Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Juliusz Verne

 

Robinzon amerykański

 

(Rozdział XI-XIV)

 

Ilustracje L. Benetta

Wydawnictwo "Zorza", 1925

 

szro02.jpg (82387 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

Rozdział XI

W którym, w miarę możności zostaje rozwiązana kwestja mieszkania.

 

yła już godzina dość późna, wobec czego Godfrey do następnego dnia odłożył szukanie jakiego schronienia. Jednakowoż na natarczywe pytania profesora co do wyników porannej wędrówki, powiedział mu ostatecznie, że znajdują się na wyspie – na wyspie Finy – i że należy się starać, by tu jako tako wyżyć, zanim da się obmyślić sposoby i środki do wydostania się z tego odludzia

– Na wyspie! – wykrzyknął Tartelett.

– Tak!… Na wyspie!

– Dokoła oblanej morzem?

– Nie inaczej!

– Ale jaka to może być wyspa?

– Przecież panu powiedziałem, a chyba pan rozumie, dlaczego ją tak nazwałem.

– Nie!… Wcale tego nie rozumiem – z kwaśnym grymasem odrzekł Tartelett. – Nie widzę też najmniejszego podobieństwa… Panna Fina jest otoczona lądem, a nie morzem; czyż nie?

szro24.jpg (185127 bytes)

Po tej melancholijnej uwadze zabrano się do przygotowania jakiegoś noclegu. Godfrey ruszył jeszcze raz ku skałom, po nowy zapas jaj i mięczaków, na których chcąc nie chcąc, musieli jednak poprzestać. Całodzienne utrudzenie rychło sprowadziło mu sen. Po paru minutach zasnął pod rozłożystem drzewem, gdy Tartelett, którego filozofja nie umiała się dostosować do istniejącego stanu rzeczy, pogrążył się w smutnych rozmyślaniach.

Nazajutrz, dnia 28 czerwca, zerwali się obaj, zanim ich jeszcze zdołał zbudzić kogut. Przedewszystkiem spożyli śniadanie, taksamo wspaniałe jak wieczerza, z tą tylko miłą różnicą, że zamiast wody zaczerpniętej ze strumyka, wypili trochę mleka, udojonego od kozy.

Ach, szanowny profesorze! Gdzież smakowita miętówka, kwaskawy porter, Sherry-Cobbler, Sherry-Cocktail, których wprawdzie nie używał nadmiernie, lecz każdej chwili mógł je sobie był zamówić w eleganckich kawiarniach i barach? Niemal z zawiścią przyglądał się tym kogutom i kurom, królikom, kozom i capom, które tak ochoczo gasiły swe pragnienie wodą, nie pożądając przymieszki cukru ni alkoholu. Te stworzenia nie potrzebują też ognia, dla ugotowania pożywienia; najzupełniej im wystarczają korzenie, trawa, ziarenka, a takie śniadanie zawsze mogą mieć na zielonem łonie przyrody!

– W drogę! – zakomenderował Godfrey i w towarzystwie żywego inwentarza, który absolutnie nie miał zamiaru się odłączyć, rozpoczęli znów wędrówkę.

Godfrey zamierzał zbadać tę północną część wyspy, gdzie z wyniosłości stożkowatego wzgórza odkrył był poprzedniego dnia gąszcz olbrzymich drzew. Sądził, że najlepiej będzie zdążać tam wzdłuż wybrzeża. Może jednak odkryją gdzieś szczątki strzaskanego „Marzenia”? Może fale wyrzuciły nawet zwłoki towarzyszy, których należy pochować po chrześcijańsku? Nadzieję spotkania jeszcze któregoś z pasażerów, ocalałego z katastrofy, porzucił był ostatecznie, jako że od zatonięcia „Marzenia” upłynęło już 36 godzin.

Przekroczono pierwszy łańcuch wydm. Godfrey znalazł się niebawem wraz ze swym orszakiem na temsamem miejscu, gdzie rafy ostrym dzióbem wysuwały się w morze – i znów ujrzał się w obliczu beznadziejnej pustki Oceanu. Przez ostrożność zaopatrzyli się w nowy zapas jaj i mięczaków, nie mając pewności, czy północna część wyspy dostarczy im bodaj takich specjałów.

Pustka i głusza, jak okiem sięgnąć!

Trzeba powiedzieć, że jeśli los złośliwy postanowił tych dwóch rozbitków skazać na ciężką dolę Robinzonów, to stworzył dla nich warunki jeszcze cięższe i twardsze, niż któremukolwiek z ich poprzedników!… Tamtym pozostały przynajmniej jakieś szczątki z rozbitego okrętu! Wyłowiwszy mnóstwo przedmiotów do zaspokojenia pierwszych potrzeb życiowych, mieli jeszcze do zużytkowania szczątki statku. Na pewien czas mieli też zapasy żywności, odzież, narzędzia i broń, dzięki czemu mogli sobie ostatecznie jako tako dawać radę. Oni natomiast pozbawieni zostali wszystkiego! W czarną noc statek zatonął w morskiej otchłani, nie pozostawiwszy na rafach najdrobniejszego bodaj szczątka. Ani jednego drewienka, ani jednej zapałki nie udało się ocalić, a prawdziwie, brak tego ostatniego drobiazgu najdotkliwiej dawał się im odczuwać.

