Jules Verne
Z ziemi na księżyc,
podróż odbyta w 87 godzinach
(Rozdział XIX-XXIV)
41 ilustracji Henri'ego de Montauta
Tygodnik „Ruch Literacki”
1875
© Andrzej Zydorczak
Rozdział XIX
Mityng.
a drugi dzień weszło słonce dość późno, wbrew niecierpliwości publicznej. Nazwano je też za to leniuchem, osobliwie ze względu, że takiej uroczystości przyświecać miało.
Barbicane obawiając się niedyskretnych pytań dla Michała Ardaua, chciał zredukować koło słuchaczy na szczupłą liczbę wybranych kolegów, ale znaczyło to tyle, co chcieć wstrzymać bieg Niagary; dlatego też po rozmyśle zaniechał ten zamiar i pozwolił nowemu przyjacielowi szukać szczęścia w publicznej rozprawie.
Nowa sala bursy Tampa Town okazała się pomimo ogromnych swych rozmiarów za szczupła na tę uroczystość, gdyż projektowane zgromadzenie przybierało rozmiary prawdziwego mityngu.
Wybrano więc obszerne błonie za miastem, osłoniono je w kilku godzinach przeciw promieniom słonecznym, okręta portu bowiem, bogate w żagle i maszty rezerwowe, dostarczyły potrzebnego materyału do wystawienia ogromnego namiotu. Wnet rozciągnięto na wybranem błoniu ogromne niebo z płótna, które od upału dziennego chronić miało.
Trzykroć sto tysięcy osób mieściło się pod tym namiotem i dusiło przez kilka godzin, oczekując przybycia Francuza. Z całego tłumu widzów zebranych, pierwszy rząd mógł widzieć i słyszeć; drugi rząd mało co widział i słyszał, a trzeci nic nie widział i nie słyszał. To jednak nie przeszkadzało wcale świetnym oklaskom.
O trzeciej godzinie przybył Michał Ardau w towarzystwie pierwszych członków Gun-klubu, prowadzony pod rękę z prawej strony przez Barbicana, a z lewej przez rozpromienionego jak słońce południowe J. T. Mastona.
Ardau wstąpił na estradę, z której jakoby ocean czarnych kapeluszy przed nim się ścielił. Nie zmieszał się tem wcale, ani się starał nadać sobie postawy; był jak u siebie w domu, swobodny, towarzyski i miły.
Na powitalne hurra odpowiedział ukłonem, potem kiwnął ręką, prosząc o spokój; mówił w języku angielskim i to bardzo poprawnie.
– Panowie! choć tu bardzo gorąco, przychodzę nadużyć waszej cierpliwości, aby wam dać niektóre wyjaśnienia co do projektu, który zdaje się was zajmować. Ja nie jestem ani mowcą, ani mędrcem, i wcale nie jestem przygotowany do publicznej rozprawy. Ponieważ jednak przyjaciel mój, Barbicane, powiedział mi, że to wam przyjemność sprawi, więc tu przyszedłem. Słuchajcie mię swojem sześciotysięcznem uchem, a możliwe błędy mowy wybaczcie, proszę.
Taka przedmowa sans facon zrobiła dobre wrażenie na słuchaczach, którzy swe zadowolenie silnem mruczeniem objawili.
– Panowie! – mówił dalej – zaczynam i z góry proszę, abyście mi nie przerywali ani potwierdzaniem, ani przeczeniem. Zapowiadam, że macie do czynienia z człowiekiem do tego stopnia ograniczonym, iż nie pojmuje nawet trudności w jakiejkolwiek rzeczy. Z tego więc powodu zdawało mi się całkiem naturalnem, zwykłem i łatwem, wsiąść do kuli i unieść się na księżyc. Wszak dziś czy jutro musiałoby przyjść do tego. Co się zaś tyczy sposobu podróży, przechodzi on tylko przez prawa postępu. Człowiek zaczął przecież od raczkowania, aż pewnego poranku już chodził na dwóch nogach, potem zaczął jeździć wózkiem, potem koczem, poczta, koleją; cóż więc jest kula, jeśli nie pojazd przyszłości? Prawdę powiedziawszy, cóż innego są płanety, jeśli nie kule, kule armatnie, rzucone ręką Boga? – Lecz wróćmy do rzeczy. Kilku z was, panowie, mogłoby zarzucić kuli za wielką szybkość. Nic to jednak nie znaczy; wszystkie planety przechodzą ją pod tym względem, nie wyłączając ziemi, która w obrocie około słońca trzy razy prędzej wiruje. Dam panom kilka przykładów, tylko pozwólcie mi liczyć na mile francuzkie, bo nie jestem dobrze obznajomiony z milami angielskiemi i mógłbym się łatwo omylić w obliczaniu.
Żądanie to wydało się całkiem naturalnem; nikt się też nie sprzeciwiał i mowca mógł dalej prawić.
– Przejdę więc do chyżości planet niebieskich. Muszę się najpierw przyznać, że pomimo nieświadomości mojej naukowej, znam doskonale te gałęź astronomiczną, a w kilku minutach i wy będziecie tyle wiedzieli, co ja. Wiedzcie tedy, że Neptun robi w swoim obrocie około słońca 5000 mil na godzinę, Uranus 7000, Saturn 8858, Jupiter 11.560, Mars 22.011 Ziemia 27.500, Wenus 32.190, Merkur 52.520, i że są jeszcze inne płanety, które w godzinie robią czternaście kroć sto tysięcy mil. W porównaniu więc jesteśmy prawdziwymi powolnisiami, chyżość nasza nie dojdzie nad 9900 mil, a przytem coraz bardziej zmniejszać się będzie. Czegóż się więc bać? Czyż nie jest widoczną rzeczą, że dotychczasową chyżość przewyższy kiedyś jakaś większa, której czynnikami mechanicznymi będzie światło lub elektryczność?
Zapewnienia te przyjęto bez zarzutu, a Michał Ardau ciągnął dalej:
– Mili słuchacze! gdybyśmy zważali na ludzi zacofanych, nie wyszłaby cała ludzkość po za okrąg Popiliusa; skazana na wieczne wegetowanie na tej ziemi, nie wziosłaby się nigdy po nad poziom. Ale nic z tego. Dostaniemy się na księżyc, do płanet, do gwiazd, tak łatwo, jak dziś z Liverpoolu do Nowego Yorku jedzie się łatwo, prędko i pewnie. Wkrótce będziemy jeździć po ocenie atmosferycznym, jak po ziemskim. Odległość jest to wyraz względny i ostatecznie musi zejść do zera.
Jakkolwiek całe zgromadzenie było bardzo przychylne francuzkiemu bohaterowi, nie zdawało się zgadzać z taką śmiałą teoryą. Ardau domyślać się tego musiał, gdyż dalej tak mówił:
– Zdajecie się panowie o tem powątpiewać, dobrze; więc rozumujmy trochę. Czy wiecie, ile czasu potrzebowałby pociąg, aby doszedł do księżyca? Trzystu dni! nie więcej. – Przebiegłby tedy 86.400 mil. Cóż to znaczy? nawet nietyle, ile wynosi dziewięć-razowa droga około ziemi; a niejeden marynarz, niejeden ruchliwszy podróżny więcej zrobił drogi w swojem życiu. Zważcie, że ja tylko 97 godzin w drodze będę. I wy sądzicie, że księżyc jest daleko od ziemi i że potrzeba dwa razy nań patrzeć, aby się zdecydować? A cóż byście powiedzieli, gdyby tu chodziło o podróż do Neptuna, który 1147 milionów mil od słońca jest odległym. Tej podróży niewielu podjąćby się mogło, gdyby za jeden kilometer drogi tylko jednego piątaka zapłacić przyszło, to baronowi Rothschildowi przy jego miliardzie zabrakłoby jeszcze 147 milionów!
Ten sposób przekonywania zdawał się bardzo podobać publiczności, tem więcej, że Ardau przejęty swoim przedmiotem, utonął w nim duszą i ciałem. Czując, że go wszystko słucha z natężoną uwagą, ciągnął dalej z porywającą pewnością:
– O tak, drodzy przyjaciele! To oddalenia Neptuna od słońca niczem jest w porównaniu odległości gwiazd. Żeby zrozumieć odległość płanet, trzeba zapuścić się w obliczania, gdzie najmniejsza liczba z dziewięciu cyfer się składa, gdzie miliardy znaczenia nie mają. Przebaczcie, że się tak rozwodzę nad jednem pytaniem, ale jest ono wielkiej wagi. Posłuchajcie i osądźcie. Alfa Centaura oddaloną jest 8000 miliardów mil, Waga 50.000 miliardów, Syrius także tyle, Arcturus 52.000 miliardów, Gwiazda polarna 117.000 miliardów, Koziorożec 170.000 miliardów, a inne gwiazdy oddalone są tysiące, miliony, miliardy miliardów mil. Możnaż więc potem mówić o odległości, która dzieli płanety od słońca? możnaż utrzymywać, że odległość ta istnieje? Nieprawda! fałsz! trzeba być bez zmysłów! Czy wiecie, co myślę, o świecie, który od słońca się zaczyna, a na Neptunie kończy? chcecie poznać moją teoryę? Jest ona bardzo prosta: Podług mnie, jest cały świat słoneczny ciałem stałem. Płanety, ten świat tworzące, skupiają się, dotykają i poją, a oddalenie jednego od drugiego uważam za odległość, dzielącą molekule metalu bardziej skupionego, jak srebro lub żelazo, złoto lub platyna. Mogę przeto tak twierdzić, co jeszcze raz powtórzę z przekonaniem, które i was przejąć zdoła: że odległość jest nicością, że odległość nie istnieje.
– Słusznie! brawo! hurra! – zawołali wszyscy jednogłośnie, zelektryzowani mimiką, wymową mówcy, pewnością i przekonaniem, z jakiem prawił.
– Nie ma odległości! – zawołał głośniej od wszystkich J. T. Maston – odległość nie istnieje!
Pod ciężarem swego ciała, rozruszanego porywem ruchów, o mało nie spadł sekretarz Gun-klubu z estrady. Udało mu się jednak odzyskać równowagę i uniknąć przekonania się, że odległość istnieje. Mowca ciągnął dalej:
– Sądzę zatem, moi „przyjaciele, że kwestya ta już rozstrzygnięta. Jeżelim zaś nie zdołał wszystkich was przekonać, czyli, jeżeli niedostateczne były moje wyjaśnienia, i argumenta za chwiejne, powodem tego był brak wiadomości teoretycznych. Bądź co bądź, w każdym razie powtarzam wam, że odległość ziemi od satellity jest wcale nieznaczną, a przynajmniej o tyle, że nie może zająć umysłu poważnego. Podług mego zdania, nie posunąłem za daleko przypuszczenia, że w niedalekiej przyszłości całe pociągi z kul mieć będziemy, w których całkiem wygodnie z ziemi na księżyc podróżować się będzie. Nie będzie obawy trzęsienia, ani wykolejenia, podróż odbywać się będzie szybko, bez zmęczenia, jazda w linii prostej będzie niejako lotem pszczoły, używając wyrażenia waszych trapistów. Do dwudziestu lat połowa mieszkańców ziemi zwiedzi księżyc!
– Hurra! hurra! Michał Ardau! – zawołali wszyscy, nawet najmniej przekonani.
