Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Skarby wulkanu

(Rozdział I-III)

 

Tłumaczyła K. Bobrowska

Księgarnia Św. Wojciecha, wydanie 3

Warszawa 1929

vol_02.jpg (39589 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

cześć druga

vol_36.jpg (110651 bytes)

 

Rozdział I

Zima w Klondike.

 

rzęsienie ziemi, zresztą bardzo umiejscowione, wstrząsnęło tą stroną Klondike, która ciągnie się od granicy do rzeki Yukon i przez którą przepływa średni bieg Forty Miles Creek.

W Klondike trzęsienie ziemi nie jest częstem zjawiskiem. Grunt wszakże tej krainy przeważnie złożony z agregatów kwarcu i skał wulkanicznych, wskazuje, że powstał wskutek sił podziemnych od czasu do czasu odzywających się z niezwykłą mocą. Zresztą, w okolicy Gór Skalistych, zaczynających się od koła polarnego, wznosi się kilka wulkanów jeszcze niezupełnie wygasłych.

O ile trzęsienia ziemi lub wybuchy wulkanów naogół są rzeczą rzadką w tej okolicy, o tyle powodzie, spowodowane nagłym wylewem rzek, zdarzają się często.

Nie oszczędzały one również Dawson City. Niejednokrotnie most łączący miasto z przedmieściem Klondike City bywał zrywany siłą wylewu.

Tym razem okolica Forty Miles Creek poniosła podwójną klęskę. Wstrząśnienie gruntu zburzyło działki na rozległej przestrzeni po obu stronach granicy, następująca zaś za niemi powódź zalała miejsce dawnych pokładów, uniemożliwiając dalszą eksploatację.

W pierwszej chwili trudno było ocenić wielkość szkód poniesionych. Głęboka ciemność panowała w całej okolicy. O zburzonych domkach, chatach i szałasach, o liczbie pozostałych przy życiu pracowników, o rannych, o zasypanych zwaliskami lub zatopionych, można się było dowiedzieć dopiero nazajutrz i stwierdzić, czy wielkość katastrofy nie zmusi zamieszkałych emigrantów do opuszczenia tych stron.

Narazie można było być pewnym jedynie, iż powódź zniszczyła niepowrotnie pokłady, znajdujące się na prawym brzegu Forty Miles Creek. Pod wpływem podziemnego żywiołu łożysko rzeki podniosło się do poziomu jej brzegów, co świadczyło, że wylew rzeki nie był tylko przejściowy. Pokłady znajdowały się pod warstwą wody wysokości pięciu do sześciu stóp, więc dostanie się do nich było niepodobieństwem.

W jakich cierpieniach i trwodze spędzić musieli noc biedni ludzie zaskoczeni tą nagłą klęską! Schronienia żadnego nie mieli, burza zaś trwała do piątej zrana. Piorun niejednokrotnie uderzał w brzozy i osiny, pod któremi skryły się liczne rodziny.

Jednocześnie deszcz ulewny nie przestawał padać. Gdyby Lorique nie był znalazł wzwyż wąwozu małej groty, do której złożył Ben Raddle’a, ranny nie miałby gdzie spocząć.

Łatwo sobie wyobrazić, co się działo w duszy Summy i Bena. Dlatego więc przedsięwzięli długą i męczącą podróż, aby paść ofiarą takiego wypadku! Wszelkie ich wysiłki były zniweczone. Nie pozostawało nic z ich spuścizny, nawet plon ostatnich tygodni. Złoto, zebrane przez nich i przez ich nieszczęśliwą towarzyszkę, znikło bezpowrotnie wraz z domkiem i całym ich dobytkiem. Pochłonęły je fale rozszalałej rzeki.

Skoro burza ucichła, Summy Skim i nadzorca opuścili grotę, pozostawiając Ben Raddle’a na opiece Jane Edgerton. Powrócili jednak niebawem z wiadomością, że działka 127 bis i 131 znikły równie jak działka 129. Tem samem spór o granicę został rozstrzygnięty. Czy sto czterdziesty pierwszy południk przeniesiony miał być na wschód, czy też na zachód, to było wszystko jedno; czy ziemia, na której się obie działki znajdowały, należała do Kanady czy do Ameryki, było rzeczą obojętną. Rozlew rzeki ogarniał je całkowicie.

O liczbie ofiar klęski dowiedziano się dopiero po przeprowadzeniu śledztwa. Prawdopodobnie niektóre rodziny musiały być zaskoczone w swych chatach lub szałasach i nie mając czasu uciec przed powodzią zginęły niechybnie.

Ben Raddle, Summy Skim, Lorique i Jane Edgerton ocaleli cudem, chociaż inżynier nie wyszedł z tego bez szwanku. Obecnie jedyną ich troską było przeniesienie w jak najprędszym czasie chorego Ben Raddle’a do szpitala w Dawson City.

O sprawie Hunter-Skim zapomniano zupełnie. Inne troski zajmowały współzawodników, którzy może już nigdy nie mieli się spotkać.

Zresztą po ustąpieniu ciemności na polu klęski oświetlonej promieniami słońca nie widziano dwu Teksańczyków. Z ich domku położonego u wejścia wąwozu, poprzez który płynęły obecnie wody Forty Miles Creek, nie pozostało śladu. Znikły również maszyny i inne narzędzia wraz z powierzchnią działki. Prąd bowiem płynął z tem większą szybkością, że burza wzmagała jego siłę i rozlew wód nie wpływał na obniżenie ich poziomu.

Niewiadomo było, czy Teksańczycy wyszli cało z tej strasznej przygody. Summy Skim’a wprawdzie nie obchodził ich los wcale. Wyłączną jego troską było móc sprowadzić Ben Raddle’a do szpitala w Dawson City, gdzie znalazłby odpowiednią opiekę, a po jego wyzdrowieniu, o ile nie będzie już za późno wyruszyć zpowrotem przez Skagway i Vancouver do Montrealu. Nie mieli żadnego powodu pozostawania dłużej w Klondike. Działka 129 bowiem straciła już swą wartość pod głęboką warstwa wody, która ją pokrywała. Najlepszą więc rzeczą było opuścić jak najprędzej ten kraj przeklęty, w którym, jak nie bez słuszności mówił Summy Skim, żaden człowiek zdrów na ciele i umyśle nie powinien był nigdy nogi postawić…

Ale czy rychły powrót był możliwy? Czy rekonwalescencja Ben Raddle’a nie potrwa tygodni, miesięcy całych?

Tymczasem pierwsza połowa sierpnia dobiegała końca. U schyłku zaś drugiej rozpoczynała się zima, tak wczesna w tych stronach polarnych, i pociągająca za sobą niemożliwość przebycia jezior i góry Chilkoot, jak również rzeki Yukon, na której przestaną kursować parowce, zanim Ben Raddle powróci do zdrowia.

W takim razie pobyt na zimę w Dawson City był nieunikniony. Perspektywa zaś zakopania się siedmio lub ośmiomiesięcznego w śniegach Klondike miłą być nie mogła.

Aby uniknąć takiego nieszczęścia, należało czem prędzej dostać się do Dawson City i prosić doktora Pilcox o jak najszybsze wyleczenie chorego.

Na szczęście – gdyż sposób przejazdu stawał się sprawą palącą – Neluto odnalazł swój wózek w całości w miejscu wyniosłem, na którem był go pozostawił. Koń zaś, pasąc się na swobodzie, zbiegł z chwilą nadchodzącego niebezpieczeństwa i powrócił obecnie do swych panów.

– Jedźmy! – zawołał Summy Skim. – Jedźmy natychmiast!

Ben Raddle schwycił go za rękę.

– Czy przebaczysz mi, Summy? Gdybyś mógł wiedzieć, jak mocno żałuję, że wciągnąłem cię do tej smutnej sprawy.

– Nie o mnie tu chodzi – rzekł Summy opryskliwie – ale o ciebie… Bądź uległy, inaczej!… Miss Jane zabandażuje ci nogę jak można najlepiej, poczem Patrick i ja rozciągniemy cię na wózku, na dobrem posłaniu z suchych liści. Miss Jane, Neluto i ja wsiądziemy na wózek, a Patrick i Lorique dostaną się do Dawson City swym własnym przemysłem. Będziemy jechali prędko… to jest wolno, aby uniknąć wstrząśnień. Skoro dostaniemy się do szpitala jestem przekonany, że doktor Pilcox uzdrowi twą nogę jednem spojrzeniem… o ile tylko nie będzie spoglądał na nią zbyt długo, abyśmy mogli jeszcze powrócić przed zimą.

– Ależ, kochany Summy – rzeki Ben Raddle – możliwą jest rzeczą, że leczenie moje potrwa długo, rozumiem zaś z jaką niecierpliwością oczekujesz powrotu do Montrealu. Dlaczegoż nie miałbyś jechać sam?

– Bez ciebie, Ben?… przypuszczam, że mówisz w gorączce. Ależ, mój stary Ben’ie, prędzejbym dał sobie sam złamać nogę!

vol_37.jpg (147627 bytes)

Poprzez drogi, na których sunęły rzesze ludzi, udające się na poszukiwanie pracy na innych pokładach, dostał się wózek, unoszący Ben Raddle’a, do gościńca wiodącego do Fort Cudahy wzdłuż prawego brzegu Forty Miles Creek, gdzie czynnemi były działki nie dosięgnięte powodzią. Niektóre z nich jednak pomimo że ocalały, narazie niezdatne były do eksploatacji. Uszkodzone trzęsieniem ziemi, które udzieliło się również okolicom oddalonym od granicy, zasypując szyby, niszcząc maszyny i pompy, burząc domki mieszkalne, przedstawiały one widok opłakany. Nie była to wszakże ruina ostateczna, któraby nie pozwoliła wrócić do pracy na rok przyszły.

Wózek posuwał się zwolna, gdyż wyboista droga powiększała cierpienia chorego. Stanęli więc dopiero na trzeci dzień w Fort Cudahy.

Summy Skim nie szczędził starań choremu, ale trzeba przyznać, że czynił to tak niezdarnie, że Ben Raddle byłby pożałowania godnym, gdyby nie pomoc Jane Edgerton. Wynajdywała ona różne sposoby, aby podtrzymać złamaną nogę, aby zmieniać jej położenie na coraz wygodniejsze, a przedewszystkiem umiała trafić do duszy chorego krzepiącemi słowy.

Niestety, ani ona, ani Summy Skim nie potrafili złożyć chorej nogi. Do tego potrzebny był lekarz, a tymczasem ani w Fort Cudahy, ani w Fort Reliance, gdzie przybyli w dwie doby później, nie znaleźli doktora.

Summy miał się czem niepokoić. Stan chorego mógł się znacznie pogorszyć z powodu braku umiejętnej pomocy. Ben Raddle wprawdzie znosił ból cierpliwie, niewątpliwie bardzo dotkliwy, ale dlatego tylko, że nie chciał zatrważać Summy Skim’a, w przystępie jednak gorączki mimowolne jęki inżyniera świadczyły o jego cierpieniu.

