Juliusz Verne
Robinzon amerykański
(Rozdział VI-X)
Ilustracje L. Benetta
Wydawnictwo "Zorza", 1925
© Andrzej Zydorczak
ozpoczęła się podróż. I każdy przyzna, że bez wszelkich trudności. Profesor Tartelett nie przestawał jednak z żelazną logiką powtarzać:
– Każda podróż musi się zawsze rozpocząć, niewiadomo tylko, jak i gdzie się zakończy.
Z kajuty Godfreya wychodziło się w tylnej części pokładu na czworobok, służący za jadalnię. Młody nasz podróżny miał tu wspaniałe pomieszczenie. Obraz Finy zawiesił na najlepszem miejscu, przeznaczywszy mu najlepiej oświetloną ścianę. Łóżko, umywalnia, kilka szaf na garderobę i bieliznę, stół do pracy, fotel do siedzenia – czegóż więcej potrzeba pasażerowi, liczącemu 22 lata? W takich warunkach mógłby doskonale odbyć 22 razy podróż naokoło ziemi. Czyż nie był w epoce filozofji praktycznej, opierającej się na dobrem zdrowiu i dobrym humorze? O tak, młodzieńcy, podróżujcie, jeśli możecie, a jeśli nie możecie, to mimo to podróżujcie!
Tartelett jednak stracił swój dobry humor.
Jego kabina, mieszcząca się tuż obok kabiny ucznia, wydawała mu się ogromnie ciasną, łóżko twardem, a przestrzeń, wynosząca sześć łokci kwadratowych, nie pozwalała na wykonywanie kroków tanecznych i rytmicznych ruchów. Czy w charakterze podróżującego nie zdoła w sobie pokonać nauczyciela tańców? Nie! to już było w jego krwi. A gdy dla Tarteletta nadejdzie godzina, kiedy się będzie musiał ułożyć do snu wiecznego, to i wtedy jeszcze nogi jego w pozycji poziomej, znajdą się piętą przy pięcie, jak wymaga pierwsza pozycja.
Posiłki spożywano wspólnie, a urządzono to w ten sposób, że Godfrey i Tartelett siedzieli naprzeciw siebie, a kapitan i porucznik zajmowali miejsca skrajne przy kołyszącym się stole. Ta jego chwiejność z góry kazała się domyślać, że miejsce profesora nieraz będzie puste.
Przy odjeździe w pięknym miesiącu czerwcu, powiewał lekki wietrzyk północno-wschodni. Kapitan Turcotte kazał rozpiąć żagle dla zwiększenia szybkości parowca, który dzięki temu nie chybotał się tak bardzo na obie strony. A ponieważ fala parła go z tyłu, więc nie kołysał się też zbytnio naprzód. Nie była to więc jazda, przy której pasażerom krew ucieka z twarzy, oczy się zapadają, a czoła bledną śmiertelnie. Było wcale znośnie. Okręt na spokojnem morzu zmierzał w kierunku południowo-zachodnim, słabo się tylko kołysząc. Szybko zniknęły z oczu wybrzeża Ameryki.
W ciągu dwóch dni nie zdarzyło się nic takiego, coby godnem było wzmianki. „Marzenie” miało podróż pomyślną. Początek był całkiem dobry – mimo to jednak kapitan Turcotte od czasu do czasu zdradzał niepokój, który napróżno kryć usiłował. Każdego dnia, gdy słonce przechodziło przez Południk, konstatował dokładnie położenie statku. Można też było zauważyć, że za każdym razem zabierał do swej kajuty porucznika i obaj prowadzili tam tajne rozmowy, jakby się naradzali nad jakimś ważnym wypadkiem, którego oczekiwali. Godfrey, nie mający wyobrażenia o żegludze, nie zwracał na to uwagi, natomiast sternik i kilku majtków mocno się temu dziwili.
A zdziwienie ich było tem większe, że w ciągu pierwszego tygodnia nocną porą dwa lub trzy razy bez żadnego powodu zmieniono kierunek drogi i dopiero we dnie „Marzenie” znów płynęło w dawnym kierunku. Dało się to wprawdzie wytłumaczyć przy żaglowcu, podlegającemu zmiennym warunkom atmosferycznym, ale przy parowcu było czemś zagadkowem, gdyż w razie niepomyślnego wiatru, zawsze przecie może zwinąć żagle.
Dwunastego czerwca rano zdarzyło się na pokładzie coś nieoczekiwanego.
Kapitan Turcotte, porucznik i Godfrey mieli właśnie zabrać się do śniadania, gdy z pokładu dobiegły krzyki. Niebawem sternik pchnął gwałtownie drzwi i zjawił się w kajucie.
– Panie kapitanie! – zaczął.
– Cóż takiego? – żywo spytał Turcotte, gdyż żeglarz zawsze musi być na wszystko przygotowany.
– Jest tu Chińczyk! – rzekł sternik.
– Chińczyk?
– Tak! Chińczyk, którego przypadkiem odkryliśmy w dolnej części pokładu.
– W dolnej części pokładu! – wykrzyknął kapitan. – Do kroćset piorunów, do wody z nim!
– All right! – odparł sternik.
Wobec głębokiej pogardy, z jaką każdy Kalifornijczyk odnosi się do mieszkańca państwa słońca, poczciwiec ten uznał ów rozkaz za całkiem naturalny i ani przez chwilę nie zawahał się przed jego spełnieniem.
Kapitan Turcotte wstał i w towarzystwie porucznika i Godfreya skierował się ku przedniej części pokładu.
Tam istotnie kilku majtków pochwyciło Chińczyka, nie szczędząc mu kułaków. Był to człowiek, mogący liczyć lat 35 do 40, o twarzy inteligentnej. Dobrze zbudowany, bez zarostu, czynił wrażenie nieco wyczerpanego 60-godzinnym pobytem w źle wietrzonej, ciemnej kryjówce na dnie okrętu, gdzie dostrzeżono go przypadkiem.
Kapitan dał znak, by puścili nieszczęśliwego intruza.
– Kto jesteś? – spytał.
– Syn słońca.
– Nazwisko?
– Seng-Wu – odparł Chińczyk. W mowie państwa słońca imię to znaczy: „nieżyjący”.
– A co tu robisz na pokładzie?
– Jadę – spokojnie odpowiedział Seng-Wu, – nie przysparzam wam jednak żadnego kłopotu.
– To prawda! Najmniejszego! W chwili odjazdu byłeś ukryty w dolnej części statku?
– Tak, panie kapitanie.
– By bezpłatnie dostać się z Ameryki do Chin, na drugą stronę Pacyfiku?
– Gdyby pan kapitan zechciał być tak dobrym!
– A jeśli nie zechcę być tak dobrym, żółtoskóry złodzieju i poproszę cię, byś sobie sam popłynął do Chin?
– To spróbuję – z uśmiechem odparł Chińczyk – ale wiem, że po drodze utonę.
– Przeklęty Johnie! – krzyknął kapitan. – Ja ci dam nauczkę, jak się to jeździ bezpłatnie. (Johnem nazywają Kalifornijczycy wszystkich Chińczyków, w ten sposób wyrażając im swą pogardę).
Kapitan Turcotte udawał bardziej rozgniewanego, niż tego wymagała sprawa i byłby może wykonał swą groźbę, gdyby w tej chwili nie był się wmieszał Godfrey.
– Kapitanie – rzekł – jeden Chińczyk na pokładzie „Marzenia”, to znaczy o jednego Chińczyka mniej w Kalifornji, gdzie ich przecież tak wielu.
– Gdzie ich za wielu! – odparł kapitan.
– Za wielu, oczywista! – potwierdził Godfrey. – Otóż to, że ten nieborak uznał za stosowne uwolnić Kalifornię od swej osoby, powinno mu zjednać trochę naszego współczucia. Phi! Gdy dojedziemy do brzegów Szanghaju, wyrzucimy go na ląd i obejdzie się bez hałasu.
Zgadzają się na twierdzenie kapitana, że w Kalifornji jest za wielu Chińczyków. Godfrey wyrażał pogląd prawdziwego Kalifornijczyka. To prawda, że emigracja synów państwa słońca – Chiny liczą 333 miljonów mieszkańców, a Stany Zjednoczone 80 miljonów Amerykanów – stanowi poważne niebezpieczeństwo dla prowincyj dalekiego Zachodu. Ustawodawstwo tych państw: Kalifornji, Oregonu, Utahu, Newady, zajmowało się tą nową odmianą epidemji, przez jankesów zwanej „żółtą zarazą”.
Obecnie w samej Kalifornji żyje przeszło 50.000 Chińczyków. Są oni bardzo pracowici przy płukaniu złotego piasku, przytem nadzwyczaj cierpliwi i skromni, gdyż poprzestają na garści ryżu, kilku łykach herbaty i odrobinie opjum. Tem spowodowali obniżenie płac robotników krajowych. Wbrew amerykańskiej konstytucji, zastosowano do nich ustawy wyjątkowe, regulujące ich imigrację i odmawiające im prawa obywatelstwa, gdyż obawiano się, by wkońcu nie zdobyli też większości w kongresie. Obchodzą się tam z nimi tak samo źle, jak z Murzynami, a dla uzasadnienia przydanego im miana „roznosicieli zarazy” zamyka się ich do pewnego rodzaju ghetta, gdzie z całą ścisłością zachowują zwyczaje i obyczaje państwa słońca.
W stolicy Kalifornji odgraniczono ich od ludności tubylczej, wtłaczając ich do ulicy Sacramento, ozdobionej chińskimi napisami i latarniami. Tu widuje się ich tysiącami w kabatach o szerokch rękawach, w stożkowatych kapeluszach i spiczastych butach. Tu żyją jako kramarze, ogrodnicy lub pracze – o ile nie są kucharzami i nie należą do trup aktorskich, we francuskim teatrze grających sztuki chińskie.
Seng-Wu – niema potrzeby robić z tego tajemnicy – należał właśnie do jednej z takich trup, w której zajmował stanowisko pierwszego komika – o ile określenie europejskie da się zastosować do artysty chińskiego. Są oni bowiem zawsze tak poważni, nawet kiedy żartują, że kalifornijski powieściopisarz Bret Harte z całą słusznością mógł był powiedzieć, że nigdy nie widział śmiejącego się chińskiego aktora i nigdy też nie potrafił rozróżnić, czy grana przez nich sztuka była tragedją, czy też farsą.
Jednem słowem, Seng-Wu był komikiem. Po skończonym sezonie, który mu przyniósł więcej sławy, niż brzęczącej monety, zapragnął ojczyznę swą ujrzeć wcześniej, niż jako trup. Z tego powodu na los szczęścia, ukrył się na międzypomoście „Marzenia”.
Mając zapasy żywności, spodziewał się, że incognito uda mu się przebyć tę parotygodniową podróż i niespostrzeżenie umknąć gdzieś na wybrzeżu chińskiem.
Wszystko to wydawało się dość prawdopodobnem. A w każdym razie pomysł był wcale niezły.
