczne gromady ptaków szybowały przed pociągiem, udając się na zachód z rozpiętemi skrzydły. Na warstwie śnieżnej widoczne były ślady zwierząt, ciągnące się od lasów okalających horyzont. Z przyjemnością niejeden podążyłby za tym tropem ze strzelbą na ramieniu!
Ale nie czas myśleć teraz o polowaniu! Jeżeli w tym do Vancouver dążącym pociągu znajdowali się myśliwi, to tylko polujący na bryłki złote, psy zaś, które im towarzyszyły, nie były przeznaczone do tropienia kuropatw lub zajęcy, ani też danieli lub niedźwiedzi, lecz do ciągnienia sanek na lodzie jezior i rzek w części Kolumbji położonej między Skagway i obwodem Klondiku.
Wprawdzie gorączka złota była dopiero w zaczątku, lecz coraz to nowe wiadomości dochodziły o odkryciu licznych pokładów nad Eldorado, Bonanza, Hunter, Bear, Gold Bottom i wszystkiemi dopływami rzeki Klondike. Wspominano o działkach, w których przemywano jednorazowo po tysiąc pięćset franków złota. To też napływ immigrantów zwiększał się ustawicznie. Dążyli oni do Klondike, jak dążyli inni do Australji, Kalifornji, Transwalu, a towarzystwa transportowe zaledwie podołać mogły swej pracy. Zresztą ci pasażerowie nie byli przedstawicielami towarzystw lub syndykatów wspomaganych przez wielkie banki amerykańskie czy europejskie. Ci ostatni zaopatrzeni w odzież i żywność, nie potrzebowali obawiać się o przyszłość. Nie, byli to biedni ludzie zmagający się z trudem istnienia, których nędza gna z kraju, którzy mogą stawiać wszystko na kartę, gdyż nie mają nic do stracenia, i którym nadzieja zdobycia majątku odebrała równowagę umysłu.
Tymczasem pociąg Transcontinentalu pędził całą siłą pary. Summy Skim i Ben Raddle nie mogli się uskarżać na brak komfortu podczas tej długiej podróży. Mieli do rozporządzenia salon podczas dnia, sypialnię podczas nocy, palarnię, gdzie mogli palić, ile się podoba, jak w najpierwszych kawiarniach w Montrealu, jadalnię, w której jakość potraw i służby nie pozostawiały nic do życzenia, łazienkę wreszcie, jeżeliby przyszła im ochota zażycia kąpieli. Wszystko to jednak nie przeszkadzało Summy Skim wzdychać do domu w Green Valley!
Po czterech godzinach pociąg stanął w Ottawie, stolicy Kanady, położonej na wzgórzu, z którego panuje ona nad całą okolicą, mieście wspaniałem, słusznie, czy niesłusznie roszczącem sobie prawo do zajmowania środka świata.
Za Ottawą, przy Carlton Junction, można było dojrzeć jej rywalkę, Toronto, dawniejszą stolicę, dziś zdetronizowaną.
Podążając stale na zachód, pociąg dotarł do stacji Sudbury, gdzie linja kolejowa dzieli się na dwie odnogi. Okolicę tę wzbogaciła eksploatacja kopalń niklu. Następnie pociąg odnogą północną okrążył Górne Jezioro i zatrzymał się w Port-Arthur, przy Fort William. Po drodze odbywał dość długie postoje na stacjach Heron Bay, Schreiber i innych, otaczających to rozległe jezioro tak, że nasi podróżnicy mogli się byli przekonać o znacznych rozmiarach tych portów jeziora, gdyby byli tego pragnęli. Wreszcie poprzez Bonheur, Ignace, Eagle River, bogatą krainę kopalń, dostali się do wielkiego miasta Winnipeg.
Gdyby Summy Skim nie był tak zahipnotyzowany celem swej podróży, niezawodnie byłby poświęcił dzień lub dwa, aby zwiedzić ten gród o czterdziestu tysiącach mieszkańców, jak również sąsiednie. miasta zachodniej Kanady. Niestety, Summy Skim nie interesował się temi drobiazgami. To też pociąg zabrał wszystkich swych podróżnych, po większej części żywe pakunki, podróżujące nie dla przyjemności, a dla jak najszybszego spełnienia swych złudnych marzeń.