– Hurra! Barbicane! – odparł skromnie mowca.
Ten dowód uznania dla prezydenta Gun-klubu, który był rodzicem całego przedsięwzięcia, przyjęto głośnymi oklaskami.
– Teraz zaś, moi przyjaciele – mówił Ardau dalej – stawiając mi jakiekolwiek pytania, zaambarasowalibyście nie mało tak ograniczonego człowieka, jak ja, jednak będę się starał służyć wam odpowiedziami.
Dotąd był Barbicane zadowolony z obrotu, jaki dyskusya przybrała przez teorye, pełne bujnej imaginacyi, Michała Ardau; uważał też za stosowne nie dopuścić zejścia na kwestye praktyczniejsze, na kwestye wykonania, w których mowca nie wywiązałby się tak dobrze; zabrał więc głos i zapytał nowego przyjaciela, czy księżyc lub planety są zamieszkałe?,
– Trudne pytanie stawiasz mi, zacny przyjacielu – odrzekł mowca z uśmiechem – jednakże jeżeli się nie mylę, ludzie wielkich wiadomości, jak Plutarch, Swedenbourg, Bernardin de Saint Pierre i wielu innych, wyrażali się w tym względzie potwierdzająco. Ze stanowiska filozofii naturalnej byłbym także tego samego zdania; utrzymywałbym, że nic niepotrzebnego nie istnieje na tym świecie, a odpowiadając na twoje pytanie, zapytałbym cię, przyjacielu Barbicanie, czy są światy zamieszkalne zamieszkałe, czy nimi były, lub będą?
– Doskonale! – zawołały pierwsze szeregi słuchaczów, których opinia była ważniejszą od ostatnich szeregów.
– Nie można logiczniej i słuszniej na to odpowiedzieć – rzekł prezydent Gun-klubu. Kwestya ta przechodzi tedy w inną, mianowicie, czy są światy zamieszkalnymi? Z mojej strony sądzę, że tak.
– A ja jestem tego pewny! – zawołał Michał Ardau.
– A przecież – zawołał jeden ze słuchaczy – mamy twierdzenia przeciw zamieszkalności światów. Po większej części trzeba pierwej oznaczyć warunki życia, aby nie twierdzić, że na jednych płanetach można być spalonym, a na drugich zamrożonym, trzymając się oddalenia ich od słońca.
– Żałuję mocno – odpowiedział Michał Ardau – że nie znam osobiście mego przeciwnika, gdyż starałbym się służyć mu odpowiedzią. Zarzut jego ma swe znaczenie, chociaż kilku pewnikami łatwo dać się zbić. Gdybym był fizykiem, powiedziałbym mu, że jeżeli mniej ciepła wywiązują płanety sąsiednie słońcu, a więcej, bardziej od niego oddalone, wystarczy to zjawisko do zrównoważenia ciepła i nadania tym światom temperatury znośnej dla istot organicznych, nam podobnych. Gdybym był naturalistą, powtórzyłbym mu zdanie wielu sławnych uczonych, że natura zaopatrzyła nas na ziemi okazami zwierząt, żyjących w warunkach wręcz przeciwnych zamieszkalności; że ryby oddychają tem, co drugim życie odbiera, że płazy objawiają dwojakie istnienie, dość trudne do wytłómaczenia, że niektórzy mieszkańcy morza ukrywają się w wielkiej głębokości, znosząc ciśnienie 50 do 60 atmosfer, że spotykamy niektóre owady wodne, na temperaturę obojętne, tak w źródłach wody kipiącej, jak i w bryłach lodowych oceanu polarnego, nakoniec, że trzeba poznać rozmaitość natury w sposobach tworzenia często niepojętą, a przecież rzeczywistą, która aż do wszechmocy dochodzi. Nakoniec, gdybym był uczonym, katolickim teologiem, dodałbym na domiar, że odkupienie boskie odnosi się podług św. Pawła nietylko do ziemi, ale do wszystkich ciał niebieskich. Ale nie jestem ani teologiem, ani chemikiem, ani naturalistą, ani fizykiem. W mej zupełnej nieświadomości wielkich praw, które rządzą wszechświatem, śmiem utrzymywać, że nie wiem, czy światy są zamieszkałe, a ponieważ tego nie wiem, wybieram się naocznie o tem przekonać.
Odważyłże się przeciwnik teoryi Michała Ardaua jeszcze co odpowiedzieć? Byłoby nawet niepodobieństwem, bo krzyk przeciągły zgromadzenia nie pozwolił objawić swego zdania. A skoro tylko uspokoiło się i uciszyło, tryumfujący mowca dodał jeszcze następujące uwagi:
– Wiecie bardzo dobrze, zacni Yankesy, że tak ważna kwestya jest ledwie dostępną dla mnie; nie porywam się też występować z wykładem publicznym i stawianiem wniosków w tak obszernym przedmiocie. Mamy cały inny szereg argumentów, przemawiających za zamieszkalnością światów. Pomijam je. Pozwólcie mi tylko zastanowić się nad jednym punktem. Ludziom, którzy utrzymują, że światy nie są zamieszkałe, trzeba odpowiedzieć: być może, jeżeliby było pewnem, że ziemia jest najlepszą i najpierwszą pośród wszystkich światów możliwych; ale tak nie jest, jak powiedział Voltaire. Ziemia ma tylko jednego satellitę, kiedy Jupiter, Uranus, Saturn i Neptun mają ich więcej na usługi; jest to pierwszeństwo, które nie da się zaprzeczyć. Co zaś mniej znośną naszą ziemię czyni, to inklinacya osi ku obwodowi, nierówność dni i nocy, jakoteż i ta nieznośna rozmaitość pór roku. Na naszym nieszczęsnym sferoidzie mamy zawsze za gorąco lub za zimno, marzniemy w zimie, pieczemy się w lecie, nabawiamy się katarów na tym płanecie, podczas gdy mieszkańcy Jupitera, którego oś bardzo mało jest nachyloną, mogliby używać temperatury niezmiennej, mając stałą strefę wiosenną, letnią, jesienną i zimową. Każdy Jupiterczyk może wybrać sobie klimat, który mu się podoba i pozostać całe życie pod wpływem jednej temperatury. Przyznacie więc bez żadnego „ale” Jupiterowi pierwszeństwo przed naszą ziemią; nie mówię więc już o tem, że tam każdy rok dwanaście lat trwa. Tem bardziej zasługuje on podług mnie na pierwszeństwo dla swych wybornych warunków istnienia, gdzie mieszkańcy tego szczęśliwego świata są istotami wyższemi, gdzie mędrcy są mądrzejszymi, sztukmistrze większymi artystami, gdzie źli mniej złymi, a dobrzy przeciwnie lepszymi bywają. A cóż brakuje naszej ziemi, aby doszła do takiej doskonałości? Bardzo mało: tylko osi rotacyjnej, mniej nachylonej ku płaszczyźnie obwodowej.
– A więc – dał się słyszeć silny głos – połączmy nasze siły, wynajdźmy maszyny i sprostujmy oś ziemi.
Grzmoty oklasków zakończyły ten projekt, którego autorem nie był i nie mógł być kto inny, jak J. T. Maston. Prawdopodobnie instynkt inżynierski spowodował porywczego sekretarza do wypowiedzenia tak śmiałej propozycyi. Trzeba jednak przyznać, co słuszna, że wielu objawiało krzykiem jednomyślność z wnioskodawcą, i że gdyby mogli mieć oznaczony przez Archimedesa punkt oparcia, byliby Amerykanie potrzebną dźwignię zbudowali, aby świat podnieść i oś sprostować. Ale właśnie ten punkt oparcia był wszystkiem, na czem zbywało tym przedsiębiorczym mechanikom.
Pomimo to jednak ta idea „nadzwyczaj praktyczna”, została przyjęta bardzo przychylnie; przerwanie dyskusyi trwało dobry kwadrans, a długo, bardzo długo mówiono potem w Stanach Zjednoczonych Ameryki o wniosku, postawionym tak śmiało przez wiecznego sekretarza Gun-klubu.
Rozdział XX
Atak i obrona.
dawałoby się, że wypadek ten zakończy dyskusyę, i byłby to koniec może najlepszy. Tymczasem ledwie się uciszyło, dały się słyszeć słowa, wygłoszone głosem silnym i pewnym:
– Kiedy więc mowca tak wiele poświecił stronie fantastycznej, możeby zechciał teraz zstąpić do swego projektu i obznajomić nas z teoryą i strona praktyczną swej zamierzonej ekspedycyi?
Wszystkich oczy zwróciły się w stronę mówiącego. – Był to człowiek chudy, suchy, postawy energicznej, z brodą, strzyżoną a l’americaine, która ciągle gładził. Przez różne zmiany miejsc, wywołane poprzedniem zamieszaniem, dostał on się pomału aż do pierwszych szeregów słuchaczy. Tu z założonemi rękami wpatrywał się iskrzącem i siniałem okiem w bohatera mityngu.
Po wygłoszeniu swego wniosku zamilkł i stał nieporuszony ani tysiącem ócz, które się ku niemu zwróciły, ani mruczeniem tych, którym jego wniosek się nie podobał. Nie mogąc się długo doczekać odpowiedzi, powtórzył swój wniosek taksamo krótko i węzłowato, jak przedtem, z następującym dodatkiem:
– Zgromadziliśmy się tu dla zajmywania się księżycem, a nie ziemią.
– Przyznaję panu słuszność – odpowiedział Michał Ardau – dyskusya zeszła z właściwego pola; wróćmy zatem do księżyca.
– Pan utrzymujesz – zaczął nieznajomy – że nasz satelita jest zamieszkany. Przypuśćmy, że tak; jeżeli jednak istnieją w rzeczywistości selenici, żyją oni nie oddychając, gdyż we własnym pańskim interesie powiadam panu, że na powierzchni księżyca nie ma ani kropelki powietrza.
Na takie zapewnienie najeżyła się dzika czupryna Ardaua; zrozumiał on, że to początek walki z tym człowiekiem. Wpatrzywszy się więc nawzajem w swego przeciwnika, rzekł:
– Tak? nie ma powietrza na księżycu?… i któż to utrzymuje, jeżeli łaska?
– Uczeni.
– Doprawdy?
– Istotnie.
– Panie – zawołał Ardau – żart na bok, z głębokim szacunkiem, jestem dla uczonych, którzy coś wiedzą, ale nienawidzę mędrków, którzy nic nie umieją.
– Czy pan wiesz, którzy należą do tej ostatniej kategoryi?
– Po trosze. We Francyi jest jeden, który utrzymuje, że „matematycznie” ptaki nie mogą latać, a drugi znowu, że ryby nie są stworzone do życia w wodzie.
– Nie o to chodzi, mój panie – rzekł nieznajomy. I ja mógłbym dla poparcia mojego wniosku wyliczyć panu imiona, którychbyś nie odrzucił.
– Zaambarasowałbyś tem bardzo biednego głupca, który zresztą nie pragnie niczego bardziej, jak tylko kształcić się.
– Dlaczegoż więc naruszasz pan umiejętne kwestye, kiedyś ich się nie uczył?
– Dlaczego? – odrzekł Ardau – z powodu, że kto niebezpieczeństw się nie obawia, jest zawsze odważnym. Nic nie umiem, to prawda, ale właśnie ta niewiedza moja stanowi mą potęgę.