Godfrey miał rację, ujmując się za intruzem, a kapitan Turcotte, udający bardziej rozgniewanego, niż był w istocie, bez wielkiego żalu wyrzekł się przyjemności pogrążenia Seng-Wu w odmętach Oceanu Spokojnego.
Seng-Wu nie wrócił już wprawdzie do swej kryjówki na spód okrętu, ale i na pokładzie nie miał nikomu zawadzać. Flegmatyczny, małomowny, unikał zetknięcia z majtkami, chętnie częstujących go kułakami. Żywił się własnemi prowiantami. Był zresztą tak chudy, że jego ciężar, doliczony do wagi ładunku, niezbyt obciążał „Marzenie”. Jakkolwiek więc Seng-Wu podróżował bezpłatnie, to podróż ta nie kosztowała Williama W. Kolderupa ani jednego centa.
Jego obecność na pokładzie skłoniła jednak kapitana do uwagi, której sens mógł być zrozumiałym jedynie dla porucznika.
– Ten przeklęty Chińczyk może się stać dla nas wielką przeszkodą! W takim razie, tem gorzej dla niego!
– Poco się podstępnie wślizgnął na statek! – odparł porucznik.
– Przedewszystkiem pragnie on się dostać do Szangaju – mruknął kapitan. – Bierz licho Johna i wszystkich synów Johna!
ciągu dni następnych (13, 14 i 15 czerwca) barometr spadał powoli lecz stale, co wskazywało, że pogoda ma zamiar trzymać się na pograniczu deszczu, wiatru i burzy. Wietrzyk południowo-zachodni wyraźnie zyskiwał na sile. Oznaczało to wiatr nieprzyjazny dla „Marzenia”, które musiało pokonywać dość silny prąd od przodu. Zwinięto tedy żagle, puszczając w ruch śrubę, jednakowoż przy małym nacisku, dla uniknięcia bardzo niemiłego tłuczenia.
Godfrey znosił dobrze następstwa chybotania i huśtania się statku, ani na chwilę nie tracąc dobrego humoru. Widać było, że dzielny ten młodzieniec kocha morze.
Tartelett natomiast nie kochał morza, a ono mu się też odwzajemniało. Trzeba było widzieć, jak ten profesor, wyuczający eleganckiej postawy, nie mógł wogóle trzymać się na nogach, jak mistrz tańców balansował wbrew wszelkim zasadom swego kunsztu.
Przy gwałtownych uderzeniach bałwanów, do głębi wstrząsających statkiem, Tartelett nie był w stanie wytrzymać w swej kabinie.
– Powietrza! Powietrza! – jęczał.
Nie opuszczał tedy pokładu. Każde chybotnięcie przerzucało nim z jednej strony pokładu na drugi, każdy wstrząs miotał nim to w tył to naprzód. Opierał się o poręcze, chwytał się lin, zajmował najrozmaitsze pozycje, wyklinane przez szyk i dobre manjery. Ach! Czemuż nie może się jak balon wzbić w powietrze, by uniknąć tego strasznego kołysania! Nigdy w życiu nie uda się już w podróż na takim chwiejnym statku, lada chwila mogącym się pogrążyć w głębinach Oceanu!
Że też William W. Kolderup mógł go skazać na podobne męki!
– Jak długo może potrwać to ohydne powietrze? – dwadzieścia razy dziennie zapytywał kapitana.
– Hm! Barometr nie zapowiada nic dobrego! – mruczał Turcotte, posępnie marszcząc brwi.
– Czy rychło będziemy u celu?
– Rychło, profesorze, rychło! Hm! Tylko musi jeszcze minąć trochę czasu.
– I to się nazywa Oceanem Spokojnym! – wykrzyknął nieszczęśliwiec, znów się zataczając, to naprzód, to w tył.
Mistrz Tartelett cierpiał jednak nietylko z powodu choroby morskiej. W równym stopniu męczyło go uczucie lęku na widok spienionych fal, sięgających pokładu, trzask westyli, podnoszonych przez silne uderzenia bałtrzask wentyli, podnoszonych przez silne uderzenia bałciągłego zawrotu, gdy na spiętrzonych falach statek podskakiwał jak korek.
– Nie! To przecież niemożliwe! Wcześniej, czy później musimy się gdzieś rozbić – powtarzał raz po raz, mętnem spojrzeniem obejmując Godfreya.
– Spokojnie, panie Tartelett! – odpowiadał Godfrey. – Statek po to przecież istnieje, by płynął! Cóż w tem u licha, tak okropnego!
– Nie, tego już pojąć nie mogę!
To rzekłszy, profesor umocnił na sobie pas ratowniczy. Nie rozstawał się z nim, ni we dnie, ni w nocy. Nie byłby go oddał za skarby świata. Ilekroć morze się na chwilę uspokoiło, nadymał go ponownie. Ciągle mu się zdawało, że nie jest dostatecznie napełniony para.
Czytelnik pobłażliwie osądzi biednego Tarteletta. Człowiek, nieprzywykły do morza, musi uczuwać lęk na widok wzburzonych bałwanów, a wiadomo przecież, że ten przymusowy pasażer w całem swem życiu nie odważył się nawet wsiąść do łodzi, krążącej po spokojnych wodach zatoki San Francisco. Nie można mu przeto brać za złe, że przy wzburzonem morzu źle się czuł na okręcie, a uderzenia fal przyprawiały go o strach śmiertelny.
Pozatem pogoda pogorszała się z dnia na dzień, grożąc bliską burzą, o której morskie latarnie nadbrzeżne byłyby niewątpliwie ostrzegły „Marzenie”, gdyby było bliżej brzegów.
Aczkolwiek w ciągu dnia okręt chwiał się straszliwie na wszystkie strony i płynął tylko słabą siłą pary, by nie uszkodzić maszyny, to jednak przy silnie wzburzonej powierzchni morza, śruba raz pogrążała się głęboko, to znów widniała ponad wodą. Dlatego skrzydła jej z olbrzymim rozmachem pruły głębiny, to znów ponad linją wód pracowały z naporem, mogącym łatwo uszkodzić maszynerję. Zdawało się, że z pod pomostu „Marzenia” dochodzą dziwne jakieś odgłosy huków, a tłoki funkcjonowały z taką szybkością, że maszynista nie mógł sobie dać rady.
Godfrey uczynił spostrzeżenie, nie mogąc sobie jednak wytłumaczyć przyczyny: że mianowicie w nocy, wstrząśnienia statku były mniej silne, niż we dnie.
Czyżby nocą wiatry były mniej gwałtowne, czyli że po zachodzie nastawała cisza?
Zjawisko to występowało tak wyraźnie, że w nocy z 21 na 22 czerwca postanowił zbadać jego przyczynę. Dzień był bardzo burzliwy, wiatr się wzmagał z godziny na godzinę, a nic na to nie wskazywało, by noc miała przynieść odpoczynek morzu, od tylu godzin smaganemu wichrem rozszalałym.
Godfrey wstał tedy około północy, ubrał się ciepło i wyszedł na pokład.
Na przedzie stały straże, na pomoście kapitan Turcotte.
Wicher absolutnie nie utracił na sile, a jednak bałwany, które trzeba było usuwać łamaczami, uderzały ze znacznie słabszą siłą.
Podniósłszy wzrok na komin, cały spowity w czarne dymy, Godfrey zauważył, że zamiast ulatywać w tył, dymy pędziły naprzód, czyli w tym samym kierunku, w którym płynął statek.
– Widocznie się wiatr odwrócił! – rzekł do siebie.
Szczęśliw z tej pożądanej zmiany wszedł na mostek komendanta.
– Panie kapitanie! – zawołał.
Otulony w swój płaszcz gumowy, Turcotte nie zauważył był jego przyjścia i w pierwszej chwili nie mógł się powstrzymać od gestu zniecierpliwienia.
– Panie Godfrey, skąd się pan tu bierze?
– Chciałem pana zapytać…
– O co? – szybko podjął kapitan.
– Chciałem pana zapytać, czy wiatr się odwrócił?
– Niestety, panie Godfrey, wcale się nie odwrócił. Obawiam się nawet, czy nie nadciągnie burza.
– Bo teraz mamy przecież wiatr ztyłu.
– Z tyłu?… Tak, istotnie! – odparł kapitan, widocznie zirytowany tą uwagą. – Bardzo to dla mnie niepożądane!
– Co pan przez to chce powiedzieć?
– Że nie chcąc narażać statku, musiałem go odwrócić, a teraz muszę płynąć pod wiatr.
– Ależ to może pociągnąć za sobą bardzo przykre opóźnienie! – zawołał Godfrey.
– Bardzo przykre, istotnie! – odparł kapitan. – Ale jak się tylko rozwidni i morze trochę opadnie, skorzystam zaraz, by się znów skierować ku zachodowi. Teraz jednak pana proszę, by wrócił do kajuty. Spróbuj pan zasnąć, skoro my czuwamy! Tam zresztą nie czuć tak bardzo wstrząśnień.
Godfrey potakująco skinął głową i raz jeszcze rzuciwszy zaniepokojone spojrzenie na chmury, szybujące z niesamowitą szybkością opuścił pomost i wrócił do kajuty, by momentalnie zasnąć.
Nazajutrz razo, dnia 22 czerwca „Marzenie” zwróciło się w poprzednim kierunku, jak to był zapowiedział kapitan, pomimo że wiatr niezbyt się uciszył.
Ta jazda, nocą na wschód, we dnie na zachód, trwała jeszcze 48 godzin. Barometr okazywał jednak tendencję podniesienia się, a wahania jego stawały się coraz rzadsze. Należało przypuszczać, że kiepskie powietrze ustąpi przed wiatrami, zawiewającemi teraz od północy.
I tak się stało.
Gdy dnia 25 czerwca Godfrey o 8 rano wyszedł na pokład, świeży wietrzyk północny rozwiewał ostatnie strzępy chmur. Promienie słońca prześlizgując się między linami, malowały płomienne plamy we wszystkich kątach pokładu. Morze silnie rozfalowane, lśniło dokąd okiem sięgnąć, jakby skąpane w promiennej jaśni. Wiatr słał tylko lekkie podmuchy, wytwarzając białą pianę na grzywie fal, a dolne żagle znów się rozpościerały w słońcu. Właściwie nie były to już fale, lecz podłużne smugi wód, lekko kołyszące statek.
To wszystko było jednak całkiem obojętnem dla profesora Tarteletta, który był ciągle chory, bez względu na to, czy morze było spokojne, czy zburzone. Nawpół leżąc na pokładzie, raz po raz szeroko otwierał usta, chwytając powietrze, jak ryba wyrzucona na piasek.
Porucznik stał na podwyższeniu, przez lunetę patrząc w kierunku północno-wschodnim.
Do niego przystąpił Godfrey.
– I co, panie poruczniku – rzekł wesoło – dziś chyba lepiej, niż wczoraj?
– Tak, panie Godfrey, wjechaliśmy wreszcie na spokojne wody – odparł zagadnięty.
– A czy „Marzenie” płynie już we właściwym kierunku?
– Jeszcze nie!
– Jeszcze nie? Dlaczego?