Należało zatem pomimo wszystko śpieszyć się z przybyciem do stolicy Klondike’u. Tam dopiero Ben Raddle mógł doznać ulgi. To też z jaką radością westchnął Summy Skim, skoro 16 sierpnia po południu wózek zatrzymał się przed szpitalem w Dawson City.

Wypadek zrządził, że w tej samej chwili Edith Edgerton znajdowała się u wejścia gmachu. W mgnieniu oka poznała chorego, na którego widok musiała doznać silnego wzruszenia, gdyż pokryła się tak niezwykłą bladością, iż zwróciło to uwagę jej otoczenia. Nie zdradziła jednak swego wzruszenia żadną inną zewnętrzną oznaką, chyba tem, że zapomniała uścisnąć swą kuzynkę. Bez słowa szybko zajęła się sprowadzeniem chorego, którego pod jej kierunkiem przeniesiono do szpitala tak zręcznie, że nie wydał najmniejszego jęku. W dziesięć minut później leżał on w osobnym pokoju, zasypiając na posłaniu śnieżnej białości.

– Widzi pani, miss Edith, że miałem słuszność twierdząc, iż w osobistym naszym interesie zabieramy panią do Dawson City – rzekł Summy tonem żałosnym.

– Co się stało z p. Raddle? – spytała Edith jakby nie słysząc tych słów.

Jane opowiedziała jej koleje, które przechodzili na działkach, aż do chwili obecnej. Nie skończyła jeszcze mówić, gdy nadszedł doktor Pilcox wezwany natychmiast przez Edith.

O trzęsieniu ziemi, które nawiedziło okolice Forty Miles Creek, wiedziano już w Dawson City od kilku dni, jak również, że ofiarą klęski padło ze trzydzieści osób. Ale doktor Pilcox nie przypuszczał, że jedną z nich będzie Ben Raddle.

– Jakto! – zawołał ze swą zwykłą jowjalnością – to pan Raddle… i to ze złamaną nogą!

– Tak, doktorze, on sam – rzekł Summy Skim. – Mój biedny Ben cierpi bardzo.

– Dobrze… dobrze, nic mu nie będzie – ciągnął doktor dalej. – Złożymy nogę!… Nic wielkiego… jest to zwykłe złamanie.

Doktor bardzo zręcznie nastawił chorą nogę, poczem kazał ją włożyć w przyrząd, który unieruchomił ją zupełnie. Zajęcie jak zwykle, nie przeszkadzało mu w rozmowie.

– Kochany pacjencie – mówił – możesz się pochwalić, że masz szczęście! Aksjomat głosi: złamać członki, aby były mocne. Będzie pan miał nogi jak jeleń lub łoś kanadyjski… a raczej jedną nogę, o ile nie zechce pan, abym złamał drugą!

– Dziękuję bardzo! – szepnął Ben Raddle z lekkim uśmiechem, wróciwszy zupełnie do przytomności.

– Nie krępuj się! – ciągnął dalej jowjalny doktor. – Jestem do dyspozycji… Nie? Pan się nie decyduje?… Poprzestaniemy więc na wyleczeniu jednej.

– Ile czasu potrwa leczenie? – spytał Summy.

– Euh… Miesiąc, sześć tygodni… Kości, panie Skim, nie można złączyć tak łatwo jak dwa kawałki żelaza rozpalone do białości. Trzeba czasu w braku młotka i kuźni.

– Czas!… czas! – mruknął Summy Skim.

– Cóż robić! – odparł doktor Pilcox – natura tu działa, a, jak panu wiadomo, natura nie śpieszy się nigdy. Dlatego nawet wymyślono cierpliwość.

Mieć cierpliwość – to jedno pozostało Summy Skim’owi. Cierpliwie czekać na nadejście zimy, zanim Ben Raddle powróci do zdrowia! Ale czy ma kto pojęcie o kraju, w którym zima zaczyna się w pierwszych dniach września, a nagromadzenie śniegu i lodów przerywa wszelką komunikację? Jakżeby zaś Ben Raddle, o ile nie byłby zdrów zupełnie, mógł podołać powrotowi tak uciążliwemu przez górę Chilkoot, aby dostać się do Skagway i wsiąść na parowiec idący do Vancouver? Gdyby zaś mieli płynąć rzeką Yukon do St. Michel, musieliby to uskutecznić za dwa tygodnie, gdyż później rzeka zamarza!

20 sierpnia wywiadowca wrócił do Dawson City.

Pierwszem staraniem Bill Stell’a było dowiedzieć się, czy panowie Ben Raddle i Summy Skim zakończyli sprawę działki 129 i czy gotują się do odjazdu. W tym celu poszedł do doktora Pilcox.

Jakże się zdziwił, dowiedziawszy się, że Ben Raddle jest chory i że wyzdrowieje dopiero za sześć tygodni.

– Tak, Bill’u – oświadczył mu Summy – oto czego doczekaliśmy się! Nietylko, że nie sprzedaliśmy działki 129, ale tej działki niema już wcale! A nietylko niema działki 129, lecz również niepodobną rzeczą jest opuścić wstrętny Klondike i wrócić do krainy nadającej się bardziej do zamieszkiwania.

Po tych słowach opowiedział wywiadowcy o klęsce, która nawiedziła Forty Miles Creek, i o wypadku Ben Raddle’a.

– Ten wypadek jest najgorszy – zakończył Summy Skim – bo co do działki 129 to pogodziliśmy się z jej stratą. Nie chodziło mi o nią bynajmniej. Co za niemądrą miał myśl wuj Josias, nabywając działkę 129, a nadomiar złego pozostawiając nam to nieszczęsne 129!

Sto dwadzieścia dziewięć!… Z jaką pogardą wymawiał Summy Skim tę przeklętą liczbę!

– Ach! Bill Stell’u, jakże błogosławiłbym to trzęsienie ziemi, gdyby Ben Raddle nie był padł jego ofiarą! Byłoby nas ono wyzwoliło z tej spuścizny nieszczęsnej. Niema już działki! Niema eksploatacji! Jest to największe dobrodziejstwo, jakie osiągnąć mogliśmy.

– A więc panowie będą zmuszeni – wtrącił wywiadowca – przepędzić zimę w Dawson City?

– Powiedz na biegunie północnym – poprawił go Summy Skim.

– Tak że ja – ciągnął dalej Bill Stell – który przyjechałem po panów…

– Odjedziesz bez nas, Bill’u – odpowiedział Summy Skim głosem pełnym rezygnacji graniczącej z rozpaczą.

Istotnie w kilka dni po tej rozmowie wywiadowca pożegnał się z obu Kanadyjczykami, obiecując, że wróci po nich na wiosnę.

– Za ośm miesięcy! – westchnął Summy Skim.

Tymczasem zdrowie Ben Raddle’a poprawiało się z dniem każdym. Doktor Pilcox był zadowolony niezmiernie. Noga pacjenta, twierdził, wyjdzie z przygody mocniejsza i służyć będzie właścicielowi za dwie.

– To znaczy, że posiadać ich będzie trzy, o ile dobrze liczę – mawiał.

Ben Raddle nie skarżył się na swoje kalectwo. Doglądany starannie przez Edith, przyzwyczajał się jakby do pobytu w szpitalu. Można mu było jeno zarzucić, że był nieco za wymagający względem swej usłużnej pielęgniarki. Zatrzymywał ją ustawicznie przy swem łóżku, a nawet nie pozwalał odstępować się zgoła, robiąc jej wymówki, gdy się oddalała. Trzeba jednak przyznać, że ofiara tej tyranji nie gniewała się o to bynajmniej. Chętnie prowadziła z nim długie rozmowy, korzystając zaś ze snu inżyniera, zdwajała swą troskliwość przy chorych, aby poświęcenie się jednemu z nich nie przynosiło uszczerbku innym.

W ciągu długiego sam na sam młodzi ludzie nie myśleli o nawiązaniu żadnego serdeczniejszego stosunku. Podczas gdy Summy Skim zajmował się polowaniem ze swym wiernym Neluto, Ben Raddle interesował się wiadomościami z rynków Dawson City i nowemi odkryciami w okolicach złotodajnych. Edith była jego żywą gazetą. Czytała mu dzienniki miejscowe, jak Słońce Yukonu, Słońce Północy, Złoto Klondike i wiele innych jeszcze. Czyż poza działką 129 nie istniało już nic więcej w kraju? Czyż nie można było nabyć innej działki? Inżynier stanowczo upodobał sobie pracę w Forty Miles Creek.

O ile nie mówił nigdy o swych nowych zamiarach Summy Skim’owi, o tyle nie ukrywał ich wcale, gdy był sam z Edith’ą, która, niezrażona niepowodzeniem kuzynki, patrzyła z wiarą w przyszłość. Rozpatrywali oboje wartość każdej części okręgu, snując najpoważniej w świecie nowe plany. Jak z tego widać, o ile gorączka spowodowana wypadkiem opuściła Ben Raddle’a, o tyle trawiąca go gorączka złota nurtowała wciąż jego duszę i nie zapowiadała rychłego ustąpienia. Czynnik ten moralny zresztą nie opierał się na żądzy posiadania cennego kruszcu, lecz na pragnieniu dokonania odkryć i urzeczywistnienia śmiałych marzeń kiełkujących w jego umyśle.

Czyż jego wyobraźnia nie mogła być podniecona wiadomościami o górzystych działkach Bonanzy, Eldorado i Little Skookum?

Tu przemywano do stu dolarów na robotnika i na godzinę. Tam wydobywano ośm tysięcy dolarów z szybu długości dwudziestu czterech stóp, a szerokości – czternastu!

Syndykat londyński zakupił dwie działki na Bear i Dominion za cenę miljona siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy franków. Działka 26 na Eldorado była do nabycia za dwa miljony. Każdy robotnik wydobywał w niej dziennie do sześćdziesięciu tysięcy franków. Dôme zaś, na pograniczu wód między Klondike River i Indian River, według trafnych obliczeń p. Ogilvie, powinno było dostarczyć ogółem złota wartości stu pięćdziesięciu miljonów franków.

A jednak dla przeciwstawienia się tej złotej złudzie, Ben Raddle powinien był mieć w pamięci słowa pastora z Dawson City, wypowiedziane do p. Amès Semiré, Francuza, jednego z podróżników, którzy najlepiej zbadali te okolice złotodajne:

– Zanim pan pojedzie, należy zapewnić sobie łóżko w moim szpitalu. Jeżeli gorączka złota owładnie panem w ciągu pańskiej wycieczki, nie pożałuje pan tego. Przypuśćmy nawet, że znajdzie pan cząstki złota – tych nie brak w kraju – w każdym razie nie uniknie pan zmęczenia. A wtedy łatwo nabawić się szkorbutu lub innej choroby. Otóż ja wydzierżawiam łóżko za dwieście pięćdziesiąt franków rocznie wraz z bezpłatną poradą lekarską. Wszyscy biorą ode mnie bilety.

Oto pański.