– Pańska niewiedza dochodzi do szaleństwa! – zawołał nieznajomy tonem złego lub podrażnionego humoru.
– Tem lepiej – odparł Francuz – jeżeli moje szaleństwo uniesie mię aż na księżyc.
Barbicane i koledzy jego spoglądali na tego intruza, który z taką śmiałością w interesa przedsiębiorstwa się mieszał. Żaden z nich go nie znał, a prezydent Gun-klubu truchlejąc o pomyślność dyskusji, tak dobrze rozpoczętej, z pewną obawą patrzał na Ardaua. Całe zgromadzenie zaniepokoiło się, gdyż walka zwróciła uwagę na niebezpieczeństwo lub niemożliwość ekspedycyi.
– Mój panie – zaczął na nowo przeciwnik Michała Ardaua – twierdzenia, które brak powietrza na księżycu wykazują, są liczne i niezbite. Sam powiedziałem już a priori, że jeżeli ta atmosfera nigdy nie istniała, powinna była być przeciągniętą z ziemi. Wolę tymczasem podać panu prawidła niezbite.
– Proszę – odpowiedział Michał Ardau z wygórowana galanteryą – wykaż pan, ile ci się tylko podoba.
– Wiesz pan dobrze – rzekł nieznajomy – że promienie światła przechodząc przez materyę taką, jak powietrze, schodzą z prostej linii, czyli innemi słowy, ulegają załamaniu. A jeżeli promienie gwiazd, które świecą za księżycem, dotykając brzegów tarczy księżycowej, nie ulegają najmniejszemu zboczeniu i nie okazują najlżejszego załamania, to dowód oczywisty, że księżyc żadnej atmosfery nie posiada.
Patrzano teraz ciekawie na Francuza, bo też rzeczywiście konsekwencya była ściśle prawidłową.
– W istocie – odpowiedział Ardau – to pański najsilniejszy argument, czy nie jedyny tylko, któryby mógł może jakiego uczonego wprowadzić w ambaras; ja tylko tyle odpowiem, że on nie ma najmniejszej wartości bezwzględnej, ponieważ przyjmuje średnicę kątową księżyca, dokładnie oznaczoną, co właśnie tak nie jest; ale zostawmy to. Powiedz mi raczej, mój panie drogi, czy przypuszczasz istnienie wulkanów na powierzchni księżyca?
– Wulkany zgasłe są, czynnych nie ma.
– Pozwólże mi pan powiedzieć, i to bez przekroczenia granic logiki, że wulkany te były czynne przez pewien przeciąg czasu.
– To pewna, ale potrzebny do palenia kwasoród mogły sobie same dostarczać, co tak jak i ich wybuchy wcale nie dowodzi obecności jakiejś atmosfery księżycowej.
– Niech będzie – odrzekł Michał Ardau – zostawmy więc ten sposób argumentowania, aby prędzej dojść do właściwych spostrzeżeń. Uprzedzam tylko pana, że przytoczę najpierw niektóre daty.
– Proszę.
_ W r. 1715 zauważali astronomowie Louville i Halley podczas obserwacyi eklipsy w dniu 3. mają pewne pioruny dziwnej natury. Tym blaskom światła, urywanym i często powtarzającym się, towarzyszyły burze, podsycane atmosferą księżycową.
– W r. 1715 – odpowiedział nieznajomy – wzięli astronomowie Louville i Halley za zjawiska księżycowe zjawiska czysto ziemskie, jak bolidy, lub inne, które w naszej atmosferze się objawiają. Tak odpowiedzieli uczeni na ogłoszenie tego spostrzeżenia, a ja powtarzam tę odpowiedź za nimi.
– Przypuśćmy jeszcze i to – odpowiedział Ardau, niezmieszany zarzutem. Nie zauważał Herschel w r. 1787 znacznej ilości punktów, świecących na przestrzeni księżyca?
– Bezwątpienia, ale i bez wytłómaczenia tych punktów świetlanych, Herschel sam nie wnioskował z tego zjawiska konieczności atmosfery księżycowej.
– Dobrze powiedziane – rzekł Michał Ardau. Widać, że pan jesteś bardzo silny w selenografii.
– Bardzo silny, sądzisz pan? a ja dodam, że więksi obserwatorowie, tacy, którzy więcej gwiazdą nocy się zajmowali, jak pp. Beer i Moedler, zgadzają się z twierdzeniem zupełnego braku powietrza na księżycu.
Zaczęto się ruszać w zgromadzeniu, które zdawało się oburzać argumentami tego szczególnego człowieka.
– Pomińmy jeszcze i to – rzekł Michał Ardau z najzimniejszą flegmą – i zwróćmy uwagę na fakt bardzo ważny. Biegły astronom francuzki, M. Laussedat, zauważał podczas obserwacyi eklipsy 18 lipca 1860, że rogi wyrastającego księżyca były zaokrąglone i ścięte. To zjawisko nie mogło inaczej powstać, jak tylko przez załamanie się promieni słonecznych w atmosferze księżycowej; inaczej to wytłómaczyć się nie da.
– Czy ten fakt jest pewny? – zapytał nieznajomy.
– Całkiem pewny.
Powstał szmer w zgromadzeniu, zachęcający ukochanego bohatera. Przeciwnik milczał.
Michał Ardau zabrał dalej głos; wcale nie tryumfując ostatniem zwycięztwem, rzekł spokojnie:
– Widzisz więc mój drogi panie, że nie trzeba się wyrażać w sposób bezwzględny przeciw istnieniu atmosfery na powierzchni księżyca; ta atmosfera jest prawdopodobnie mało zgęszczona, więcej rzadka, ale nauka dzisiejsza zgadza się zupełnie z twierdzeniem, że powietrze tam istnieje.
– Ale nie na górach! – zarzucił nieznajomy, który wcale nie myślał ustąpić z placu boju.
– A nie, ale na dnie wąwozów, nie wznosząc się wyżej po nad kilkaset stóp.
– Na każdy wypadek nie zawadzi panu zaopatrzyć się dobrze, bo też to powietrze będzie strasznie rozcieńczone.
– O, mój dobry panie, będzie tam zawsze dosyć dla jednego człowieka, tem bardziej, że dostawszy się raz na górę, starać się będę o ile możności oszczędzać powietrza i oddychać tylko w konieczności.
Głośny śmiech zagrzmiał w uszach tajemniczego gościa, który wodził po zgromadzeniu wzrokiem pełnym lekceważenia.
– Zatem – rzekł Michał Ardau z zupełną swobodą – kiedy zgodziliśmy się już co do istnienia pewnej atmosfery, musimy też przypuścić, że istnieje tam także pewna ilość wody. Jest to okoliczność, z której ja bardzo się cieszę ze względu na mą własną osobę. Oprócz tego pozwól mi mój miły przeciwniku zrobić sobie jeszcze jedną uwagę. Nie znamy jak tylko jedną stronę tarczy księżycowej, a jeżeli na powierzchni ku nam zwróconej jest trochę powietrza, możliwem jest, że jest go wiele na stronie odwrotnej.
– Z jakiego powodu?
– Ponieważ księżyc nabrał w skutek atrakcyi ziemskiej kształtów jaja, które tylko częściowo widzieć możemy. Podług obliczeń Hansena ma być środek ciężkości w drugiej połowie (hemisphere); podług tego więc musiały się całe masy powietrza i wody zebrać po drugiej stronie satellity naszego w pierwszych, dniach stworzenia.
– Oczywista fantazya! – zawołał nieznajomy.
– Nie! oczywiste teorye, oparte na prawach mechaniki, któreby się, jak sądzę, trudno zbić dały. Odwołuję się do tego zgromadzenia i podaję pod głosowanie pytanie: czy życie takie, jakie istnieje na ziemi, możliwe jest i na powierzchni księżyca?
Trzykroć sto tysięcy słuchaczów przyklasnęło równocześnie temu wnioskowi. Przeciwnik Ardaua chciał jeszcze mówić, lecz nie dano mu przyjść do słowa. Krzyki i groźby sypały się nań gradem.
– Dosyć! dosyć! – wołali jedni.
– Wypędzić tego intruza! – wołali drudzy.
– Za drzwi! za drzwi! – wołał tłum wzburzony.
Ale on niewzruszony, trzymając się estrady, nie ruszył się z miejsca i czekał przejścia burzy, która mogła przybrać groźne rozmiary, gdyby Michał Ardau nie był ją zażegnał skinieniem ręki. Był on za szlachetny, aby porzucić swego przeciwnika w podobnej ostateczności.
– Pan chciałeś dodać kilka słów jeszcze – rzekł doń tonem pełnym uprzejmości.
– Tak jest; nie kilka… sto, tysiąc! – odpowiedział nieznajomy porywczo – albo raczej ani słowa więcej… Aby wytrwać w pańskiem przedsięwzięciu, trzeba być…
– Nieroztropny! – przerwał Michał Ardau – jak możesz się ze mną tak obchodzić? ze mną, który prosiłem przyjaciela Barbicana o kulę okrągło-spiczastą, aby nie być rzucanym w drodze jak wiewiórka?
– Ależ nieszczęsny! – odparł nieznajomy – te niezmierne rzucania to w jedną to w drugą stronę, roztrzęsą cię w kawałki na wyjezdnem.
– Mój drogi przeciwniku, wyjeżdżasz z jedyną prawdopodobną trudnością – rzekł Francuz – pomimo to zanadto ufam przemysłowi amerykańskiemu, który nie dopuści, abym tę wiarę utracił.
– Ależ gorąco, jakie się wywiąże w skutek chyżości kuli w przecinaniu warstw powietrza?
– O! ściany kuli będą grube, a zresztą tak szybko przebędę atmosferę.
– A żywność? woda?
– Obliczyłem się; mogę tyle wziąć ze sobą, że mi na cały rok wystarczy, a podróż moja tylko cztery dni trwać będzie.
– Ależ zkąd weźmiesz powietrza potrzebnego do oddechu podczas podróży?
– Wytworzę je ze składników chemicznych.
– A uderzenie przy spadnięciu na księżyc, jeślibyś go rzeczywiście osięgnął?
– Będzie sześć razy mniejsze, niż uderzenie o ziemię, bo ciężar na księżycu jest sześć razy mniejszy.
– Ale wystarczy, aby cię zgruchotać jak szkło.
– Któż może mię wstrzymać od zgruchotania się?
– Dobrze, przypuśćmy, że wszystkie trudności znikną, możliwe przeszkody się usuną, że wszystko ułoży się pomyślnie, abyś się cało na księżyc dostał – powiedz mi, jak powrócisz ztamtąd?
– Nie myślę wcale wracać.
Słowa te wypowiedziane z taka prostotą, wprowadziły zgromadzenie w oniemienie; milczenie to wymowniejszem było od okrzyków zachwytu.
Nieznajomy korzystał, aby jeszcze raz głos zabrać.
– Niezawodnie się zabijesz, a śmierć twoja, która będzie śmiercią waryata, żadnej korzyści nauce nie przyniesie.
– Mów dalej, wspaniałomyślny mój nieznajomy, bo istotnie przyjemne mi wróżby prawisz.
– A, to za wiele! – zawołał nieznajomy. Nie pojmuję naprawdę, po co wdałem się w taką rozprawę. Trzymaj się, jeżeli chcesz, twego szalonego zamiaru. Nie do ciebie trzeba się brać.
