Jules Verne
Skarby wulkanu
(Rozdział IV-VI
Tłumaczyła K. Bobrowska
Księgarnia Św. Wojciecha, wydanie 3
Warszawa 1929
© Andrzej Zydorczak
Rozdział IV
Niemiłe sąsiedztwo.
iasto Vancouver nie znajduje się bynajmniej na wielkiej wyspie tej samej nazwy. Leży ono na wąskim cyplu, wystającym z wybrzeża kolumbijskiego, i ma znaczenie stołecznego grodu. Natomiast stolica Kolumbji angielskiej, o szesnastu tysiącach mieszkańców, wznosi się na południowo-wschodniem wybrzeżu wyspy, gdzie znajduje się również New-Westminster, liczące dziesięć tysięcy ludności.
Vancouver jest położone, na krańcu przystani, wychodzącej na krętą cieśninę Juan-de-la-Fuca, która ciągnie się w kierunku północno-zachodnim. Za przystanią, z pośród gęstego liścienia jodeł i cedrów, któreby mogły zasłonić wysokie wieże katedry, wystaje szczyt dzwonnicy.
Ponieważ cieśnina okala również wschodnie i północne wybrzeże wyspy, przeto do portu Vancouver mają łatwy dostęp okręty, płynące z wybrzeża kanadyjskiego lub ze Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.
Niewiadomo o ile się sprawdzą nadzieje założycieli Vancouver’u na rozwój tego miasta. W każdym razie niezaprzeczenie pomieścićby ono mogło stutysięczną ludność, a nawet ta liczba mieszkańców poruszaćby się mogła swobodnie wśród jego ulic, przecinających się ściśle pod kątem prostym. Vancouver ma kościoły, banki, hotele, oświetlenie gazowe i elektryczne, mosty rzucone poprzez ujście portowe False Bay i wspaniały park ciągnący się na przestrzeni trzystu ośmdziesięciu hektarów na półwyspie północno-zachodnim.
Summy Skim i Ben Raddle udali się ze stacji do Hotelu Westminsterskiego, gdzie mieli się zatrzymać aż do wyjazdu do Klondike.
Z trudnością znaleźli tam pokój. Napływ immigrantów był niezwykle liczny. W ciągu doby wysiadało z pociągów i statków do tysiąca dwustu podróżnych. Wyobrazić sobie łatwo, jak wielki to stanowiło dochód dla miasta, a szczególniej dla tej klasy ludzi, którzy jako zawód obrali sobie goszczenie przybyszów, narzucając im ceny nieprawdopodobne wzamian za pożywienie jeszcze nieprawdopodobniejsze. Oczywiście przejezdni zatrzymywali się w Vancouver bardzo krótko, spiesząc się gorączkowo do tych krain złotodajnych, które ich przyciągały, jak magnes przyciąga żelazo. Niezawsze jednak znaleźli pożądane miejsce na parowcach, dążących na północ po postojach w rozmaitych portach Meksyku i Stanów Zjednoczonych.
Do Klondike prowadzą dwie drogi. Jedna, przez ocean Wielki, zdąża do Saint-Michel na zachodniem wybrzeżu Alaski przy ujściu Yukon’u i idzie wzdłuż tej rzeki do Dawson City. Druga, najpierw wodna od Vancouver do Skagway, następnie lądowa od Skagway do stolicy Klondike’u.
Skoro dwaj kuzynowie znaleźli się w zdobytym wreszcie pokoju, Summy Skim zapytał na samym wstępie, ile czasu zabawić mają w Vancouver.
– Kilka dni tylko – odpowiedział Ben Raddle. – Myślę, że „Foot Ball” nadpłynie w tym czasie.
– Niech będzie Foot Ball – zgodził się Summy Skim. – Ale co to jest ten Foot Ball?
– Jest to parowiec, należący do Canadian Pacific; zawiezie nas do Skagway. Dziś jeszcze zamówię dwa miejsca.
– A zatem, Ben, z pośród różnych dróg, prowadzących do Klondike, wybrałeś tę mianowicie?
– Wybór wskazany był zgóry, droga ta bowiem jest najbardziej uczęszczaną. Jadąc wzdłuż wybrzeża Kolumbji pod osłoną wysp, dojedziemy do Skagway bez trudu. W tej porze roku na rzece Yukon gromadzi się kra i nierzadko statki giną pod jej naporem, lub co najmniej opóźniają przybycie do lipca. Foot Ball tymczasem w ciągu tygodnia odbędzie drogę do Skagway, a nawet do Dyea. Wprawdzie dostawszy się do tego miasta będziemy mieli do przebycia pochyłości dość uciążliwe Chilkoot’u, lub White Pass, lecz następnie, w połowie lądem, w połowie jeziorami, dostaniemy się do Yukon’u, którym popłyniemy do Dawson City. Przypuszczam, że będziemy u celu naszej podróży przed czerwcem, to jest z początkiem lata. Nie pozostaje nam narazie nic więcej, jeno cierpliwie oczekiwać na przybycie Foot Ball’u.
– Skąd przybywa ten parowiec o nazwie sportowej? – spytał Summy Skim.
– Właśnie ze Skagway, gdyż kursuje stale między Vancouver i tem miastem. Oczekują go 14-go tego miesiąca najpóźniej.
– Dopiero 14-go! – zawołał Summy.
– Widzę – rzekł Ben Raddle śmiejąc się – że ci śpieszniej niż mnie!
– Zapewne – przyznał Summy – gdyż należy wpierw zajechać na miejsce, aby móc powrócić.
Pobyt w Vancouver nie przysporzył obu krewnym zajęcia. Zaopatrzeni byli we wszystko. Narzędzia zaś potrzebne do eksploatacji czekały na nich w działce wuja Josias’a. Wszelkich wygód, w które opływali w pociągu Transcontinental Pacific, dostarczyć im miał również Foot Ball. W Skagway’u dopiero miały się zacząć kłopoty Ben Raddle’a. Będzie musiał bowiem nabyć łódź składaną dla żeglugi po jeziorach, psy pociągowe do sanek, jedyny środek lokomocji po zamarzłych równinach północy, o ile nie będzie wolał zdać się na łaskę przewodnika, któryby ich zaprowadził do Dawson City. Tak czy inaczej droga ta będzie bardzo kosztowna. Ale czyż jeden lub dwa kawałki złota nie opłacą sowicie tych wydatków?
W Vancouver wszakże dwaj kuzynowie, pomimo swej bezczynności, nudzić się nie mogli. Miasto to jest nadzwyczaj ożywione. Ustawiczny napływ podróżnych przybywających pociągami z Kanady i Stanów Zjednoczonych przedstawia widok niezmiernie ciekawy, nie mówiąc już o parowcach przywożących tysiące pasażerów. Całe rzesze ludzi błądzą po ulicach, czekając na odjazd do Skagway, pomimo że większa ich część skazana jest na mieszkanie w zaułkach portu, lub pod belkami nadbrzeży zalanych światłem elektrycznem.
Policja miała dość zajęcia wśród tego hałaśliwego tłumu przybyszy bez ogniska i dachu nad głową zahipnotyzowanych mocarną zjawą Klondike’u. Co krok spotkać było można policjanta ubranego w ciemny mundur barwy uschłego liścia, gotowego do interwencji w ustawicznych kłótniach grożących rozlewem krwi.
Ludzie ci pełnią swój obowiązek, często narażając swe życie, z całem poświęceniem i odwagą tak potrzebną wśród tego świata emigrantów, złożonego z wszystkich warstw społecznych, przeważnie zaś z warstwy wykolejonych. I podziwiać należy, iż na myśl im nie przyjdzie, że byłoby dla nich daleko korzystniej i bezpieczniej przemywać złoto w błotach Yukonu, i że pięciu ich towarzyszy kanadyjskich, w samym początku odkrycia kopalni złota w Klondike, powróciło do kraju z dwustu tysiącami dolarów zysku. Hart ich duszy przynosi im zaszczyt, strzeże ich bowiem przed zapamiętaniem, jakiemu uległo tylu innych.
Summy Skim z dzienników dowiedział się, że w ciągu zimy temperatura spada w Klondike niekiedy do 60 stopni Celsjusza. Z początku nie wierzył temu, aż zobaczył u pewnego optyka w Vancouver termometry ze skalą do 90 stopni poniżej zera. Wtedy starał się pocieszyć, twierdząc, że jest to tylko objawem miłości własnej Klondajczyków, którzy dumni ze swej wyjątkowo zimnej temperatury mają przyjemność w jej przecenianiu. Swoją drogą zaczął się niepokoić i ostatecznie przestąpił próg sklepu, aby przypatrzyć się bliżej tym niepokojącym termometrom.