O staranności szpitala w Dawson City Ben Raddle wątpić obecnie nie mógł. Ale czyż nieprzeparta jego chęć do przygód nie pociągnie go zdala od Dawson City, do tych okolic niezbadanych jeszcze, gdzie odkrywają coraz to nowe pokłady?

Tymczasem Summy Skim dowiadywał się od policji o Teksańczykach, Hunterze i Malone, – ale policja nie miała o nich informacyj. Nie powrócili do Dawson City, gdyż obecność ich niechybnie byłaby wiadoma. Nie omieszkaliby bowiem zjawić się w kasynach, w domach gry i we wszelkich miejscach zabawy, gdzie odgrywali pierwszorzędną rolę. Przypuszczano więc, że zginęli podczas trzęsienia ziemi w Forty Miles Creek, którego następstwem była klęska powodzi. W każdym razie, ponieważ żadnego z Amerykanów pracujących w działce 131 nie odnaleziono, a niepodobieństwem było, aby wszyscy padli ofiarą powodzi, możliwą było rzeczą, że Hunter i Malone wraz z robotnikami udali się do pokładów Circle City i Birch Creek, gdzie może ponowną zaczęli kampanję.

Na początku października Ben Raddle podniósł się ze swego posłania. Doktor Pilcox mógł być dumny ze skutków swego leczenia, do którego przyczyniły się niemało starania Edith Edgerton.

O powrocie jednak do Montrealu mowy być nie mogło. Ben Raddle musiał się oszczędzać i nie mógłby jeszcze przedsięwziąć podróży z Dawson City do Skagway’u. Zresztą było za późno. Pierwsze śniegi zaczęły padać obficie, wody zamarzły, żegluga była wstrzymana na rzece i jeziorach. Temperatura spadła do piętnastu stopni poniżej zera, a nie było wykluczone, że dosięgnie pięćdziesięciu do sześćdziesięciu.

Dwaj kuzynowie zamieszkali w hotelu przy Front Street, w French Royal Restaurant zaś spożywali obiady i kolacje, przeważnie w smutnym nastroju. Mówili z sobą mało. Ale nawet w tym smutnym nastroju zarysowywała się różnica ich usposobień.

Gdy Summy Skim mówił, potrząsając głową:

– Najgorszą rzeczą w tej całej sprawie jest to, że nie mogliśmy opuścić Dawson City przed zimą.

Ben Raddle odpowiadał niezmiennie:

– Najgorsze jest to może, że nie sprzedaliśmy działki przed katastrofą, a na pewno to, że nie możemy nadal jej eksploatować.

Na te słowa Summy Skim, nie chcąc prowadzić gołosłownego sporu, brał strzelbę i szedł z Nelutem na polowanie w okolicach miasta.

Miesiąc upłynął. Termometr zadziwiał swą zmiennością. To wskazywał trzydzieści do czterdziestu stopni poniżej zera, to znów dziesięć do piętnastu zależnie od kierunku wiatru.

W ciągu tego miesiąca rekonwalescencja Ben Raddle’a postępowała szybko. Wkrótce towarzyszyć mógł Summy Skim’owi w jego wycieczkach, z dnia na dzień dłuższych, do których przyłączała się zwykle Jane Edgerton. Trójka wędrowców z prawdziwą przyjemnością odbywała te spacery pieszo, o ile czas był spokojny, lub ciepło odziani w sankach sunąc po zamarzniętym śniegu.

Pewnego dnia, 17 listopada, udali się pieszo o milę od Dawson City na północ. Summy Skim’owi powiodło się polowanie, i miano już powracać, gdy Jane Edgerton zatrzymawszy się nagle, zawołała, wskazując na drzewo oddalone o pięćdziesiąt kroków.

vol_38.jpg (139582 bytes)

– Człowiek!… tam!

– Człowiek? – powtórzył Summy Skim.

Istotnie, pod brzozą leżał człowiek rozciągnięty na śniegu nieruchomo. Zapewne zamarzł, temperatura bowiem była wtedy niezwykle niska.

Trzej wędrowcy podbiegli ku niemu. Nieznajomy mógł liczyć czterdzieści lat wieku. Oczy miał zamknięte, a na twarzy malowało się bezmierne cierpienie. Oddychał jeszcze, lecz tak słabo, że był na progu śmierci.

Niewiele myśląc Ben Raddle ujął ster władzy.

– Ty, Summy – rzekł tonem rozkazującym – pójdziesz na poszukiwanie jakiegokolwiek wehikułu. Ja lecę do najbliższego domu po rozgrzewający napój, a miss Jane będzie rozcierała przez ten czas chorego śniegiem, starając przywrócić mu przytomność.

Rozkaz został spełniony natychmiast. Podczas gdy Ben Raddle biegł w swoją stronę, Summy Skim zdążał wielkiemi krokami do Dawson City.

Jane pozostała sama z chorym. Z całą odwagą zaczęła mu nacierać twarz śniegiem, poczem rozpiąwszy gruby kaftan dostała się do piersi i ramion.

Z jednej z kieszeni wysunął się skórzany portfel, z którego wypadła plika papierów. Jeden z nich osobliwym swym wyglądem zwrócił uwagę Jane. Był to pergamin złożony we czworo o brzegach zniszczonych ciągłem tarciem. Jane, rozłożywszy go, ujrzała przed sobą mapę wybrzeża morskiego, na której widniał tylko jeden równoleżnik, jeden południk i duży krzyż czerwony w jednym punkcie tego nieznanego kraju.

Jane starannie złożyła pergamin i wsunąwszy go machinalnie do kieszeni, zebrała inne kartki i położyła zpowrotem do portfelu, poczem wróciła do swego zajęcia. Skutki nacierania okazały się niebawem. Człowiek poruszył się. Powieki zadrgały, a usta sine zaczęły wymawiać niewyraźne słowa, ręka zaś wyciągnęła się najpierw do piersi, następnie do dłoni Jane Edgerton, obejmując ją lekkim uściskiem. Nachyliwszy się, Jane mogła uchwycić kilka słów bez związku:

– Tam – szeptał umierający. – Portfel… Daję go… Wulkan złotodajny… Dziękuję… tobie …matko…

W tej chwili nadszedł Ben Raddle, a na drodze dał się słyszeć odgłos szybko zdążającego pojazdu.

– Oto co znalazłam – rzekła Jane, wręczając inżynierowi portfel.

Portfel ten zawierał tylko listy z tym samym adresem: P. Jacques Ledun, wysłane z Nantes lub Paryża.

– Francuz! – zawołał Ben Raddle.

Po chwili, człowiek zapadł ponownie w stan zupełnego odrętwienia, leżał na wózku, który szybkim kłusem zdążał do szpitala w Dawson City.

 

Rozdział II

Wulkan złotodajny.

 

kilka minut wózek był przed szpitalem. Chorego przeniesiono do tego samego pokoju, który zajmował Ben Raddle podczas swej choroby. Nie miał więc sąsiedztwa innych chorych.

Wyróżnienie to zawdzięczał Summy Skim’owi.

– Jest to Francuz, prawie ziomek! – mówił do Edith Edgerton, chcąc zaskarbić jej łaski. – To co pani uczyniła dla Ben’a, niech pani to uczyni obecnie dla niego; a mam nadzieję, że doktor Pilcox leczyć go będzie również skutecznie jak mojego kuzyna.

Doktor nie omieszkał podążyć do swego nowego pacjenta. Francuz leżał nieprzytomny z zamkniętemi oczyma. Puls miał bardzo słaby, oddech zaledwie wyczuwalny. Na ciele ran nie było wcale; był on tylko wynędzniały i wyczerpany nędzą i trudem… Nie ulegało wątpliwości, że nieszczęśliwy ten człowiek padł z wyczerpania i że byłby zmarł w nocy, gdyby pozostawiono go bez ratunku.

– Człowiek ten jest napół zmarznięty – rzekł doktor Pilcox.

Okryto go kołdrami i obstawiono butelkami z wrzącą wodą; wlewano w niego gorące napoje i rozcierano ciało, aby pobudzić obieg krwi. Co tylko było w mocy ludzkiej, zastosowano. Próżne jednak były te wysiłki.

Chory pozostawał nadal w stanie bezwładu.

Wobec tego doktor Pilcox nie mógł zapewnić, czy pacjent utrzyma się przy życiu.

Z listów znalezionych w jego portfelu dowiedziano się, że nazywa się Jacques Ledun i że listy noszą podpis jego matki. Ostatni, z Nantes, pisany był pięć miesięcy temu pod adresem: Dawson City, Klondike. Matka błagała o odpowiedź, której prawdopodobnie nie otrzymała od syna.

Ben i Summy, następnie zaś Jane i Edith Edgerton, odczytali wszystkie te listy z niezmiernem wzruszeniem, ukrywanem przez obu kuzynów pod niejednokrotnym skurczem twarzy, a objawiającem się u obu kuzynek łzami, których pomimo całego hartu duszy ukryć nie mogły. Każdy wiersz w tych listach zawierał całą moc macierzyńskiego uczucia. Był to szereg nieprzerwany rad, pieszczot i nawoływań, aby Jacques dbał o swe zdrowie, a przedewszystkiem, aby powrócił i zaniechał pogoni za szczęściem. Matka nie obawiała się biedy, byleby ją znosiła z nim razem.

Listy te były cenną wskazówką dla otoczenia. W razie gdyby Jacques Ledun życie zakończył, można było donieść matce o nieszczęściu, jakie ją spotkało.

Z listów tych dowiedziano się, że Francuz opuścił Europę przed dwoma laty, jak również, że nie odrazu podążył do Klondike w zamiarze poszukiwania złota. Z nadpisów niektórych listów wnioskować było można, że udał się wpierw do złotodajnych pokładów Ontario i Kolumbji, skąd przyciągnięty niezwykłemi wiadomościami dzienników Dawson City, skierował się wraz z liczną rzeszą poszukiwaczy w te strony. Nie musiał jednak być właścicielem działki, gdyż w jego portfelu nie znaleziono żadnego dokumentu, świadczącego o jego prawie własności, ani zresztą żadnego innego dokumentu oprócz listów.

Jedyny dokument, który istniał, nie znajdował się w portfelu. Jane Edgerton bowiem nie przyszło nawet na myśl pokazać go towarzyszom i kuzynce. Dopiero wieczorem udając się na spoczynek przypomniała sobie o nim. Wtedy rozłożyła osobliwy ten kawałek pergaminu i przy świetle lampy przyjrzała mu się uważnie.

Była to istotnie mapa. Linje dość nieregularnie nakreślone ołówkiem tworzyły wybrzeże oceanu, do którego wpadała rzeka wraz z kilku dopływami. Sądząc z położenia mapy, rzeka ta płynęła na północo-zachód. Byłażby to rzeka Yukon czy jej dopływ Klondike? Przypuszczenie takie należało odrzucić. Mapa wskazywała wyraźnie, że wybrzeże i strona przylegająca do niego musiały znajdować się ponad kołem polarnem. Przy skrzyżowaniu południka 136° 15’ i równoleżnika nieoznaczonego cyframi, widniał krzyż czerwony, który najpierw zwrócił uwagę Jane Edgerton. Napróżno mozoliła się nad rozwiązaniem zagadki. Bez dokładnego oznaczenia równoleżnika nie można było się domyślić, w jakiej części Ameryki Północnej znajduje się nakreślone wybrzeże i jakie miejsce lądu wskazuje tajemniczy krzyż czerwony.