– Bo podczas ostatniej burzy statek został prawdopodobnie rzucony w kierunku północno-wschodnim i musimy dopiero stwierdzić jego położenie. Słońce tak świeci i horyzont jest całkiem jasny, więc w południe zmierzymy położenie i kapitan określi dalszy kierunek.
– A gdzie kapitan?
– Opuścił okręt.
– Opuścił okręt?
– Tak, nasze straże, zapewne wskutek białawej barwy wody, miały rzekomo zauważyć na wschodzie jakieś rafy, których niema na mapie. W każdym razie kapitan uznał za właściwe to zbadać, więc w towarzystwie sternika i trzech majtków wyruszył w szalupie we wskazanym kierunku.
– Dawno już wyruszył?
– Przed niespełna dwiema godzinami.
– Ach! – zawołał Godfrey. – To mnie irytuje! Dlaczego mnie nie zawiadomiono? Byłbym chętnie mu towarzyszył.
– Pan spał wtedy – rzekł oficer, – a kapitan nie chciał pana budzić.
– Bardzo żałuję; proszę mi jednak powiedzieć, w którym kierunku wyruszył kapitan.
– Na północny wschód, mniej więcej jak wskazuje winduga u steru – odparł oficer.
– Czy nie możnaby ich zobaczyć przez lunetę?
– Och nie, muszą już być bardzo daleko.
– Rychło jednak wrócą?
– Tak, rychło wrócą – odparł oficer. – Bo kapitan chce sam zrobić pomiary, więc musi tu być przed południem.
Usłyszawszy tę odpowiedź, Godfrey usiadł na przedzie okrętu w pobliżu steru i kazał sobie przynieść lunetę, by przez nią obserwować powrót szalupy. Wyjazd kapitana w celu zbadania morza, wydał mu się czemś całkiem naturalnem. Nie podobna przecież narażać się na niebezpieczeństwo, płynąc na oślep, gdy bądź co bądź owe sygnalizowane rafy, istotnie mogły istnieć.
Minęły dwie godziny. Dopiero o pół do jedenastej, na horyzoncie zarysowała się lekka smużka dymu.
Prawdopodobnie wraca szalupa po zbadaniu otoczenia.
Godfrey z przyjemnością obserwował jej nadpływanie. Przez lunetę coraz wyraźniej rozpoznawał kontury, które stawały się coraz większe i wyrazistsze, a smugi unoszących kłębów pary wodnej, odcinały się falisto od gładkiego tła horyzontu. Była to doskonała łódź, a pędząc całą siłą pary, z byskawiczną szybkością zbliżała się do statku. Po kilku chwilach można ją już było dostrzec gołem okiem. Około godziny jedenastej Godfrey dostrzegł białe piany, wyrzucane przez tram, a z tylu długi, biały pas, ciągnący się niby ogon komety.
O kwadrans na dwunastą kapitan przypłynął do „Marzenia” i wskoczył na pokład.
– Co nowego, kapitanie? – zagadnął Godfrey, potrząsając jego prawicą.
– Ach, dzień dobry, panie Godfrey.
– I cóż te rafy?
– Złudzenie optyczne – odparł kapitan. – Nie dostrzegliśmy nic podejrzanego. Naszym strażom coś się przewidziało. Mnie się to odrazu wydało nieprawdopodobnem.
– Tedy ruszamy dalej! – zawołał Godfrey.
– Tak, popłyniemy znów w poprzednim kierunku, ale wpierw muszę wziąć pomiary.
– Każe pan wziąć szalupę na pokład? – spytał Godfrey.
– Nie, – odparł kapitan. – Może płynąć za nami, jako holownik „Marzenia”.
W trzy kwadranse później kapitan uzbrojony w odpowiednie instrumenty, wziął pomiary położenia, poczem określił dalszy kurs parowca.
Raz jeszcze objąwszy spojrzeniem widnokrąg, na którym nie było już ani jednej chmurki, zawezwał porucznika do swej kajuty, gdzie dość długo nad czemś się naradzali.
Pogoda była prześliczna. „Marzenie” szybko mknęło po lustrzanej tafli wód, nie rozpinając żagli. Bo wiatr był tak słaby, że nie byłby w stanie wzdąć żagli, natomiast maszyna pracowała pełną siłą pary.
Godfrey był w znakomitym humorze. Bo i cóż mogłoby lepiej oddziaływać na ciało i ducha, pobudzać myśli, podniecać wyobraźnię, jak właśnie podróż na wspaniałym Oceanie przy cudnej pogodzie? Mistrza Tartelett jednak nawet tak wspaniały stan pogody nie potrafił rozweselić. Jakkolwiek chwilowo morze nie przejmowało go lękiem, to jednak nie mógł on tak szybko odzyskać swej sprawności fizycznej. Próbował jeść, lecz nie czuł ani smaku, ani apetytu. Godfrey chciał go uwolnić od pasa ratowniczego, który mu ściskał piersi, utrudniając oddychanie, lecz mistrz absolutnie się na to nie zgodził. Czyż ten zlepek z drzewa i żelaza, zwany okrętem, nie może się lada chwila roztrzaskać?
Zapadł wieczór. Gęste mgły snuły się nisko, dotykając niemal statku. Zapowiadała się noc ciemniejsza, niż można się było spodziewać po dniu tak pogodnym.
W tej strefie morza, przez kapitana Turcotte dokładnie oznaczonej na mapie, nie należało się obawiać żadnych skał podwodnych; w ciemności nie było jednak wykluczone zderzenie okrętów, zwłaszcza w noc tak mglistą.
To też po zachodzie słońca, pozapalano wszędzie światła. Białe światło płonęło na szczycie masztu, a po bokach umieszczono z prawej strony światło zielone, z lewej czerwone.
Gdyby przy takiem oświetleniu statek jakiś wjechał na „Marzenie”, to prawdziwie nie byłoby to jego winą. Pociecha coprawda marna, bo zatonięcie bez winy, nie przestaje być zatonięciem. Jeśli ktoś z podróżnych w ten sposób rozumował, to był nim niewątpliwie profesor Tartelett.
Narazie jednak biedaczysko, chwiejąc się i zataczając, położył się w swej kajucie, a Gadfrey również udał się na spoczynek. Pierwszy miał iskrę nadzieji, drugi pewność, że noc minie spokojnie, wobec tego, że „Marzenie” po gładkiej tafli wód płynęło teraz całkiem spokojnie.
Oddawszy komendę porucznikowi, Turcotte również udał się do swej kajuty, by bodaj przez parę godzin zażyć odpoczynku. Statek mógł płynąć całkiem bezpiecznie, bo mgły nie zdawały się zgęszczać, unosząc się w przyzwoitej wysokości ponad statkiem.
Godfrey po dwudziestu minutach spał zdrowym snem młodości, a głębokie miarowe oddychanie Tarteletta, który zgodnie ze swym zwyczajem, w ubraniu rzucił się na łóżko, wskazywały, że i on również zasnął.
Nagle…. mogła być pierwsza po północy… straszliwy łoskot zbudził Godfreya.
Zerwał się natychmiast, włożył spodnie, bluzę i buty nieprzemakalne, gdy w tejże chwili rozległ się na pokładzie okrzyk:
– Toniemy! Toniemy!
W okamgnieniu Godfrey wyskoczył z kajuty i już był na pokładzie. Tu natknął się o jakaś bezwładną masę, w której domyślił się profesora Tarteletta.
Cała załoga była na pokładzie, biegając tam i napowrót, a wśród zgiełku rozbrzmiewały rozkazy kapitana i oficera.
– Zderzenie? – spytał Godfrey.
– Nie wiem… nie wiem… – bąkał oficer. – Nic nie widać przy tej przeklętej mgle, ale statek tonie!
– Tonie? – spytał Godfrey.
Czuć było coraz wyraźniej, że „Marzenie” uderzywszy widocznie o jakieś skały, coraz głębiej pogrążało się we wodzie, która wpływała już na pokład. Nie ulegało wątpliwości, że ogień pod maszyną dawno musiał być zalany.
– Panie Godfrey! – krzyknął kapitan. – Do morza! Szybko! Niema chwili do stracenia! Statek tonie!
– A Tartelett?
– Ja się nim zajmę! Nie więcej, jak kilkadziesiąt metrów dzieli nas od lądu.
– A pan?
– Moim obowiązkiem wytrwać do ostatniej chwili! Ale pan musi się ratować bezzwłocznie!
Godfrey wahał się jeszcze, gdy woda szeroką fala wpłynęła na pokład.
Kapitan Turcotte wiedząc, że Godfrey pływa jak ryba, chwycił go za ramiona i wrzucił do morza.
Czas był najwyższy. Bo gdyby nie mrok nieprzenikniony, w miejscu, gdzie przed chwilą unosiło się na falach „Marzenie”, możnaby było zobaczyć ziejącą otchłań.
Godfrey odpłynął już jednak o kilka sążni i szybko oddalał się teraz od zawrotnego wiru, spowodowanego tonącym statkiem.
Wszystko to dokonało się w ciągu minuty. W parę chwil później, wśród krzyków rozpaczy, dochodzących ze statku, zgasły też obydwa boczne światła: czerwone i zielone.
Nie ulegało wątpliwości: „Marzenie” zatonęło.
Godfrey dotarł do wysokiej skały, zabezpieczonej przed zalewem bałwanów. W mroku krzyczał co sił, lecz nikt nie dawał odpowiedzi. Nie wiedział, czy znalazł się na samotnej skale, czy też na cyplu jakiegoś łańcucha raf. Może jedyny ocalały z katastrofy, biedny rozbitek oczekiwał nastania dnia.
eszcze trzy godziny należało oczekiwać do wschodu słońca. O godzinach tych można rzec, że zdają się trwać wieki.
Jak na początek, próba to była bardzo ciężka. Ale Godfrey nie wyruszył przecież na wycieczkę. Wsiadając na okręt, mówił sobie w duchu, że oto pozostawia za sobą byt szczęśliwy i spokojny, jakiego nie może się spodziewać od zmiennych losów dalekiej podróży. Trzeba więc umieć stawiać czoło nieszczęściu.
Chwilowo był ocalony. Na tej skale woda go nie dosięgnie, bo tylko piana bałwanów bluzga o kamienne jej ściany. Czy fale uniosą go podczas przypływu? Nie, bo po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że statek rozbił się właśnie w chwili najwyższego przypływu.
Czy jednak jest to skała pojedyncza? Czy wznosi się jako jeden ze szczytów całego szeregu skał? Jakie wybrzeże kapitan Turcotte rozróżnił po ciemku? Do jakiego lądu może ono należeć? To pewne, że podczas kilkudniowej burzy statek został rzucony w niewiadomo jakim kierunku i dlatego nie dało się określić dokładnie jego obecnego położenia. Nie ulega to żadnej wątpliwości, bo wszak dopiero przed dwiema godzinami kapitan Turcotte zapewniał, że na jego mapach niema żadnych raf w tej okolicy. Szkoda, że on sam nie wyjechał, by zbadać, czy istotnie niema raf, sygnalizowanych przez straże.