Ani jeden termometr, które mu pokazał kupiec, nie był ze skalą Fahrenheit’a używaną w Zjednoczonem Królestwie, lecz ze skalą Celsjusza w użyciu w Kanadzie, jeszcze przesiąkniętej francuskiemi zwyczajami.
Summy Skim musiał przyznać, że te termometry istotnie sporządzone są dla tak niskiej temperatury.
– Czy są dokładne? – spytał Summy Skim, aby powiedzieć cośkolwiek.
– Oczywiście – odpowiedział optyk. – Zdaje mi się, że pan będzie zadowolony.
– W każdym razie nie tego dnia, kiedy będą wskazywały sześćdziesiąt stopni – oświadczył Sum Skim najpoważniej.
– Najważniejszą rzeczą jest – odparł kupiec – aby wskazywały dokładnie.
– To zależy od punktu widzenia. Ale niech pan mi powie – nalegał Summy Skim – czy nie dla prostej reklamy termometry te znajdują się u pana? Nie przypuszczam, aby w praktyce…
– Co?
– …kolumna alkoholu spadała do sześćdziesięciu stopni.
– Bardzo często, proszę pana – odrzekł kupiec żywo – a nawet niżej.
– Niżej!
– Dlaczegożby nie? – rzekł przemysłowiec nie bez widocznej dumy. – A jeżeli pan życzy sobie termometru do stu stopni…
– Dziękuję, dziękuję! – pospiesznie powiedział przerażony Summy Skim. – Sześćdziesiąt stopni wystarczy mi w zupełności!
Do czego zresztą ten nabytek? Gdy oczy pod zaczerwienionemi powiekami wypala ostry wiatr północny, gdy oddech zamienia się w śnieg, gdy krew napoły ścięta zatrzymuje się w żyłach, gdy nie można dotknąć metalowego przedmiotu, nie zostawiwszy na nim skóry z palców, gdy się marznie przed najbardziej rozpalonem ogniskiem, jak gdyby ogień stracił swe ciepło, wtedy zaprawdę nie zależy temu, kogo zimno zabija, czy termometr wskazuje sześćdziesiąt lub sto stopni.
Tymczasem dni upływały, i Ben Raddle się niecierpliwił. Co mogło stać się z Foot Ball’em? Wiedziano, że opuścił Skagway 7 kwietnia: Przejazd nie trwał dłużej nad sześć dni, a zatem powinien być w Vancouver 13 kwietnia.
Wprawdzie statek przeznaczony do przewozu emigrantów i ich bagażu, nie ładujący wcale towarów, na krótko tylko miał się zatrzymać w porcie. Najwyżej półtorej doby zajmie oczyszczenie kotłów, naładowanie węgla i wody, wreszcie zabranie kilkuset pasażerów, którzy zawczasu zamówili miejsca.
Ci zaś, którzy nie byli tyle przewidujący, zmuszeni będą czekać na inne statki, przybywające później. Całe rodziny z powodu braku miejsca w hotelach i zajazdach, zmuszone będą nocować pod gołem niebem. To tylko początek biedy, którą zgotuje im przyszłość!
Większa część tych biedaków znajdzie się w nielepszem położeniu na statkach, wiozących ich z Vancouver do Skagway. Stąd zaś zacznie się dla nich ta nieskończona, straszna podróż, która ma ich doprowadzić do Dawson City. Na statku kajuty przednie i tylne dostaną się najbogatszym podróżnym. Przedział między obu pokładami zajmą rodziny, żyjące przez cały czas jazdy własnym przemysłem. Reszta, najliczniejsza, zgadza się na zamknięcie na dnie statku, na podobieństwo zwierząt lub pakunków. I kto wie, czy wybierając z dwojga, nie jest to lepsze od pozostawania na pokładzie, gdzie jest się narażonym na wszystkie zmiany atmosferyczne, jak wichry mroźne, zawieje śnieżne tak częste w tych okolicach bliskich koła polarnego.
W Vancouver znajdowali się nietylko emigranci przybyli ze wszystkich części Starego i Nowego Świata. Były też tam setki poszukiwaczy złota, którzy zjeżdżali tu na zimę z Dawson City.
W zimie bowiem eksploatacja działek jest rzeczą niemożliwą; wszystkie prace muszą być z konieczności zawieszone, gdyż ziemię pokrywa na dziesięć do dwunastu stóp śnieg, który, przy czterdziestu do pięćdziesięciu stopniach mrozu, staje się twardy jak granit, opierając się kilofowi i motyce.
To też poszukiwacze, którym sprzyja szczęście, wolą spędzać zimowe miesiące w głównych miastach Kolumbji. Mają złota poddostatkiem i rozrzucają je z lekkomyślnością niesłychaną w przekonaniu, że szczęście ich nie opuści i że lato przyniesie im obfite żniwo. Ci zdobywają najlepsze pokoje w hotelach i najlepsze kajuty na statkach.
Summy Skim zauważył wkrótce, że wśród tej kategorji znajdują się ludzie najgwałtowniejsi, najhałaśliwsi, dopuszczający się wybryków w domach gry i kasynach, gdzie odgrywają pierwszą rolę dzięki swemu złotu.
Wprawdzie zacnego Summy mało zajmowała ta hołota. Przypuszczając, być może mylnie, że nie będzie nigdy miał do czynienia z którymkolwiek z tych awanturników, słuchał z roztargnieniem tego, co fama o nich niosła i wkrótce zapomniał o nich.
14 kwietnia w rannych godzinach Ben Raddle i Summy Skim przechadzając się na nadbrzeżu, usłyszeli głos syreny parowca.
– Byłżeby to wreszcie Foot Ball? – zawołał Summy.
– Nie sądzę – odpowiedział Ben Raddle. – Głos ten pochodzi z południowej strony, Foot Ball tymczasem nadpłynie z północy.
W istocie był to statek płynący w górę cieśniny Juan-de-la-Fuca, nie mógł zatem przybywać ze Skagway.
Nie mając nic lepszego do roboty, Ben Raddle i Summy Skim udali się na kraniec mola wraz z licznie zgromadzoną publicznością, z równą zawsze ciekawością oczekującą przybycia statku. Tym razem wylądować miało kilkuset pasażerów, czekających na pierwszą sposobność wyruszenia w dalszą drogę na jednym ze statków zdążających na północ, a widowisko to nie było pozbawione malowniczości.
Parowiec, który zbliżał się przy odgłosie przeraźliwego świstu, był to Smyth, o pojemności 2500 tonn. Zatrzymywał się w każdym porcie wybrzeża, zacząwszy od meksykańskiego portu Acapulco. Przydzielony wyłącznie do obsługi wybrzeża, udać się miał znów na południe, zostawiwszy w Vancouver swych pasażerów.
Zaledwie Smyth podpłynął do pomostu, gdy cały ładunek ludzki zgodnym ruchem znalazł się u wyjścia statku. W jednej chwili tłum się zwarł do tego stopnia, że zdawało się, iż nikt z miejsca się nie ruszy.
Wszakże jeden z pasażerów nie był tego samego zdania, szamotał się bowiem niebywale, chcąc pierwszy wylądować. Oczywiście był to jeden z tych, którzy wiedzieli jak ważną jest rzeczą zapisać się przed innymi w biurze wyjazdu na północ. Człowiek ten rosły, brutalny i silny, o brodzie czarnej, gęstej, cerze opalonej południowca, złem wejrzeniu, miał wygląd antypatyczny. Towarzyszył mu drugi, tej samej co on narodowości, sądząc z wyglądu, i również niecierpliwy i nieprzystępny.
Prawdopodobnie pośpiech innych pasażerów nie był mniejszy od pośpiechu tego hałaśliwego i despotycznego osobnika. Ale niepodobieństwem było wyprzedzić tego zuchwalca, który, nie zwracając uwagi na nawoływania oficerów i kapitana, rozpychał łokciami sąsiadów i wymyślał im ochrypłym głosem, potęgującym grubjaństwo obelg, wypowiadanych napoły po angielsku, napoły po hiszpańsku.
– By God! – zawołał Summy Skim – a to miły towarzysz podróży! Jeżeli ma wsiąść również na Foot Ball…
– Podczas tych kilku dni przejazdu – rzekł Ben Raddle – będziemy się od niego trzymali zdaleka, lub też potrafimy trzymać go w pożądanej odległości.
W tej chwili jeden z ciekawych, stojących w pobliżu, zawołał:
– Wszak to ten przeklęty Hunter. Będzie wieczorem huczno w domach gry, jeżeli nie wyjedzie dziś z Vancouver!
– Widzisz, Ben, nie omyliłem się. Znają go widać dobrze.
– Tak – potwierdził Ben – znają go dobrze…
– I to nie z najlepszej strony!
– Oczywiście – objaśnił Ben Raddle – jest to jeden z tych awanturników, którzy spędzają w Stanach Zjednoczonych zimowe miesiące, wracają zaś do Klondike, gdy nastaje pora eksploatacji.