O ile więc Jacques Ledun nie odzyska przytomności, nikt się nigdy nie dowie, czy nieznajomy kierował się dopiero do tej krainy, czy też z niej powracał.

Nie ulegało wątpliwości, że Jacques Ledun należał do rodziny zajmującej pewne stanowisko społeczne. Nie był to prosty robotnik. Świadczyły o tem listy matki pisane stylem poprawnym. Przez jakie niepowodzenia, przez jakie nieszczęścia przejść musiał, aby doczekać się tak opłakanego końca na łóżku szpitalnem?

Kilka dni upłynęło, a stan Jakóba Ledun nie polepszał się bynajmniej. Zaledwie wymówić mógł kilka słów niewyraźnych. Nie można było nawet przekonać się, czy nie stracił pełni swych władz umysłowych.

– Przypuszczać należy – oświadczył doktor Pilcox – że umysł chorego doznał silnego wstrząśnienia. Skoro oczy otwiera, uważam, iż spojrzenie jego jest błędne.

– A stan fizyczny nie polepsza się? – spytał Summy Skim.

– Wydaje mi się jeszcze poważniejszy niż stan psychiczny – wyraźnie oświadczył doktor.

Z tych słów można było wnioskować, że pomimo swego zwykłego optymizmu lekarz stracił wszelką nadzieję.

Ale Ben Raddle i Summy Skim opierali się tym smutnym przeczuciom. Wmawiali w siebie, że zczasem polepszenie nastąpi. Gdyby nawet nie przyszedł zupełnie do zdrowia, może odzyska pełnię władz umysłowych i odpowie na zadane mu pytania.

W kilka dni po orzeczeniu doktora zdawało się, że przewidywania obu kuzynów sprawdzają się i że doktor Pilcox zbytnio wątpił o skuteczności swego leczenia. Reakcja w stanie chorego była widoczna. Bezwład zaczął się zmniejszać. Wzrok jego bardziej stanowczy i jak gdyby pytający błądził po nieznajomym mu pokoju i spoczywał na otaczających go osobach.

Czyżby nieszczęśliwy ten człowiek miał być uratowany?

Doktor potrząsał głową z powątpiewaniem. Lekarza pozory zwieść nie mogły. Jeżeli umysł odzyskał przytomność, to poto, by ją stracić na zawsze. Jeżeli oczy otworzyły się, to poto, by zamknąć się na wieki. Był to ostatni wysiłek życia przed bliskiem zgaśnięciem.

Edith pochyliła się, wsłuchując się w słowa, które chory wymawiał cichym i przerywanym głosem. I domyślając się raczej niż rozumiejąc, odpowiedziała:

– Pan jest w pokoju szpitalnym.

– Gdzie? – spytał Jakób Ledun, usiłując podnieść się.

– W Dawson City. – Sześć dni temu znaleziono pana omdlałego na drodze. …Przyniesiono pana tutaj.

Powieki Jakóba Ledun zamknęły się na chwilę. Zdawało się, że wysiłek go wyczerpał. Doktor kazał mu dać kilka wzmacniających kropel, po których chory ocknął się znowu.

– Kim jesteście? – spytał.

– Kanadyjczykami – odpowiedział Summy Skim – prawie że Francuzami, możesz pan nam zaufać. Uratujemy cię.

Chory uśmiechnął się lekko i upadł na poduszki. Zapewne czuł, że umiera, gdyż łzy spływały po jego wychudłej twarzy. Za radą doktora zostawiono go w spokoju, czekano u wezgłowia, aż chory odzyska dość siły, aby mógł przemówić.

Dwa dni następne nie przyniosły ani pogorszenia, ani polepszenia w stanie zdrowia Jakóba Ledun. Osłabienie było tak wielkie, że zdawało się, iż mówić już nie będzie. Tymczasem z długiemi przerwami chory zaczął mówić znowu z wielkim wysiłkiem, jakby zachęcając, aby go pytano. Widoczne było, że pragnął mówić o sobie.

W ten sposób stopniowo dowiedziano się kolei jego życia. Pewne okoliczności pozostały jednak niewyjaśnione. Co robił w Klondike? Skąd powracał lub gdzie szedł, kiedy padł zemdlony na drodze?

Jakób Ledun, lat czterdziestu, budowy silnej, którą mógł zniszczyć tylko ostateczny brak najniezbędniejszych potrzeb, był Bretończykiem z Nantes.

Matka, żona bankiera zrujnowanego przez spekulacje, przebywała stale w tem mieście, walcząc z coraz to większą biedą.

Od dzieciństwa Ledun miał pociąg do morza. Ciężka choroba, która zaskoczyła go w chwili, gdy miał zdawać egzaminy w szkole morskiej, zachwiała na wstępie jego karjerą. Przekroczywszy wiek przepisowy, musiał przyjąć miejsce sternika na okręcie handlowym, a po odbyciu kilku podróży do Melbourne, do Indyj i do San Francisco został kapitanem. Z tym tytułem wstąpił jako miczman do marynarki wojskowej.

Na tej służbie pozostawał trzy lata. Nie mając jednak żadnych widoków na przyszłość, gdyż awans zależny był od wyjątkowych okoliczności, podał się do dymisji i wrócił do marynarki handlowej.

O dowództwo statku było trudno, musiał więc zadowolić się rolą zastępcy kapitana na żaglowcu objeżdżającym morza południowe.

W ten sposób upłynęło mu cztery lata. Miał dwadzieścia dziewięć lat, kiedy umarł ojciec, pozostawiwszy wdowę prawie w nędzy. Napróżno Jakób Ledun starał się o miejsce kapitana. Brak pieniędzy, jak to zwykle bywa, stanął temu na przeszkodzie, poprzestał więc na roli zastępcy. Ale przyszłość zamknęła się przed nim, nie dając mu możności zapewnienia nawet średniego bytu ukochanej swej matce.

Podczas swych podróży dotarł do Australji i Kalifornji, gdzie znajdowały się pokłady złotodajne przyciągające wielu emigrantów. Jak zwykle mała ich część wzbogaca się, reszta kończy ruiną i nędzą. Jakób Ledun, olśniony powodzeniem niektórych, postanowił również szukać szczęścia w poszukiwaniu złota.

W tym czasie uwaga wszystkich była zwrócona na Kanadę nawet przed odkryciem nowych pokładów w Klondike. W innych swych częściach mniej na północ położonych Dominion posiadało również pokłady złotodajne daleko przystępniejsze do eksploatacji, gdyż praca w nich nie była przerywana straszną porą zimową, jak w okolicach yukońskich. Jedna z tych kopalni, najgłówniejsza prawdopodobnie, le Roi dała wtedy w ciągu dwu lat cztery miljony pięćset tysięcy franków dywidendy. Jakób Ledun ofiarował swoje usługi temu przedsiębiorstwu.

Ale ten kto sprzedaje pracę swych rąk lub mózgu, nie wzbogaca się zwykle. To o czem marzył odważny lecz nieostrożny Francuz, było równie nie do urzeczywistnienia na ziemi jak na morzu. Czy jako robotnik, czy jako urzędnik, skazany był na wegetowanie całe swoje życie.

Zaczęto wtedy mówić o pokładach w okolicach rzeki Yukon. Nazwa Klondike olśniewała, jak dawniej nazwa Kalifornji, Australji i Transvaalu. Tłum emigrantów podążył na północ, Jakób Ledun podążył za nimi.

Pracując w pokładach Ontario zawarł znajomość z niejakim Harry Brown, Kanadyjczykiem pochodzenia angielskiego. Obaj byli pochłonięci ambicją i żądzą powodzenia. Harry Brown namówił Jakóba Ledun, aby opuścił swe miejsce i podążył w strony nieznane. Obaj też z niewielką sumą pieniędzy udali się wkrótce do Dawson City.

Postanowiwszy pracować na swoją rękę, rozumieli dobrze, że kopalnie w obwodach Bonanzy, Eldorado i Sixty Miles są dla nich zamknięte. Gdyby bowiem cena działek w tych stronach nie była nawet zbyt wygórowaną, to w każdym razie miejsca wolnego nie znaleźliby w tej okolicy. Dobijano się o nie za cenę miljonów dolarów. Zmuszeni więc byli wyruszyć na północ Alaski lub Dominionu, zdała od Wielkiej Rzeki do tych stref prawie jeszcze dziewiczych, gdzie kilku poszukiwaczy złota natrafiło dopiero na pokłady złotodajne. Należało udać się tam, gdzie nikt nie był jeszcze, i odkryć jaki nowy pokład, który stałby się własnością pierwszego przybysza.

W ten sposób rozumowali Jakób Ledun i Harry Brown.

vol_39.jpg (183350 bytes)

Bez przyrządów, bez robotnika, z zapasem pieniędzy na półtora roku, opuścili Dawson City. Żywiąc się w drodze upolowaną zwierzyną, udali się na północ Yukonu do krainy nieznanej, położonej poza kołem polarnem.

Jakób Ledun wyruszył w drogę na początku lata to jest na sześć miesięcy przed dniem, w którym był znaleziony w okolicy Dawson City. Gdzie zatrzymał się z Harry Brown? Czy dotarli do wybrzeży oceanu Lodowatego? Czy nagrodą ich wysiłków było jakie nowe odkrycie? Przypuszczenie to wydawało się rzeczą nieprawdopodobną wobec opłakanego stanu jednego z nich. A do tego Jakób Ledun pozostał sam. W drodze powrotnej na dwu towarzyszy napadli tubylcy i tylko Jakób Ledun ocalał, pozostawiając całe swe mienie napastnikom. Harry Brown zginął i kości jego bielały obecnie w tych stronach pustynnych.

Oto wszystko czego się można było dowiedzieć od chorego i to z wielką trudnością, gdyż Jakób Ledun, którego osłabienie wzrastało z dnia na dzień, mówił dorywczo.

Sama eksploatacja, jak również miejscowość, z której powracali Harry Brown i Jakób Ledun w chwili napadu Indjan, pozostaną na zawsze pokryte mgłą tajemnicy, o ile chory zakończy życie.

A jednak istniał dokument, chociaż niedokładny, zapewne w związku z dziejami nieszczęśliwych towarzyszy. O tym dokumencie nie wiedział nikt inny prócz Jane Edgerton. Myślała o nim często, chcąc go zużytkować zależnie od okoliczności. Zapewne, gdyby Jakób Ledun powrócił do zdrowia, oddałaby mu go niechybnie. Ale w razie przeciwnym?…

Tymczasem Jane mozoliła się nad rozwiązaniem tajemniczej zagadki. Nie ulegało wątpliwości, że na tej mapie widniała okolica, w której przebywali w ostatnich czasach Francuz z Kanadyjczykiem. Ale gdzież znajdowała się ta okolica?… Gdzie płynęła rzeka, której kręta linja zarysowywała się z południo-wschodu na północo-zachód? Czy był to dopływ Yukon’u, czy Koyukuk’u czy też Porcupine River?