Więc jednak straż miał słuszność i gdyby kapitan był wyjechał nieco dalej na swej szalupie, nie byłoby doszło do tej katastrofy. Naco się jednak zdadzą spóźnione rozważania?
Znalazłszy się w obliczu faktu dokonanego, Godfrey zrozumiał, że obecnie kwestją życia i śmierci było stwierdzić, czy skała, na której znalazł schronienie, należy do jakiegoś stałego lądu. A w jakiej strefie Oceanu Spokojnego się znajduje nad tem będzie mógł rozmyślać później. Skoro tylko zacznie świtać, musi przedewszystkiem opuścić tę skałę, której szczyt był co najwyżej na 20 stóp długi i taksamo też szeroki. Ale opuścić można jakieś miejsce, jeśli je można zamienić na inne. A jeżeli innego nie będzie? Jeżeli kapitan pomylił się wśród gęstej mgły? Jeśli dokoła tej skały rozpościera się tylko bezmiar Oceanu? Jeśli, jak sięgnąć okiem, niebo i woda zlewają się na skraju horuzontu?
Myśli młodego rozbitka skoncentrowały się na tem pytaniu. Wytężył wzrok, by w nieprzeniknionych ciemnościach rozróżnić, czy jakaś skłębiona masa, jakaś grupa skał czy raf zwiastuje bliskość lądu stałego.
Nic jednak nie zobaczył. Do nosa jego nie dolatywała żadna woń lądu, żadne światełko nie ukazało się jego oczom, żaden dźwięk nie dotarł do uszu, – żaden ptak nie zatrzepotał w mroku. Zdawało się, że wokół niego zieje tylko bezkres Oceanu.
Godfrey wcale się nie łudził, że nie pozostaje mu chyba ani cień nadziei ocalenia. Teraz już nie chodzi o spokojne odbycie podróży naokoło świata, lecz o odważne zmierzenie się ze śmiercią. Tedy myśl jego ze spokojem i odwagą wzbiła się ku owej sile, mogącej zdziałać wszystko dla najnędzniejszego nawet stworzenia, gdy ono samo nic już dla swego ratunku uczynić nie zdoła.
Godfrey nie mógł narazie uczynić nic innego jak czekać nastania dnia, pogodzenia się z koniecznością, jeśli ratunek okaże się niemożliwym, i zrobienia wszystkiego, co będzie w jego mocy, o ile będzie miał jakieś szanse ratunku.
Przejęty powagą tych rozważań, Godfrey spokojnie usiadł na skale. Złożył część przemokłej odzieży a także ciężkie buty, by w razie potrzeby móc popłynąć dalej.
Czyżby nikt prócz niego, nie był się wyratował? Ani jeden człowiek z załogi „Marzenia” nie dotarł do lądu? Wszystkich porwał wir, jaki powstaje przy zatonięciu statku? Ostatnim człowiekiem, z którym mówił, był kapitan, zdecydowany nie opuścić swego posterunku, dopóki bodaj jeden majtek będzie jeszcze na okręcie. Kapitan wrzucił go też do morza w chwili, gdy „Marzenie” miało się już pogrążyć w otchłani wód.
Ale inni? Nieszczęśliwy Tartelett, biedny Chińczyk, których katastrofa zaskoczyła, gdy jeden leżał gdzieś na pokładzie, a drugi tkwił w swej kajucie – co stało się z nimi? Ze wszystkich pasażerów, czyżby on jeden tylko uniknął śmierci? A przecież za statkiem płynęła szalupa! Czyżby bodaj kilku ludzi ze załogi nie było się schroniło na ten holownik, zanim „Marzenie” zatonęło? Chyba, że tonący statek pociągnął też za sobą szalupę, mogącą obecnie spoczywać na dnie morza, jakie dwadzieścia sążni pod wodą.
Przyszło mu na myśl, że jakkolwiek w tej nieprzebitej ciemności niepodobna cośkolwiek zobaczyć, to jednak może dać znać o sobie wołaniem. Nic mu nie przeszkadzało krzyczeć ze wszystkich sił w tę ciemność ciszę. Może mu jednak odpowie któryś z pasażerów?
Zaczął tedy wołać, wyrzucając krzyki przeciągłe, które niewątpliwie dolatywały bardzo daleko.
Żadnej odpowiedzi.
Znów zaczął wołać, zwracając się to w tę, to w inną stronę.
Milczenie.
– Więc sam, sam jeden! – szepnął do siebie.
Nietylko, że żaden głos nie odpowiedział na jego wołanie, ale nawet żadne echo nie powtórzyło jego głosu. Gdyby był na jakimś cyplu skały, stanowiącej część grupy innych skał, często ciągnących się wzdłuż wybrzeży, to krzyki jego byłyby się odbiły o ich ściany i wróciły echem. Albo więc ciągnęło się tu wybrzeże płaskie, nie mogące wytworzyć echa, albo też, co wydawało się bardziej prawdopodobnem, nie było w pobliżu żadnego lądu. Skały, na których się schronił, były odosobnionemi rafami, sterczącemi wśród morza.
Trzy godziny minęły na trwożnem wyczekiwaniu. Nawpół skostniały, Godfrey chodził tam i napowrót po wierzchu wąskiej skały, w ten sposób próbując się nieco rozgrzać. Nareszcie obłoki w górze zabarwiły się białawo – był to odblask pierwszej purpury rannego brzasku na nieboskłonie.
Godfrey zwrócił się w tym kierunku – jedynym, gdzie mógł być lad – i usiłował dostrzec, czy z cienia nie wyłonią się jakieś zbocza. W pierwszych promieniach słońca, kontury skał musiałyby się wyraźnie zarysować.
Szarawy świt nie pozwolił jednak rozróżnić żadnych kształtów. Lekkie zwoje mgieł, unoszących się nad morzem, przysłoniły najbliższe nawet otoczenie.
Godfrey nie mógł się przeto oddawać złudzeniom. Jeśli istotnie rzucony został na odosobnioną skałę Oceanu Spokojnego, to niezadługo czeka go śmierć. Śmierć z głodu, czy pragnienia, lub też dla skrócenia męki, śmierć szybsza na dnie morza.
Narazie wytężał wzrok, a bystrość jego oczu musiała się spotęgować niesłychanie, gdyż w wysiłku tym skupił całą siłę woli.
Nareszcie mgły ranne się rozwiały. Godfrey stopniowo zaczął rozróżniać poszczególne skały, tworzące całą ścianę. Odcinały się one od morza niby gromada morskich potworów. Była to długa, nieregularna masa ciemnych kamieni, dziwacznie wyzębionych, rozmaitych kształtów i wielkości. Ściana ta biegła od zachodu na wschód. Olbrzymi blok, na którym znajdował się Godfrey, wyłaniał się na skraju zachodniego brzegu skalnej ławicy, w oddaleniu co najmniej 30 sążni od miejsca katastrofy „Marzenia”. W miejscu tem morze musiało być bardzo głębokie, gdyż z zatopionego statku nie było widać nawet wierzchołka masztu.
Jedno uważne spojrzenie przekonało Godfreya, że z tej strony nie może oczekiwać ratunku. Skupił tedy uwagę na przeciwnem zboczu skał, które w miarę rozpraszania się mgieł, coraz wyraźniej przed nim się rysowały. Trzeba dodać, że przy obecnym odpływie, skały występowały w pełnych konturach. Zdawało się, że kamienny ten wał wyrasta wprost z morza, tu i ówdzie przedzielony większą masą wód, to znów małemi tylko sadzawkami. Jeśli skały te łączą się z jakiemś wybrzeżem, to bez większych trudności będzie mógł tam dotrzeć.
Narazie jednak nic nie wskazywało na bliskość wybrzeża. Także po drugiej stronie skalnego grzbietu.
Mgły się teraz rozwiały, a pole widzenia Godfreya, uporczywie wpatrującego się w tajemnicze otoczenie, znacznie się powiększyło. Przestrzeń, jaką teraz ogarniał, mogła już obejmować jakie pół mili. Tu i ówdzie wyłaniały się piaszczyste płaszczyzny, rozścielone między skałami, przystrojonemi w morszczyznę. Czyż piasek ten nie zapowiadał bliskości wybrzeża, a jeśli jest wybrzeże, to nie jest też wykluczone, że należy ono do jakiegoś lądu!
Nareszcie ukazały się na skraju nieboskłonu od strony wschodniej gromadki płaskich wydm, zasianych potężnymi blokami skał.
Słońce wessało mgły poranne, a tarcza jego błyszczała w tej chwili w pełnym blasku.
– Ląd! Ląd! – wykrzyknął Godfrey.
I wyciągnął ręce w tym kierunku, padł na kolana, przejęty gorącą wdzięcznością dla swego Stwórcy.
W istocie był to ląd. Skały tworzyły tu tylko najdalszy jego kraniec, ciągnący się na przestrzeni jakich dwóch mil. W głębi tej niejako zatoki ukazało się płaskie wybrzeże, okolone małemi wydmami. Tu i ówdzie ciągnęły się zielone smugi nisko rosnącej trawy.
Z wyniosłego punktu, zajmowanego w tej chwili przez Godfreya, łatwo było objąć cały obszar wybrzeża. Od północy do południa odgraniczone dwoma nierównemi grzbietami pogórza, mogło obejmować 5-6 mil. Mogło też być częścią jakiegoś stałego lądu. Tak czy owak, chwilowo przynajmniej nie grozi mu niebezpieczeństwo. Teraz mógł już sobie powiedzieć z całą pewnością, że nie został wyrzucony na jakąś odosobnioną skałę i wolno mu było krzepić się nadzieją, że w dalszej części tej nieznanej ziemi znajdzie zaspokojenie pierwszych potrzeb życiowych.
– Na ląd! Na ląd! – rzekł do siebie.
Przed opuszczeniem skały raz jeszcze rozejrzał się, obejmując spojrzeniem morze aż do krańców dalekiego nieboskłonu. Czy nie dostrzeże na fali jakich szczątków „Marzenia”, czy też którego z rozbitków, uniesionego przez prąd?
Nic. Widocznie i szalupę pochłonąć musiała morska głębina. Teraz przyszło mu na myśl, czy któryś z współpasażerów nie znalazł podobnie jak on schronienia na tych rafach i podobnie jak on czekał dnia, by dostać się na wybrzeże. Nikt! Na skale, podobnie jak na morzu, ani żywego ducha.
Jeżeli jednak nikt nie pozostał przy życiu, to może jakieś trupy przypłyną do stóp skały. Może tam znajdzie śmiertelne szczątki któregoś ze swych towarzyszy?
Nie! Na rafach, teraz zupełnie odsłoniętych po odpływie morza, nie znalazł nikogo!
Był sam, całkiem sam! W walce z niebezpieczeństwami, jakie go niechybnie tu czekają, może polegać jedynie na sobie!