Hunter istotnie wracał z Teksasu, rodzinnego swego kraju, aby pierwszym nadarzającym się statkiem udać się z towarzyszem na północ. Obydwaj pochodzenia hiszpańsko-amerykańskiego znaleźli w tym różnorodnym świecie poszukiwaczy złota ujście dla swych dzikich instynktów, wstrętnych obyczajów, namiętności brutalnych, dla życia niepodporządkowanego żadnej zasadzie, gdzie wszystko jest jedynie dziełem przypadku.
Hunter, dowiedziawszy się, że Foot Ball nie przybył jeszcze i że prawdopodobnie wyruszy dopiero za dwa dni, kazał się zaprowadzić do Westminster hotelu, gdzie się zatrzymali przed sześciu dniami dwaj kuzynowie. Summy natknął się na niego w hall’u hotelowym.
– Trzeba mieć szczęście – mruknął Summy przez zęby.
Napróżno starał się otrząsnąć z nieprzyjemnego wrażenia, jakie wywołało w nim spotkanie się z tym nieciekawym osobnikiem. Napróżno wmawiał w siebie, że Hunter i on, pogrążeni w olbrzymim tłumie emigrantów, mogli się już nie spotkać więcej; coś narzucało go ustawicznie jego myśli. Prawie bezwiednie, jak gdyby jakieś niewyraźne przeczucie wiodło go dwie godziny później do biura hotelowego, aby się dowiedzieć cośkolwiek o nowym przybyszu.
– Hunter? – odpowiedziano mu – a któż go nie zna?
– Czy jest on właścicielem działki?
– Tak, działki, którą sam eksploatuje.
– A działka ta znajduje się?…
– W Klondike.
– A gdzie?
– Na Forty Miles Creek.
– Forty Miles Creek – powtórzył zdziwiony Summy. – To doprawdy ciekawe. Szkoda, że nie wiem numeru jego działki. Założyłbym się…
– Ależ ten numer – rzekł rozmówca Summy’ego – wszyscy go znają w Vancouver.
– To jest?
– Numer 131.
– A do kroćset! – zawołał oszołomiony Summy. – A nasz – 129. Jesteśmy więc sąsiadami tego rozkosznego gentleman’a. Możemy spodziewać się wiele przyjemności.
Summy Skim nie przypuszczał nawet, jak blisko był prawdy.
Rozdział V
Na pokładzie „Foot Ball’a”.
oot Ball, spóźniony o dwie doby, wyruszył 16 kwietnia, unosząc z sobą tysiąc dwustu pasażerów, to jest liczbę odpowiadającą jego pojemności. Jeżeli nie zabrał więcej podróżnych, to tylko na skutek wyraźnego zakazu inspektora żeglugi.
Zresztą i tak zagłębiał się powyżej przekreślonego zera, wymalowanego na pudle statku dla oznaczenia linji, do której powinien się był zanurzać normalnie.
Potrzeba było dwudziestu czterech godzin, aby żórawie nadbrzeża przeniosły niezliczone pakunki emigrantów, ciężkie narzędzia kopalniane, całe stado wołów, koni, osłów i reniferów, nie mówiąc już o setkach psów rasy bernardzkiej lub eskimoskiej, które ciągnąć miały sanki na jeziorach.
Pasażerowie Foot Ball’a należeli do różnych narodowości. Byli tam Anglicy, Kanadyjczycy, Francuzi, Norwegowie, Szwedzi, Niemcy, Australczycy, Amerykanie północni i południowi wraz z rodzinami lub sami.
Światek ten cały, hałasujący na pokładzie, przedstawiał nieład malowniczy.
W kajutach musiano powiększyć liczbę łóżek. Przedział między pokładami wyglądał jak obszerna sypialnia ze swym szeregiem kozłów postawionych w pewnych od siebie odstępach, pomiędzy któremi zawieszone były hamaki. Na pokładzie trudno było się obrócić, gdyż biedni ludzie, nie mogąc zapłacić za kajutę trzydzieści pięć dolarów, skupiali się wzdłuż budek, pokrywających koła statku, i parapetów. Tam przyrządzali sobie skromne pożywienie i w oczach wszystkich ubierali się i sprzątali.
Ben Raddle’owi udało się zdobyć dwa miejsca w kajucie w tyle okrętu. Trzecie miejsce zajął Norweg, nazwiskiem Royen, właściciel działki na Bonanzy, dopływu Klondike’u. Był to człowiek łagodny, spokojny, odważny i ostrożny równocześnie, z rasy skandynawskiej, która dochodzi do celu wytrwałością w powolnym wysiłku. Wracał on do Dawson City z Chrystjanji, rodzinnego miasta, gdzie spędził ostatnią zimę. Jako towarzysz podróży mało był udzielający się, słowem mało krępujący.
Na szczęście dwaj kuzynowie nie potrzebowali dzielić kajuty z Teksańczykiem Hunterem. Zresztą nawet gdyby chcieli, uskutecznić tego nie byliby mogli, Hunter potęgą swych dolarów zdobył kajutę o czterech miejscach dla swego towarzysza i siebie. Napróżno pasażerowie prosili ich o odstąpienie dwóch miejsc próżnych. Odpowiedziano im grubjańską odmową.
Hunter i Malone – tak bowiem nazywał się towarzysz Teksańczyka – nie liczyli się z pieniędzmi. Cały dochód, osiągnięty z eksploatacji działki, poświęcali na swe szalone wydatki, rzucając garściami złota na grę w baccarat lub pokera. Ulubionem ich miejscem pobytu była sala gry na statku.
Foot Ball wyruszył z portu w Vancouver o szóstej rano, kierując się cieśniną na północny jej kraniec. Stąd pod osłoną wysp Reine Charlotte i Prince de Galles wypłynął wkrótce na wybrzeże amerykańskie.
Pasażerowie, zamieszkujący kajuty w tylnej części statku, nie mogli opuścić pomostu dla nich zarezerwowanego w ciągu całej swej sześciodniowej podróży. Korzystać z pokładu było niepodobieństwem. Utworzone na nim baraki mieściły woły, konie, osły, renifery i sforę psów, które krążyły wyjąc wśród politowania godnych grup ludzkich, złożonych z mężczyzn jeszcze młodych, lecz napiętnowanych stygmatem nędzy, kobiet wyczerpanych, otoczonych dziećmi o wyglądzie chorobliwym. Ludzie ci odbywali tę zmudną podróż nie dla eksploatowania gruntu na własną rękę, lecz aby ofiarować swe usługi syndykatom i walczyć o lepszy zarobek.
– Wreszcie – rzekł Summy Skim do kuzyna – masz to czegoś chciał. Płyniemy do Eldorado, stanowiąc cząstkę tego świata poszukiwaczy złota, który nie wydaje się być wielce zachęcającym.
– Trudno żądać czego innego – odrzekł Ben Raddle. – Musimy go brać takim, jakim jest.
– Wolałbym go nie brać wcale – odparł Summy. – Do djaska, Ben, nie mamy nic wspólnego z tymi ludźmi. Że odziedziczyliśmy działkę, dobrze! Że ta działka jest naszpikowana złotem, zgoda! Ale żebyśmy mieli zamienić się w poszukiwaczy złota, to nie ma racji!
– Oczywiście – odpowiedział Ben Raddle, wzruszając nieznacznie ramionami, co bynajmniej nie uspokoiło Summy Skim’a.
To też nalegał dalej:
– Jedziemy do Klondike, aby sprzedać działkę wuja Josias’a, wszak to już postanowione, nieprawdaż?… Boże! jak sobie pomyślę, że moglibyśmy mieć te same instynkty, namiętności, obyczaje, co ta ciżba awanturników!…
– Uważaj – rzekł Ben Raddle ironicznie – abyś nie wpadł w ton kaznodziejski!
– Dlaczegożby nie? Czuję wstręt do tej obmierzłej żądzy złota, do tej strasznej żądzy wzbogacenia się kosztem tylu nieszczęść. Wszystko to jest wielką loterją, której grubą stawką jest największy kawałek złota!… Jak sobie pomyślę, że zamiast płynąć na tym statku do tej krainy nieprawdopodobieństw, mógłbym być w Montrealu, gotując się do wyjazdu na lato do tego rozkosznego Green Valley!…
– Obiecałeś, Summy, że nie będziesz narzekał.
– Czynię to po raz ostatni. Odtąd będę tylko myślał…
– O przybyciu do Dawson City – dokończył Ben Raddle z odcieniem ironji.
– O powrocie stamtąd – dodał Summy Skim
Dopóki Foot Ball żeglował w cieśninie, pasażerowie nie cierpieli na chorobę morską, gdyż kołysanie było nieznaczne. Z chwilą jednak gdy statek znalazł się poza krańcem wyspy Vancouver, kołysanie się wzmogło.