– O, nie wstrzymuj się.
– Nie, inny to odpowie za twoje czynności.
– Któż naprzykład?
– Głupiec, który ułożył całą tę niemożebną i niedorzeczną wyprawę.
Atak aż nadto prosto był wymierzony. Barbicane już od pierwszej chwili wystąpienia nieznajomego silił się panować nad sobą, ale kiedy ostatecznie tak obelżywie dotkniętym się uczuł, zerwał się z miejsca i puścił się ku przeciwnikowi, ale go zatrzymano.
Estrada cała podniosła się naraz w górę na stu silnych barkach; Barbicane i Michał Ardau uczuli, że ich niosą, jakby w tryumfie. Jakkolwiek estrada niemało ważyć musiała, nie dawał się ten ciężar czuć, gdyż ciągle się mieniano, a każdy się dobijał o zaszczyt niesienia.
Nieznajomy nie korzystał wcale z zamieszania, aby zajęte miejsce opuścić. Czyżby mu się było udało wśród tak zbitego tłumu? Naturalnie, że nie. Stał więc na swojem miejscu, z rękami założonemi, patrząc bezustannie na prezydenta Gun-klubu wzrokiem wyzywającym, a ten także go z oka nie spuszczał; tak więc wzrok tych dwóch ludzi krzyżował się, jak dwie w ruch wprawione szpady.
Pochód tryumfalny odbywał się spokojnie; Ardau czuł się uszczęśliwiony, potwierdzała, to jego twarz rozpromieniona. Od czasu do czasu chwiała się estrada, jak okręt, trącany bałwanami, lecz dwaj bohaterowie mieli nogi marynarskie, nie zachwiali się ani razu i dopłynęli na tym nowym okręcie bez przygody do portu Tampa-Town.
Tu udało się szczęśliwie wymknąć Ardauowi pożegnalnym uściskom zapalonych wielbicieli; uciekł on do hotelu Franklina, a dostawszy się do swego pokoju, ukrył się pod kołdrą, podczas gdy stutysięczna gwardya trzymała straż pod jego oknami.
Tymczasem odbywała się pomiędzy Barbicanem a nieznajomym scena krótka a decydująca. Barbicane bowiem uwolniwszy się, wrócił do niego i rzekł krótko:
– Chodź!
Nieznajomy usłuchał, podążył za mówiącym i znalazł się nareszcie sam na sam ze swym przeciwnikiem u wnijścia na Jonesfall. Tu dopiero spojrzeli sobie oko w oko dwaj nieznajomi wrogowie.
– Ktoś ty? – zapytał Barbicane.
– Kapitan Nicholl.
– Domyśliłem się tego. Dotąd los nie rzucił cię jeszcze nigdy na moją drogę.
– Otóż przyszedłem właśnie stanąć ci w drodze.
– Zelżyłeś mię!
– Publicznie!
– Więc zdasz mi rachunek z tej obelgi.
– W tej chwili.
– Zaraz nie, chciałbym bowiem, aby cała sprawa między nami odbyła się w tajemnicy. Ztąd trzy mile jest lasek Skersnaw; czy znasz go?
– Znam.
– Czy będziesz tak dobry przyjść tam jutro o piątej godzinie zrana.
– Dobrze, jeżeli i ty tam stawić się nie zapomnisz.
Po tych słowach, zimno wypowiedzianych, pożegnał się Barbicane z kapitanem.
Barbicane powrócił do domu, lecz zamiast spać, rozmyślał, jakby usunąć uderzenie kuli o powierzchnię. Mozolił się nad tem trudnem zadaniem, postawionem przez Michała Ardaua podczas rozprawy mityngu.
Jak załatwia Francuz sprawę.
odczas układów pojedynku, tej strasznej i dzikiej walki, pragnącej śmierci przeciwnika, odpoczywał Michał Ardau po odniesionym tryumfie.
Czy rzeczywiście odpoczynkiem nazwać można spanie na łóżku amerykańskiem, nie wiem, bo posłania te pod względem twardości mogą śmiało iść w zawody z płytami marmurowemi.
Ardau spał też dość źle; ciągle się przewracał po serwetach, które za prześcieradła służyć mu miały, marzył o wygodniejszym legowisku w kuli, kiedy nad ranem głośny gwar ze snu go obudził. Silne uderzenie o drzwi i silniej podniesione głosy wzmacniały wrzawę.
– Otwórz! na miłość boską! otwieraj! – wołano za drzwiami.
Ardau nie chciał z początku usłuchać żądania, tak niegrzecznie objawionego, ale wstał nareszcie i otworzył drzwi właśnie w chwili, kiedy naciskowi nieproszonego gościa poddać się miały.
Sekretarz Gun-klubu wpadł do pokoju jak bomba, bez najmniejszej ceremonii, i zawołał:
– Nasz prezydent znieważony wczoraj publicznie na mityngu, wyzwał swego przeciwnika, którym nie jest kto inny, jak tylko kapitan Nicholl. Biją się dziś w lasku Skersnawskim. Wiem to z własnych ust Barbicana. Jego śmierć byłaby zniszczeniem naszych projektów. Trzeba przeszkodzić. Pojedynek ten nie może przyjść do skutku. Jedyny jest człowiek na świecie, któryby mógł powstrzymać Barbicana, a tym człowiekiem jest Michał Ardau.
Kiedy J. T. Maston z takim zapałem mówił, uważał Ardau za stosowne nie przerywać mu wcale, tylko wskoczył prędko w swe szerokie spodnie i po dwu minutach pospieszyli obaj na przedmieście Tampa-Town.
Podczas drogi wtajemniczył J. T. Maston Ardaua w całą sprawę, opowiedział mu prawdziwe powody tej nieprzyjaźni między Barbicanem a Nichollem, jej początek, dalej, że tylko dzięki opiece obustronnych przyjaciół, kapitan i prezydent nigdy się nie spotkali dotychczas, że cała sprawa chodziła o rywalizacyę tarczy z kulą, i że nareszcie scena na mityngu była tylko pretekstem ze strony Nicholla, aby zaspokoić swe dawne urazy.
Nie ma nic okropniejszego, nad amerykańskie pojedynki, w których przeciwnicy szukają się wzajemnie po krzakach, zaczajają w gęstwinach i strzelają do siebie, jak do dzikiego zwierza. Dlatego zazdrości każdy w takim razie Indyanom im tylko właściwej przebiegłości, zmysłu spostrzegawczego, podejścia i sposobu tropienia wroga. Jeden błąd, wahanie się, jeden fałszywy krok, sprowadza śmierć. Do tych pojedynków używają Yankiesy często psów, a wtedy gonią się strzelcy i psy przez kilka godzin.
– A to z was dyabły! – zawołał Michał Ardau, kiedy mu towarzysz opisywał, w jaki się sposób odbywają u nich pojedynki.
– Ha, takimi już jesteśmy! – odpowiedział skromnie J. T. Maston. Ale spieszmy się.
Biegli więc obaj przez błonia, wilgotne jeszcze z rosy, pominęli dość strumyków i potoków, ale nie dotarli do lasu Skersnawskiego przed godziną pół do szóstej, Barbicane zaś miał przekroczyć granicę lasku o godzinie piątej.
Na wstępie do lasku spostrzegł sekretarz pracującego około pościnanych drzew rębacza, podbiegł więc ku niemu i zapytał:
– Czy nie widziałeś człowieka, wchodzącego do lasku, uzbrojonego w strzelbę, Barbicana, prezydenta Gun-klubu, mego najlepszego przyjaciela?
Zacny sekretarz myślał w swej naiwności, że każdy powinien znać prezydenta Gun-klubu, a rębacz zdawał się go wcale nie rozumieć.
– Strzelca – dodał Ardau.
– Strzelca widziałem – odrzekł rębacz.
– Dawno?
– Tak przed godziną.
– Zapóźno! – zawołał Maston.
– A słyszałeś wystrzały? zapytał Ardau.
– Nie.
– Ani jednego?
– Ani jednego. Po tym strzelcu wcale nie było widać, żeby mu się polowanie powieść miało.
– Cóż tu robić? – zapytał Maston.
– Wejść do lasku z narażeniem się na kulę, która nie jest dla nas przeznaczoną.
– Ach! – zawołał Maston głosem nie bez znaczenia – wolałbym dziesięć kul dostać w moją głowę, niż żeby jedna dosięgła Barbicana.
– A zatem naprzód! – rzekł Ardau, ściskając rękę swego towarzysza.
Po chwili zniknęli też obaj w gęstwinie lasku z drzew cyprysowych, morwowych, tulipanowych, oliwnych i palmowych, których konary tak się plątały, że niepodobna było ich przejrzeć.
Michał Ardau i J. T. Maston postępowali w milczeniu obok siebie, tłocząc wysoką trawę i torując sobie drogę pomiędzy ogromnemi paprociami, śledzili wzrokiem mijane krzaki, nadsłuchując, czy nie padnie strzał w której stronie. O śladach po Barbicanie ani znaku nie było. Szli na ślepo ścieżkami nieco utartemi, któremi Indyanin byłby szedł krok w krok za swoim przeciwnikiem.
Po godzinie drogi i próżnych poszukiwań, przystanęli obaj towarzysze. Niepokój ich wzrastał.
– Już pewnie po wszystkiem – rzekł Maston. Człowiek jak Barbicane, nie podchodził swego przeciwnika, nie zastawiał nań łapki, nie szedł zdradą. Zanadto on otwarty i mężny. Nie krył się zapewne przed niebezpieczeństwem, tylko za daleko się zapędził, że rębacz strzału słyszeć nie mógł.
– Ale my, my bylibyśmy usłyszeli od czasu, jak jesteśmy w lesie – rzekł Ardau.
– A jeśliśmy zapóźno przybyli! – zawołał J. T. Maston z rozpaczą.
Michał Ardau nie miał na to odpowiedzi; puścił się tylko dalej w drogę, ciągnąc Mastona za sobą. Od czasu do czasu wołali głośno to Barbicana, to Nicholla, ale ani jeden ani drugi nie dawał się słyszeć. Tylko zbudzone ptactwo wesołym lotem znikało w gałęziach, lub przestraszony daniel przez gęstwinę się przedarł.
I drugą godzinę trwały te poszukiwania; już większą połowę lasu przebyli, a o bijących się ani znaku. Już chciał Michał Ardau zaniechać dalszych poszukiwań i zaczął wątpić w prawdziwość słów rębacza, kiedy naraz Maston przystanął i rzekł:
– Cicho… ktoś tam jest.
– Ktoś? – powtórzył Michał Ardau.
– Tak, jakiś człowiek stoi nieruchomie, bez broni w ręku. Co on tu robi?
– A poznajesz go? – zapytał Michał Ardau, który dla krótkości wzroku sam się przekonać nie mógł.
– Poznaję – odpowiedział Maston – właśnie się odwrócił.
– Któż to?
– Kapitał Nicholl.
– Nicholl! –wykrzyknął Michał Ardau, który uczuł, że mu w piersi tchu brakować zaczynało.
– Nicholl bezbronny! – zawołał Maston. Zapewne już nie potrzebuje się obawiać swego przeciwnika.
– Chodźmy doń – rzekł Ardau – dowiemy się przynajmniej, jak rzeczy stoją.