Na jego pochwałę trzeba przyznać, że nie upadł na duchu. Pragnąc jednak przedewszystkiem stwierdzić, na jakim znajduje się lądzie, od którego dzieliła go tylko nieznaczna przestrzeń, opuścił wierzchołek skały i skierował się ku wybrzeżu. Gdy jednak jedna skała od drugiej oddzielona była zbyt szerokim pasem wody, którego nie mógł przeskoczyć, to go przepływał, i tak nawpół pieszo, nawpół płynąc, zdążał ku wybrzeżu. Śliskie kamienie, porosłe klejastą morszczyzną, utrudniały ów pochód. A ciężka ta droga obejmowała niemal ćwierć mili.
Dzięki swej zręczności, Godfrey stanął wreszcie na lądzie, gdzie wprawdzie nie oczekiwała go śmierć natychmiastowa, ale życie tak ciężkie, że śmierć byłaby właściwie wybawieniem. Głód, pragnienie, zimno, niebezpieczeństwa wszelkiego rodzaju, przytem brak wszelkiej broni, którą mógłby polować na zwierzęta, bez bielizny i sukien – oto rozpaczliwy stan, w jakim się znalazł.
Głupiec! Pragnął doświadczyć, czy potrafi sobie dać radę w ciężkich warunkach? Oto nastręczyła mu się próba. Zazdrościł Robinzonowi jego przygód. Może się teraz dowiedzieć, czy los ten godzien był zazdrości. Przypomniał sobie szczęśliwe, wygodne życie w San Francisco, w gronie bogatej, kochającej go rodziny. Rzucił ten byt miły i bezpieczny, by zakosztować przygód. Myśl jego pobiegła do wuja Wila i narzeczonej i wszystkich tych swoich przyjaciół, których już chyba nie zobaczy. Przy tych wspomnieniach, ból gwałtowny ścisnął mu serce, a mimo męstwa, z jakiem znosił swój cios, oczy napełniły mu się łzami.
Gdyby przynajmniej nie był pozostał tak całkiem sam, gdyby bodaj jeszcze jeden człowiek wyszedł był żyw z katastrofy i z nim mógł dotrzeć na to wybrzeże! Chociażby nawet nie kapitan czy oficer, ale bodaj najostatniejszy z załogi, bodaj nawet profesor Tartelett! Od tego nieboraka nie mógłby się wprawdzie spodziewać żadnej pomocy, ale bądź co bądź, nie czułby się tak strasznie samotnym! Na rafach nie znalazł wprawdzie żadnego śladu ludzkiej istoty, ale może na wybrzeżu lepiej mu się poszczęści. Wszak już przed nim mógł był ktoś dostać się na wybrzeże, poszukując towarzysza, jak go on teraz poszukuje.
Tęsknem spojrzeniem przebiegł północną i południową stronę brzegu, lecz nie odkrył żadnej żywej istoty. Widocznie ta część lądu jest zupełnie niezamieszkałą. Nigdzie chaty, nigdzie dymu, wzbijającego się ponad ludzkiemi siedzibami.
– Naprzód! Naprzód! – przynaglał się Godfrey.
Szedł tedy przed siebie, północną stroną wybrzeża, zanim dostał się na piaszczyste wydmy, skąd roztwierał się szerszy widnokrąg. Panowało tu zupełne milczenie. Na piasku żadnego śladu stóp ludzkich, czy zwierzęcych. Trochę ptactwa morskiego, mew i nużyków, przelatywało ze skały na skałę – jedyne żyjące istoty w tej samotni. Godfrey przez jaki kwadrans biegał wśród tej pustki, całkiem niestety bezowocnie. W chwili, gdy przedzierając się przez zarośla i sitowie, zarastające owe wydmy, miał osiągnąć najwyższy ich punkt, nagle przystanął.
Jakiś duży, bezkształtny przedmiot, jakaś wzdęta masa, mogąca być szczątkami martwego morskiego potwora, wyrzuconego tu zapewne przez ostatnią burzę morską, widniała w odległości jakich 50 kroków od skał. Podszedłszy bliżej, Godfrey stanął jak przygwożdżony i wykrzyknął:
– Tartelett!
Był to istotnie profesor tańca i dobrych manjer.
Godfrey jednym susem stanął przy swym towarzyszu. Może jednak tli w nim jeszcze iskierka życia.
Teraz zrozumiał, że to pas ratowniczy, wzdęty jak bęben, nadawał nieszczęsnemu mistrzowi wygląd morskiego potwora. Tartelett leżał nieruchomy, ale mógł przecież żyć. Widocznie ten pas utrzymał go na powierzchni wody, a fale wyrzuciły go na wybrzeże.
Godfrey zabrał się do cucenia. Ukląkł obok Tarteletta, rozwiązał krawat, zaciskający się koło szyji nieprzytomnego, z całej siły począł go nacierać, aż wreszcie uczuł pierwsze oznaki życia w postaci słabego oddechu, wydobywającego się z nawpół rozwartych ust nieszczęśliwca. Przyłożył mu rękę do serca. Serce biło jeszcze. Wymówił jego imię, a Tartelett na ten dźwięk poruszył głową. Po chwili z ust jego wydobyło się ciche westchnienie i kilka słów bezładnych. Godfrey wstrząsnął nim silnie, a wtedy Tartelett otworzył oczy, lewą ręką przesunął po czole, prawą podniósł i przekonał się, że nie zginęły mu skrzypki i smyczek, które obejmował kurczowo.
– Tartelett! Mój drogi Tartelett! – zawołał Godfrey uradowany, podnosząc głowę leżącego.
Głowa ta, z resztkami zwichrzonych włosów, skinęła potakująco.
– To ja, Godfrey, czy mnie poznajesz?
– Godfrey? – powtórzył profesor.
Odwrócił się na drugi bok, przyklęknął, rozglądnął się i z rozpromienioną twarzą powstał. Uczuł grunt stały pod nogami – nareszcie! Zrozumiał, że nie jest już na chybotliwym, chwiejnym pokładzie, narażony na wszystkie nieprzyjemności i niebezpieczeństwa morskiej jazdy. Nie jest już na morzu. Stopy jego stanęły na stałym lądzie.
W okamgnieniu profesor Tartelett odzyskał swą elegancję, utraconą od chwili wyjazdu. Mimowoli rozstawił nogi, zajął przepisaną pozycję, lewą ręką ujął skrzypce, prawą smyczek i pewnem pociągnięciem wydobywszy z mokrych strun ton głęboko melancholijny, uśmiechniętemi ustami wyrzekł:
– En place, mademoiselle!
Poczciwiec myślał o Finie.
auczyciel i uczeń padli sobie wzajem w objęcia.
– Mój kochany Godfrey! – wykrzyknął Tartelett.
– Mój dobry Tartelett! – zawołał Godfrey.
– Więc nareszcie przybiliśmy do bezpiecznej przystani! – wykrzyknął profesor tonem człowieka, znakomicie obeznanego z żeglugą i zmiennemi losami na morzu.
– To on nazywa „bezpieczną przystanią!” – pomyślał Godfrey. Nie chciał go jednak uświadamiać.
– Proszę zdjąć ten pas ratunkowy! – rzekł. – Przecież to pana dusi i utrudnia swobodę ruchów.
– Czy pan sądzi, że mogę uczynić to bez narażenia się na niebezpieczeństwo? – spytał Tartelett.
– Z całym spokojem! – odparł Godfrey. – A teraz proszę sobie przymocować swe skrzypeczki, gdyż ruszamy w podróż, na poszukiwania.
– Więc w drogę! – odparł profesor. – Jeśli to pana jednak nie krępuje, to zatrzymajmy się w pierwszej z brzegu restauracji. Ginę z głodu, a jakiś tuzin kanapek i szklanka porteru przywrócą mi siły.
– Zgoda! Do pierwszej z brzegu restauracji, a ostatecznie też do ostatniej, jeśli nam się w pierwszej nie spodoba! – odparł Godfrey, potrząsając głową.
– A potem – podjął Tartelett – zapytamy kogoś z przechodniów, gdzie jest najbliższy urząd telegraficzny, byśmy mogli zadepeszować do pańskiego wuja. Myślę, że czcigodny pan Kolderup nie będzie się ociągał z przysłaniem nam pieniędzy, byśmy mogli wrócić do pałacu przy Montgomery-Street, bo ja nie mam ani złamanego szeląga.
– Zgoda! Do pierwszego urzędu telegraficznego – odrzekł Godfrey. – A jeśli takiego niema w tym kraju, to zadowolimy się urzędem pocztowym. W drogę więc, panie Tartelett!
Profesor zdjął swój pas, zarzucił go przez ramię, niby trąbkę myśliwską i obaj skierowali się ku wydmom, ciągnącym się wzdłuż wybrzeża.
Od chwili spotkania Tarteletta, najbardziej zajmowała Godfreya myśl, czy tylko oni dwaj przeżyli rozbicie „Marzenia”.
W kwadrans później dwaj nasi badacze wspinali się na wydmę 60-80 stóp wysoką i znaleźli się na szczycie wyniosłości. Tu rozpościerał się widok rozległy, dozwalając im przebiec oczyma widnokrąg od wschodu, dotąd zasłonięty wysokim brzegiem. W odległości dwóch lub trzech mil wznosiła się druga ściana wzgórz, obramiających widnokrąg, poza który wzrok nie sięgał. Na północy wybrzeże zdawało się kończyć wydłużonym wąskim pasem lądu – czy jednak łączyło się tam z dalszą częścią ziemi, niepodobna było stwierdzić. Na południu morze wcinało się głęboko w ląd i tu Ocean zdawał się biec w dal niezmierzoną. Należało więc wnosić, że znajdują się na jakimś półwyspie Oceanu; w tym wypadku należy przesmyku, łączącego go z lądem, szukać tylko na północy, lub północnym wschodzie.
W każdym razie nie była tu ziemia skalista, lecz porosła przyjemną zielenią. Rozległe prerje, przecięte srebrnymi strumyczkami, gęste, wyniosłe lasy, sięgające aż po przeciwległe pasmo wzgórz, ukazały się oczom wędrowców.
Ale o domach, mogących należeć do miasteczka, wsi lub choćby sioła, ani marzyć! Ani grup zabudowań, ani pojedynczych domostw, ani żadnej gospody, ani farmy! Nigdzie nie zdołali się dopatrzeć smużki dymu, któraby im wskazała jakąś ludzką siedzibę, ukrytą wśród drzew! Żadna wieża kościelna nie górowała nad dachem z zielonego listowia, nigdzie młyna na wzgórzu przybrzeżnem! Ani nawet chatki lichej, namiotu, czy wigwamu! Pustka, pustka dokoła! Jeśli tu żyją jakieś istoty ludzkie, to chyba, jak jaskiniowcy, przebywają w norach podziemnych. Nigdzie też gościńca, drogi, lub bodaj ścieżki! Zdawało się, że nigdy jeszcze stopa ludzka nie przewróciła tu kamyczka, nie przydeptała zdziebełka trawy na tych łąkach!
– Ja wcale nie widzę miasta – rzekł po chwili Tartelett, stając na palcach.
– Może niema miasta w tej części kraju! – odrzekł Godfrey.
– Ani wsi?
– Widocznie!
– Gdzież więc jesteśmy?
– Nie mam wyobrażenia!