Powietrze było chłodne, wiatr mroźny. Silne fale uderzały o wybrzeże kolumbijskie. Deszcz połączony ze śniegiem smagał nielitościwie. Można sobie wyobrazić, co musieli wycierpieć pasażerowie z pokładu, dotknięci po większej części morską chorobą. Zwierzęta cierpiały również. Świstowi wiatru towarzyszyły ryki wołów i osłów, rżenie koni. Wzdłuż kajut biegały i tarzały się psy, których zamknąć lub przywiązać nie było w ludzkiej mocy. Niektóre z nich rzucały się na ludzi, chciały kąsać tak, że starszy marynarz musiał kilka z nich zastrzelić.
Tymczasem Hunter i Malone spędzali czas w sali gry przy zielonym stoliku, wśród kompanji graczy, którą zdołali zebrać zaraz od samego początku podróży. Zachowywali się z dziką bezwzględnością, krzycząc i przeklinając na głos cały.
Ben Raddle i Summy Skim nie zważali na zły stan pogody. Cały dzień pozostawali na pomoście, wracając do kajuty dopiero wieczorem. Będąc natury spostrzegawczej, lubili się przypatrywać ciekawemu widowisku, na które się składały: tłum różnorodny hałasujący na pokładzie jak również na pomoście typy może mniej malownicze, lecz bardziej wybitne, po większej części złożone z inteligentniejszej warstwy tych awanturników. Od pierwszej chwili pobytu na statku zauważyli dwu pasażerów, a dokładniej mówiąc dwie pasażerki, odcinające się jaskrawo na tle otaczającego je opłakanego zespołu. Były to dwie dwudziesto lub dwudziesto dwuletnie kobiety, a raczej dwie młode panny, z zachowania wyglądające na siostry, jedna brunetka, druga blondynka, obydwie bardzo ładne.
Nie rozłączały się wcale. Blondynka towarzyszyła niezmiennie brunetce, która zdawała się jej przewodzić. Obydwie przechadzały się od rana na pomoście, następnie schodziły na pokład, przeciskały się przez tłum, zatrzymując się przy matkach obarczonych dziećmi i starając się im pomóc z całą delikatnością, na jaką kobieta tylko zdobyć się potrafi.
Nieraz Ben i Summy przypatrywali się z wysokości pomostu tym wdzięcznym postaciom, które wzbudzały w nich coraz większe zainteresowanie. Zachowanie ich, pełne godności i dystynkcji, wzbudzało powszechny szacunek i dotąd nie znalazł się nikt wśród tej nieokrzesanej ciżby, ktoby im ubliżył w czemkolwiek.
Bytność na statku tych dwu młodych i pięknych panien zastanawiała obu kuzynów. Wytłumaczyć jej nie mogli, więc do budzącej się dla nich sympatji dołączyła się zwiększająca się z dniem każdym ciekawość.
A przytem musieli zauważyć, że mają one i cennych wielbicieli, szczególnie zaś dwóch, którymi byli: Teksańczyk Hunter i jego przeklęty towarzysz Malone. Ile razy opuszczali salę gry dla zaczerpnięcia trochę powietrza na pomoście, dawali tego dowody swem nieprzystojnem zachowaniem, mającem na celu zwrócenie uwagi obu sióstr. Ale nie pomogły ani obrażająca wymiana spojrzeń, ani grubjańskie zdania wygłaszane prawie głośno, siostry bowiem nie spostrzegały jakby ich obecności.
Ben Raddle i Summy Skim, patrząc na ich postępowanie, radziby nieraz temu zapobiec. Ale jakiem prawem? Naogół biorąc ani Hunter ani Malone nie przekraczali granic przyjętych w tem środowisku i ich narzucające się zachowanie nie raziło nikogo.
Dwaj kuzynowie zatem musieli poprzestać na pilnowaniu zdaleka przyszłych sąsiadów z Forty Miles Creek, pragnąc coraz usilniej, aby przypadek dopomógł do zawarcia znajomości z młodemi towarzyszkami podróży.
Sposobność ta nadarzyła się dopiero na czwarty dzień ich pobytu na statku. Foot Ball płynął wtedy pod osłoną wyspy Reine Charlotte, a więc spokojnie i równo. Od strony wybrzeża lądu ciągnęły się fjordy, żywo przypominające fjordy norweskie. Otoczone były wysokiemi urwistemi skałami, po większej części pokrytemi lasem, wśród których widniały jeżeli nie wsie, to wioski rybaków, lub gdzie niegdzie domek samotny, zamieszkały przez Indjan, którzy zajmują się rybołóstwem i polowaniem, sprzedając swą zdobycz nadjeżdżającym statkom.
Gdy za temi skałami, w odległości dość znacznej dopiero, wznosiły się góry z zarysowywającemi się we mgle śnieżnemi szczytami, natomiast od strony wyspy Reine Charlotte ciągnęły się długie równiny lub gęste lasy bielejące od szronu. Gdzie niegdzie widniały grupy domków rybackich na brzegach przystani, gdzie stały barki oczekujące pomyślnego wiatru. W chwili gdy Foot Ball dosięgał krańca wyspy Reine Charlotte, dwaj kuzynowie zawarli znajomość z młodemi towarzyszkami podróży. Stało się to w sposób nadzwyczaj prosty przy kweście zbieranej przez młode podróżniczki dla biednej matki, która powiła na pokładzie dziecko, zresztą silne i zdrowe.
Jedna z nich, brunetka, jak zwykle w towarzystwie siostry, zbliżyła się do obu kuzynów tak samo jak do innych pasażerów. Po ofiarowaniu datku Ben Raddle wdał się śmiało w rozmowę, z której się dowiedział niebawem, że podróżniczki nie są siostrami, lecz kuzynkami, że są w tym samym wieku z różnicą kilku dni, że ich nazwisko rodzinne jest Edgerton, a imię jednej Edith, drugiej zaś – Jane.
Wiadomości te podała mu Jane bez żadnego zakłopotania i najmniejszego wahania w krótkich, jasnych słowach; poczem oddaliła się wraz z nierozłączną kuzynką, która nie przemówiła ani słowa.
Ciekawość obu kuzynów nie była bynajmniej zaspokojona. Przeciwnie, pole do domysłów zwiększyło się. Nazwisko Edgerton nosili dwaj bracia cieszący się w swoim czasie rozgłosem w całej Ameryce. Prowadzili oni znaczne interesy, a ich majątek, zdobyty w kilka godzin przez śmiałą spekulację bawełną, był olbrzymi, dopóki odwrotną koleją losu, nie stracili go doszczętnie; wtedy znikli w tłumie, który pochłonął ich jak tyłu innych. Czy była jaka łączność między tymi bajecznymi miljarderami a pasażerkami z Foot Ball?
Nietrudno było o odpowiedź, gdyż pierwsze lody były przełamane i to w okolicy koła polarnego, gdzie kodeks światowy traci bardzo na sile. To też w godzinę po pierwszem spotkaniu Ben Raddle zbliżył się do Jane Edgerton, rozpoczynając nową indagację bez żadnych omówień.
Dowiedział się też niebawem, że Edith i Jane były córkami „królów bawełny”, jak nazywali ongi ich ojców. W dwudziestym drugim roku życia zostały bez majątku, same, bez rodziny, gdyż matki ich zmarły dawno, dwaj zaś bracia zginęli, sześć miesięcy temu, tego samego dnia wskutek nieszczęśliwego wypadku kolejowego.
Podczas gdy Ben i Jane rozmawiali, Summy i Edith zachowywali milczenie. Oboje nieśmiali, a przynajmniej mniej odważni, zdawało się, że są zależni od dwu rozmówców.
– Czy nie będzie niedyskretnie z mojej strony – pytał Ben Raddle w toku rozmowy – jeżeli wyrażę pani, miss Edgerton, zdziwienie, jakiego doznaliśmy, mój kuzyn i ja, na widok pań na tym statku i jeżeli spytam, w jakim celu przedsięwzięły panie tę długą i uciążliwą podróż?
– Bynajmniej – odpowiedziała Jane Edgerton. – Stary lekarz mojego wuja, doktor Pilcox, obecnie dyrektor szpitala w Dawson City, zaproponował siostrze mojej Edith miejsce pielęgniarki, które przyjęła niezwłocznie.
– W Dawson City!
– W Dawson City.