Wiem dobrze, że ludzie siedzący przy ciepłym piecu, w miłym pokoju, patrząc w buchający na kominku płomień, powiedzą: – Ależ nic łatwiejszego, jak rozniecić ogień! Tyle przecież istnieje środków i sposobów! Dwa krzemienie… trochę suchego mchu… kawałek spalone szmatki… Jak jednak spalić tę szmatkę? Jak?… Inni znów powiedzą: – ostrzem noża wykrzesać iskry jak ze stali… albo, jak to robią mieszkańcy Polinezji, trzeć dwa kawałki drzewa, aż buchnie iskra…

No tak, zapewne! Proszę jednak spróbować!

Takie myśli zaprzątały Godfreya w ciągu drogi – a były one aż nadto chyba uzasadnione. Może on sam, siedząc w swej zbytkownej komnacie przed trzaskającym ogniem na kominku i zaczytany w przygody podróżnych, myślał tak samo jak owi szczęśliwcy! Gdy jednak przyszło zdać egzamin z zaradności życiowej, zrozumiał wielką różnicę między teorją a praktyką i z niepokojem stwierdził brak ognia, tego żywiołu nieodzownego, a nie dającego się niczem zastąpić. Przed nim kroczył Tartelett, całkiem pochłonięty przez gromadkę zwierząt, którą krzykami i nawoływaniem starał się utrzymać razem.

Nagle wzrok Godfreya spoczął na barwnych jabłuszkach, w ogromnej ilości zwisających na gałązkach krzewów, które pokrywały cały skraj wybrzeża. Rozpoznał w nich owe manzanille, w niektórych częściach Kalifornji będące ulubionym przysmakiem Indjan.

– Nareszcie! – wykrzyknął. – Będziemy mieć przecież jakieś urozmaicenie naszego jadłospisu!

– Czy to jadalne? – spytał Tartelett, zwyczajem swym wykonując gest pogardliwy.

– Może się pan odrazu przekonać! – odparł Godfrey, chciwie zatapiając zęby w czerwone owoce.

Niestety były to dzikie jabłuszka, tak kwaśne, że nie mogły budzić zbytniego zachwytu. Mimo to, profesor poszedł za przykładem Godfreya i po mięczakach oraz surowych jajach, nie okazał zbytniego niezadowolenia. Godfrey zaś pomyślał, że z owoców tych da się sporządzić napój, który będzie można mięszać z wodą.

Po chwilowej przerwie, spowodowanej odkryciem owoców, znów ruszyli w drogę. Piaszczyste wybrzeże rychło ustąpiło miejsca łące, przeciętej wijącym się w poprzek niej strumykiem. Był to strumień, który Godfrey dostrzegł był ze szczytu skał.

Wyniosłe drzewa jeszcze wciąż znajdowały się w znacznej odległości i dopiero po dość forsownym, bo czterogodzinnym marszu, mężczyźni dotarli tam w godzinie południowej.

Prawdziwie, opłaciło się zobaczyć, odkryć i wziąć w posiadanie tę część wyspy!

szro25.jpg (209512 bytes)

Na skraju łąki, upstrzonej krzewami manzanilla i innemi, wznosiło się ze dwadzieścia olbrzymów, śmiało mogących się mierzyć ze sławnemi olbrzymami lasów kalifornijskich. Tworzyły one duże półkole, a u ich stóp rozścielał się zielony kobierzec traw, obramowany strumykiem. Zaś w odległości jakichś stu kroków od srebrnej wstęgi strumyka, zaczynało się podłużne wybrzeże, wyzębione skałami, zarzucone skałami i morszczyzną, wąską kończyną gubiącą się w dali.

Olbrzymie drzewa należały do gatunku drzew mamutowych, z rodziny szpilkowatych. Anglik nazwałby je niewątpliwie „Wellingtonami”, a Amerykanin „Waszyngtonami”.

Bez względu jednak na nazwę, mającą upamiętniać zwycięzcę z pod Waterloo, czy założyciela republiki amerykańskiej, drzewa te są najwspanialszemi okazami flory Kalifornji i Nevady.

W niektórych częściach tych krajów istnieją całe lasy drzew-olbrzymów, z których niektóre mają 60-80 stóp obwodu, a 300 stóp wysokości. Jedno z tych drzew u wnijścia do doliny Yosemite, miało nawet sto stóp obwodu. Za życia (zostało już bowiem ścięte) wierzchołkami swych gałęzi dosięgało 400 stóp wysokości, czyli mierzyć się mogło z katedrą w Strassburgu. Dotąd jeszcze mówi się o „Matce lasu”, „Królowej boru”, „Chacie pionierów”, „Dwóch strażnicach”, „Trzech gracjach” itd. należących do istnych cudów świata roślinnego. Na pniu takiego olbrzyma zbudowano kiosk, w którym 16-20 osób mogło wygodnie tańczyć kadryla. Najpotężniejszy z tych olbrzymów, zwany „Ojcem lasu”, liczy podobno 4000 lat, a ma 450 stóp wysokości, przewyższając temsamem krzyż na kościele św. Piotra w Rzymie, wielką piramidę Gizeha, wreszcie żelazną dzwonicę katedry w Rouen.