– Jakto? Tego pan nie wie? Więc musimy się co rychlej dowiedzieć! – wykrzyknął Tartelett, ruchem rozpacznym wznosząc ręce ku niebu.
– Kto wie, czy nam się to uda!
– Więc co się z nami stanie?
– Może staniemy się Robinzonami!
Na te słowa profesor Tartelett wykonał skok, nieznany żadnemu z klownów. Robinzonami! Oni? On Robinzonem? Następcami tego Selkirka, który długie lata spędził na wyspie Juan-Fernandez! Naśladowcami owych urojonych bohaterów Daniela Defoe, których przygody tak często odczytywali! Rozbitki, odcięci od swych krewnych i przyjaciół, oddaleni od innych ludzi o tysiące mil, skazani może na walki z dzikiemi zwierzętami i ludożercami, którzy gotowi przybić do tych wybrzeży. Nieszczęśliwi, pozbawieni wszelkiej pomocy i środków do życia, narażeni na męki głodu i pragnienia i na zimno, bez dachu nad głową, bez narzędzi, bez ubrania, mogący polegać jedynie na własnych siłach!
Nie, to niepodobna!
– Proszę nie mówić takich rzeczy, panie Godfrey! – wykrzyknął Tartelett. – Nie! Proszę nie robić takich kiepskich dowcipów! Na samą myśl o czemś podobnem, umieram z lęku! Pan chyba żartował, nieprawdaż?
– Ależ oczywista, mój drogi Tartelett! Przedewszystkiem jednak proszę się uspokoić! Chodzi teraz o pośpiech, o możliwie największy pośpiech!
Muszą przecież znaleźć jaką jaskinię, grotę czy norę, gdzie spędzą noc. Gdy to się załatwi, trzeba będzie wyruszyć na poszukiwanie jakichś jadalnych ślimaków, by jako tako zaspokoić głód. Godfrey i Tartelett zaczęli więc zstępować z wydm ku wybrzeżu, gdzie Godfrey z wielką gorliwością zabrał się do poszukiwań, gdy Tartelett wciąż jeszcze nie mógł się oswoić z losem rozbitka. Godfrey bystremi oczyma przebiegał całą przestrzeń, Tartelett nie widział nic na dziesięć kroków przed sobą, nawpół zmartwiały.
– Jeśli ten szmat ziemi nie jest zamieszkały przez ludzi, to może przynajmniej znajdziemy jakieś zwierzęta? – zadawał sobie pytanie Godfrey.
Nie potrzeba dodawać, że myślał jedynie o zwierzętach domowych i o drobiu, nie zaś o drapieżnych, od których roi się w tej strefie podzwrotnikowej, a z któremi człowiek pozbawiony broni, wcale sobie nie życzył spotkania. Jedynie dalsze poszukiwania mogły mu pod tym względem dostarczyć odpowiedzi. Na wybrzeżu ukazywały się roje ptactwa: czapli, mew, bekasów, dzikich gęsi, które niespokojnem trzepotaniem i świegotem i krzykiem i biciem skrzydeł protestowały przeciw intruzom.
W sposób całkiem logiczny Godfrey wnioskował, że skoro jest ptactwo, to będą też i gniazda, a w gniazdach jajka. Te liczne skrzydlate rzesze muszą się chyba gnieździć w dziuplach drzew lub skalnych rozpadlinach. W powietrzu unosiły się stada bekasów i czapli – nieomylna zapowiedź pobliskiego bagna.
Ptactwa więc poddostatkiem; pytanie tylko, jak je zdobyć bez strzelby i wszelkiej innej broni? Zanim się brak ten da usunąć, nie pozostaje nic innego, jak zadowolić się jajami, czyli spożyciem ptaka w jego pierwszej, ale bardziej pożywnej fazie istnienia, czy powstawania.
Mając zapewniony ten artykuł spożywczy, muszą się jeszcze wystarać o mięso i sposób przyrządzenia. Skąd wziąć ognia? Odpowiedź na to bardzo ważne pytanie, należało odłożyć na przyszłość.
Godfrey i Tartelett zawrócili tedy ku skałom, nad któremi unosiły się nieprzejrzane roje ptactwa.
Tu czekała ich miła niespodzianka. Co bowiem ujrzeli pośród ptaków, kroczących wdzięcznie po piaskach, z morszczyzny i z roślin wodnych wydziobując pożywienie? Czyż to nie swojskie kury i kilka kogutów amerykańskich? Nie może to być złudzeniem, gdyż za ich zbliżeniem, pierzasta gromadka przywitała ich głośnem kukuryku! niby grzmiącą fanfarą zapełniającem ciszę dookolną… A nieco dalej… Wszakże to kochane amerykańskie czworonogi, w żywych podskokach pędzące wzdłuż wydm ku zielonym zaroślom, widniejącym w pobliżu, Godfrey nie miał już żadnych wątpliwości; tuzin królików, sześć kóz i sześć capów, z całym spokojem obgryzają młode pędy krzewiny.
– Panie Tartelett! – wykrzyknął. – Proszę spojrzeć!…
Profesor spojrzał we wskazanym kierunku, lez nic nie zobaczył, całkowicie oszołomiony nagłą zmianą sytuacji.
Godfreyowi strzeliła do głowy myśl całkiem uzasadniona: wszystkie te stworzenia, króliki, kozy i capy, należały widocznie do żywego inwentarza „Marzenia”. W chwili rozbicia statku, ptactwo pierwsze dostało się na wybrzeże. A czworonogi również bez większych trudności potrafiły widać przepłynąć przestrzeń, dzielącą je od wybrzeża.
– Co nie udało się żadnemu z naszych nieszczęśliwych towarzyszy – zauważył Godfrey – tego dokonały zwierzęta, wiedzione instynktem! Ze wszystkich istot, jakie znajdowały się na „Marzeniu”, ocalenie przypadło w udziale tylko zwierzętom!…
– No i nam dwom! – naiwnie odparł Tartelett.
Co się zresztą tyczy jego osoby, to istotnie ocalał, podobnie jak owe zwierzęta całkiem bezwiednie, bez współudziału rozumu i woli. Bądź co bądź ocalał.
Dla obydwu robitków było okolicznością bardzo szczęśliwą, że pewna liczba tych zwierząt dotarła do brzegu. Będzie je można utrzymać w gromadzie i zamknąć, a w razie przedłużenia się pobytu na tym skrawku ziemi, nie było też wykluczonem, że dzięki wielkiej płodności tych gatunków zwierząt, uda się dojść w posiadanie całego stada czworonogich i wielkiej ilości drobiu.
Na razie jednak Godfrey zamierzał żywić się tem, co zdobędzie na wybrzeżu, a zatem jajami i mięczakami. Wraz z profesorem zabrał się przeto do uciążliwych poszukiwań pod grubą powłoką morszczyzny, w szczelinach pomiędzy kamieniami. Po pewnej chwili udało się im też nagromadzić sporą porcję muszli i ślimaków, które od biedy można było spożyć na surowo. A w rozpadlinach skał, odgraniczających północny brzeg zatoki, znaleźli bez większego trudu parę tuzinów gęsich jaj, wystarczających do zaspokojenia apetytu większej liczby gości. Ponieważ obaj byli mocno wygłodzeni, więc bez dłuższego namysłu zabrali się do tej pierwszej uczty, która ich dostatecznie nasyciła.
– Skądby wziąć ognia? – zapytał Tartelett.
– No tak! Skądby wziąć ognia? – w zamyśleniu odparł Godfrey.
Narazie było to kwestją najważniejszą, która skłoniła rozbitków do gruntownego przeszukania kieszeni.
Kieszenie profesora były niemal zupełnie puste. Całą ich zawartość stanowiło parę zapasowych strun do skrzypiec i kawałeczek kalafonji do pocierania smyczka. Ani jedno, ani drugie nie nadawało się niestety do skrzesania ogna.
A kieszenie Godfreya były taksamo puste. Ku wielkiej radości znalazł w jednej z nich scyzoryk, który dzięki skórzanemu futerałowi, pozostał nieuszkodzony. Ten nóż o dobrem ostrzu, w dodatku z korkociągiem i piłeczką, był w danych warunkach czemś niezwykle drogocennem. Ale poza tem jednem jedynem narzędziem, obaj mogli rozporządzać tylko własnemi rękoma. W dodatku ręce profesora zajmowały się dotychczas jedynie smyczkiem i zbieraniem datków. To też Godfrey doskonale sobie zdawał sprawę, że będzie skazany jedynie na własne siły.
W każdym razie liczył na to, że ręce profesora dadzą się użyć do skrzesania ognia, przez szybkie tarcie dwóch kawałków drzewa. Gdyby się udało przy ogniu tym upiec kilka jaj, to byłoby to bardzo pożądanem urozmaiceniem drugiego śniadania.
Gdy więc Godfrey przetrząsał gniazda za jajami, nie troszcząc się o prawowitych właścicieli, na wszelkie sposoby protestujących przeciw tej grabieży, profesor zbierał kawałki drwa, w ogromnej ilości rozrzucone na wybrzeżu. Ten materjał palny, Tartelett układał u stóp stromej skały, chroniącej przed silnym wiatrem, poczem wybrał dwa suche kawałki drewna, z których silnem i ustawicznem tarciem miał wydobyć iskrę ognia.
To, co jest na porządku dziennym u nieoświeconych dzikich mieszkańców Polinezji, miałoby być niemożliwem dla profesora, uważającego się wszak za znacznie mądrzejszego? Tą myślą ożywiony, tarł i tarł bez przerwy, że sobie omal nie nadwerężył niewyrobionych muszkułów rąk i ramion. Siedział nieborak na skale, bez wytchnienia, zapamiętale trąc kawałki drewna! Niestety, czy drzewo to nie posiadało potrzebnych właściwości, czy nie dość było suche, czy wreszcie profesor nie umiał trzeć jak należy, dość, że z własnej swej osoby wydobył tak znaczną ilość ciepła, że pot strumieniami spływał mu z czoła, lecz drewienka absolutnie nie pozwoliły się rozgrzać.
Wróciwszy z ładunkiem jaj, Godfrey zastał Tarteletta w stanie godnym pożałowania. Jak pudel po kąpieli, cały ociekał potem, a najuciążliwsze ćwiczenia taneczne nigdy go nie doprowadziły do takiego wyczerpania.
– Nic z tego? – spytał Godfrey.
– Nic z tego, Godfreyu – odparł profesor. – Zaczynam też przypuszczać, że te rzekome odkrycia dzikich są jedynie wytworem fantazji, dla bałamucenia biednych ludzi.
– Tak nie jest! – odparł Godfrey. – Tylko że trzeba się umieć zabrać do rzeczy, jak zresztą we wszystkiem…
– A co będzie z jajami?…
– Ostatecznie możnaby spróbować innego sposobu – rzekł Godfrey. – Gdyby tak zawiesić jajo na końcu sznurka i wprawić je w szybki ruch wirowy, a potem nagle ruch ten przerwać, to ruch ten wytworzyłby dość ciepła…
– Do ugotowania jajka?