Pewnego dnia, będąc sam na sam z chorym, Jane położyła mu mapę przed oczy. Spojrzenie Jakóba Ledun ożywiło się i zatrzymało przez chwilę na krzyżu czerwonym tak intrygującym dziewczynę. Była przekonana, że ten krzyż oznacza miejsce jakiegoś nowego odkrycia… Lecz wkrótce chory odsunął ręką mapę i zamknął oczy, nie wymówiwszy ani słowa.

Czy nie miał siły mówić, czy też zatrzymać chciał dla siebie tajemnicę? Czyżby w głębinach tej duszy, mającej niedługo opuścić wyczerpane ciało, tkwiła jeszcze nadzieja powrotu do życia? Może biedak chciał dla siebie zachować nagrodę tylu wysiłków? Może pocieszał się, że zobaczy swoją matkę i u jej stóp złoży majątek dla niej zdobyty.

Tymczasem dni upływały szybko. Zima sta wała się coraz ostrzejsza. Temperatura dochodziła do pięćdziesięciu Celsjusza poniżej zera. Niepodobna było wychodzić. Obaj kuzynowie, o ile nie byli w szpitalu, spędzali czas w swym pokoju. Niekiedy wszakże, odziani w futra aż ponad głowę, szli do jednego z kasyn, mało zresztą uczęszczanych, gdyż większa część poszukiwaczy powróciła przed zimą do Dyea, Skagway lub Vancouver.

Możliwa, że podążyli tam Hunter i Malone. W każdym razie było rzeczą pewną, iż od czasu wylewu Forty Miles Creek nikt ich nie widział, nie było ich również na liście ofiar trzęsienia ziemi, których tożsamość była sprawdzona.

Podczas tych dni mroźnych i nawiedzanych często śnieżycami Summy Skim musiał wyrzec się polowania na niedźwiedzie, podchodzące nieraz do bram miasta. Był zmuszony jak wszyscy do zamknięcia się zupełnego w mieszkaniu, co wraz z nadmiernem obniżeniem się temperatury, było przyczyną najróżnorodniejszych chorób, dziesiątkujących ludność.

Szpital nie mógł nastarczyć z przyjmowaniem chorych, a miejsce, które miało być wkrótce opuszczone przez Jakóba Ledun, nie pozostało później wolne ani na chwilę.

Doktor Pilcox wyczerpał wszystkie środki, aby powrócić choremu siły. Lekarstwa nie działały, żołądek nie znosił wcale pożywienia. Życie widocznie uchodziło z dnia na dzień, z godziny na godzinę z tego wyczerpanego organizmu.

30 listopada zrana Jakób Ledun uległ ciężkiemu atakowi, z którego zdawało się, że nie wyjdzie. Rzucał się gwałtownie i pomimo że był osłabiony, nie można go było utrzymać na łóżku. W tem podnieceniu powtarzał wciąż te same słowa:

– Tam… wulkan… wybuch… złoto… lawa złota…

Poczem z rozpaczliwem nawoływaniem wołał:

– Matko… matko… dla ciebie!

Stopniowo podniecenie ustępowało a wraz z niem powracał stan ostatecznej niemocy. Zaledwie dostrzegalny oddech świadczył tylko o życiu chorego. Doktor orzekł, że nie przetrzyma drugiego ataku.

Po południu Jane Edgerton, przyszedłszy czuwać nad chorym, zauważyła, że jest spokojniejszy, a nawet że odzyskał zupełną przytomność. Istotnie polepszenie nastąpiło, jak to często bywa przed śmiercią.

Jakób Ledun otworzył oczy. Wzrok jego dziwnie nieruchomy spoczął na młodej pielęgniarce. Widoczną było rzeczą, że chciał coś powiedzieć. Jane pochyliła się, starając się zrozumieć słowa, które szeptał umierający.

– Mapa – mówił Jakób Ledun.

– Oto jest – rzekła Jane z żywością, podając dokument właścicielowi.

Jak za pierwszym razem chory odepchnął ją ruchem ręki.

– Daję ją – szepnął. – Tam… krzyż czerwony… wulkan złotodajny.

– Pan oddaje mapę?… komu?…

– Pani…

– Mnie?

– Tak… pod warunkiem… żeby pani myślała… o mojej matce.

– Pana matce?… Pan chce mi polecić pańską matkę?

– Tak.

– Niech pan liczy na mnie. Ale co mam zrobić z pańską mapą? Nie rozumiem jej znaczenia.

Umierający jakby myślał przez chwilę, poczem rzekł:

– Ben Raddle.

– Chce pan widzieć p. Raddle?

– Tak.

Skoro inżynier przyszedł, chory dał znać ręką Jane Edgerton, że chce pozostać z nim sam na sam.

Poczem, szukając poomacku ręki Ben Raddle’a, rzekł.

– Umieram… życie moje ucieka… czuję to..

– Nie, przyjacielu – zaprzeczył Ben Raddle – uratujemy cię.

– Umieram – powtórzył Jakób Ledun. – Zbliż się pan… Obiecałeś mi… że nie zapomnisz o mojej matce… Ufam ci… Słuchaj i zapamiętaj dobrze co ci powiem.

I głosem słabnącym, lecz wyraźnym, głosem człowieka świadomego tego co mówi, powierzył Ben Raddle’owi następującą tajemnicę:

Gdy mnie znaleźliście… wracałem z bardzo daleka… z północy… Tam znajdują się najbogatsze pokłady w świecie… Nie potrzeba kopać ziemi… Ziemia sama wyrzuca złoto ze swych wnętrzności! Tak… tam… odkryłem górę… wulkan wyrzucający ogromną ilość złota… wulkan złotodajny… Golden Mount.

– Wulkan złotodajny? – powtórzył Ben Raddle głosem wątpiącym.

– Musi mi pan wierzyć – zawołał Jakób Ledun z pewną gwałtownością, starając się podnieść na swem posłaniu. – Musi mi pan wierzyć. Jeżeli nie dla pana, to dla mojej matki… niech to będzie spuścizna po mnie dla niej… Dostałem się na szczyt tej góry… zaszedłem do jej zgasłego krateru… Pełno w nim złotonośnego kwarcu… kawałków złota… trzeba tylko zebrać…

Po tym wysiłku chory wpadł w stan omdlenia, po kilku minutach jednak przyszedł do siebie i spojrzał na inżyniera.

– Dobrze – szepnął – jest pan tu… przy mnie… pan mi wierzy… pójdzie tam… do Golden Mount..

Głos jego słabł coraz bardziej, Ben Raddle, którego przyciągał ręką, nachylił się nad nim.

– Przy 68°37’ szerokości… długość jest oznaczona na mapie…

– Na mapie? – spytał Ben Raddle.

– Spyta się pan… Jane Edgerton…

– Miss Edgerton posiada mapę tej okolicy? – pytał Ben Raddle niezmiernie zdziwiony.

– Tak… ja dałem… tam… w punkcie gdzie stoi krzyż czerwony… przy rzece… na północy Klondike… wulkan… którego bliski wybuch wyrzuci złoto… piasek złoty… tam… tam…

Jakób Ledun, oparty na ramieniu Ben Raddle’a, wyciągał drżącą rękę w kierunku północy…

Ostatnie słowa, które wyszeptały jego sine usta były:

– Matko… matko…

Poczem z największą słodyczą:

– Matuchno!

Ostatni śmiertelny dreszcz nim wstrząsnął.

Skonał.

 

Rozdział III

W którym Summy Skim niekoniecznie jedzie do Montrealu.

 

ogrzeb biednego Francuza odbył się nazajutrz. Jane i Edith Edgerton, jak również Ben Raddle i Summy Skim odprowadzili go na cmentarz. Na grobie postawiono krzyż drewniany z nazwiskiem nieboszczyka. Wkrótce jednak wszelki ślad zniknął pod wpływem zmiennej tamtejszej pogody. Po powrocie z cmentarza Ben Raddle, spełniając daną obietnicę, napisał do jego matki.

Poczem zajął się rozważaniem położenia wytworzonego powierzeniem mu niespodziewanej tajemnicy.

Nikt dziwić się nie będzie, że tajemnica złotej góry mogła zająć uwagę Ben Raddle’a. Ale że inżynier, czyli z samego tytułu człowiek pozytywny i rozsądny, mógł przyjąć tę tajemnicę za prawdę dowiedzioną – było to rzeczą nieco osobliwą. Tymczasem tak było w istocie. Ani na chwilę nie przeszło przez myśl Ben Raddle’a, że zwierzenie Jakóba Ledun nie opiera się na pewnej podstawie. Nie wątpił wcale, że na północy Klondike znajduje się cudowna góra, która dziś czy jutro wyrzuci z siebie jak z olbrzymiej kieszeni, całe stosy złota.

Miljony cząstek złotych zostaną wyrzucone w powietrze, o ile nie będzie można ich zbierać w ostatecznie wygasłym kraterze.

Zresztą wszystko przemawiało za tem, że bogate pokłady złotodajne istnieć powinny w okolicach rzeki Mackensie i jej dopływów. Według słów Indjan, odwiedzających często te strony przyległe do oceanu Arktycznego, rzeki tamtejsze obfitowały w złoto. To też syndykaty niebawem miały pomyśleć o rozszerzeniu swych poszukiwań aż do części Kanady znajdującej się między oceanem Lodowatym a kołem Polarnem; poszukiwacze zaś złota mieli się tam przenieść na przyszłe lato, gdyż kto pierwej przybędzie, ten ma więcej szans powodzenia. Kto wie, myślał sobie Ben Raddle, czy nie odkryją wulkanu, o którego istnieniu, dzięki Jakóbowi Ledun, wie on jeden dotychczas?

Jeżeli chciał skorzystać z tego przywileju, działać musiał szybko. Przedewszystkiem jednak należało uzupełnić swoje wiadomości w tym względzie, a najpierw zobaczyć tę mapę, którą zmarły Francuz wręczył Jane Edgerton.

Ben Raddle bez zwłoki udał się do szpitala z postanowieniem załatwienia natychmiast tej sprawy.

– Z tego co mi Jakób Ledun mówił przed śmiercią – rzekł do Jane – ma pani podobno u siebie mapę do niego należącą.

– Istotnie posiadam mapę – zaczęła Jane.

Ben Raddle westchnął z zadowoleniem. Sprawa pójdzie łatwo, skoro Jane potwierdza słowa Francuza.

– Ale ta mapa należy wyłącznie do mnie – zakończyła.

– Do pani?

– Do mnie, dla tej prostej przyczyny, że Jakób Ledun mi ją dobrowolnie podarował.