Nie zrobili nawet pięćdziesiąt kroków, gdy ponownie się zatrzymali, aby lepiej przypatrzyć się kapitanowi. Spodziewali się ujrzyć człowieka rozdrażnionego i oddychającego jeszcze zemstą. Osłupieli na widok następującego obrazu:
Między dwoma olbrzymiemi drzewami rozciągała się sieć, w której małe ptaszę z uwikłanemi skrzydłami żałosnym piskiem prosiło ratunku.
Ptasznik, który tę sieć nastawił, nie był to człowiek, ale jadowity pająk, wielkości gołębiego jaja, z długiemi łapkami. Obrzydliwe to stworzenie zsuwało się już po swą ofiarę, ale musiało nawrócić się z drogi i ukryć wśród gałęzi, gdyż i jemu zagroził nieprzyjaciel. Kapitan Nicholl, zapominając o własnem niebezpieczeństwie, rzucił broń na ziemię i oswobadzał ptaszynę z sieci pajęczej. Ptaszę uwolnione zatrzepotało skrzydełkami i uleciało. Nicholl wzruszony patrzał za uciekającą ptaszyną, gdy nagle rozrzewnionym głosem zabrzmiały słowa:
– Szlachetnym jesteś człowiekiem!
Odwrócił się i spostrzegł tuż za sobą Michała Ardaua, powtarzającego wyrzeczone słowa.
– Michał Ardau! – zawołał kapitan – po co tu przychodzisz?
– Aby uściskać twą rękę i niedopuścić, abyś zabił Barbicana, lub Barbicane ciebie.
– Barbicana! – zawołał kapitan – szukam go od dwu godzin i znaleść nie mogę. Gdzie on się ukrywa?
– Nichollu, to niegrzecznie – odrzekł Michał Ardau. Trzeba zawsze szanować przeciwnika. Bądź spokojny; jeżeli tylko Barbicane żyje, to go znajdziemy, tem łatwiej, że się nie bawił może uwalnianiem ptasząt. Zapewne szuka cię także. Ale choć go znajdziemy, powiadam ci, że z pojedynku waszego nic nie będzie.
– Pomiędzy prezydentem Barbicanem a mną może tylko śmierć jednego z nas zakończyć rywalizacyę – odrzekł poważnie kapitan.
– Ale cóż znowu! – mówił Michał Ardau – tak zacni ludzie nie powinni się nienawidzieć, ale wzajemnie poważać i szanować. Bić się nie możecie!
– Właśnie będę się bić mój panie!
– Nie!
– Kapitanie – przerwał z wielkiem wzruszeniem J. T. Maston – jestem przyjacielem prezydenta, jego alter ego; jeśli koniecznie chcesz kogo zabić, strzelaj do mnie, będzie to całkiem tosamo.
– Panie – rzekł Nicholl, ściskając kurczowo swą broń – te żarty…
– Przyjaciel Maston – przerwał Ardau – nie żartuje wcale; rozumiem go, jeżeli chce umrzeć za osobę, którą kocha. Ale ani on, ani Barbicane nie zginie od kuli kapitana Nicholl, mam bowiem dla obydwu rywalów tak nęcącą propozycyę, że pewnie ją przyjmą.
– Jaką? – zapytał kapitan z widocznem niedowierzaniem.
– Cierpliwości – odparł Ardau – nie mogę jej wypowiedzieć aż w obecności Barbicana.
– Szukajmyż go! – zawołał kapitan.
Jeszcze z pół godziny upłynęło na daremnych poszukiwaniach. Mastonem miotały ponure przeczucia. Badawczym wzrokiem mierzył i zapytywał się w myśli, czy zemsta kapitana nie dopełniona już i biedny Barbicane, ugodzony kulą, nie leży gdzie w zakrwawionych krzakach…
Michała Ardaua zdawały się tesame myśli niepokoić, bo taksamo śledził wzrokiem Nicholla – gdy nagle Maston przystanął.
Nieruchomy biust człowieka, opartego o wielkie drzewo, ukazał się pomiędzy wysoką trawą.
– To on! – wykrzyknął Maston. Barbicane się nie ruszał.
Ardau wpatrzył się w prezydenta, który stał nieruchomy, postąpił kilka kroków naprzód i zawołał:
– Barbicane! Barbicane! Żadnej odpowiedzi.
Ardau przyskoczył do swego przyjaciela i w chwili, kiedy chciał go uchwycić za ramię, wydał okrzyk podziwu.
Barbicane z ołówkiem w ręku rysował w książeczce różne figury geometryczne, a strzelba nienabita leżała obok na ziemi. Zatopiony w swej pracy, zapomniał ten uczony o pojedynku i zemście, nic nie widział, nic nie słyszał. A kiedy Michał Ardau dotknął się jego ręki, podniósł głowę i popatrzył nań ze zdumieniem.
– Ach! – zawołał wreszcie – ty tu? Znalazłem już, mój przyjacielu, znalazłem!
– Co?
– Sposób.
– Jaki sposób?
– Sposób usunięcia siły odbijającej przy wystrzale kuli.
– Doprawdy? – zapytał Ardau, spoglądając z pod oka na kapitana.
– Tak, tak, i to woda, czysta woda posłuży nam w tej sprawie. Ach, Maston! i ty tu także?
– We własnej osobie – odrzekł Maston. Pozwól, żebym ci także przedstawił zacnego kapitana Nicholla.
– Nicholl! – zawołał Barbicane, wyprostowawszy się w okamgnieniu. Przepraszam cię kapitanie, zapomniałem… zaraz służę.
Michał Ardau stanął pomiędzy obydwoma przeciwnikami i zawołał:
– Do kroćset! szczęście, że tak zacni ludzie nie zdybali się pierwej. Teraz opłakiwalibyśmy stratę jednego z nich. Ale chwała Bogu, nie mamy się czego obawiać więcej. Nienawiść, o której się zapomina pogrążaniem w zagadkach mechanicznych, lub plątaniem figlów pająkom, nie może być niebezpieczną dla nikogo.
Tu opowiedział Ardau prezydentowi przygodę kapitana.
– Teraz pytam was – ciągnął dalej – czy tak godni ludzie, jak wy, są na to, aby sobie rozbijać głowy kulkami karabinowemi?
To zapytanie, choć trochę śmieszne, spadło tak niespodziewanie na przeciwników, że Barbicane i Nicholl nie wiedzieli, jak się mają zachować wobec siebie, co też Ardau zauważał i z czego korzystać nieomieszkał.
– Moi zacni przyjaciele – rzekł on z łagodnym uśmiechem – jak sądzę, nic więcej, jak tylko niezrozumienie się wzajemne było powodem waszego nieporozumienia. Dla pokazania, że wszystko skończone między wami i że nie zależy wam na waszej skórze, przyjmcie projekt, jaki wam uczynić zamierzam.
– Mów! – zawołał Nicholl.
– Przyjaciel Barbicane sądzi, że kula jego wprost dojdzie na księżyc.
– Naturalnie! z pewnością! – zawołał Barbicane.
– Zaś przyjaciel Nicholl jest pewny, że spadnie napowrót na ziemię.
– Jestem o tem przekonany! – zawołał kapitan.
– Dobrze – rzekł Ardau – nie staram się was godzić, mówię wam tylko z przyjaźni: oto jedźcie ze mną, a zobaczycie, czy staniemy w drodze.
– Hę? – mruknął J. T. Maston osłupiały.
Dwaj przeciwnicy spojrzeli na siebie badawczo. Barbicane oczekiwał odpowiedzi kapitana, kapitan zaś czekał, co powie prezydent na tę nieprzewidzianą propozycyę?
– A więc? – ciągnął Michał Ardau tonem zachęcającym – przecież nie potrzebujemy się już więcej obawiać siły wstrząsającej w skutek odbicia.
– Przyjmuję! – rzekł pierwszy Barbicane. Jakkolwiek prędko wymówił to słowo, nie później, bo całkiem równocześnie domawiał je i Nicholl.
– Hurra! brawo! wiwat! – wykrzyknął Ardau, podając ręce obu zapaśnikom. A teraz, kiedy cała sprawa już załatwiona, pozwólcież mi przyjaciele obejść się z wami po francuzku: chodźmy na śniadanie!
Rozdział XXII
Nowy obywatel Stanów Zjednoczonych.
ego samego dnia dowiedziała się cała Ameryka o nieporozumieniu między kapitanem Nichollem i prezydentem Barbicanem i o tegoż dziwnem rozwiązaniu.
Rola, którą w całem tem zajściu odegrał Europejczyk, jego nadspodziewany projekt, usuwający wszelkie trudności, ta jednomyślna zgoda dwóch rywali i wspólny udział Francyi i Stanów Zjednoczonych w zajęciu krain księżycowych, to wszystko powiększyło jeszcze popularność Michała Ardaua.
Wiemy, jak prędko osobami wybranemi zajmują się Yankesy. Tem bardziej możemy być przekonani o zapale dla odważnego Francuza, że działo się to w kraju, gdzie poważni ludzie zaprzęgają się do powozu tanecznicy i obwożą ją w tryumfie.
Ze Ardauowi nie wyprzężono powozu, to tylko dlatego może, że go nie miał, ale za to żadnych oznak uwielbienia nie szczędzono dla Europejczyka. Nie było jednego mieszkańca, któryby sercem i myślą nie sprzyjał Ardauowi. Ex pluribus unum – jak powiada przysłowie Stanów Zjednoczonych.
Od tego dnia nie miał Ardau ani chwili czasu ani spokoju. Deputacye z różnych krańców Unii męczyły go bez miary i końca. Musiał je przyjmować chcąc nie chcąc, ściskać niezliczoną ilość rąk, a przytem i mów nie szczędzić, przez co zachrypł na dobre, a bezustanne toasty na pomyślność wszystkich hrabstw Unii o mało nie nabawiły go kataru żołądkowego.
Takie powodzenie i przyjęcie upoiłoby niejednego, ale Ardau był jak zawsze tylko dowcipnym i figlarnym.
Pomiędzy innemi i deputacya „lunatyków” nie omieszkała złożyć hołd przyszłemu zdobywcy księżyca. Kilku nawet z tych biedaków, silnie w Ameryce reprezentowanych, było u niego z prośbą, aby ich zabrał ze sobą do ojczyzny; niektórzy utrzymywali, że umieją język księżycowy i ofiarowali się nauczyć tegoż Ardaua. Francuz przystał na ich niewinne szaleństwa i przyjął różne polecenia do mieszkańców księżycowych.
– Dziwna waryacya – rzekł potem do Barbicana – waryacya, która owłada często i wyższe umysły. Jeden z naszych najsławniejszych uczonych, Arago, mówił mi, że wielu ludzi uczonych, zwykle zimnego usposobienia, popadało w namiętności i najrozmaitsze dziwactwa, jedynie dlatego, że zostawali pod wpływem księżyca. Czy wierzysz w wpływ księżyca na słabości ludzkie?
– Mało – odparł prezydent Gun-klubu.