Otóż grupę takich kolosów w liczbie 20, kaprys natury rzucił był na tę wyspę, może w tych jeszcze czasach, kiedy król Salomon wznosił świątynię jerozolimską, dawno już leżącą w ruinach. Najwyższe z nich sięgały 300 stóp wysokości, najniższe 250. Niektóre, wydrążone od starości, mogły w swem wnętrzu pomieścić cały szwadron jeźdźców.

W obliczu tych cudów przyrody, zdarzających się na wysokości 5-6000 stóp nad powierzchnią morza, Godfrey doznał uczucia zdumienia i podziwu. Zdawało mu się przez chwilę, że już dla tego widoku warto było odbyć podróż, tak fatalnie zakończoną. Bo też trudno sobie wyobrazić coś równie wspaniałego, jak te olbrzymy, o średnicy, nieznacznie się tylko zwężającej, w miarę jak strzelają w górę, i dopiero w wysokości 30-100 stóp ponad ziemią rozszerzających się w las konarów.

Jedno z tych mamutowych drzew, przedewszystkiem ściągnęło na siebie uwagę Godfreya. Wydrążone od spodu, miało otwór na 4-5 stóp szeroki, przez który można było dostać się do wnętrza. Całe jądro olbrzyma zniknęło i rozsypało się w delikatny, białawy pył; niemniej, potężna kora, spoczywająca na olbrzymich korzeniach zawniała mu jeszcze parę wieków żywota.

– Jaskini ani groty nie mamy! – wykrzyknął Godfrey. – Możemy jednak zamieszkać w tym drewnianym domu czy wieżycy, a podobnem mieszkaniem nie może się chyba poszczycić największy bogacz na świecie. Chodź pan, profesorze, by objąć dom ten w posiadanie!

Wlokąc za sobą poczciwego Tarteletta, Godfrey rozlokował się w wydrążeniu drzewa. Średnica wnętrza mogła wynosić 20 stóp, a wysokości nie można było ustalić z powodu mroku. Ściany z kory nie dopuszczały bowiem światła, lecz zabezpieczały też skutecznie przed deszczem i wiatrem. Podłoga komnaty, zajętej przez naszych rozbitków, zaścielona była grubą warstwą pyłu roślinnego, w którym grzęzło się jak w puchu. Bądź co bądź, nasi dwaj rozbitkowie znaleźli schronienie, bezpieczniejsze i suchsze od jakiejkolwiek groty czy jaskini. W danych warunkach nie można było marzyć o czemś lepszem!

szro26.jpg (206615 bytes)

– I co, panie Tartelett? Jakże się panu podoba to domostwo?

– Tak, ale gdzie jest ognisko? – spytał Tartelett.

– Zanim się zaczniemy trapić o ognisko, trzeba zdobyć ogień! – odparł Godfrey.

Odpowiedź, całkiem chyba logiczna, z której jednak Tartelett nie był wcale zadowolony.

Godfrey zabrał się tymczasem do badania najbliższego otoczenia. Jak wpierw powiedziano, łąka rozścielała się u stóp mamutów drzewnych, a przepływający ją strumyk odświeżał powietrze i utrzymywał wilgoć, sprzyjającą rozwojowi roślinności. To też wzdłuż jego brzegów rozrastały się bujnie mirty i krzewy manzanilli, zapowiadając bogate zbiory dzikich jabłek.

Nieco dalej, na terenie trochę pochyłym, górowały nad trawnikiem dalsze grupy drzew: buków, sykomorów, sosen syberyjskich. Jakkolwiek strzeliste, drzewa te obok tamtych kolosów, których cienie, rzucane rano musiały się chyba wydłużać aż do Oceanu, robiły wrażenie krzewów. W poprzek łąki biegły zygzakowate szeregi kępek roślinności najrozmaitszej wielkości i gatunków, których bliższe zbadanie Godfrey odkładał do dnia następnego.

Nietylko jemu, ale w równej mierze towarzyszącym mu zwierzętom, okolica nowo-odkryta bardzo się podobała. Króliki, kozy i capy szybko się zadomowiły, z zapałem obgryzając liście i trawę, znacznie bujniejszą, niż na wybrzeżu. Drób równie skwapliwie zabrał się do poszukiwania robaczków, które nad strumykiem znajdował w obfitości. Niebawem cały ten szmat ziemi ożywił się jak nigdy przedtem: beczenia, gdakania, skoków, trzepotania było tu jakby na podwórzu dobrze zagospodarowanej farmy.