– A – rzekł Ben Raddle wahająco.

Po chwili milczenia odezwał się:

– Mniejsza o to, zresztą, gdyż nie przypuszczam, żeby pani nie chciała mi jej udzielić.

– To zależy – odpowiedziała Jane z największym spokojem.

– Ba? – zawołał zaskoczony Ben Raddle. – To zależy?… a od czego?… Niech mi to pani wytłumaczy, proszę bardzo.

– Jest to rzecz bardzo prosta – rzekła Jane. – Mapa, o której mowa i którą wręczył mi jej prawny właściciel, wskazuje, jak mogę przypuszczać, miejsce dokładne kopalni bajecznie bogatej. Jeżeli Jakób Ledun oddał mi mapę, to ja wzamian obiecałam mu, że będę pomagała jego matce, a obietnicę tę będę musiała i mogła spełnić tylko w takim razie, jeżeli zużytkuję powierzony mi dokument. Otóż wskazówki, znajdujące się na tej mapie, nie są dokładne.

– A zatem?

– A zatem, ponieważ pan zwraca się do mnie, więc przypuszczam, że Jakób Ledun udzielił panu wskazówek, których mi brak, prawdopodobnie obowiązując pana w ten sam sposób co i mnie, lecz nie wyjawiając panu tych, które ja posiadam. Jeżeli tak jest istotnie, nie odmawiam panu wręczenia dokumentu, lecz pod warunkiem, że będę pana wspólniczką. Słowem, pan posiada jedną połowę tajemnicy, ja – drugą. Czy pan chce, abyśmy złączyli obydwie połowy i abyśmy się podzielili tem, co nam przyniesie całość?

Narazie Ben Raddle był jak porażony tą odpowiedzią. Jej treść była dla niego niespodzianką. Stanowczo, Jane Edgerton była bardzo sprytna. Ale rozsądek i sprawiedliwość wzięły górę… Zresztą propozycja młodej poszukiwaczki była wcale dobra. Nie ulegało wątpliwości, że Jakób Ledun chciał zdwoić możność polepszenia bytu matki i dlatego odniósł się do dwu różnych osób, żądając od nich tego samego zobowiązania. Przytem cóż przeszkadzało mu przyjąć propozycję Jane Edgerton i podzielić się z nią dochodem z eksploatacji wulkanu złotodajnego? Albo wulkan złotodajny był jedynie mitem, a w takim razie tajemnica jego nie posiadała żadnej wartości, a tem bardziej jej połowa. Albo wulkan złotodajny istnieje, a wtedy podział jego bogactw z Jane Edgerton nie ma znaczenia, gdyż wulkan ten dostarczy nieskończoną ilość cennego kruszcu.

Rozmyślania te trwały zaledwie sekund kilka, gdyż Ben Raddle zdecydował się odrazu.

– A więc dobrze – zgodził się.

– Oto mapa – rzekła Jane, podając mu rozwinięty pergamin.

Ben Raddle, ogarnąwszy mapę jednem spojrzeniem, nakreślił na niej równoleżnik w miejscu przecięcia krzyża i zaznaczył go cyfrą 68 37’.

– Współrzędne są teraz dokładne – oświadczył z zadowoleniem. – Można iść z zamkniętemi oczyma do wulkanu złotodajnego.

– Wulkanu złotodajnego? – powtórzyła Jane. – Jakób Ledun wymawiał kilkakrotnie tę nazwę.

– Jest to nazwa góry osobliwej, do której się wybieram…

– Do której wybieramy się – sprostowała Jane.

– Do której wybierzemy się na wiosnę – potwierdził inżynier.

Poczem zaczął opowiadać Jane Edgerton o tem, co mu powierzył Jakób Ledun. Zapewnił ją o istnieniu prawdziwej góry złotej, Golden Mount, nieznanej dotąd nikomu, a którą odkrył Jakób Ledun i jego towarzysz Harry Brown. Mówił, jak zmuszeni do powrotu z powodu braku przyrządów, zostali napadnięci przez bandę tubylców, mając przy sobie wspaniałe dowody swego odkrycia, i jak jeden z nich został zabity, a drugi, obrabowany doszczętnie, zginął z braku środków do życia.

– I pan nie zwątpił o prawdziwości tej bajecznej historji? – spytała Jane Edgerton, gdy Ben Raddle dobiegł końca.

– Z początku byłem względem niej usposobiony sceptycznie – przyznał. – Ale szczerość Jakóba Ledun mnie przekonała. Historja to prawdziwa, może pani być pewna. To nie znaczy wszakże, żebyśmy z niej osiągnąć mieli jaką korzyść. W tych sprawach grozi zawsze możliwość, że inni nas wyprzedzą. Jeżeli Golden Mount nie jest znany w znaczeniu właściwem tego słowa, w każdym razie wiedzą o jego istnieniu z legend podawanych sobie z ust do ust. Wystarczy, aby jaki poszukiwacz bardziej łatwowierny i bardziej odważny od innych zechciał się przekonać, czy legenda nie jest piękną i dobrą rzeczywistością. To jest niebezpieczeństwo, które nam grozi i przeciw któremu możemy się uzbroić pod dwoma warunkami: pośpiechu i milczenia.

Nie można się dziwić, że inżynier od tej chwili śledził uważnie wszystkie wiadomości dotyczące poszukiwaczy złota. Jane nie ustępowała mu w tem wcale, najczęściej zaś oboje razem zajmowali się bliską im sprawą, jak również oboje trwali w postanowieniu niewyjawienia nikomu swej tajemnicy aż do ostatniej chwili. Ben Raddle nie mówił nawet o tem Summy Skim’owi. Nic zresztą nie nagliło, ponieważ upłynęły trzy miesiące dopiero z ośmiu miesięcy zimy w Klondike.

Tymczasem komisja graniczna ogłosiła rezultat swych badań i orzekła, że obustronne pretensje upadają. Nie znaleziono bowiem żadnej pomyłki. Granica między Alaską i Kanadą nie może być cofnięta ani na zachód na korzyść Kanadyjczyków, ani na wschód z ich szkodą, a co za tem idzie, działki graniczne nie zmieniają przynależności pań stwowej.

– Dużo nam z tego przyjdzie! – zawołał Summy Skim, dowiedziawszy się o tem orzeczeniu. – Bardzo dobrze, że działka 129 pozostaje własnością Kanady. Szkoda tylko, że ją ochrzczono po śmierci.

– Działka żyje pod wodami Forty Miles Creek – odpowiedział nadzorca, który nie chciał tracić nadziei.

– Bardzo słusznie, Lorique. Zacznijcie więc ją eksploatować pod głębokością pięciu do sześciu stóp wody! Chyba że pod wpływem ponownego trzęsienia ziemi rzeczy wrócą do dawnego stanu…

I wzruszając ramionami Summy dodał:

– Zresztą, jeżeli Pluton i Neptun zechcą mieszać się nadal w sprawy Klondike, to mam nadzieję, że dlatego, aby skończyć raz z tą straszną krainą, aby ją zniszczyć i zalać tak doszczętnie, że nie pozostanie w niej ani kawałka złota.

– O, panie Skim! – zawołał nadzorca szczerze oburzony.

– A zresztą? – odezwał się Ben Raddle jak człowiek nie wypowiadający wszystkich swych myśli – czy sądzisz, że tylko Klondike posiada pokłady złota?

– Nie wykluczam ze swojej przepowiedni innych krain – odparł Summy Skim – jak Alaska, Dominion, Transvaal… a będąc szczery, dodam: krain całego świata.

– Ależ, panie Skim – oburzył się nadzorca, złoto, to złoto!

– Nie wiecie, co mówicie, Lorique. Chcecie wiedzieć, co to jest złoto? A więc, mojem zdaniem złoto – to blaga. I nie zechciejcie mi przeczyć.

Rozmowa mogłaby się była długo przeciągnąć bez żadnej korzyści dla rozmówców, gdyby Summy nie był jej zakończył słowami:

– Zresztą niech Pluton i Neptun robią, co im się podoba. Nie moja to rzecz. Zajmuję się tylko rzeczami, które mnie obchodzą. Wystarcza mi to, że działki 129 niema i że to nas zmusi do powrotu do Montrealu.

Niestety w ustach Summy Skim’a słowa te brzmiały jak figura retoryczna. Rzeczywistość przeczyła im w zupełności. Rok dobiegał dopiero do końca, przekazując swemu następcy długie zimowe miesiące, a o powrocie mowy być nie mogło.

Ostatni tydzień roku, a z nim święta Bożego Narodzenia, wraziły się w pamięć Skim’a na zawsze. Wprawdzie temperatura nie spadała poniżej dwudziestu stopni niżej zera, ale czas był okropny. Pożądańszą było rzeczą, aby nastąpił spadek temperatury wraz z północnym wiatrem suchym i orzeźwiającym.

W ciągu ostatniego tygodnia roku ulice Dawson City opustoszały z powodu braku oświetlenia. Żadna lampa nie wytrzymałaby naporu śnieżnego, zresztą nie można byłoby się do niej dostać. Zwały śnieżne pokrywały ulice na pięć do sześciu stóp, tamując ruch pieszy i kołowy. Jeżeli pod wpływem większego mrozu masy te śnieżne stwardnieją, żaden kilof ani motyka im nie poradzą. Trzebaby je wysadzać dynamitem. W niektórych dzielnicach, w pobliżu rzek Yukonu i Klondike, wiele domów było zasypanych do pierwszego piętra tak, że dostęp do nich był tylko możliwy przez okna. Na szczęście hotel przy Front Street wolny był od tej barykady, i kuzynowie mogli byli wychodzić, gdyby ulice były dostępne. Ale przy pierwszym kroku wpadało się w śnieg po szyję.

W tej porze roku dzień jest nader krótki. Słońce ukazuje się zaledwie nad pagórkami otaczającemi miasto. Śnieg pada tak gęstemi i dużemi płatkami, że światło elektryczne przedostać się przezeń nie może i miasto nurza się w ciemności dwadzieścia godzin na dobę.

vol_40.jpg (139873 bytes)

Z musu więc Ben Raddle i Summy Skim nie opuszczali swego pokoju. Nadzorca i Neluto, którzy wraz z Patrickiem mieszkali w skromnym zajeździe w dalszej dzielnicy, nie mogli odwiedzić swych panów, jak to czynili zwykle, a wszelkie stosunki z Jane i Edith Edgerton musiały być przerwane, Summy Skim próbował raz jeden udać się do szpitala, ale o mało nie został zasypany śniegiem, gdyby nie pomoc usilna służby hotelowej.

Nie potrzebujemy dodawać, że wszelkie instytucje publiczne zawiesiły swe czynności. Listy nie przychodziły, dzienników nie było. Gdyby nie nagromadzenie zapasów w hotelach i domach prywatnych, ludność wymarłaby z głodu. Nigdy miasto nie znajdowało się w podobnie groźnem położeniu. Śnieg nie pozwolił dostąpić do rezydencji gubernatora i zarówno poddani amerykańscy jak kanadyjscy znaleźli się bez opieki. A co mówić o ofiarach epidemij tak licznych w tej porze roku, których nie można było nawet odwieźć na miejsce wiecznego ich spoczynku. Gdyby w tych okolicznościach wybuchła zaraza, wkrótce nie pozostałoby w mieście ani jednego mieszkańca przy życiu.