Napróżno Ben Raddle starał się zwrócić uwagę współwłaściciela Green Valley.
– Czy nie uważasz, Summy, do jakiej doskonałości doprowadzona jest kultura tej okolicy?…
– A… – westchnął Summy Skim.
– Patrz, jakie tu rozległe łąki! Bawołów stada! Co za polowanie urządzićby można!
– Zapewne – przyznał Summy Skim bez najmniejszej uprzejmości – wolałbym tu przepędzić sześć miesięcy, a nawet sześć lat niż sześć tygodni w Klondike.
– Ba! jeżeli niema bawołów w okolicy Dawson City – odparł Ben Raddle śmiejąc się – są tam zato łosie.
Pociąg, dojechawszy do Regina City, skierował się do Crow New Pass w Górach Skalistych, następnie zatrzymawszy się kilka godzin w Calgary City, podążył do granic Kolumbji angielskiej.
Od Calgary City idzie ku Edmonton, gdzie kończy się kolej żelazna, odnoga, którą nieraz zdążają emigranci do Klondike. Droga ta, przechodząc przez Peace River i Fort St. John, następnie przez Dease, Francis i Pelly Rivers, łączy północno-wschodnią część Kolumbji z Yukonem poprzez obwód Cassiar, tak sławny z miejsc na polowania. Jest to droga myśliwych, którą Summy niezawodnie byłby wybrał, gdyby podróżował dla przyjemności. Wprawdzie jest to droga zmudna i długa, zmuszająca podróżnika do częstego odnawiania swych zapasów na przestrzeni przeszło dwu tysięcy kilometrów. Okolica ta obfituje szczególniej w złoto, które znajduje się prawie we wszystkich jej potokach. Natomiast pozbawiona jest wszelkich udogodnień i dlatego można ją eksploatować tylko w razie, jeżeli rząd kanadyjski urządzi tam stacje pocztowe co piętnaście mil angielskich.
Podczas przejazdu przez Góry Skaliste podróżnicy mogli byli przypatrzyć się tym dumnym szczytom wiecznie pokrytym śniegiem. Wśród tych pustyń mroźnych panuje „milczenie śmierci” przerywane jedynie sapaniem lokomotywy.
W miarę jak pociąg zdążał na zachód, oczom podróżnych odkrywały się ziemie bynajmniej nieżyzne i nie zapewniające bogatej wydajności, zdobytej pracą rąk ludzkich. Były to ziemie Kootaway, te Złote pola Cariboo, gdzie złoto znajduje się w obfitości, gdzie cała sieć wodna unosi z sobą cząstki cennego kruszcu. Dziwnem się wydaje, dlaczego poszukiwacze złota nie odwiedzają z większym zapałem kraju, do którego dostać się łatwiej niż do Klondike, wymagającego tak długiej i uciążliwej podróży, nie mówiąc już o nadzwyczajnych wydatkach, jakie wyprawa pociąga.
– Doprawdy, zauważył Summy Skim – wuj Josias powinien był tu szukać szczęścia!.. Bylibyśmy już przyjechali… wiedzielibyśmy, co warta jest nasza działka! Sprzedalibyśmy ją niebawem i nasz wyjazd nie trwałby dłużej jak tydzień.
Summy Skim miał słuszność. Ale widać stało w jego księdze przeznaczenia, aby dotarł do tej strasznej krainy Klondike i brnął w błotach Forty Miles Creek.
Z tego powodu pociąg biegł bez przerwy, unosząc z sobą Summy Skim’a coraz dalej od Montrealu i Green Valley do granicy Kolumbji, aż wreszcie bez żadnego wypadku stanął w Vancouver 8 kwietnia, gdzie też wysiedli kuzynowie.
1 Dramat ten stanowi treść powieści „Famille sans nom” (Rodzina bez nazwiska), wydanej w serji „Voyages Extraordinaires” (Niezwykłe podróże).
2 Dominion jest urzędową nazwą Kanady.