– Tak – tłumaczył Godfrey. – Tylko, że ruch musiałby być dość szybki, a przerwanie go dostatecznie nagłe… Ale jak w takim razie zabezpieczyć jajko przed rozbiciem? Kochany Tartelett, czy wiesz, co ja uważam za najprostsze? – To rzekłszy, Godfrey ostrożnie wyjął z plecaka jedno jajko, nadbił je i szybko wysączył jego zawartość.
Tartelett, nie mogąc się zdobyć na wypicie surowego jajka, poprzestać musiał na ponownym posiłku z muszel i ślimaków.
Teraz należało wyszukać jakąś grotę czy wgłębienie skalne, pod których osłoną dałoby się spędzić noc.
– Przecież byłoby czemś bezprzykładnem, by dwaj Robinzonowie nie zdołali wyszukać bodaj jakiejś jaskini, którąby z biegiem czasu dało się przetworzyć na mieszkanie! – zauważył profesor.
– Więc ruszajmy na poszukiwania! – oświadczył Godfrey.
Jeśli jednak dotychczas fakt taki był bezprzykładnym, to w danym wypadku tradycja została w przykry sposób naruszona. Obaj mężczyźni napróżno bowiem przeszukiwali całe skalne wybrzeże, gdzie mogliby się schronić. Należało się wyrzec tej nadzieji. Godfrey postanowił więc zbadać cały teren aż do pierwszych drzew, widniejących w głębi, daleko poza piaskami wybrzeża. Tedy obaj mężczyźni znów zstąpili z pierwszego grzbietu wydm i pomaszerowali w kierunku zielonych łąk, które dostrzegli już przed paru godzinami na skraju nieboskłonu.
Jakże się zdziwili i uradowali, widząc, że wszystkie zwierzęta, które wraz z nimi przeżyły rozbicie okrętu, odrazu się do nich przyłączyły! Widocznie wszystkie te koguty i kury i kozy i króliki parł instynkt gromadny, a może też czuły, że ten piaszczysty teren, ubogi w trawę i robaczki, nie na długo dostarczy im potrzebnego pożywienia.
W trzy kwadranse później, Godfrey i Tartelett, którzy przez cały czas nie zamienili z sobą ani słowa, zbliżyli się do pierwszych grup drzew. Ani śladu zabudowań i mieszkańców! Pustka całkowita! Nasuwało się wręcz pytanie, czy na tym szmacie ziemi wogóle postała kiedykolwiek ludzka stopa!
Na miejscu, do którego dotarli, rosło kilka grup pięknych drzew, a w odległości jakiej ćwierć mili można było rozróżnić bujny las.
Godfrey rozglądał się za jakiem starem wydrążonem drzewem, gdzie mogliby się narazie schronić, ale całodzienne, bo do samego zmroku trwające poszukiwania pozostały bezowocne.
Obaj uczuli po długiem chodzeniu głód dojmujący lecz musieli poprzestać na muszlach i ślimakach, w które zaopatrzyli się wpierw na wybrzeżu. Zmordowani i wyczerpani do cna, osunęli się u stóp rozłożystego drzewa, by wkrótce zapaść w sen, nad którym czuwać mógł jeden tylko Bóg.
oc minęła bez żadnych niespodzianek: Rozbitki zmęczeni wstrząsającemi przeżyciami i trudami dnia, spali tak spokojnie, jak gdyby się byli ułożyli do spoczynku na swych wygodnych łożach w pałacu Kolderup. Z pierwszym brzaskiem dnia, a było to 27 czerwca, zbudziło ich głośne pianie koguta. Godfrey w okamgnieniu uświadomił sobie całą sytuację, gdy Tartelett długo przecierał oczy i prostował zdrętwiałe członki, zanim zorjentował się w swem położeniu.
– Czy dzisiejsze śniadanie będzie podobne do wczorajszego? – były pierwsze jego słowa.
– Obawiam się, że tak – odparł Godfrey. – Mam jednak nadzieję, że wieczerza dzisiejsza będzie bardziej urozmaicona.,
Profesor nie mógł się wstrzymać od wzgardliwego gestu, wymowniejszego od słów. Gdzież się podziała herbata i kanapki, podawane mu dotychczas tak regularnie, skoro tylko otworzył oczy? Jakże bez tego wstępu czekać na śniadanie, którego się może wcale nie doczeka?
Należało się zdecydować. Godfrey doskonale sobie zdawał sprawę z odpowiedzialności ciążącej wyłącznie na nim, gdyż na żadną pomoc ze strony swego towarzysza liczyć wszak nie mógł! W tej pustej czaszce, mieszczącej mózgownicę profesora, nie zrodzi się ani jedna myśl praktyczna: Godfrey musi przeto myśleć, postanawiać i działać za dwóch.
Pierwsza jego myśl pobiegła ku Finie, której przez bezmyślność nie chciał narazie poślubić. Druga myśl skierowała się do wuja Wila, z którym rozstał się tak lekkomyślnie, a trzecia objęła Tarteletta, do którego zwrócił się z zapytaniem:
– A gdybyśmy się tak zabrali zaraz do jedzenia? Mamy jeszcze trochę mięczaków i kilka jaj, urozmaicenia jadłospisu.
– Ale nie mamy nic do gotowania!
– Nic? – podjął Godfrey. – A co byś tak powiedział, drogi profesorze, gdybyśmy nie mieli ani tych środków pożywienia?
– Powiedziałbym, że niczem nie można się pożywić – sucho odparł Tartelett.
Ostatecznie nie pozostawało nic innego, jak zabrać się do tego niewyszukanego posiłku, co też uczyniono. A wtedy Godfreyowi przyszła myśl zupełnie naturalna, że trzeba podjąć wczorajszą podróż odkrywczą. A przedewszystkiem stwierdzić, i to możliwie najdokładniej, w jakiej części Oceanu „Marzenie” się rozbiło. Bo tylko w ten sposób zdołają dotrzeć do jakiejś zamieszkałej części tego lądu, skąd uda się może odbyć podróż powrotną, a przynajmniej dostać się na któryś z przejeżdżających okrętów.
Godfrey miał nadzieję, że potrafi się może zorjentować z wyniosłości drugiego grzbietu wzgórz, których malownicze kontury wyłaniały się nad lasem. Sądził, że w ciągu paru godzin zdoła przebyć dzielącą go przestrzeń, a ponieważ chodziło o konieczność nieuniknioną, więc postanowił bezzwłocznie ruszyć w drogę. Drób znów się rozprószył wśród wysokich traw, skwapliwie poszukując żywności, a króliki, kozy i capy biegały na skraju lasu.
Tym razem Godfrey nie miał już obawy, by cała ta czworonoga i skrzydlata gromada podążyła jego śladem. Niemniej dla większego bezpieczeństwa, poruczył Tartelettowi, by nad niemi czuwał. A profesor bardzo chętnie wyrzekł się męczącej wędrówki, i wolał przez parę godzin dozorować trzodę i ptactwo. O jedno tylko spytał:
– Czy się jednak nie zabłąkasz, Godfreyu?
– Co do tego, to proszę nie mieć najmniejszej obawy – uspokoił Godfrey – przejdę tylko w poprzek tego lasu, a ponieważ pan się stąd nie ruszy, więc z łatwością się znajdziemy.
– Proszę nie zapomnieć o depeszy do wuja; musi co rychlej nadesłać kilkaset dolarów!
– Tak, depeszę, albo list! Zgoda! – odparł Godfrey, nie chcąc Tarteletta pozbawiać złudzeń, zanim się nie upewni co do położenia tego kraju.
Uścisnąwszy rękę profesora, ruszył w kierunku lasu, a niebawem zagłębił się w gęstwinie, poprzez którą z trudem tylko przedzierały się skąpe promienie światła. Kierując się słońcem, młody nasz badacz szedł prosto przed siebie, zmierzając ku wzgórzu, którego grzbiet przysłaniał cały widnokrąg wschodni.
Nie było tu ani śladu ścieżki, jakkolwiek na ziemi widniały ślady zwierząt, które musiały tędy przechodzić. Kilka razy miał wrażenie, że przemykają przed nim łosie lub daniele, ale śladów dzikich zwierząt, jak tygrysy, czy też jaguary, nie dostrzegł nigdzie, mimo pilnych poszukiwań. A prawdziwie nie miał powodu uskarżać się z powodu ich nieobecności!
Wysokopienny las, a mianowicie taras, sięgający od pierwszych gałęzi do najwyższych, służył jako schronienie dla niezliczonych rojów ptactwa: setki dzikich gołębi, orłów morskich, głuszczów, arakarów o dziobach przypominających nożyce morskich raków. A wyżej, ponad polankami zataczało kręgi powietrzne kilka ptaków, należących do rodziny jastrzębi, o oczach, robiących wrażenie kokardek. Jednakowoż żaden z tych ptaków nie należał do gatunku specjalnego, z którego możnaby wnosić o geograficznem położeniu tego skrawka ziemi, na którym znaleźli się rozbitki.
Taksamo drzewa bujnego lasu nie mogły być żadnym wskaźnikiem. Przeważnie były to rozmaite odmiany niemal tych samych drzew, jakie widuje się w Stanach Zjednoczonych, na przestrzeni między Kalifornia, Zatoką Monterey i Nowym Meksykiem. Wiązy, brzozy i dęby, kilka odmian magnolij i topoli, jakie rosną w Południowej Karolinie, na rozleglejszych polanach kasztany i oliwki, a z krzewów tamaryszki i mirty – jednem słowem, flora najbardziej znana w południowej części strefy umiarkowanej. Przeważnie gąszcz leśny nie był tak splątany, by nie można było się przedrzeć bez pomocy siekiery, a wiatr od morza wiejący poruszał listowiem. Tu i ówdzie słońce przedzierało się przez zielony strop liści i odbijało się w wielkich kałużach czy bagienkach.
Godfrey kroczył przed siebie pod tym zielonym stropem lasu i ani na myśl mu nie przyszło przedsięwziąć jakieś środki ostrożności. Jedna go tylko pochłaniała myśl: dotrzeć co rychlej do wzgórz, bramujących pas lasu od strony wschodniej. Poprzez zieleń starał się rozróżnić kierunek promieni słonecznych, by w prostej linji dojść do celu. Nie zwracał nawet uwagi na t. zw. ptaki-przewodniki, które lecą przed wędrowcem, to znów zawracają i lecą dalej, jak gdyby mu wskazywały drogę. Godfrey tak był zamyślony, że wcale nie zauważył tych skrzydlatych przewodników.
Łatwo można zrozumieć ten jego stan duszy. Przed upływem godziny miały się rozstrzygnąć losy rozbitków. Przed upływem godziny może stanąć na ziemi zamieszkałej tego nieznanego kraju!
Na podstawie znanej mu marszruty „Marzenia”, Godfrey wnioskował, że po siedmnastu dniach podróży mogli byli przed rozbiciem statku dotrzeć do brzegów Japonji czy Chin. Z położenia słońca, wciąż jeszcze widniejącego przed nim po stronie południowej, miarkował, że istotnie nie przekroczyli półkuli południowej.