Godfrey wrócił do grupy drzew-olbrzymów, by dokładnej obejrzeć drzewo, które mu miało odtąd służyć za mieszkanie. Wydało mu się, jeśli nie niemożliwem, to bądź co bądź trudnem zadaniem, wdrapać się po pniu zewnętrznym, całkiem gładkim; natomiast po korze wewnętrznej, tu i ówdzie sfałdowanej, łatwiej dałoby się to uskutecznić, o ile drzewo jest wydrążone aż do pierwszej warstwy konarów.

W każdym razie zbadać należy, czy w razie niebezpieczeństwa, można się będzie schronić wśród gałęzi. Na razie jednak sprawę tę musi odłożyć na chwilę wolniejszą. Godzina było dość późna, jak wskazywało słońce chylące się ku zachodowi, więc tego dnia żadnych już wypraw podejmować niepodobna. Natomiast po posiłku, zakończonym deserem z dzikich jabłek, nie pzostawało nic lepszego do zrobienia, jak ułożyć się do spoczynku na miękkim pyle roślinnym, głęboką warstwą zaścielającym wnętrze drzewa.

Obaj Robinzoni rychło to zrozumieli i poruczywszy się pieczy Opatrzności, rozkwaterowali się w gościnnym olbrzymie, którego Godfrey nie omieszkał nazwać od imienia wuja „drzewem Wilhelma” – zgodnie ze zwyczajem krajowym, nakazującym wszystkie olbrzymie drzewa obdarzać imionami sławnych obywateli Stanów Zjednoczonych.

 

 

Rozdział XII

Który w odpowiedniej chwili kończy się wspaniałym i ogromnie pożądanym piorunem.

 

rudno! Trzeba się pogodzić z losem. W nowej sytuacji, Godfrey sam stawał się nowym człowiekiem, coraz mniej podobnym do tego pieszczocha losu, któremu na niczem nie zbywało i który też nigdy nie zastanawiał się poważnie nad życiem. Troska żadna nie miała doń dostępu – bo i o cóż miałby się troszczyć? We wspaniałym pałacu wuja brakowało mu chyba ptasiego mleka, a dziesięciogodzinnego snu nie zakłócało nawet przykre senne widzenie, bo i skądby się wzięło, po dniach spędzonych w zbytku i rozkoszy? Nagle wszystko się zmieniło w sposób tak brutalny! Odcięty od reszty świata, skazany na własny tylko rozum i ręce, stanął wobec ciężkiej konieczności zdobywania najpotrzebniejszych środków do życia w warunkach najtrudniejszych. Nawet ludzie obdarzeni zmysłem bardzo praktycznym i oswojeni z walką o chleb codzienny, niełatwo by sobie dali radę, cóż dopiero młody człowiek, który dotąd stąpał był po różach!

Należało przypuszczać, że skoro „Marzenie” zatonęło, to brak wiadomości rychło zaniepokoi wuja i Finę, którzy też uczynią wszystko, co w ludzkiej mocy, by dowiedzieć się o losie pasażerów. Czy w tem jednak można pokładać jakąś nadzieję? Czemże są dwaj rozbitki wśród bezmiaru Oceanu? Tysiąckroć łatwiej odszukać szpilkę we furze siana, lub ziarenko piasku na dnie morza! Niestety, majątek wuja Kolderupa na nic się tu nie przyda!

Nic dziwnego, że zajęty temi myślami, Godfrey nie spędził nocy spokojnej w nowem swem domostwie. Umysł jego pracował z wytężeniem, jak nigdy dotąd. Jedne myśli goniły drugie: przeszłość nasuwała mu wspomnienia czarowne, budzące żal spóźniony, teraźniejszość domagała się rozwiązania piętrzących się przed nim trudności, a przyszłość przejmowała trwogą i niepokojem.

Jednakowoż pod naciskiem ciężkiej konieczności, z mózgu jego, zajętego rojeniami i fantazjami, stopniowo wyłaniał się rozum praktyczny, wspierany przez silną wolę. Godfrey postanowił podjąć walkę z losem i uczynić wszystko, co jest w ludzkiej mocy, by wydostać się z ciężkiej sytuacji. Jeśli mu się to uda, to przykra próba zahartuje go na całe dalsze życie!

Wczesnym rankiem zerwał się z swego legowiska i odrazu zaczął obmyślać sposoby uwygodnienia mieszkania. Najważniejszą i najpilniejszą była sprawa zaopatrzenia się w żywność i zdobycie ognia, następnie trzeba będzie znaleźć jakiś sposób zdobycia narzędzi i broni, oraz sporządzenia sobie odzieży, by nie być zmuszonym do naśladowania dzikich, obchodzących się bez garderoby.