Pierwszy dzień 1899 roku był straszny. Całą noc i cały dzień śnieg padał bez przestanku, zasypując całkowicie pokaźną liczbę domów. Na prawym brzegu Klondike River widniały tylko dachy domów. Przypuszczać było można, że niebawem całe miasto zniknie pod śnieżną warstwą, jak znikła Pompeja pod popiołem Wezuwjusza. Gdyby temperatura spadła w tym czasie do czterdziestu lub pięćdziesięciu stopni, cała ludność zginęłaby pod tą masą stwardniałą.

2 stycznia niespodziewanie zaszła zmiana. Wiatr obrócił się nagle i temperatura podniosła się powyżej zera. Niebezpieczeństwo zatem usunięte zostało. Śnieg stopniał w kilka godzin, wywołując prawdziwą powódź. Wynikły stąd wielkie szkody; ulice zamieniły się w potoki, których wody, zabierając z sobą wszelkiego rodzaju odpadki, potoczyły się z hałasem na zmarzniętą powierzchnię rzeki Yukon i jej dopływu.

Powódź ta rozprzestrzeniła się na cały obwód. Między innemi Forty Miles Creek, wezbrawszy nadmiernie, zalała działki wzniż jej leżące. Była to klęska równająca się klęsce sierpniowej.

Jeżeli Ben Raddle żywił jakąkolwiek bądź nadzieję powrotu do działki 129, teraz musiał się wyrzec jej ostatecznie.

Skoro tylko ruch na ulicach miasta wznowiono, Lorique i Neluto podążyli do hotelu Northern. Ben Raddle zaś i Summy Skim pośpieszyli do szpitala, witani przez swe towarzyszki z radością zdwojoną przez długie zamknięcie. Co do doktora Pilcox ten nie stracił nic na humorze.

– I cóż, doktorze – spytał go Summy Skim – trwa pan zawsze w swym zachwycie dla przybranego kraju?

– Cóż pan chce? – odpowiedział doktor. – Czyż Klondike nie jest podziwu godzien? Nie wiem, czy za pamięci ludzkiej spadła kiedykolwiek podobna ilość śniegu?… Ciekawy to przyczynek do wspomnień z pańskiej podróży, panie Skim.

– Może pan być pewny, doktorze!

– Naprzykład, gdyby powrót wielkich mrozów nie był poprzedzony kilkoma dniami odwilży, bylibyśmy wszyscy zmumifikowani. To dopiero gratka dla dzienników starego i nowego lądu! Sposobność ta już się nie zdarzy i należy żałować, że wiatr obrócił się na południe!

– Z tej strony pan to bierze, doktorze?

– Z tej strony należy to brać. To nazywa się filozofją, panie Skim.

– Filozofja przy pięćdziesięciu stopniach poniżej zera, nie ja jej hołdować będę – zaprzeczył nieprzekonany Summy.

W styczniu, jak wiadomo, daleko do końca zimy. W drugiej połowie tego miesiąca spadek temperatury był nadmierny; ale, zachowując wszelką ostrożność, można było wychodzić bezkarnie. Koniec stycznia okazał się łaskawszy niż jego początek w tem znaczeniu, że śnieżyce były rzadsze i nie tak gwałtowne. Istotnie o ile powietrze jest spokojne, zimno znieść można; dopiero gdy wiatr północny, idący od bieguna północnego, dąć zacznie gwałtownie, ścinając twarze ludzi i zamieniając ich oddech na parę śnieżną, niebezpiecznie jest wychodzić z mieszkania. Summy Skim mógł więc uprawiać sport ulubiony w towarzystwie wiernego Neluto, a niekiedy i Jane Edgerton. Zresztą niktby nie był w stanie powstrzymać go od tych wycieczek pomimo niespodzianych zmian temperatury. Nie nęciły go wzruszenia gry, ani przyjemności w kasynach, a czas dłużył mu się bezmiernie. Pewnego dnia gdy przedstawiano mu, na co się naraża, polując tak zawzięcie, odpowiedział najpoważniej w świecie:

– Dobrze, nie będę polował, obiecuję, jeżeli…

– Jeżeli? – nalegał doktor Pilcox.

– Jeżeli zimno będzie tak wielkie, że proch nie będzie mógł się zapalić.

O ile Jane Edgerton nie towarzyszyła Summy Skim’owi, spotykała się wtedy zwykle z Ben Raddlem albo w szpitalu, albo w Northern hotelu. Zresztą nie minął dzień, aby się nie widzieli. Edith była zawsze obecna ich rozmowom, choć obecność ta nie była konieczna. Lecz inżynier był innego zdania. Dopuściwszy dziewczynę do tajemnicy, zwracał się o zdanie w najmniejszym szczególe tyczącym się przyszłej wyprawy. Być może, iż cenił jej zdanie tak wysoko, dlatego że go nie wypowiadała i że przyjmowała wszystko z zamkniętemi oczyma, tak jak przyjęła wiadomość o nowym projekcie, godząc się na wszystko, co wyszło z ust inżyniera, trzymając niezmiennie jego stronę przeciwko kuzynce, a nawet w razie potrzeby, przeciw Lorique’owi, który, choć nieświadomy celu wyprawy, zwykle uczestniczył w tych naradach. Wszystko co Ben Raddle mówił, powiedziane było dobrze. Wszystko co Ben Raddle robił, było dobrze zrobione. Inżynier oceniał wielce tę pochlebną opinję tak naiwnie wygłaszaną.

Lorique’a zaś inżynier rozpytywał o Klondike, a przedewszystkiem o strony północne obwodu, dobrze znane nadzorcy. Summy Skim’a, który wracając z polowania, zastawał ich zawsze razem, zaczęły niepokoić te tajne narady.

– O czem mogą tak rozprawiać we czworo? – powtarzał w myśli. – Czy Ben nie ma dosyć, a nawet za wiele tej wstrętnej krainy? Czy znów chce próbować szczęścia za namową Lorique’a.

O… o… ale ja tu jestem, i gdybym nawet miał użyć siły!… Jeżeli będę w maju w tem okropnem mieście, to chyba tylko wówczas gdyby zacny doktor Pilcox zamputował mi obydwie nogi… i to niema pewności, czy nie powlókłbym się jako kaleka!

Summy w dalszym ciągu nie wiedział nic o zwierzeniach Jakóba Ledun. Ben Raddle i Jane Edgerton – według umowy dotrzymywali tajemnicy, Lorique zaś wiedział tyle, co Summy Skim. Nie przeszkadzało to jednak nadzorcy pochwalać zamiarów Ben Raddle’a, jak zwykle to był czynił, i podniecać go w poszukiwaniu szczęścia. Czyż, zadawszy sobie tyle trudu, aby przyjechać do Klondike, miałby się zrazić pierwszem niepowodzeniem, szczególnie, gdy to niepowodzenie zależne było od okoliczności zupełnie wyjątkowych, jeżeli nie powiedzieć jedynych w swoim rodzaju? Zapewne, zniknięcie działki 129 jest wypadkiem bardzo nieprzyjemnym, ale czyż nie może nabyć innej działki? Udając się więcej na północ, można natrafić na pokłady równoznaczne ze straconemi…

Wszak Bonanza i Eldorado w dalszym ciągu dają wspaniałe rezultaty…

Od strony Dômes ciągnie się rozległa okolica złotodajna, prawie że jeszcze nieznana. – Kto odkryje pierwszy nowe pokłady, do tego będą one należały. – Nadzorca zajmie się wyszukaniem robotników… Zresztą, dlaczego Ben Raddle’owi nie miałoby się powieść, gdy innym się powiodło? Zdawałoby się przeciwnie, że umiejętność inżyniera w tej grze hazardowej odgrywa rolę szczęśliwego atutu.

Nietrudno sobie wyobrazić, jak po myśli były Ben Raddle’owi podobne rozmowy. Istnienie Golden Mount w jego umyśle z legendowego stawało się rzeczywistem. I zaczął o nim marzyć na jawie!… Golden Mount! to działka, więcej niż działka, to góra, której wnętrze zawiera miljony cząstek złota… to wulkan wyrzucający własną siłą swe skarby!… Tak, należy przedsięwziąć tę cudowną wyprawę. Wyruszywszy na początku wiosny, wystarczy trzy do czterech tygodni, aby znaleźć się u celu podróży. A tam w ciągu kilku dni można zebrać tyle złota, ile go nie dostarczyły dopływy Yukonu w ciągu dwu lat, poczem powrócić przed zimą wraz z bajeczną mocą kruszcu, przed którą zblednie potęga królów.

Ben Raddle i Jane poświęcali godziny całe na studjowanie szkicu, nakreślonego ręką Francuza. Przenieśli szkic na mapę Klondike i doszli do wniosku na mocy wyznaczonych współrzędnych, że krzyż czerwony należy umieścić na lewym brzegu rzeki Rubber, odnogi Mackenzie, i że odległość dzieląca wulkan złotodajny od Dawson City nie przewyższa dwustu ośmdziesięciu mil, to jest około pięciuset kilometrów.

– Dobrym wózkiem i dobrym koniem – mówił zapytany Lorique, można przejechać pięćset kilometrów w dwadzieścia dni i to wyruszywszy w pierwszej połowie maja.

Tymczasem Summy Skim nie przestawał powtarzać sobie:

– Cóż, u djaska, spiskują we czworo?

Pomimo że nie wiedział o co chodzi, przypuszczał, że treścią tych częstych rozmów musi być projekt nowej jakiejś wyprawy i postanowił sprzeciwić się temu wszelkiemi siłami.

– Bawcie się, moje dzieci! – mruczał – bawcie się na swoją rękę, a ja na swoją, zobaczymy kto będzie górą!

Nadszedł marzec, a z nim nagła zmiana w temperaturze, która spadła do sześćdziesięciu stopni poniżej zera. Summy Skim zwrócił na to uwagę Ben Raddle’a, dodając, że o ile dalej tak potrwa, zabraknie stopni na termometrze.

Inżynier, wyczuwając niezadowolenie kuzyna, starał się go nie drażnić.

– Istotnie mrozy są niezwykłe – rzekł tonem dobrodusznym – ale ponieważ niema wiatru, znosi się je lepiej, niż myślałem.

– Tak, Ben… tak – przyznał Summy powściągliwie – powietrze to jest bardzo zdrowe, zabija mikroby w olbrzymich ilościach.

– Dodaję – odezwał się Ben Raddle – że według zdania mieszkańców tego kraju, mróz nie powinien trwać długo. Spodziewają się nawet, że zima nie przedłuży się w tym roku i że będzie można powrócić do pracy z początkiem maja.