– I ja także nie wierzę, a przecież historya podaje nam o tem zadziwiające fakta. I tak w r. 1693 podczas epidemii najwięcej umarło ludzi dnia 21. stycznia podczas zaćmienia księżyca. Sławny Bacon mdlał podczas każdego zaćmienia i zostawał w omdleniu aż do zejścia księżyca. Król Karol VI popadł w r. 1399 sześć razy w pomieszanie zmysłów, i to na nowiu i przy ostatniej kwadrze. Niektórzy lekarze twierdzą, że epilepsya i inne słabości nerwowe podlegają wpływowi zmian tej gwiazdy nocnej. Gal zauważał, że osoby słabowite popadały w eksaltacye podczas nowin i pełni. – Oprócz tego mamy jeszcze tysiące spostrzeżeń, robionych na chorych na malignę, jasnowidzenie, które dowodzą, że księżyc ma dziwny i niewytłómaczony wpływ na słabości ziemskie.
– Ależ jakim sposobem? dlaczego? – zapytał prezydent Gun-klubu.
– Dlaczego? – odrzekł Ardau – dalibóg, chyba dam ci te samą odpowiedź, jaka dał Arago 19 wieków po Plutarchu: dlatego może, ponieważ to nie jest prawdą.
W całym tym odniesionym tryumfie nie udało się Ardauowi uniknąć pańsczczyzny, jaka połączoną bywa niekiedy ze stanowiskiem osławionego człowieka. Znalazł się nawet przedsiębiorca, niejaki Barnum, który ofiarował Ardauowi milion, aby się pozwolił obwozić po miastach Stanów Zjednoczonych i pokazywać jako szczególne zwierzę. Michał Ardau kazał mu się samemu obwozić, i odprawił przedsiębiorcę z niczem.
Ponieważ nie przyjął on propozycyi zadowolenia ciekawości publicznej, obiegały cały świat jego portrety i wszędzie można je było napotkać na pierwszych miejscach w albumach. Od naturalnej wielkości do mikroskopijnych odbić, mógł każdy mieć portret tego bohatera, w najrozmaitszych pozach, samą głowę, biust, całą postać, profil, en face, en trois quart, a nawet i z tyłu. Odbić zrobiono przeszło 150 tysięcy eksemplarzy, a gdyby był poświęcił się na relikwie i sprzedawał swoje włosy po dolarze za sztukę, byłby nie małą zrobił fortunę, ale nie chciał ze sposobności korzystać.
Prawdę powiedziawszy, wcale nie był on przeciw tej popularności. I owszem, oddał się na usługi publiczności i korespondował z całym światem. Chwytano też jego żarty i powtarzano dowcipy, rozpowszechniano je, szczególnie zaś takie, o których nigdy mu się nie śniło. Przypisywano mu je i w tem też był bardzo bogaty.
Nietylko mężczyźni, ale i kobiety liczyły się w szeregi jego zwolenników. Ileż korzystnych małżeństw mógłby był zawrzeć, gdyby się chciał był „ustalić”. Szczególnie stare mistres, które od czterdziestu wiosen siedziały na koszu, wzdychały po całych dniach i nocach nad jego fotografiami. Z wszelką pewnością byłby znalazł setki towarzyszek życia, choćby nawet podał jako warunek „towarzyszenie w podróży nadpowietrznej”. Kobiety są dzielne, jeżeli się niczego nie boją. Pomimo to nie miał on zamiaru zaludniać kontynent księżycowy i przenosić tam krzyżowaną rasę fran-cuzko-amerykańską. Odrzucił więc wszelką tej podobną gotowość. Nie chciał on grać tam na górze rolę Adama z którą córą Ewy; bał się napotkać same węże.
Kiedy mu się nareszcie udało usunąć od objawów radości i uwielbienia, poszedł odwiedzić kolumbiadę w towarzystwie swych przyjaciół. Jej bowiem zawdzięczał swą sławę. Zresztą zrobił znaczne postępy w balistyce, od kiedy zaczął żyć z Barbicanem, J. T. Mastonem et tutti guanti. Największą jego przyjemnością było powtarzać tym zacnym artylerzystom, iż są tylko gładkimi i uczonymi mordercami. Pod tym względem nie miały końca dowcipy jego. Przy odwiedzinach kolumbiady podziwiał ją i zachwycał się nią ogromnie, zszedłszy aż na dno tego olbrzymiego działa, które niebawem na księżyc wyrzucić go miało.
– Przynajmniej – mawiał on – ta armata nikogo nie pozbawi życia, a wasze działa, które zapalają, mordują i niszczą, nie mają serca, i nie chciejcie mię przekonywać o przeciwieństwie, bo nie uwierzę.
Teraz poznajmy projekt J. T. Mastona.
Otóż kiedy sekretarz Gun-klubu usłyszał, że Barbicane i Nicholl przyjęli wniosek Michała Ardaua, postanowił i on przyłączyć się do nich i zrobić wycieczkę we czwórkę. Prosił więc o przyjęcie go do towarzystwa podróży.
Barbicane nie mogąc wprost odmówić, tłómaczył mu, że kula nie może pomieścić tylu podróżnych.
Zrozpaczony J. T. Maston udał się do Michała Ardaua, który znowu ze swej strony dosadnimi argumentami radził mu pozostać na ziemi.
– Widzisz, mój stary Mastonie – rzekł mu Ardau – nie bierz moich słów w złem znaczeniu, ale naprawdę, tak między nami powiedziawszy, jesteś nadto niezupełnym, żebyś mógł pokazać się na księżycu.
– Jak to niezupełny? – zawołał porywczy inwalida.
– Tak, mój zacny przyjacielu. Pomyśl tylko, gdybyśmy tam u góry napotkali mieszkańców, chciałżebyś im dać tak smutne o nas wyobrażenie? pouczać ich żywym przykładem, co to jest wojna? powiedzieć, że połowę naszego czasu spędzamy na wzajemnem żarciu się, tłuczeniu i łamaniu rąk i nóg, i to na ziemi, któraby mogła wyżywić sto miliardów mieszkańców, a na której ledwie tysiąc dwieście milionów żyje? Pewnieby nas zaraz wypędzili. Dajmy temu pokój.
– A jeżeli wy zajedziecie tam pokawałkowani – bronił się Maston – to będziecie także niezupełni.
– Naturalnie – odrzekł Michał Ardau – ale my nie przybędziemy tam wcale w kawałkach.
Przygotowawcze doświadczenia z dnia 18. października kazały się spodziewać bardzo pomyślnego wypadku. Barbicane, który chciał się przekonać o wielkości siły wstrząsającej w chwili wystrzału kuli, sprowadził z arsenału Pensakoli moździeż obwodu trzydziestu dwu cali. Ustawił go na brzegu Hilisboru, aby bomba wystrzelona spadła do morza, tak, aby jej raut złagodniał. W ten sposób chciano dochodzić wstrząśnienia kuli przy wystrzale, a nie odbicia się jej przy spadnięciu.
Przygotowano do tego doświadczenia kulę wydrążoną. Na sieci sprężyn z najlepszej stali pociągnięte grube obicie, okrywało wnętrze tego wagonu. Było to prawdziwe wywatowane gniazdko.
– Jaka szkoda, że nie można się tam ulokować! – zawołał J. T. Maston z żalem, że jego tusza nie pozwalała mu narazić się na małą próbę.
Do tej zachwycająco urządzonej bomby drzwiczkami zamykalnej, wrzucono najpierw kota, a potem wiewiórkę, własność sekretarza Gun-klubu. Była ona ulubienicą Mastona, ale chciano przekonać się, jak zniesie to stworzenie, nie lubiące wstrząśnień, tę podróż probierczą.
Moździeż nabito 160 funtami prochu, bombę wpakowano do lufy i wystrzelono. Raptownie wzniosła się kula prawie do tysiąca stóp w górę, potem zarysowując łuk, spadła w nurty morza. Nie tracąc czasu, podążył okręt przygotowany na miejsce, gdzie kula upadła, zręczni nurkowie rzucili się w wodę i bombę odszukawszy, na wierzch dobyli. Nawet pięć minut nie upłynęło od chwili zamknięcia zwierząt do bomby, a już odśrubowywano drzwi ich wiezienia. Ardau, Barbicane, Maston i Nicholl, obecni na okręcie, oczekiwali otwarcia bomby z niemałą niecierpliwością.
W chwili odchylenia drzwiczek, wyskoczył kot, wprawdzie trochę potłuczony, ale niezdradzający wcale śladów nadpowietrznej podróży. Wiewiórki zaś nie było. Wszelkie poszukiwania daremne; ani śladu. Ostatecznie, cóż się z nią stać mogło? Nic innego, tylko kot zjadł swego towarzysza.
J. T. Maston zasmucił się bardzo stratą biednej swej wiewióreczki. Nie pozostawało mu nic innego, jak zaszły wypadek zanotować w martyrologii naukowej.
Skutkiem wykonanej próby znikły wszelkie wahania się i obawy; zresztą, podług planu Barbicana, miała być kula jeszcze więcej udoskonaloną i wstrząśnienie prawie zupełnie zniesione. Już teraz nic nie przeszkadzało zamierzonej podróży – tylko jechać!
Dwa dni potem doszło Ardaua pismo od prezydenta Stanów, bardzo adresatowi schlebiające. Rząd odznaczył go tym samym tytułem, co rycerskiego markiza de la Fayette: nadał mu tytuł obywatela Stanów Zjednoczonych Ameryki.
Rozdział XXIII
Kula wagonem.
o ukończeniu sławnej kolumbiady, zwrócono ogólną uwagę na kulę, nowy wagonik (vehicule), przeznaczony do uniesienia trzech śmiałych awanturników.
Naturalnie, każdy pamiętał dobrze, że Ardau żądał w depeszy swej z 30. września zmiany przez komitet oznaczonych kształtów kuli. Barbicane sądził przedtem, i to ra-cyonalnie, że mało zależeć mogło na formie kuli, która po przedarciu się przez atmosferę, w bezględnej próżni dalej dążyć miała. Z tego powodu też postanowił komitet, że kula będzie okrągłą, aby się dowolnie obracać i w locie kierować mogła. Ale od chwili, kiedy miała ona być wagonem, plany inny obrót przybrać musiały. Michał Ardau nie miał wcale gustu podróżować w tej kuli na sposób wiewiórki; chciał on mieć głowę wyżej jak nogi i jechać jakby w łódce balonowej, choć trochę prędzej, ale bez wstrząśnień, jakich się doznaje na wozach mniej przyzwoitych.
Nowe plany odesłano zaraz do Breadwill & Comp. w Albony, z poleceniem natychmiastowego wykonania.
Przeistoczona kula podług nowego planu, na dniu 2go listopada ulana, przybyła koleją wschodnią do Stones-Hill.
Dnia 10. listopada była już na miejscu przeznaczenia. Przybycia jej oczekiwano bardzo niecierpliwie. Ardau, Barbicane i Nicholl chcieli jak najrychlej powitać ten nadpowietrzny powóz, w którym zamknięci ulecieć mieli na odkrycie nowego świata.
Przyznać trzeba, że utwór ten z metalu mógł przynieść chlubę genialnemu przemysłowi Ameryki. Po raz pierwszy zebrano aluminium w tak znacznej ilości na jedną sztukę, co samo już wielkim postępem nazwać można. Świeciła się też ta ogromna kula przy promieniach słonecznych. Na sam jej widok w całej okazałości, ze spiczastym kapeluszem na wierzchu, można było sądzić, iż jest to wieżyczka, którą średniowieczni architekci warowne ozdabiali zamki. Do widoku warowni nie brakowało, jak tylko fortecznych okien i chorągiewki.