Tartelett tymczasem spał jeszcze snem człowieka sprawiedliwego. Nie można go było wprawdzie widzieć wśród ciemności, panujących wewnątrz drzewa, ale dochodziło wyraźnie jego głębokie oddychanie. Nieborak ten, oszczędzony przez burzę morską, mimo swych 45 lat, nie był ani trochę doświadczeńszym życiowo od swego ucznia, który też nie mógł liczyć na jego pomoc. Raczej był mu przeszkodą, gdyż musiał się starać także o zaspokojenie jego potrzeb życiowych. Niemniej był ludzką istotą, z którą łatwiej się było porozumieć, niż naprzykład z najinteligentniejszym psem. Bądź co bądź człowiek, z którym można się porozumieć w ludzkiej mowie, aczkolwiek poza głupiem narzekaniem i biadaniem nic innego z ust jego nie wyszło. Dzięki jemu Godfrey słyszał jednak ludzkie dźwięki, bardziej mimo wszystko pożądane od paplania papugi, jedynego towarzysza Robinzona Kruzoe! Wprawdzie towarzystwo Tarteletta w zwykłych warunkach nie było wcale pożądane, ale dla rozbitka byłoby ostatecznym ciosem, gdyby był został skazany na zupełną samotność.

– Robinzon przed przybyciem Piętaszka, a po jego przybyciu! Co za różnica kolosalna! – półgłosem mówił do siebie Godfrey.

Ale tego poranka, a było to 28 czerwca, Gadfrey wolał być sam, by spokojnie urzeczywistnić swój plan, dotyczący zbadania okolicy. Może mu się uda odkryć znów jakie owoce lub korzenie jadalne, któremi profesorowi sprawi niespodziankę. Dlatego nie budząc Tarteletta, sam ruszył w drogę.

szro27.jpg (190499 bytes)

Lekkie mgły przysłaniały jeszcze wybrzeże i Ocean, ale od północy i wschodu białawe te opary zaczęły już pierzchać pod wpływem promieni słonecznych. Zapowiadał się dzień prześliczny.

Godfrey odciął gałąź i wystrugał sobie mocny kij. Tak uzbrojony ruszyć ku owej nieznanej mu jeszcze części wybrzeża, którego wydłużony cypl tworzył właśnie wyspę Finy. Po godzinnym marszu spożył śniadanie, złożone z kilkunastu dość mizernych mięczaków i maleńkich, ale smacznych ostryg, których było tu w nadmiarze.

– Bądź co bądź, z głodu nie umrzemy, dopóki nam nie zbraknie tych doskonałych ostryg. Biadania Tarteletta nie będę sobie tak bardzo brał do serca. Zresztą i on się powoli oswoi z tym wiktem!

Wprawdzie ostrygi nie zastąpią chleba i mięsa, ale w każdym razie są bardzo pożywne, o ile można zjadać większą ilość tych mięczaków, tak łatwo strawnych, że nie grożą przeładowaniem żołądka.

Posiliwszy się, Godfrey z laską w ręku skierował się na południowy wschód, wciąż trzymając się prawego brzegu strumienia. Tą drogą musiał dojść do gąszcza drzew, który zauważył dnia poprzedniego, poza zygzakowatą linją krzewów i zarośli.

Miękkim, gęstym jak aksamit lśniącym trawnikiem maszerował Godfrey, raz po raz płosząc roje ptactwa wodnego, które krzykiem i trzepotaniem udzielało sobie wzajem wiadomości o pojawieniu się intruza, nigdy dotąd niewidzianego. Także ryby najrozmaitsze pływały w przejrzystej wodzie strumyka, liczącego w tem miejscu do 3 metrów szerokości.

Złowienie tych ryb nie nastręczałoby chyba zbytnich trudności – należałoby je jednak ugotować, a kwestja ognia dotąd nie została rozwiązana.

Dotarłszy jednak do pierwszych krzewów. Godfrey ku niezmiernej radości odkrył dwa rodzaje korzeni jadalnych, z których jedne można spożywać w stanie surowym, drugie natomiast trzeba gotować. Rośliny te stanowią jeden z głównych pokarmów amerykańskich Indjan.

Jeden z krzewów należał do gatunku kama, rosnącej na gruncie jałowym, gdzie nie znajdzie się już żadnej innej roślinności. Z jej cebulowatych korzeni należycie wysuszonych, robi się mąkę klejastą i bardzo pożywną – o ile nie jada się ich jako kartofli. Należy je jednak piec, czy gotować, gdyż w stanie surowym niepodobna ich spożywać.

Drugi krzew rodzi bulwy podłużne, zwane „jamf”, a jakkolwiek są one mniej pożywne od korzeni kamy, to znów mają tę wyższość, że można je jeść na surowo.

Zadowolony z tego odkrycia, Godfrey odrazu zjadł kilka tych smakowitych bulw, a nie zapominając o Tartelecie, którego pusty żołądek z pewnością już burczał i mruczał, zerwał cały pęk bulw i zawrócił do Wilhelmowego drzewa.

Zbyteczne chyba dodawać, jak radośnie powitał profesor odkrywcę nowej potrawy. W ciągu paru chwil spożył tak pokaźną porcję smacznych bulw, że uczeń był zniewolony odłożyć resztę na później.

– Hm!… zauważył profesor – dziś nam nie zbraknie tych smacznych korzeni, ale co jutro?

– Pod tym względem może pan być spokojny – objaśnił Godfrey. – Bulw tych jest poddostatkiem, trzeba sobie tylko zadać trud zrywania.