Po dwugodzinnym marszu Godfrey obliczył mniej więcej, że przebył przestrzeń pięciomilową – wobec czego drugie pasmo wzgórz nie może już być daleko. Las przerzedzał się też z każdą chwila, tworząc pojedyncze grupy drzew, a promienie słońca coraz łatwiejszy znajdowały przystęp. Także grunt stawał się bardziej kamienisty, każąc się domyślać pobliskich skał.
Jakkolwiek dość znużony, Godfrey siłą woli zmuszał się do dalszego marszu. Niewątpliwie byłby nawet przyspieszył tempo, by co rychlej stanąć u celu, gdyby strome zbocza nie utrudniały mu pochodu. Niebawem jednak znalazł się na takiej wysokości, że mógł z niej objąć przebytą drogę i spojrzeć na zielony strop, nad którego równą linją górowały tu i ówdzie strzeliste korony drzew. Szybko jednak odwracał oczy, gdyż nie chodziło mu o widoki, jakie pozostawił za sobą. Z wytężeniem natomiast wpatrywał się w nagą ścianę grzbietu, wzbijającego się na jakie 4-5000 stóp wysokości. Ściana ta rysując się ostro na tle horyzontu, stanowiła zaporę, która przysłaniała mu upragniony widok na wschód.
Mały stożkowaty wierzchołek wznosił się ponad zębatą linją grzbietu, tworzącego szereg pagórków.
– Tam… tam…! – mamrotał do siebie Godfrey. – Do tego punktu dotrzeć, a odrazu się zorjentuję!… Oby już stanąć na szczycie tego stożka!… Co stamtąd zobaczę?… Miasto… wieś… pustynię?…
Przyciskając ręce do serca, by stłumić gwałtowne jogo bicie, Godfrey wspinał się coraz wyżej. Dech mu zapierało, kolana się pod nim chwiały, lecz wzburzenie jego było zbyt silne, by mógł się w tej chwili zmusić do cierpliwości i bodaj o jedną minutę opóźnić rozstrzygnięcie swych losów. Tedy resztkami sił wspinał się na wierzchołek, od którego dzielić go mogło jakie sto stóp.
Nareszcie – – kilka jeszcze chwil… a stanie u celu! Ten ostatni kawałek drogi nastręczał jednak największe trudności, gdyż był tak stromy, że Godfrey musiał sobie pomagać rękami, czepiając się kępek trawy i wątłych krzewów mirtu, by się wdrapać na szczyt.
Jeszcze jeden wysiłek… i oto wysunął głowę ponad szczyt stożka, ułożył się na brzuchu, by w tej najwygodniejszej pozycji chciwemi oczymi objąć cały horyzont od strony wschodniej…
Nic… nic, prócz morza, olbrzymiej, nieprzejrzanej masy wód, które w dali łączyły się, zlewały z linją nieboskłonu!…
Odwrócił głowę…
Od wschodu i zachodu, północy i południa morze, zewsząd morze… nieskończone morze, zamykające go ze wszystkich stron!
– Wyspa!
Serce Godfreya zacisnęło się bolesnym skurczem, gdy słowa te wyrwały mu się z gardła. Ani na chwilę nie przyszło mu na myśl, że burza wyrzuciła go na wyspę a jednak tak jest!… Przesmyk, który w jego wyobraźni łączył go z dalszym lądem, zniknął raptownie! Ogarnęło go uczucie, jakiego doznawać musi człowiek, który zasnął w łódce, a po przebudzeniu widzi, że porwał go wir zawrotny i pędzi niewiadomo dokąd, a on nie ma wioseł, ani żagli, by zawrócić ku brzegom.
Szybko jednak się opamiętał. Należy się pogodzić z koniecznością, skoro nic innego uczynić nie można. Z zewnątrz żadnej pomocy oczekiwać teraz nie może, więc sam sobie musi radzić, w miarę sił i możności.
Przedewszystkiem trzeba się zorjentować co do położenia wyspy, którą z tej wyżyny obejmuje w całej jej rozciągłości. Jego zdaniem, nie mogła ona mieć ponad 60 mil w obwodzie, bo o ile na oko można było sądzić, jakie 20 mil długości od południa na północ, a 12 szerokości od wschodu na zachód. Środkowa jej część ginęła całkiem w zielonej gęstwie lasu, ciągnącego się aż po grzbiet górski, zakończony stożkowatym wierzchołkiem. Z tego stożka pochyłe, niezbyt strome zbocze prowadziło na wybrzeże.
Cały dalszy teren pokryty był łąkami, wśród których wznosiły się grupy drzew, albo też skalnem wybrzeżem, kapryśnymi załomami wybiegającymi głęboko w morze, które na niektórych punktach wrzynało się w ląd, tworząc maleńkie przystanie dla łodzi, o ile tu wogóle jakieś zajeżdżały. Tylko zatoka, gdzie rozbiło się „Marzenie”, mogła mieć 7-8 mil obwodu. Szeroko rozwarta, nie mogła żadnemu okrętowi użyczyć bezpiecznego schronienia, chyba przy wietrze wschodnim.
Jaka to jednak wyspa? Do jakiego archipelagu należy? Czy może tylko jest poszczególnym wierzchołkiem jakichś raf podwodnych, często się zdarzających na Oceanie Spokojnym? To pewne, że jak okiem sięgnąć, nie widać żadnej innej, małej czy dużej, wysoko górującej nad powierzchnią morza, czy też niskiej, nieznacznie nad poziom wody wzniesionej.
Godfrey dźwignął się i bystrem okiem obejmował cały horyzont. Nic, nic na całej przestrzeni, aż hen po najdalszą linję, gdzie wody zlewają się z niebem. Jeśli więc jakaś wyspa czy ląd stały leżały poza widnokręgiem, dostępnym oczom Godfreya, to chyba w bardzo znacznej odległości.
Młody człowiek natężał umysł, by sobie przypomnieć cały zasób swych wiadomości geograficznych, by przy ich pomocy zmiarkować, jaka to może być wyspa. Rozmyślania nasunęły mu wniosek następujący: Pomijając nieznaczne zboczenia, „Marzenie” przez 17 dni i nocy płynęło w kierunku zachodnim. Biorąc przeciętnie 150-180 mil na dobę, musieli przepłynąć 50 stopni. Z drugiej strony stwierdził z całą pewnością, że nie przekroczyli jeszcze równika. Wobec tego należy wyspy, na której się znalazł, względnie grupy wysp, do których ona należy, szukać pod 160-170 stopniem północnej szerokości. –
W tej części Oceanu Spokojnego, rozumował Godfrey, nie odnalazłby na mapie innych wysp prócz archipelagu Sandwich; czy jednak oprócz archipelagu niema rozmaitych wysp pojedynczych, których nazw nie pamięta? Tych wysepek drobniutkich, rozsianych aż po wybrzeże Chin?
Niewiele mu zresztą zależało na nazwie wyspy, skoro o środkach i sposobach wydobycia się stąd do jakiejś gościnniejszej krainy, nie mogło nawet być mowy!
– Trudno – pomyślał Godfrey, – skoro nie wiem nawet, jak nazywa się ta wyspa, to nazwę ją Finą, na cześć tej, której nie powinienem był opuszczać, by gonić po świecie. Być może, że imię to jednak przyniesie mi szczęście.
Teraz postanowił zbadać, czy nieznane mu jeszcze okolice wyspy nie są jednak zamieszkałe. Ze szczytu wzgórza nie dostrzegł jednak nic, coby wskazywało na jakieś ślady ludzkich osad. Ani namiotów na rozległych łąkach, ani domów na skraju lasu, ani chat rybackich wzdłuż wybrzeża. Podobnie pustą i martwą jak wyspa była też niezmierzona przestrzeń wód ją otaczających; nigdzie statku, ani łodzi na bezmiarze Oceanu.
Ukończywszy smutne obserwacje, Godfrey nie mógł uczynić nic innego, jak opuścić swą wyniosłą pozycję i skróś lasu powędrować z powrotem do Tarteletta. Zanim jednak zaczął zstępować ze wzgórza, raz jeszcze objął wzrokiem cały widnokrąg, by przez chwilę zatrzymać się spojrzeniem na gąszczu wysokich drzew, stanowiących niejako północną granicę łąk. Była to potężna grupa, górująca nad wszystkiemi innemi.
– Może jednak znajdę tam jakieś miejsce, gdzie da się zamieszkać – mruczał do siebie, – co wydaje się tem prawdopodobniejsze, że srebrzy się tam jakiś strumyk, który wypływa zapewne ze środkowego łańcucha gór i szuka sobie drogi przez łąkę.
Sprawdzenie tego odkrycia odłożył na dzień następny.
Od południa wyspa przedstawiała widok bardziej urozmaicony. Lasy i łąki tworzyły barwne tło dla żółtego kobierca piasków i żwiru, a tu i ówdzie wybrzeże piętrzyło się w malownicze skały. Jakież zdumienie ogarnęło jednak Godfreya, gdy nagle zobaczył lekką smugę dymu, wzbijającą się ponad drugiem zboczem ściany skalnej.
– Czyżby jednak nasi towarzysze? – wykrzyknął. – Nie, niepodobna!… Bo i czemuż byliby się wczoraj oddalili od zatoki i to o kilka mil? A może to jednak jakaś wieś rybacka, lub obóz ludności tubylczej?
Godfrey z zapartym oddechem śledził tę smużkę dymu, czy oparów, przez wiatr pędzoną ku zachodowi. Oczywista, że może też wszystko polegać na złudzeniu optycznem… Jakoż po upływie kilkunastu minut, rzekomy dym, czy opary, rozwiały się bez śladu, pozostawiając gorżkie rozczarowanie. Znów nadzieja okazała się zwodniczą!…
Po raz ostatni Godfrey ogarnął okiem całą przestrzeń. Nie dostrzegłszy jednak niczego, na ziemi ni na morzu, osuwając się i zstępując ze stromej ściany skalnej, znalazł się wreszcie na równym gruncie i przez las podążył z powrotem. Po jakiejś godzinie był znów u skraju wybrzeża.
Tu czekał Tartelett w otoczeniu swych czworonogów i drobiu. Jakiemu zajęciu oddawał się uparty profesor? Ciągle temu samemu! W prawej ręce trzymał jedno drewno, w lewej drugie i tarł a tarł z zapałem godnym lepszego wyniku.
– I co? Stację telegraficzną znalazłeś? – krzyczał z daleka.
– Jeszcze nie otwarta – odparł Godfrey, wciąż jeszcze nie mając odwagi przedstawienia temu nieborakowi prawdziwej sytuacji.
– A poczta?
– Jeszcze zamknięta! – brzmiała odpowiedź. – Zabierzmy się jednak do śniadania, gdyż umieram z głodu. Rozmawiać możemy później!
I tego przedpołudnia Godfrey i Tartelett musieli poprzestać na chudej strawie, bo oprócz ślimaków i surowych jaj nie mieli żadnego innego pożywienia.
– Bardzo zdrowy wikt! – kilkakrotnie powtarzał Godfrey, lecz Tartelett był innego zdania, i prawie że nie tknął tej zachwalanej uczty.