Spojrzenia obu kuzynów, Ben Raddle’a spokojne jak zawsze, Summy Skim’a zaniepokojone zdziwieniem, zwróciły się na jasnowłosą Edith, która z całym spokojem i bez zakłopotania patrzyła im prosto w oczy. Mogli przypatrzyć się dobrze młodej dziewczynie, a w miarę jak ogarniali wzrokiem jej wdzięczną postać, ustępowało powoli zdziwienie wywołane jej śmiałem przedsięwzięciem. Pod delikatnemi rysami wyczuli niezwykłą duszę. Oczywiście Edith różniła się wielce od kuzynki. Nie miała jej śmiałego spojrzenia, jej wymowy, ani postawy pewnej siebie. Lecz uważny obserwator mógł dostrzec z łatwością, że nie brak jej ani spokojnej energji, ani silnej woli. Dwie te istoty, różne wyglądem, posiadały zalety jednakowe. Jeżeli jedna odznaczała się stanowczością i czynem, w drugiej przebijała systematyczność i logika. Patrząc na to czoło równe, proste, na oczy znamionujące pełnię inteligencji, było się pewnym, że wszystkie myśli, wszystkie wrażenia mają swe miejsce w umyśle Edith’y Edgerton, i że w razie potrzeby będzie umiała sięgnąć po nie bez trudu, z całą pewnością systematycznego myślenia. Bezsprzecznie młoda ta panna posiadała w sobie zalety dobrego administratora i mogła oddać wielkie usługi szpitalowi w Dawson City.
– All right! – rzekł Ben Raddle bez najmniejszego zdziwienia. – A pani, miss Jane, czy również poświęci się pani dla cierpiącej ludności?
– O! ja – odpowiedziała Jane z uśmiechem – nie jestem tak uprzywilejowaną przez los jak Edith i nie posiadam narazie żadnego stanowiska społecznego. A ponieważ nic mnie nie zatrzymuje na południu, wolałam przeto szukać szczęścia na północy.
– I cóż pani zamierza robić?
– Ależ to, co wszyscy, poszukiwać złota.
– Co? – zawołał Summy przestraszony.
Nie chcąc minąć się z prawdą, dodać musimy, że Ben Raddle musiał użyć całej swej silnej woli, aby nie iść za przykładem kuzyna i nie sprzeniewierzyć się zasadzie, że człowiek, godny tej nazwy nie powinien się dziwić niczemu. Ta młoda delikatna dziewczyna miałaby być poszukiwaczką złota!
Tymczasem Jane, jak gdyby dotknięta nieszczęsnym wykrzyknikiem Summy Skim’a, zwróciła się do niego i tonem nieco wyzywającym spytała:
– Cóż w tem tak dziwnego?
– Ależ… miss Jane… – jąkał się dobry Summy, który jeszcze nie zdążył ochłonąć z wrażenia – pani nie zdaje sobie sprawy… kobieta…
– Dlaczegoż kobieta nie może robić tego, co pan sam robi? – odparła Jane Edgerton,
– Ja?!… – zaprotestował Summy. – Ja, nie poszukuję złota. Jeżeli jestem właścicielem działki i jeżeli jadę do tego djabelskiego kraju, to wbrew woli, niech mi pani wierzy. Mojem jedynem pragnieniem jest wrócić jak najspieszniej.
– Niech i tak będzie – rzekła Jane z pewną pogardą w głosie. – Ale oprócz pana są tu jeszcze inni. To co przestrasza pana, nie odstręcza ich bynajmniej. Dlaczegoż kobieta nie może iść w ich ślady?
– Bo… zdaje mi się… – jąkał się znów Summy Skim – siła, zdrowie…. a nawet rodzaj ubrania… do djaska!
– Zdrowie? – odparła Jane Edgerton. – Życzę panu takiego zdrowia jak moje. Siła? Siła? Zabawka, jaką mam w kieszeni, da mi jej więcej, niż jej posiada sześciu atletów razem. Co do mego ubrania, nie wiem w czem ma być gorsze od pańskiego. Zresztą może jest więcej kobiet godnych nosić spodnie, niż mężczyzn godnych przywdziać spódnice!
Przy tych słowach Jane Edgerton, najwyraźniej skończona feministka, urwała rozmowę, kłaniając się ruchem głowy zwyciężonemu Summy, i podawszy rękę Ben Raddle’mu, oddaliła się z milczącą kuzynką, która podczas całej rozmowy nie przestała się uśmiechać.
Tymczasem Foot Ball minął północny kraniec wyspy Reine Charlotte i znalazł się znowu na pełnem morzu, przepływając Dixon Entrance zamkniętą z północy wyspą Prince de Galles, lecz kołysanie statku nie było silne, gdyż wiatr dął z północo-wschodu czyli od strony lądu.
Nazwa Prince de Galles przysługuje całemu dość złożonemu archipelagowi, kończącemu się z północnej swej strony wielką liczbą drobnych wysepek.
Poza nim ciągnie się wyspa Baranof, gdzie Rosjanie zbudowali fort Nowy Archangelsk. Główne jej miasto Sitka zostało stolicą tej prowincji od czasu odstąpienia przez rząd moskiewski Alaski Stanom Zjednoczonym.
19 kwietnia wieczorem Foot Ball przejechał mimo Port Simpson, ostatnią kanadyjską placówkę na wybrzeżu. W kilka godzin później dosięgnął wód amerykańskiej Alaski, 20 kwietnia zaś zatrzymał się w porcie Wrangel przy ujściu Stikeen River.
Miasto to liczyło wówczas niespełna czterdzieści domostw, kilka czynnych tartaków, jeden hotel, kasyno i kilka domów gry wielce ożywionych podczas lata.
We Wranglu wylądowali pasażerowie, mający udać się do Klondike drogą Telegraph Creek, zamiast jeziorami poza Skagway’em. Droga ta, długości czterystu trzydziestu kilometrów, jest niezmiernie uciążliwa, lecz mniej kosztowna. To też pomimo ostrzeżeń, że sankami o tej porze droga nie będzie możliwa do przebycia, około pięćdziesięciu emigrantów wysiadło z postanowieniem przezwyciężenia trudów i niebezpieczeństw, które ich czekały na nieskończonych równinach północnej Kolumbji.
Zacząwszy od Wrangla cieśnina staje się coraz węższa, zakręty coraz zawilsze, tak, że Foot Ball lawirować musiał wśród labiryntu wysepek, zanim dostał się do Juneau, wsi, przeobrażającej się w miasteczko, a następnie w miasto, i zawdzięczającej swoją nazwę założycielowi, który jej przekazał nazwisko w r. 1882.
Dwa lata wcześniej ten sam Juneau i jego towarzysz Ryszard Harris odkryli pokłady w Silver Bow Bassin, skąd po kilku miesiącach wywieźli złota wartości sześćdziesiąt tysięcy franków.
Od tego czasu zaczął się napływ emigrantów, przyciągniętych rozgłosem tego odkrycia i eksploatacją terenów złotonośnych w okolicy Cassiar, które wyprzedziło Klondike. Wkrótce w kopalni Tread Ville dwieście czterdzieści tłoków tłukło na miazgę do tysiąca pięciuset tonn kwarcu w ciągu doby, dając dochodu dwa miljony pięćset tysięcy franków.
Summy Skim, dowiedziawszy się o tych świetnych rezultatach od Ben Raddle’go, rzekł:
– Doprawdy szkoda, że wuj Josias nie przejeżdżał tędy, dążąc do swej przyszłej działki przy Forty Miles Creek.
– Dlaczego, Summy?
– Dlatego, że byłby się prawdopodobnie tu zatrzymał, my zaś nie potrzebowalibyśmy jechać dalej.
Summy wiedział, co mówi. Gdyby chodziło tylko o dostanie się do Skagway, nie byłoby się na co uskarżać. Lecz tu dopiero zaczynała się uciążliwa podróż, a szczególniej przeprawa przez Chilkoot, następnie zaś droga przez jeziora, prowadząca do lewego brzegu Yukonu.
A pomimo to jakże gorączkowo śpieszyli się wszyscy pasażerowie do okolicy, przez którą płynęła główna arterja Alaski! Jeżeli myśleli o przyszłości, to nie brali w rachubę trudów, niebezpieczeństw, rozczarowań. Wabił ich miraż złota, coraz wyraźniej zarysowywujący się na horyzoncie!
Z Juneau statek skierował się na północ cieśniny, którą okręty o pewnej pojemności mogą dopłynąć tylko do Skagway, statki zaś nie zanurzające się głęboko, mogą dojechać dalej do miasteczka Dyea. Na północo-zachodzie widniał lodowiec Muir, wysoki na dwieście czterdzieści stóp, którego lawiny niepokoją ustawicznie ocean.
Nazajutrz miano wylądować w Skagway. Ostatni wieczór spędzony na statku upamiętnił się niezwykle hazardowną partją rozegraną w sali gry między zwykłymi jej bywalcami, z których niejeden stracił przy zielonym stoliku cały swój majątek. Oczywiście Hunter i Malone należeli do najbardziej zajadłych graczy. Zresztą inni nie ustępowali im wcale i, zaiste, mało różnili się między sobą ci wszyscy awanturnicy, jakich spotkać było zawsze można w spelunkach Vancouveru, Wrangla, Skagwayu i Dawsonu.