– To dobrze! A co będzie z temi korzeniami kama?

– Z nich zrobimy mąkę, a z mąki chleb. Obyśmy go tylko mieli przy czem upiec!

– Ogień! – szepnął profesor, smutnie potrząsając głową. – Jakim sposobem możnaby go zdobyć?

– Tego narazie nie wiem! – odparł Godfrey, – nie wątpię jednak, że wcześniej czy później musimy go posiąść.

– Dałby to Bóg! – westchnął Tartelett. – Gdy pomyślę, że miljony ludzi potrą tylko zapałkę o podeszwę i już mają ogień! Człowiek może oszaleć z irytacji! Nie! Nigdy w życiu nie przyszłoby mi na myśl, ze losy skażą mnie na tak straszne istnienie! Wystarczyło wyjść na ulicę, by na każdym kroku spotkać dżentelmana z cygarem w ustach, który z największą przyjemnością byłby mi udzielił ognia, a tu…

– Tu nie jest San Francisco, kochany profesorze – zauważył Godfrey – i lepiej będzie, jeśli pan przestanie liczyć na uprzejmość przechodniów.

– Ale poco człowiek musi się żywić mięsem i chlebem, które trzeba piec i gotować? Dlaczego natura nie stworzyła nas takimi, byśmy się mogli żywić samem tylko powietrzem?

– Nie jest to jeszcze wykluczone! – z filuternym uśmiechem odparł Godfrey.

– Pan sądzi…?

– Sadzę, że przynajmniej uczeni żywo się tą sprawą zajmują.

– Czyż podobna? W jaki sposób zamierzają zdobyć ten nowy środek odżywczy?

– Opierają się na fakcie, że funkcje trawienia i oddychania pozostają ze sobą w związku i że jedna może ewentualnie zastąpić drugą. Z chwilą więc gdy chemja stwierdzi, że z powietrza dadzą się przez oddychanie wchłonąć środki odżywcze, zagadnienie to będzie rozwiązane. Chodzi tylko o stworzenie pożywnego powietrza. Wtedy zamiast zjadać potrawy, będziemy się odżywiać przez wdychanie pożywek. Oto wszystko.

– Jaka szkoda, jaka straszna szkoda, że nie uczyniono jeszcze tego odkrycia! – wykrzyknął profesor. – Z jaką przyjemnością wchłonąłbym teraz przez oddychanie jakie pół tuzina kanapek i porcję wędzonego rostbefu, by sobie zaostrzyć apetyt!

Poddając się tym zmysłowym marzeniom, wyczarowującym mu lukullusowe uczty, profesor bezwiednie otworzył usta, chciwie wchłaniając powietrze i zapominając na chwilę, że narazie nie ma nawet kawałka chleba.

Godfrey wyrwał go z tych rojeń oświadczając, że trzeba się zabrać do urządzenia nowego domostwa.

Tedy zabrali się obaj do usunięcia grubej warstwy pyłu roślinnego, w którym grzęzło się po kolana. Parę godzin ciężkiej pracy, a „salon” został oczyszczony gruntownie i tylko w powietrzu unosił się jeszcze obłok żółtego pyłu.

Teraz ukazała się twarda „podłoga” z grubych korzeni drzewa, dość wprawdzie nierówna, ale mocna. W dwóch kątach urządzono łoża, zasłane trawą, wpierw wysuszoną na słońcu. Co do dalszego urządzenia, jak stoły i ławy, to przy pomocy swego ostregonoża, a w dodatku piłki i siekaczki, Godfrey spodziewał się, że potrafi wykonać te najniezbędniejsze sprzęty. Bo należało się z tem liczyć, że podczas słoty, będą zmuszeni przebywać we wnętrzu drzewa, tam jeść i spełniać wszystkie konieczne zajęcia. We dnie było dość jasno, gdyż ogromnym otworem słońce wpływało pełną falą, a jeśli dla bezpieczeństwa trzeba będzie otwór ten zamknąć, to Godfrey postanowił wyciąć w korze kilka otworów i w ten sposób urządzić niejako okna.

Bez światła niepodobna było zbadać, jak wysoko sięga wydrążenie drzewa, tyle tylko stwierdził Godfrey, że żerdź, licząca do 12 stóp długości, którą podniósł do góry, wciąż jeszcze nie natrafiła na opór.

Sprawa ta jednak nie była natyle ważną, by się nią miał teraz zajmować.

Dzień minął na porządkowaniu domostwa i dopiero o zachodzie słońca skończyli najpilniejsze roboty. Znużeni praca, do której nie byli przyzwyczajeni, Godfrey i Tartelett ułożyli się z przyjemnością na wiązkach suchej trawy, której nagromadzili sporo w ciągu dnia. Drób również chciał się ulokować obok swych właścicieli we wnętrzu drzewa, wobec czego Godfrey musiał wejcie do „salonu” zasłonić krzewami, postanawiając w innem drzewie ulokować swych pierzatych towarzyszy. Na szczęście czworonogi wcale nie miały zamiaru ni chęci dzielenie sypialni w drzewie Wilhelmowem i spokojnie ułożyły się na swem pastwisku.