– Teraz – zawołał Ardau – czekam tylko na pokazanie się jakiego rycerza z tarczą i dzidą. Będziemy tam wewnątrz jak udzielał panowie, a z najmniejszą znajomością artyleryi oparlibyśmy się wszystkim armiom Selenitów, jeżeli naturalnie jacy tam istnieją.
– A więc podoba ci się nasz powóz? – zapytał Barbicane swego przyjaciela.
– O, naturalnie! – odpowiedział Ardau, oglądając dzieło okiem znawcy. Szkoda tylko, że nie ma żadnego upiększenia; trzeba było nadać jej jakiś kształt, np. salamandry z rozpostartemi skrzydłami, z rozwartą paszcza w chwili, jak wyskakuje z ognia.
– Po co? – przerwał Barbicane, którego umysł praktyczny niewiele patrzał na piękno sztuki.
– Po co? – pytasz przyjacielu. Niestety, nie pojąłbyś mię nigdy, kiedy tak pytasz.
– Pomimo to, powiedz mi przecie, dlaczego?
– Podług mego zdania – odrzekł Ardau – trzeba zawsze się starać każdą rzecz jakoś upiększyć. Zawsze to jakoś lepiej wygląda. Czy znasz bajkę indyjską pod tytułem: Wózek dziecinny?
– Nie, ani nawet z nazwy – odparł Barbicane.
– Powiem ci zatem – ciągnął dalej Ardau – że opowiada ona o złodzieju, który zabierając się do przebicia ściany, zastanowił się, jaka formę tej dziurze nadać ma? czy formę liry, kwiatu, ptaka, czy kieliszka? Powiedzże mi mój przyjacielu, czy potępiłbyś tego złodzieja, gdybyś był sędzią w tej sprawie?
– Bez namysłu! – odrzekł Barbicane – okoliczność ta bowiem obciąża przestępstwo.
– A jabym go uwolnił, przyjacielu Barbicane. Masz tedy dowód, że nigdy pojąćbyś mię nie mógł.
– Nie myślę też o to się starać, mój zacny artysto.
– Kiedy nasz powozik zewnątrz wiele do życzenia pozostawia – ciągnął dalej Michał Ardau – pozwolisz mi przynajmniej urządzić go wewnątrz podług mego gustu, z komfortem, jaki się posłom ziemskim należy.
– W tym względzie zostawiam ci zupełną wolność, dobry Michale.
Barbicane oczywiście więcej miał na oku niezbędne warunki, a nie kształty i upiększenia.
Pomysł też jego usunięcia siły odrzucającej okazał się bardzo dobrze obmyślanym. Podczas wiadomej nam przechadzki po lasku Skersnawskim, powiedział on sobie: Żadna sprężyna nie zdoła powstrzymać silnego wstrząśnienia w kuli, trzeba zatem innego środka.
I znalazł go. Woda miała być tym powstrzymywaczem, i to w następujący sposób:
Do kuli naleje się wody na trzy stopy, ustawi się ua powierzchni wody krążek drewniany, który za podłogę dla podróżnych służyć będzie. Aby zaś woda nie dostała się ua powierzchnię krążka, musiały krawędzie jego szczelnie stykać się ze ścianami kuli. Tak ukrytą wodę miano podzielić cienkiemi ściankami, równoległemi z krążkiem, aby siła odrzucająca przy wystrzale oddziaływała na pojedyncze warstwy wody od dołu do góry z coraz mniejszym skutkiem, zużywając się na łamaniu tak poukładanych ścianek drewnianych. Wprawdzie uczują podróżni mimo to jeszcze dość silne odrzucenie, ale zawsze nie takie, jakiegoby doznali bez tego środka zaradczego.
Trzy stopy wody na przestrzeni 54 stóp kwadratowych przedstawia wagę prawie półdwunasta tysiąca funtów. Barbicane utrzymywał, że gazy nagromadzone w kolumbiadzie wystarczą do zwalczenia tej nadwyżki ciężaru, a zresztą, po upływie nie więcej jak jednej sekundy, wodę z kuli się wypuści zapomocą rynewek i czopów, co kolumbiadę napowrót w normalny stopień ciężkości sprowadzi.
Taki zatem wymyślił prezydent Gun-klubu środek, zabezpieczający od odbicia się od jednej ściany ku drugiej podczas wystrzału.
Nareszcie przyszło do wykonania tego pomysłu. Inżynierowie fabryki Breadwill pojęli zadanie i wykonali robotę z największą dokładnością. Górne ściany kuli wybito skórzanymi materacami, na sprężynach z najlepszej stali, tak giętkiej, jak sprężynki zegarkowe. Rynny zaś były umieszczone pod osłoną skóry, prawie widzialnie.
Tak więc wszystkie ostrożności w celu zmniejszenia siły odbicia zostały przedsięwzięte; aby się tedy dać zgnieść, potrzeba było być, jak mówił Michał Ardau, „bardzo złej konstrukcyi”.
Kolumbiada miała zewnętrznie dziewięć stóp obwodu, a 12 stóp wysokości. Aby zaś zanadto nie zwiększyć jej przepisanej ciężkości, ściany zrobiono cieńsze o część niższą, na której miała się opierać całą siłą wywiązanych gazów. Dzieje się tak zwykle zresztą przy bombach i granatach, których podstawa jest zawsze grubszą.
Do tej wieży metalicznej dostawano się przez otwór, podobny otworom w lokomotywach. Otwór ten zamykał się szczelnie zamkiem z aluminium, przymocowanym z wnętrza ogromnymi zawiasami. Podróżni mogli więc z łatwością wydostać się ze swego ruchliwego więzienia, gdy przybędą na nocną planetę.
Nie było to jednak dostatecznem; trzeba było coś widzieć w podróży.
Nic łatwiejszego. Kula opatrzona była w cztery okienka z grubego szkła, dwa po bokach, trzecie w górze, a czwarte w dole. Podróżni mogli więc do woli patrzyć na ziemię, którą opuszczali, na księżyc, do którego się zbliżali, i w przestrzeń gwiaździstą nieba.
Okienka były zaopatrzone przeciwko uderzeniu przy wyjeździe silnemi tarczami, z których potem można było z łatwością się oswobodzić, odśróbowując je z wnętrza. Tyra sposobem powietrze zamknięte w środku nie mogło się ulotnić, a obserwowanie było możebnem i łatwem.
Wszystkie te środki mechaniczne funkcyonowały doskonale, a inżynierowie okazali się niemniej zręcznymi w wewnętrznem urządzeniu kolumbiady.
Silnie przymocowane wiadra przeznaczone były na wodę i żywność, potrzebną trzem podróżnym; ci mogli nawet zrobić sobie ogień i światło zapomocą gazu, nagromadzonego w osobnej komórce, przez ciśnienie kilku atmosfer. Dostatecznem było pocisnąć kurek, a przez 6 dni mógł ten wygodny wagon być oświeconym i ogrzanym wytworzonym gazem.
Widocznem jest, że nic nie zbywało ani na potrzebach do życia, ani nawet na zbytku. Co więcej, dzięki Michałowi Ardauowi, przyjemność złączyła się z potrzebą pod postacią sztuki, i byłby z pewnością zrobił ze swej kuli prawdziwą pracownię artysty, gdyby mu nie było brakło miejsca. Zresztą mylnemby było, gdyby ktoś pomyślał, że trzy osoby niewygodnieby się tam mieściły, gdyż kula miała objętości 54 stóp kwadratowych, a mniej więcej 10 stóp wysokości, co dozwalało jej gościom całej swobody ruchów. Nie byłoby im nawet wygodniej w najwygodniejszym wagonie kolei Stanów Zjednoczonych.
Kwestya żywności i światła była już rozstrzygniętą, pozostawała jeszcze kwestya powietrza.
Naturalnem było, że powietrze zamknięte w środku nie wystarczy podróżnym na cztery dni, bo każdy człowiek spożytkuje w godzinie prawie wszystek kwasoród, znajdujący się w 100 litrach powietrza.
Barbicane, dwaj jego towarzysze i dwa psy, które myśleli wziąć ze sobą, mieli zużyć w 24 godzinach 2400 litrów kwasorodu, lub podług wagi mniej mięcej 7 funtów. Trzeba więc było postarać się o powietrze; ale jak?
Bardzo pojedynczym sposobem, mianowicie sposobem pp. Reiset & Regnault, nadmienionym na mityngu przez Michała Ardaua.
Wiemy, że powietrze składa się z 21 części kwasorodu i 79 części azotu. Cóż się dzieje podczas oddechania? Oto człowiek zużywa kwasoród, najgłówniejszą podnietę życia, a odrzuca czyli wydechuje nienaruszony azot. Powietrze nas zużyte traci około 5% kwasorodu, pochłonąwszy prawie taką samą ilość kwasu węglanego, wyrugowanego przez kwasoród ze składników krwi naszej. Podług tego więc twierdzenia zastępuje po niejakim czasie przy oddechaniu miejsce kwas węglowy, gaz właśnie szkodliwy.
Chodzi zatem o to; przy nienaruszeniu niezużytego azotu, 1) odnowić zużyty kwasoród, a 2) zniszczyć wydechany kwas węglowy.
Nic łatwiejszego przy pomocy chlorku potasowego i potasu rtęciowego.
Chlorek potasowy jest to sól w kształcie białych bombelek, przechodząca w temperaturze 400 stopni w schlorkowany potas, który uwalnia zupełnie zawarty w chlorku kwasoród. I tak, 18 funtów chlorku potasowego wydaje 7 funtów kwasorodu, to jest, dostateczną ilość dla podróżnych na 24 godzin. W ten sposób możemy wytwarzać kwasoród.
Chlorek zaś rtęciowy (caustigue) jest materyą pochłaniającą kwas węglowy, jaki jest w powietrzu, a jak tylko z nim się zetknie, łączy się i wytwarza dwuwęglan potasowy. Tak więc i kwas węglowy ze zużytego powietrza usunąć możemy.
Te dwie kombinacye chemiczne usunęły wszelką wątpliwość co do przywrócenia powietrzu zużytemu własności potrzebnych do oddechania. Zasługa to chemików, pp. Reiset & Regnault, którym ten pewnik wyprowadzić się udało.
Ale chociaż powyższy sposób był pewnikiem naukowym, niezbitym w teoryi, praktykowanie czyli wykonanie jego pozostało dotąd in anima vili, ponieważ nie wiedziano jeszcze, czy do użytku ludzi oddechających zastosować się da. Dlatego zaproponował Michał Ardau, który niepewności nie lubiał, próbę przed wyjazdem.
O zaszczyt próby, czy w tak utworzonem powietrzu żyć będzie można, dobijał się J. T. Maston.
– Kiedy nie jadę – mówił poczciwy sekretarz – pozwólcież, niech zamieszkam kulę bodaj na 8 dni.
Niepodobna mu było odmówić. Dano tedy dostateczną ilość chlorku potasowego i potasu rtęciowego, żywności potrzebnej na 8 dni, i wprowadzono sekretarza Gun-klubu do wnętrza kuli o 6 godzinie rano dnia 12. listopada. Żegnając się z przyjaciółmi, prosił, aby go nie wypuszczono przed 20. listopada o godzinie 6 wieczorem. Poczem zamknięto kulę szczelnie.
Co się działo podczas tych ośmiu dni, trudno podać; ściany kuli były za grube, aby można było słyszyć, co się wewnątrz dzieje.