Z hałasu, który dolatywał z sali, można się było domyślać, że musi być ona widownią scen najopłakańszych. Krzyki, grubjańskie wymyślania rozlegały się bez końca; obawiano się, że kapitan statku będzie zmuszony do interwencji. Sami pasażerowie przez ostrożność zamknęli się w kajutach.
Około godziny dziesiątej Summy Skim i Ben Raddle pomyśleli również o udaniu się do swej kajuty. Otworzywszy drzwi salonu, przez który musieli przechodzić, zobaczyli dwie kuzynki, zmierzające z przeciwległej strony do swego pokoju. W chwili gdy mieli się do nich zbliżyć, drzwi od sali gry otworzyły się nagle z hałasem i około dwunastu graczy wpadło do salonu.
Na ich czele szedł Hunter, podniecony i w stanie mocno nietrzeźwym. Wymachując lewą ręką, w której trzymał portfel pełny banknotów, śpiewał wyjąc o swem zwycięstwie przy zielonym stoliku. Tłum towarzyszy wtórował mu hałaśliwie.
– Hip! hip! hip! – skandował Malone.
– Hurrah! – powtarzał Hunter.
Poczem coraz bardziej pijany:
– Kelner! – zawołał głosem grzmiącym – szampana! Dziesięć, dwadzieścia, sto butelek szampana… Zagarnąłem wszystko tego wieczora! …wszystko! wszystko! wszystko!
– Wszystko! wszystko! wszystko! – powtórzył chór z rykiem.
– I zapraszam wszystkich, pasażerów i załogę, od kapitana do chłopca okrętowego!
Przyciągnięci hałasem pasażerowie zapełnili salon.
– Hurrah!… Brawo, Hunter! – wołali gracze, przyklaskując co siła rękami i obcasami.
Ale Hunter już ich nie słyszał. Dostrzegłszy Edithę i Jane Edgerton, które z tłumu wydobyć się nie mogły, rzucił się w ich stronę, chwytając wpół Jane Edgerton.
– Tak, zapraszam wszystkich – wołał znowu – i o tobie nie zapomniałem, piękna panienko…
Wobec tej niespodziewanej napaści Jane nie straciła zimnej krwi. Cofnąwszy pięści w tył, uderzyła niemi nędznika w twarz, według wszelkich prawideł boksu.
Lecz co znaczyły jej słabe ręce wobec tego pijanego człowieka, któremu alkohol przysparzał siły!
– E… e… – drwił Hunter – piękna panienka jest zła!… Czyżby…
Nie dokończył. Potężna ręka schwyciła bandytę za gardło i odepchnęła go tak silnie, iż upadł o dziesięć kroków.
Względna cisza zaległa w salonie. Spoglądano na obu przeciwników; jeden znany był ze swej gwałtowności, drugi wykazał w tej chwili swą siłę. Hunter podniósł się nieco oszołomiony, lecz z wyciągniętym z pochwy nożem, gdy nowy wypadek uśmierzył jego wojownicze zamiary.
Z pomostu ktoś schodził, a odgłos kroków zwiastował, że to nadchodzi kapitan. Hunter nastawił ucha, zrozumiawszy zaś swoją bezsilność, spojrzał na nieprzyjaciela, który zaskoczył go tak nagle, iż dojrzeć go nie mógł.
– A… to pan – rzekł, poznając Summy Skim’a.
I kładąc nóż do pochwy, dodał głosem pełnym groźby:
– Zobaczymy się jeszcze, towarzyszu!
Summy stał nieruchomy, nie słysząc nic. Ben Raddle przyszedł mu z pomocą.
– Kiedy i gdzie pan będzie chciał – rzekł, zbliżając się.
– A zatem przy Forty Miles Creek, panowie z numeru 129 – zawołał Hunter, wybiegając z salonu.
Summy stał wciąż nieruchomy. On, który z zimną krwią nie byłby zgładził muszki, dopuścił się takiego gwałtu!
Jane Edgerton zbliżyła się do niego i podając mu rękę najnaturalniejszym głosem rzekła:
– Thank you, sir.
– O, tak, dziękuję panu – powtórzyła Edith wzruszona, ściskając mu drugą rękę.
Pod wpływem tego podwójnego uścisku Summy Skim zmuszony był ocknąć się. Ale czy zdawał sobie sprawę z tego co zaszło? Z mglistym uśmiechem człowieka, wracającego z księżyca, rzekł tonem najsłodszej uprzejmości:
– Dobranoc paniom.
Niestety, uprzejmość ta była stracona dla obu kuzynek, gdyż zanim Summy przypomniał sobie o ich istnieniu, upłynęło trzydzieści sekund od zniknięcia pięknych panien z salonu.
Jane Edgerton And Co
kagway, jak wszystkie miejsca postoju zabłąkane w okolicy pozbawionej wszelkich środków komunikacyjnych i przewozowych, było z początku tylko obozowiskiem dla poszukiwaczy złota. Zczasem szałasy zamieniono na chaty symetryczniej zbudowane, te zaś na domy wznoszone na terenach, których cena rosła z dnia na dzień. Kto wie jednak, czy miasta te, utworzone dla potrzeby chwilowej, nie opustoszeją wraz z wyczerpaniem się pokładów złota?
Istotnie, miejscowości tych porównać nie można z podobnemi miejscowościami w Australji, Kalifornji i Transwaalu, gdzie wsi przemienione w miasta, mogą istnieć nawet, gdyby w nich nie było kopalni, gdzie grunt jest żyzny, gdzie klimat jest możliwy, gdzie interesy handlowe i przemysłowe mają swoją rację bytu. Ziemia w nich bowiem, wyczerpawszy swój zapas kruszców, podatna jest dla pracy rąk.
Ale tu, w tej części Kanady, na granicy Alaski, prawie na granicy Koła Polarnego, gdzie klimat jest niezwykle ostry, rzecz całkiem inna. Jedyną jej wartość stanowią kopalnie złota. Gdy zostaną one wyczerpane, nie będzie żadnego powodu do zamieszkania w okolicy jałowej, napół wyczerpanej przez handlarzy futer.
To też prawdopodobnie miasta, tak szybko wzniesione w tych okolicach, gdzie obecnie nie brak ani ruchu handlowego ani pasażerskiego, znikną zczasem pomimo że towarzystwa finansowe zajmują się zaprowadzeniem dogodniejszej komunikacji i że nawet zamierzają budować kolej żelazną z Wrangla do Dawson City.
W chwili, gdy Foot Ball dojeżdżał do Skagway, miasto to przepełnione było emigrantami przybyłymi bądź okrętami oceanu Wielkiego, bądź koleją żelazną kanadyjską lub amerykańską, dla udania się do Klondike.
Niektórzy podróżnicy dojeżdżali do Dyea, miasteczka położonego na krańcu cieśniny, nie parowcami, dla których głębokość cieśniny byłaby niedostateczna, lecz statkami o małej pojemności, zbudowanemi wyłącznie dla przejazdu od Skagway’u do Dyea, skracającego ciężką drogę lądową.
Tak czy inaczej, od Skagway zaczyna się uciążliwa część podróży po względnie dogodnym przejeździe statkami obsługującemi wybrzeże…
Dwaj kuzynowie wybrali jeden z hoteli, Skagway bowiem posiadał ich wtedy już kilka. Za pokój płacili drożej niż w Vancouver. To też radzi byli jak najprędzej opuścić to miasto.
W hotelu roiło się od podróżnych, czekających na wyjazd do Klondike. Wszystkie narodowości spotykały się w sali jadalnej, gdzie, niestety, tylko pożywienie było na modłę alaską. Mieliż jednak prawo być wybredniejszymi ci ludzie, skazujący się dobrowolnie przez kilka miesięcy na wszelkie możliwe niespodzianki podróży?
Summy Skim i Ben Raddle nie mieli sposobności podczas pobytu w Skagway spotkać dwu Teksańczyków, gdyż Hunter i Malone wyjechali niezwłocznie do Klondike. Ponieważ wracali tam, skąd sześć miesięcy temu byli wyjechali, wszystko mieli gotowe i mogli puścić się w drogę, nie kłopocząc się o narzędzia, które znajdowały się już w działce przy Forty Miles Creek.
– Doprawdy – rzekł Summy Skim – wielkie to szczęście, że pozbyliśmy się tych gburów jako towarzyszy podróży! Żałuję bardzo tych, którzy z nimi jadą, – o ile nie są tego samego pokroju co oni, co jest bardzo prawdopodobne w tym pięknym świecie poszukiwaczy złota.