Następne dni upłynęły na różnorodnych zajęciach, związanych z urządzaniem mieszkania i gromadzenia zapasów. Zbieranie jaj i mięczaków, wykopywanie korzeni jamf i zrywanie jabłek manzanilla, wreszcie przeszukiwanie wybrzeża w rannych godzinach, kiedy połów ostryg był najobfitszy, wymagały tyle czasu, że godziny mijały szybko, nie pozostawiając chwil wolnych na rozmyślania.

Naczynia kuchenne przedstawiały się narazie w ten sposób, że kilkanaście dużych muszli służyło za tolerze i garnuszki. A wikt, na jakim poprzestawać musieli mieszkańcy domu Wilhelmowego, nie wymagał też innego serwisu….

Do obowiązków Tarteletta należało też pranie bielizny, co uskuteczniał przy strumyku w sposób bardzo sumienny. Ostatecznie nie była to praca zbyt wyczerpująca, gdyż cała garderoba rozbitków składała się z dwóch koszul, dwóch chustek do nosa i dwóch par skarpetek.

Podczas prania obaj mężczyźni nosili tylko spodnie i surduty, co jednak trwało tylko parę godzin, gdyż w słońcu bielizna szybko wysychała. Na takich zajęciach spływał im czas, a pogoda cudna pozwalała przebywać stale na wolnem powietrzu.

Do 3 lipca zagospodarowali się na dobre w swem gościnnem drzewie. Oddając się jednak zajęciom koniecznym, Godfrey ani na chwilę nie przestawał rozmyślać nad sposobem wydobycia się z tego pustkowia. To też codziennie z wyniosłego punktu obserwował całą przestrzeń Oceanu, zali jednak nie ukaże się na nim jakiś statek. Niestety, cały bezmiar wód oglądany w rozmaitych porach dnia, stale był pusty, nie ożywiony ani statkiem, ani łodzią, ani nawet smugą dymu. Można było przypuszczać, że wyspa Finy leży poza wszelkim obrębem ruchu okrętowego, jakby zapomniana, odcięta od reszty świata. Należało więc uzbroić się w wielką cierpliwość i pokładać wiarę w Opatrzności, krzepiącej wszystkich nieszczęśliwych. W chwilach wolnych od zajęć i obserwowania morza, Godfrey ustawicznie pobudzany w tym kierunku przez Tarteletta, podejmował najrozmaitsze próby, celem zdobycia ognia. Najpierw starał się zastąpić hupkę, której tu nie było, jakimś innym materjałem łatwo zapalnym. W tym celu zbierał rozmaite gatunki grzybów rosnących w wydrążeniu starych drzew i suszył je na słońcu.

Uzbierawszy spory zapas takich grzybów i wysuszywszy je tak gruntownie, że rozpadły się na proch, Godfrey zaczął ostrzem noża uderzać o krzemień. Kilka iskier padło na owe rozpylone grzyby, ale napróżno! Nie zapaliły się…

Następną próbę Godfrey urządził z pyłem roślinnym, od setek lat suszącym się w wydrążonych pniach, ale i tym razem mu się nie poszczęściło.

Wyczerpawszy wszystkie środki, bez osiągnięcia rezultatu, Godfrey był bliski rozpaczy. Stale bez ognia się obchodzić, było niepodobieństwem. Owoce, mięczaki i korzenie, dostatecznie się im już sprzykrzyły, a wygłodzone żołądki gwałtem domagały się strawy posilniejszej. Co dnia patrzyli na króliki, capy i kury, wytuczone na bujnych pastwiskach i robaczkach i ślinka im nabiegała do ust, na myśl o smacznej pieczeni, która bez ognia była dla nich marzeniem niedosiężonem.

Nie! Dłużej tak trwać nie może! Co jednak począć, gdy wszystkie próby zawiodły?

W tem wypadek niespodziany, czy też zrządzenie Opatrzności, przyszło im z pomocą.

W nocy z dnia 3 na 4 lipca, po duszących upałach kilkudniowych, zerwała się szalona burza. Wichura wściekła rozszalała się na wyspie, a po północy Tartelett i Godfrey zerwali się równoczśnie z posłania, zbudzeni kanonadą grzmotów. Błyskawica po błyskawicy, rozdzierały czarny firmament, a chmury płynęły tak nisko, że należało się lada chwila spodziewać ulewnego deszczu. Godfrey wyszedł z wnętrza drzewa, by rozejrzeć się po niebie.

Nad wyniosłymi wierzchołkami drzew istny pożar! Kontury tych liściastych olbrzymów rysowały się niby chińskie cienie na niebie gorejącem od ustawicznych błyskawic, raz w raz rozdzierających mroki nocy.