– Do pracy?… O ile pozwalasz mi na to silne wyrażenie, ośmielam się mówić, że kpię z niej! – zawołał Summy Skim nieco podniesionym głosem. – Nie wątpię, że skorzystamy z wczesnej wiosny, aby wyruszyć w drogę powrotną, skoro nadejdzie wywiadowca.

– Myślę – zauważył inżynier, czując, że zbliża się godzina zwierzeń – że dobrze będzie przed wyjazdem odwiedzić działkę 129.

– Działka 129 podobna jest w tej chwili do kadłuba okrętu dawno zatopionego na dnie morza. Może dostać się do niej jedynie nurek. A ponieważ nie mamy odpowiedniego stroju…

– Wszak tkwią tam zaginione miljony!…

– Nawet miljardy, jeżeli chcesz. Nie przeczę temu bynajmniej. Lecz w każdym razie są one stracone na zawsze. Nie widzę potrzeby powracania do Forty Miles Creek, który nasunie ci tylko niemiłe wspomnienie.

– O, jestem zupełnie wyleczony.

– Może nie tak zupełnie, jak myślisz. Zdaje mi się, że gorączka… ta sławna gorączka… wiesz… gorączka złota…

Ben Raddle spojrzał kuzynowi prosto w oczy, i jak człowiek zdążający śmiało do celu, postanowił odkryć mu swoje zamiary.

– Muszę z tobą pomówić, Summy – rzekł – lecz nie unoś się przy pierwszych słowach.

– Przeciwnie, uniosę się! – zawołał Summy Skim. – Nic mnie od tego nie powstrzyma, oświadczam ci zgóry, jeżeli napomkniesz mi tylko o możliwości opóźnienia naszego powrotu.

– Słuchaj, mam ci powierzyć tajemnicę.

– Tajemnicę? a z czyjego polecenia?

– Z polecenia tego Francuza, którego przywiozłeś napół umarłego do Dawson City.

– Jakób Ledun powierzył ci tajemnicę?

– Tak.

– I dotąd nie mówiłeś mi o tem?

– Nie, bo poddał mi myśl projektu, nad którym trzeba się było zastanowić.

Summy Skim zerwał się.

– Projekt! – zawołał. – Jaki projekt?

– Nie, Summy – odparł Ben Raddle – wpierw spytaj: jaka tajemnica. O projekcie później. Trzymajmy się porządku rzeczy, i uspokój się.

Po tych słowach Ben Raddle opowiedział kuzynowi o istnieniu Golden Mount, góry, którą odkrył Jakób Ledun przy ujściu rzeki Mackenzie, na samem wybrzeżu oceanu Lodowatego, pokazał mu szkic ze znakiem czerwonym, następnie mapę, na której inżynier odszukał wspomnianą górę.

Odległość między nią a Dawson City była na niej dokładnie oznaczona w kierunku północ-północ-wschód, mniej więcej na sto trzydziestym szóstym południku. Wreszcie powiedział mu, że ta góra… to wulkan, którego krater zawierał ogromną ilość złotodajnego kwarcu, a wnętrze… miljardy cząstek złota.

– I ty wierzysz w ten wulkan z Tysiąca i jednej Nocy? – spytał Summy Skim tonem drwiącym.

– Wierzę, Summy – odpowiedział Ben Raddle z takim naciskiem, że wszelka dyskusja w tym względzie stawała się gołosłowną.

– Dobrze – potwierdził Summy. – A potem?

– Jakto potem? – odezwał się Ben Raddle z przejęciem. – Co? więc będąc w posiadaniu takiej tajemnicy, nie mielibyśmy z niej skorzystać? Więc inni mieliby to zrobić?

Summy Skim, panując nad sobą, odparł spokojnie:

– Jakób Ledun chciał również szukać tam szczęścia, a wiesz, co z tego wynikło. Miljardy złota w Golden Mount nie przeszkodziły, że umarł w szpitalu.

– Bo został napadnięty.

– My zaś – odezwał się Skim – nie potrzebujemy się obawiać napaści, oczywiście… W każdym razie, chcąc eksploatować tę górę, należałoby przebyć ze sto mil w kierunku północnym, przypuszczam.

– Istotnie, ze sto mil, a może i więcej.

– Tymczasem nasz odjazd do Montrealu nastąpić ma w pierwszych dniach maja.

– Opóźnimy go o kilka miesięcy, oto wszystko.

– Oto wszystko! – powtórzył Summy Skim ironicznie. – Tylko że wtedy za późno będzie, aby wyruszyć w drogę.

– Jeżeli będzie za późno, przebędziemy jeszcze jedną zimę w Dawson City.

– Nigdy! – zawołał Summy Skim z taką stanowczością – że Ben Raddle uważał za stosowne przerwać tę zbyt zajmującą rozmowę.

Ben Raddle zresztą miał zamiar do niej powrócić, co się też stało pomimo niechęci kuzyna. Tłumaczył mu, że podróż odbędzie się bez żadnych trudności, gdy nastanie odwilż. W przeciągu dwu miesięcy można dostać się na Golden Mount, zabrać kilka miljonów i powrócić do Dawson City. Jeszcze wystarczy czasu, aby powrócić do Montreal, a przynajmniej wyprawa do Klondike nie spełznie na niczem.

Ben Raddle nie wyczerpał jednak wszystkich argumentów. Najsilniejszy pozostawił na zakończenie. Jeżeli Jakób Ledun powierzył mu tajemnicę, to miał ku temu ważny powód. Chodziło mu o matkę, biedną nieszczęśliwą kobietę, dla której zdobywał majątek i której starość byłaby zapewniona, gdyby syn był urzeczywistnił swoje zamiary. Czy Summy Skim chciał, aby jego kuzyn nie dotrzymał obietnicy danej umierającemu?

Summy Skim wysłuchał bez przerwy dowodzenia Ben Raddle’a. Pytał siebie, kto z nich dwóch oszalał, czy Ben, mówiący te nadzwyczajne rzeczy, czy on, słuchający ich cierpliwie. Skoro Ben Raddle skończył, dał folgę swemu oburzeniu.

– Mogę ci odpowiedzieć tylko jedno – rzekł głosem drżącym od gniewu – że będę żałował, iż podałem rękę temu nieszczęśliwemu Francuzowi, a tem samem przeszkodziłem, żeby jego tajemnica znikła wraz z jego śmiercią. Jeżeli przyjąłeś względem niego pewne zobowiązania, możesz się z nich wywiązać innym sposobem. Będzie można wyznaczyć matce roczną rentę i ja podejmuję się osobiście tem zająć. Co zaś do twego projektu, mam dość żartu, który udał się nam tak wspaniale, nie powrócę doń więcej, nie. Dałeś mi słowo, że powrócimy do Montrealu. Nie zwrócę ci go nigdy. Oto wszystko.

Napróżno Ben Raddle starał się go przekonać. Summy był niewzruszony, a nawet widocznie miał urazę do niego za to naleganie, tak że inżynier zaczął się niepokoić, czy nastrój kuzyna nie wpłynie na oziębienie wzajemnego ich stosunku.

Summy Skim zaś walczył ze sobą. Myślał wciąż o tem, co się stanie, jeżeli Ben Raddle nie da się przekonać? Czy mógłby go zostawić samego? Summy nie miał pod tym względem żadnych wątpliwości. Wiedział dobrze, że nie zniósłby niepokoju co do jego losu i że w ostatniej chwili ustąpi. Lecz gniew wzbierał w nim na samą myśl o tem. To też ukrywał swoją troskę pod szorstką powłoką, na jaką zdobyć się mogło jego łagodne usposobienie.

Ben Raddle, sądząc z tego nieprzystępnego pozoru, zwątpił zupełnie o przekonaniu kuzyna. Pomimo że nie był wrażliwy z natury, odczuł jednak głęboko nieporozumienie, które się wkradło do ich braterskiej przyjaźni. Czas upływał, a trwało ono ciągle. Wreszcie pewnego dnia Ben Raddle zwierzył się Jane Edgerton ze swej troski i nieprzejednanego stanowiska Summy Skim’a. Zdziwiła się wielce. Nie zastanawiała się nigdy nad poglądem Summy Skim’a w tej sprawie. Zdawało się jej rzeczą zupełnie naturalną, że jego pogląd musi być zgodny z jej poglądem, chociaż byłaby w wielkim kłopocie, gdyby kto zażądał od niej wytłumaczenia przyczyny tego optymizmu. Tak czy inaczej w tym nastroju ducha, zdziwienie przeszło w gniew, jak gdyby biedny Summy Skim obraził ją był osobiście. Ze swoją zwykłą stanowczością udała się natychmiast do hotelu z zamiarem zrobienia mu wymówek za jego niegodne postępowanie.

– Podobno pan się przeciwstawia naszej wyprawie do Golden Mount – odezwała się do niego bez żadnego wstępu i z pewną oschłością w głosie.

– Naszej? – powtórzył Summy zaskoczony.

– Pytam się pana, co panu zależy na tem, aby przeciwstawiać się wyprawie, którą uskuteczniać zamierzamy, pański kuzyn i ja.

Summy Skim’owi zdawało się, że śni.

– Jakto – rzekł cichym głosem – więc i pani wybiera się w tę podróż?

– Nie udawaj pan nieświadomego – odezwała się surowo. – Powinien pan być lepszym towarzyszem i wybrać się z nami bez wahania, aby wziąć udział w naszej zdobyczy. Golden Mount wystarczy na nas troje.

Summy Skim zaczerwienił się po uszy. Westchnąwszy tak silnie, że zdawało się, iż wchłania w siebie całe otaczające go powietrze – wykrzyknął zuchwale:

– Ależ ja niczego innego nie pragnę.

Tym razem Jane zdziwiła się.

– A zatem, co mówił mi p. Raddle?

– Ben nie wie, co mówi – rzekł Summy z bezczelnością zatwardziałego kłamcy. – Wprawdzie nie zgadzałem się z nim w niektórych szczegółach, ale szczegóły te dotyczyły tylko planu wyprawy. Ale treść nie podlega żadnej dyskusji.

– Chwała Bogu! – zawołała Jane.

– Miss Jane, niech pani osądzi, jak mógłbym wyrzec się takiej podróży? Wprawdzie nie złoto mnie nęci, ale…

Summy urwał na tem słowie, wielce zakłopotany, co ma dalej powiedzieć.

– Ale co? – nalegała Jane.

– Polowanie… zresztą sama podróż, odkrycie… przygody…

Summy stawał się romantykiem.

– Każdy ma swój cel – rzekła Jane odchodząc, aby podzielić się z Ben Raddle’m nową wiadomością.

Inżynier jednym skokiem znalazł się w hotelu.

– Czy to prawda, Summy? Decydujesz się jechać z nami?

– Czyż mówiłem ci kiedykolwiek co innego? – odpowiedział Summy z tak zdumiewającą bezczelnością, że Ben Raddle stropiony zapytywał siebie, czy nie snem tylko były ich długie dysputy na temat podróży.

Poprzednia częśćNastępna cześć