– Zapewne – odrzekł Ben Raddle – tylko że te gbury są bardziej uprzywilejowani niż my, mogąc bez zatrzymania się jechać dalej, gdy my…
– I my zajedziemy, bądź spokojny – zawołał Summy Skim – i spotkamy tych dwu łotrów na działce 131. Miłe sąsiedztwo! Rozkoszne towarzystwo! Przyjemna perspektywa w samej rzeczy!… Przypuszczam, że to nas zachęci do sprzedania naszej grządki kamyków za możliwą cenę i przyspieszy nasz powrót!
Summy Skim’a przestało niepokoić towarzystwo Hunter’a i Malone’a, natomiast odnalazł on dwie pasażerki, w których obronie tak mężnie stanął. Zatrzymały się w tym samym hotelu, co oni, musieli przeto spotykać się z niemi często. Przy widzeniu zamieniali z sobą kilka słów dość zresztą przyjaznych, poczem każdy szedł w swoją stronę.
Młode panny zajęte były poszukiwaniem najdogodniejszego sposobu dostania się do Dawson City. Ale nie było to rzeczą łatwą. Wszelkie usiłowania w tym względzie spełzły na niczem, o ile wnioskować było można z wyrazu twarzy Jane Edgerton, na której malował się niepokój zresztą starannie ukrywany.
Ben Raddle i Summy Skim, coraz bardziej zajęci losem swych towarzyszek podróży, z pewnem wzruszeniem myśleli o trudach i niebezpieczeństwach, na jakie się one narażają. Jakiejże bowiem pomocy spodziewać się mogły, w razie potrzeby, od tej ciżby emigrantów, w których żądza złota zagłuszyła wszelkie poczucie honoru i sprawiedliwości?
23 kwietnia wieczorem Summy Skim, nie mogąc dłużej zapanować nad niepokojącą go myślą, zwrócił się do jasnowłosej panny, która, słusznie czy niesłusznie, wydała mu się mniej groźną.
– Co słychać, miss Edith? Nic nowego od czasu przyjazdu do Skagway?
– Nic – odpowiedziała dziewczyna.
Summy po raz pierwszy zwrócił uwagę na piękny głos podróżniczki.
– Zapewne poszukują panie sposobu dostania się do Dawson?
– Istotnie.
– I nie znalazły go panie jeszcze?
– Nie, panie.
Miła była Edith Edgerton, lecz bynajmniej nie przystępna. To też chęć zaofiarowania swych usług rozwiała się narazie, i Summy Skim przerwać musiał rozmowę.
A jednak nie dał za wygraną. Nazajutrz, widząc, że obydwie kuzynki umawiają się z karawaną mającą wyruszyć za kilka dni, złożoną zaś z ludzi prostych i grubjańskich, odważył się zbliżyć do Edith, zachęcony obecnością Ben Raddle’a i Jane Edgerton.
– I znów nic nowego, miss Edith? – powtórzył zacny, lecz mało pomysłowy Summy Skim.
– Nic – oświadczyła znowu Edith.
– To może trwać zbyt długo…
Edith odpowiedziała ruchem wymijającym.
Summy ciągnął dalej:
– Czy nie będę niedyskretny, jeżeli spytam, jak zamierzają panie odbyć podróż do Dawson City?
– Bynajmniej – rzekła Edith. – Chcemy należeć do karawany, złożonej z osób, z któremi dopiero co mówiłyśmy.
– Dobra myśl w zasadzie. Ale – niech pani wybaczy, że mieszam się nie do swoich rzeczy – czy panie zastanowiły się nad tem? Ludzie ci nie wzbudzają we mnie zaufania, i pozwoli pani, że powiem…
– Wybiera się, co można – przerwała Edith Edgerton śmiejąc się. – Stan nasz majątkowy nie pozwala nam na towarzystwo książęce.
– Nie potrzeba być księciem, aby być więcej wartym od przyszłych pani towarzyszy. Będą panie zmuszone rozstać się z nimi przy pierwszym postoju, jestem tego pewien.
– Jeżeli tak będzie, pojedziemy dalej same – rzekła Jane krótko.
Summy wzniósł ręce do nieba.
– Same… co panie myślą… Zginiecie w drodze!
– Dlaczego miałybyśmy być narażone na niebezpieczeństwo bardziej niż panowie? – odezwała się Jane wyniośle. – Co wy możecie zrobić, to i my również.
Nie ulegało wątpliwości, że zaciekła feministka broni nie złoży.
– Zapewne, zapewne – rzekł ustępliwy Summy. – Ale, widzi pani, rzecz w tem, że ani mój kuzyn, ani ja nie myślimy wcale własnemi siłami dostać się do Dawson City. Będziemy mieli przewodnika i to doskonałego, który pomoże nam swem doświadczeniem i dostarczy nam wszelkich niezbędnych przyborów.
Summy zatrzymał się i dodał głosem proszącym:
– Dlaczego nie miałyby panie skorzystać ze sposobności?
– Na jakich prawach?
– Na prawach gości – rzekł Summy z zapałem.
Jane wyciągnęła do niego rękę:
– Moja kuzynka i ja jesteśmy panu niezmiernie wdzięczne za tę szlachetną propozycję, lecz przyjąć jej nie możemy. Nasze środki, choć skromne, wystarczą nam, postanowiłyśmy zatem zadowolić się niemi i nie zaciągać długu wdzięczności względem nikogo, dopóki nie zmusi nas do tego ostateczność.
Słowa te wypowiedziane były głosem tak stanowczym, że o ustępstwie nie mogło być mowy. Jane Edgerton nie przestraszały wcale niebezpieczeństwa podróży, przeciwnie, z dumą myślała, że je zwalczać będzie sama.
Dodała więc, zwracając się do Ben Raddle’a:
– Czy nie mam słuszności, panie Raddle?
– Najzupełniej, miss Jane – oświadczył Ben Raddle, nie zwracając uwagi na zrozpaczone ruchy kuzyna.
Jakoż w istocie zaraz po przybyciu do Skagway Ben Raddle zapewnił sobie możność dostania się do stolicy Klondike. Stosując się do wskazówek danych mu w Montrealu, wynalazł poleconego przewodnika niejakiego Bill Stell’a i z nim zawarł umowę.
Bill Stell, rodem z Kanady, był biegły w swym zawodzie. Pełnił on funkcję wywiadowcy przy wojsku kanadyjskiem przez lat wiele i brał czynny udział w walkach Kanady z Indjanami. Miano go za człowieka niezmiernie odważnego i energicznego.
Obecnie eskortował emigrantów udających się do Klondike na eksploatację. Nie był on jeno przewodnikiem, lecz przywódcą karawany i właścicielem rynsztunku, potrzebnego dla tych uciążliwych podróży. Posiadał łodzie i załogę do przejazdu jezior, sanki i psy do przebycia zamarzniętych równin, ciągnących się poza wąwozami Chilkoot’u. Równocześnie dostarczał pożywienia karawanie, którą prowadził.
Wiedząc o tem wszystkiem Ben Raddle nie czynił większych zapasów w Vancouver. Był spokojny, że Bill Stell dostarczy mu potrzebnych rzeczy i postanowił umówić się z nim co do swej podróży w obie strony.
Ben Raddle, nazajutrz po przybyciu do Skagway, udał się do domu przewodnika, lecz powiedziano mu, że jest nieobecny, gdyż podjął się przeprowadzić pewną karawanę od White Pass aż do krańca jeziora Bennet. Dodano wszakże, że wyruszył dziesięć dni temu, więc o ile nie stanie mu co na przeszkodzie, powinien być rychło zpowrotem.
Tak też było w istocie i 25 kwietnia, rankiem, Ben Raddle i Summy Skim mogli się już widzieć z Bill Stell’em.
Wywiadowca, wzrostu średniego, z twarzą okoloną siwiejącym zarostem i krótko ostrzyżonemi twardemi włosami, spojrzeniem stanowczem i przenikliwem, lat pięćdziesięciu, miał zdrowie żelazne i wygląd niezmiernie uczciwy i sympatyczny.
W ciągu swej długoletniej służby w wojsku kanadyjskiem, przyzwyczaił się do ostrożności czujności i roztropności. Nie możnaby go łatwo oszukać. Równocześnie będąc filozofem na swój sposób, brał życie z pogodnej strony i zadowolony ze swego losu, nie myślał wcale wstępować w ślady tych, którym ułatwiał dostanie się do terenów złotodajnych. Zresztą, czyż długoletnie doświadczenie nie przekonało go, że wielu z nich ginęło wśród trudów, lub wracało biedniejszymi niż przedtem?
Ben Raddle powiedział Bill Stell’owi o swym zamiarze udania się do Dawson City w jak najkrótszym czasie.