Dnia 20. listopada, punktualnie o godzinie 6, otworzono kulę. Głośne i wesołe hurra dało się słyszeć z wnętrza; sekretarz Gun-klubu okazał się na szczycie kolumbiady w całej swej tryumfującej okazałości.
Rzecz dziwna – utył!
Rozdział XXIV
Telescope des montagnes Rocheuses.
nia 20. października r. z. dał prezydent Gun-klubu obserwatoryum w Cambridge potrzebną i umówioną sumę na przyrząd optyczny. Ten przyrząd-luneta lub teleskop miał być tak silnym, aby nim można dopatrzyć na księżycu przedmiotów, niemających więcej nad 9 stóp objętości.
Czy wielka jest różnica między lunetą a teleskopem? Wartoby się nad tem zastanowić.
Luneta składa się z tuby, zaopatrzoną jest na jednym końcu soczewką wypukłą, takzwaną przedmiotową, a na drugim końcu, węższym, takzwaną soczewką oczną, do której oko widza się przykłada.
Promienie przedmiotu oświeconego, padając na pierwszą soczewkę, tworzą w jej ognisku przez refrakcyę (łamanie się) odwrotny obraz przedmiotu. Na ten obraz patrzymy przez soczewkę oczną, której własnością jest powiększanie. Tuba zatem lunety jest na obydwu końcach zamknięta soczewką przedmiotową i oczną.
Przeciwnie zaś tuba teleskopu otwartą jest w górnym końcu. Promienie przedmiotu obserwowanego dostają się swobodnie do wnętrza, odbijają się we wklęsłem zwierciadle metalicznem, od którego odbite, padają na małe lusterko, nachylone ku soczewce ocznej, która sprowadzony obraz przedmiotu powiększa.
Z tego więc widzimy, że najważniejszą rolę w lunecie gra załamywanie się promieni, a w teleskopie odbijanie. Podług tego nazwać można te przyrządy załamywaczem (refracteur), lub odbijaczem (reflecteur). Cała trudność zrobienia przyrządu optycznego, czy to lunety, czy teleskopu, leży w utworzeniu soczewki przedmiotowej.
W tym czasie, kiedy Gun-klub o wyprawie owej postanowił, przyrządy astronomiczne stały już na wysokim stopniu wydoskonalenia.
Dawne to czasy, kiedy Galileusz obserwował gwiazdy swą nędzną lunetą, powiększającą ledwie siedm razy. Od XVI wieku przedłużyły i rozszerzyły się przyrządy optyczne tak znacznie, że pozwalały zgłębiać przestrzeń nieba do wysokości, do dziś nieoznaczonej. Z przyrządów załamujących podawano wówczas jako znaczniejszą – lunetę obserwacyjną takzwaną de Poulkowa en Russie, której soczewka przedmiotowa miała 15 cali (38 centymetrów) szerokości; lunetę optyka francuzkiego, Lérebours, o soczewce tak wielkiej jak poprzednia, i nakoniec lunetę obserwatoryum Cambridge o soczewce 48 centymetrowej.
Z teleskopów podawano dwa niezmiernej wielkości i nadzwyczajnej siły. Pierwszy, zrobiony przez Herschla, był 35 stóp długi, o lustrze 4 1/2 stóp szerokiem, powiększał sześć tysięcy razy. Drugi był w Irlandyi, w Bircastle, w parku Parsonstown, własnością lorda Rosse. Długość tuby wynosiła 48 stóp, o lustrze 6 stóp szerokiem; powiększał 6400 razy. Potrzeba było ogromnego budynku o silnych fundamentach, na ustawienie podobnego przyrządu, który 23.000 funtów ważył.
Ponieważ jednak taki teleskop pomimo ogromnych rozmiarów nie powiększał tylko 6000 razy (w okrągłej liczbie), a tem samem nie przybliżał księżyca nad 39 mil, nie było można nim obserwować tylko przedmioty o 60 stopach średnicy, jeżeli nie są w znacznej wysokości. A za w tym razie chodziło o obserwowanie kolumbiady, mającej 6 stóp średnicy a 15 stóp wysokości, wypadało więc zbliżyć księżyc na 5 mil, czyli zwiększyć siłę powiększania o 48.000 razy.
Takie było zadanie obserwatoryum w Cambridge. Trudności finansowe znikały przy dostatku zasobów, pozostawały tylko trudności materyalne.
Przedewszystkiem chodziło o wybór między teleskopem a lunetą. Lunety przewyższają teleskopy w sile powiększania, ponieważ promienie przedmiotu, skupiające się w ogniskach soczewki, mniej tracą na wydatności w skutek załamywania się, aniżeli w teleskopie przy odbijaniu się w zwierciedle metalowem. Ale za to grubość soczewki przedmiotowej w lunecie jest ograniczona, jest bowiem za grubą i promienie przebić się nie mogą. A w dodatku robota takiej soczewki jest nadzwyczaj mozolna, wymaga wiele czasu, który się liczy na lata.
Pomimo, że lunety wyraźniej pokazują obserwowane przedmioty, co jest nieocenioną własnością, gdyż chodziło o obserwacyę księżyca, którego światło jest zupełnie bierne, zgodzono się na wybór teleskopu, którego wykonanie mniej czasu wymaga i przedmioty silniej powiększa. Ponieważ zaś przy użyciu teleskopu promienie wiele tracą na swej sile, przedzierając atmosferę, postanowił Gun-klub ustawić swój teleskop na najwyższym szczycie gór Stanów Zjednoczonych, aby tym sposobem uzyskać więcej rozcieńczoną warstwę powietrza.
W teleskopach wywołuje powiększenie soczewka oczna czyli lupa, umieszczona przy oku widza, a lustro, które wydaje najsilniejsze zbliżenie (zwiększenie), musi być znacznej grubości.
Aby doprowadzić siłę zwiększenia do 48.000 razy, trzeba było znacznie zwiększyć zwierciadła Herschla i lorda Rossa. W tem leżała cała trudność, ponieważ lanie takiego lustra jest nader trudne.
Na szczęście kilka lat przedtem wynalazł pewien uczony francuzki, Leon Foucault, sposób robienia luster bardzo łatwy i niewymagający wiele czasu, mianowicie zastąpienie zwierciadeł metalowych, zwierciadłami posrebrzanemi. Wystarczyło wziąć kawałek szkła dowolnej wielkości, i pokostować go rozczynem srebrnym. Tego sposobu postanowiono więc użyć.
Nadto postanowiono także zastosować metodę Herschlowskich teleskopów. W wielkim teleskopie astronoma Stough’a, obraz przedmiotu obserwowanego, odbity od lustra umieszczonego, pokazywał się na przeciwnej stronie soczewki ocznej. Tym sposobem stawało się zbytecznem małe lustro, służące do odsyłania promieni z wielkiego lustra do soczewki ocznej, przez co promienie o jedną refleksję mniej załamywać się musiały, a temsamem w większej ilości do soczewki ocznej wpadały. Przedmiot obserwowany stawał się tedy wyraźniejszym przez skoncentrowanie większej ilości promieni, i uzyskiwało się więcej światła, co musiało stać się wielką korzyścią dla następnej obserwacyi.
Uchwalono, a więc do roboty. Podług obliczeń, obserwatoryum w Cambridge, miał nowy teleskop być 280 stóp długim, o lustrze 16 stopowej średnicy. Jakkolwiek kolosalnym miał być ten nowy przyrząd, nie był przecież tak wielkim (10 tysięcy stóp długości), jak lat kilka przedtem proponował astronom Hooke.
Zrobienie podobnego przyrządu, z wielkiemi było połączone trudnościami. Wkrótce i kwestyę umieszczenia teleskopu załatwiono. Chodziło o wybór jak najwyższej góry, co wcale nie tak łatwem było, ponieważ niewiele wysokich gór Stany Zjednoczone naliczyć mogą. System orograficzny tego wielkiego kraju ogranicza się na dwóch pasmach gór, i to miernej wysokości; przerzyna je przepyszny Mississippi, któregoby Amerykanie nazwali „królem rzek”, gdyby jakie królestwo rzeczne urządzić im przyszło. Na wschodzie ciągną się Apalaches, których najwyższy szczyt w New-Hampsire nie przechodzi 5600 stóp, co wcale nie jest znaczną wysokością. Na zachodzie za to, napotykamy góry Rocheuses, ogromny łańcuch, zaczynający się od Magellańskiej cieśniny, ciągnie się wzdłuż zachodniej strony południowej Ameryki pod nazwą Andów lub Kordilierów, przerzyna przesmyk Panama, przesuwa się przez całą północną Amerykę, aż do brzegów morza Lodowatego.
Te góry nie są zbyt wysokie. Alpy i Himalaya spoglądałyby na nie z pogardą z wyżyny swych szczytów; gdyż najwyższy szczyt gór amerykańskich ma tylko 10.701 stóp, gdy natomiast Mont Blanc 14.439, a Kintschindjinga 26,776 stóp nad powierzchnię morza się wznoszą.
Ale życzeniem Gun-klubu było, aby teleskop jakoteż i kolumbiadę w Stanach Zjednoczonych umieścić. Nie wypadało więc nic innego, jak poprzestać na górach Rocheuses. Zgromadzili zatem cały do ustawienia potrzebny materyał na szczycie Lous-Peak w kraju Missouri.
Ni słowem ni piórem nie dadzą się określić trudności, jakie inżynierom amerykańskim do zwalczenia przychodziły; trzeba było wywieść na górę ogromne bryły kamienia, niepospolite sztuki kutego żelaza, ogromny cylinder teleskopowy, soczewkę przedmiotową, która sama ważyła prawie 30 tysięcy funtów. A wszystką tę robotę wykonać trzeba było po odwiecznych śniegach, najmniej do 10.000 stóp wysokości. Zaledwie po przebyciu odludnych błoni, nieprzebytych borów, rwiących potoków, z dala od ludzi, w dzikiej pustyni, dotrzeć można było do obranego szczytu, a przecież pomimo tak ogromnych i tysięcznych trudności i przeszkód, nie dał się przemysł Amerykanów pokonać – wziął górę! Rok nie upłynął od chwili rozpoczęcia roboty, a już w ostatnich dniach sierpnia kolosalny teleskop wyciągnął swą 280 stopową tubę ku niebu. Osadzony na silnem rusztowaniu żelaznem, dawał się kierować na wszystkie strony za pomocą sztucznego przyrządu mechanicznego.
Naturalnie, pierwszy raz zwrócono go ku księżycowi; widzami owładnęła i ciekawość i trwoga zarazem, co też zobaczą tym kolosem, który powiększał 48 tysięcy razy? Ludy, zwierzęta księżycowe, miasta, jeziora, oceany? Niestety nic, czegoby dotąd już nie znano; naturę wulkaniczną na całej tarczy i tym razem z całą pewnością potwierdzić można było.
Pominąwszy przysługi, jakie ten teleskop wyrządzić miał Gun-klubowi, nie mało przyczynił się do uzupełnienia badań astronomicznych. Dzięki jego doniosłości, zgłębiono przestrzeń niebieską do najdalszych granic, przysłużył się do zestawienia dokładnej liczby gwiazd pojawiających się, a Clorke z bióra Cambridgskiego rozebrał tak zwany crab nebula Byka, czego lunetą lorda Rossa nigdy uzyskaćby się nie dało.