– Dobrze, panie – rzekł wywiadowca. – Jestem na usługi pańskie. Mój zawód jest przeprowadzanie podróżnych i jestem do tego stosownie zaopatrzony.
– Wiem o tem – potwierdził Ben Raddle – jak również i o tem, że można liczyć na was.
– Pan zapewne pozostanie w Dawson City tylko kilka tygodni?
– To możliwe.
– A zatem nie o eksploatację działki chodzi?
– Nie wiem. Narazie chcemy sprzedać tę, którą posiadamy, czyli mój kuzyn i ja, a raczej, którą odziedziczyliśmy niedawno. Proponują nam jej nabycie, ale zanim ją odstąpimy, chcielibyśmy się przekonać, ile jest warta.
– To bardzo przezornie. W tego rodzaju sprawach nie brak podstępów. Trzeba się mieć na baczności.
– Dlatego też przedsięwzięliśmy tę podróż.
– A jak panowie sprzedadzą działkę, czy powrócicie do Montrealu?
– Mamy ten zamiar. Mam nadzieję, że jak nas zawieziesz, tak nas będziesz prowadził zpowrotem.
– Porozumiemy się w tym względzie – rzekł Bill Stell. – Nie mam zwyczaju żądać za wiele i zaraz przedstawię panu swoje warunki.
Podróż trwać miała trzydzieści do trzydziestu pięciu dni. Wywiadowca podjął się dostarczyć koni lub mułów, psów i sanek, łodzi i namiotów. Oprócz tego dostarczyć miał pożywienia dla swej karawany, a można było polegać na nim, nikt bowiem nie znał tak dobrze jak on wszystkich potrzeb długiej przeprawy przez tę pustą krainę.
Ponieważ kuzynowie nie mieli z sobą narzędzi do przewozu, więc wywiadowca zażądał ogółem za podróż od Skagway do Dawson City tysiąc osiemset franków i tyleż za powrót.
Ben Raddle zapłacił bez targu, co było rzeczą zbyteczną z tak sumiennym człowiekiem, jakim był Bill Stell. Zresztą w tym czasie koszty przewozu i to tylko do okolicy jezior były dość znaczne z powodu uciążliwych warunków obu dróg istniejących; płaciło się cztery do pięciu centów za funt bagażu przewiezionego jedną drogą; drugą – sześć do siedmiu. Suma więc, którą zażądał Bill Stell, była bardzo umiarkowana.
– A zatem jedziemy – rzekł – ale nie zapomnij, że chcielibyśmy wyruszyć w drogę w jak najkrótszym czasie.
– Za dwie doby będę gotów – odpowiedział wywiadowca.
– Czy musimy przeprawić się statkiem do Dyea? – pytał Ben Raddle.
– Niema potrzeby. Ponieważ panowie nie wiozą z sobą rynsztunku, zdaje mi się, że dogodniej będzie wyruszyć prosto ze Skagway.
Obecnie pozostawało tylko wybrać drogę poprzez część górzystą, która poprzedza okolicę jezior, a jest najtrudniejszą do przebycia.
– Istnieją dwie drogi, a raczej dwa „ślady” – objaśniał Bill Stell. – White Pass i przejście przez Chilkoot. Po ich przebyciu można się dostać albo do jeziora Bennet, albo też do jeziora Lindeman.
– Której drogi będziemy się trzymali?
– Drogi przez Chilkoot. Stamtąd udamy się w prostym kierunku do jeziora Lindeman, zatrzymując się w Sheep Camp, gdzie można znaleźć nocleg i pożywienie i gdzie znajduje się mój tabor. Oszczędza mi to trudu przewożenia go do Skagway przez góry.
– Liczymy na twoje doświadczenie i ufamy ci w zupełności – zakończył Ben Raddle. – Jesteśmy gotowi wyruszyć, skoro nas zawiadomisz.
– Za dwa dni, jak powiedziałem – odparł Bill Stell. – Ruszymy wczesnym rankiem, a z nadejściem nocy będziemy niedaleko szczytu Chilkoot’u.
– Jaka jest wysokość tej góry?
– Trzy tysiące stóp mniej więcej. Nie jest ona tak bardzo wysoka. Tylko przejście jest wąskie, kręte i dostać się niem jest trudno z powodu licznej rzeszy emigrantów ciągnących swe pojazdy i zaprzęgi, nie mówiąc już o śniegach, które tamują dostęp.
Zdawało się, że już wszystko jest załatwione, tymczasem Ben Raddle nie odchodził.
– Jeszcze słówko – rzekł. – Czy mógłbyś mi powiedzieć, o ile powiększyłbyś cenę, gdyby, przypadkiem, towarzyszyć nam miały dwie podróżniczki?
– To zależy ile mają bagażu?
– Bardzo mało.
– W takim razie wyniesie to pięć do siedmiuset franków zależnie od rodzaju i wagi pakunków, licząc w to już utrzymanie.
– Dziękuję, zobaczymy – rzekł Ben Raddle żegnając się z wywiadowcą.
W drodze do hotelu Summy Skim wyraził kuzynowi zdziwienie, jakie wywołało w nim ostatnie pytanie zadane przewodnikowi. Wszak nie mógł myśleć o nikim innym, jak tylko o Edith i Jane Edgerton…
– Tak, w istocie – przyznał Ben.
– Przecież wiesz, że odmówiły stanowczo i to za twem potwierdzeniem.
– To prawda.
– Odmowa była wypowiedziana w tonie tak kategorycznym, że niema co ponawiać propozycji.
– Bo nie umiałeś się wziąć do tego, kuzynie – rzekł Ben spokojnie. – Zostaw mi tę sprawę, a zobaczysz, że pójdzie lepiej.
Po powrocie do hotelu Ben w towarzystwie zaciekawionego Summy’ego poszedł na poszukiwanie kuzynek. Znalazłszy je w reading-room, zagadnął Jane śmiało i bez ogródek:
– Miss Edgerton, chcę zaproponować pani pewien interes.
– Jaki? – spytała Jane, bynajmniej nie zdziwiona tym wstępem.
– Zaraz powiem o co chodzi – rzekł Ben spokojnie. – Mój kuzyn zaproponował paniom wczoraj, abyśmy razem odbyli podróż do Dawson City. Zganiłem go za to, gdyż obecność pań przyczyniłaby się do zwiększenia kosztów o siedmset franków w przybliżeniu, a ponieważ jestem człowiekiem obrotnym, więc uważam że każdy dolar powinien przynieść drugi lub kilka innych. Na szczęście panie od tej propozycji uchyliły się.
– Istotnie – rzekła Jane. – A następnie?
– Musi mi pani jednak przyznać, że narażacie się panie na wielkie niebezpieczeństwa i że propozycja mojego kuzyna byłaby ułatwiła wam podróż.
– Nie zaprzeczam – przyznała Jane. – Lecz…
– A zatem – ciągnął dalej Ben, nie zwracając uwagi na słowa Jane – powtarzam, że nasza pomoc byłaby bardzo pożądana. Umknęłyby panie różnych niepotrzebnych opóźnień i dostałyby się panie w samą porę do kopalni. Jeżeli pani zgodzi się na moją propozycję zwiększą się dla pani szanse powodzenia, a ponieważ ja się do tego przyczynię, sprawiedliwą będzie rzeczą, abym i ja na tem skorzystał. Otóż proponuję pani zajęcie się jej przewozem do Dawson City za udział w jej przyszłych zyskach w stosunku dziesięciu procent.
Jane napozór nie była wcale zdziwiona tą osobliwą propozycją. Wszak interes to rzecz całkiem naturalna. Jeżeli się wahała z odpowiedzią, to tylko dlatego że dziesiąty procent wydał jej się za duży. Ale droga do stolicy Klondike jest długa i bardzo uciążliwa, odwaga zaś nie wyklucza zdrowego rozsądku.
– Zgadzam się – rzekła po chwili. – Jeżeli pan chce, zaraz możemy zawrzeć piśmienną umowę.
– Miałem właśnie zamiar mówić o tem – rzekł Ben z powagą i siadając przy stole, zaczął pisać co następuje pod badawczem spojrzeniem nowej wspólniczki:
„Niżej podpisani:
„1° Panna Jane Edgerton, poszukiwaczka złota zamieszkała…
– Ale gdzie pani zamieszka? – zapytał.
– Niech pan pisze: Dawson City, szpital.
Ben Raddle zaczął znów pisać:
„ …Dawson City, szpital.... i
„2° Pan Ben Raddle, inżynier zamieszkały w Montrealu, 29, przy ulicy „Jacques Cartier zawarli umowę następującą:
Stojący przy stole Edith i Summy zamienili znaczące spojrzenia. Wzrok Summy’ego wyrażał radość, Edith’y – miłe wzruszenie, wdzięczne dziewczę bowiem domyślało się szlachetnego podstępu.