Nagle, wśród huku grzmotów, oślepiająca błyskawica przeszyła cały przestwór… Potężny łoskot i oto drzewo Wilhelmowe od korzeni do wierzchołków oblała światłość fluidu elektrycznego…

Smagany strugami deszczu, Godfrey, którego grom powalił był na ziemię, dźwignął się z trudem i spojrzał wokoło. Piorun uderzył w jeden z potężnych konarów i zapalił drobniejsze gałęzie. Niby żagwie płonące, jedna po drugiej spadały na ziemię.

Z okrzykiem: ogień! ogień! Godfrey wyciągnął Tarteletta, który ponownie ułożył się był na sianie.

szro28.jpg (194761 bytes)

– Ogień! – wykrzyknął Tartelett, zrywając się na równe nogi. – Bogu dzięki! Bogu dzięki za ten dar łaskawy!

Obaj rzucili się na płonące gałęzie, złożyli je na jeden stos, poczem narzucili mnóstwo drzewa, od dawna nagromadzonego na opał. W chwili, gdy pożar, wzniecony w górnych gałęziach drzewa przez piorun, zaczynał już gasnąć, na ziemi zapłonął stos, mający tak bardzo zaważyć na dalszem życiu rozbitków.

 

 

Rozdział XIII

W którym Godfrey spostrzega na innym punkcie wyspy smugę dymu.

 

łogosławiona burza! Godfrey i Tartelett nie byli zmuszeni, jak ongiś Prometeusz, kraść ogień niebieski, gdyż niebo łaskawe samo im go przesłało za pośrednictwem gromu i błyskawicy. Teraz chodziło już tylko o to, by tego nieocenionego skarbu nie zmarnować, czyli nie pozwolić, by ogień wygasł.

– Nie! Nie pozwolimy mu zgasnąć! – radośnie wykrzyknął Godfrey.

– Tem więcej, że drzewa nam tu nie braknie! – dodał Tartelett, którego zadowolenie wyładowywało się w okrzykach triumfalnych.

– Tak, ale kto będzie nad nim czuwał?

– Ja! – zapewnił Tartelett. – Dniem i nocą będę czuwać nad tym boskim płomieniem! – deklamował, zataczając w powietrzu płonącą gałęzią.

I dotrzymał słowa: odrazu usiadł przy ognisku i podtrzymywał je aż do chwili, gdy wschodzące słońce zapowiedziało po burzliwej nocy dzień pogodny.

Suchego drzewa nie brakowało naszym rozbitkom i nie potrzebowali pod tym względem oszczędzać. To też stos, rozpalony w ową noc burzy, buchał stale wesołym płomieniem, a Tartelett, drżąc na samą myśl, że ogień dobroczynny mógłby zgasnąć, rozdmuchiwał go całą siłą swych płuc, pomimo, że był to trud zgoła zbyteczny. Dla urozmaicenia sobie tego miłego, lecz jednostajnego zajęcia, Tartelett wykonywał najrozmaitsze ruchy i gesty, gdyż goniąc wzrokiem wzbijający się dym, starał się w miarę możności naśladować jego ruchliwą linję.

Jednakowoż nie dla podziwiania płomienia i słupa dymu, Tartelett tak gorąco pragnął był tego ognia. A letnią porą nie miał też potrzeby się przy nim ogrzewać. Chodziło o cel praktyczny i bardzo ważny. Teraz będzie można położyć kres skąpym posiłkom z mięczaków i korzeni, spożywanych na surowo, gdy najpożywniejsze składniki nie dały się zużytkować, w braku wrzącej wody do zgotowania ich na miękko, lub węgli, na których możnaby je upiec jak kartofle.

Tego dnia Tartelett i Godfrey spędzili część przedpołudnia na przygotowaniu obiadu gotowanego.

– Pozwolimy sobie chyba na kilka kurcząt! – zawołał Tartelett, a szczęka dzwoniła mu ze wzruszenia, intonując niejako uwerturę triumfalną. – Oczywista, że dodamy też do nich comber z królika, polędwicę baranią, może też coś z dziczyzny, biegającej po skałach! O rybach rzecznych i morskich niema co wspominać, bo to całkiem zrozumiałe u wyspiarzy!

– Nie tak gwałtownie! Nie tak gwałtownie! – miarkował go Godfrey, słuchając tego długiego jadłospisu. – Po długim poście nie można się narażać na przeładowanie żołądka, kochany profesorze! Musimy też gospodarować oszczędnie! Godzę się ostatecznie na dwa kurczęta; każdy z nas zje jedno, ale na tem koniec. Przydałoby się trochę chleba, to też nasze korzenie kamy muszą go nam zastąpić.

Dwa niewinne kurczaki musiały się rozstać z życiem. Profesor je obskubał, wypatroszył i na długiej żerdce obracał na ogniu, z góry rozkoszując się wspaniałą pieczenią. Godfrey tymczasem przygotowywał korzenie kamy, by pierwszy prawdziwy obiad na wyspie Finy wypadł należycie.

szro29.jpg (200269 bytes)

Godfrey trzymał się metody Indjan amerykańskich, u których potrawa ta jest ogromnie rozpowszechnioną. Nazbierał tedy na wybrzeżu mnóstwo płaskich kamieni i wrzucił je do płonącego ogniska. Tartelett kręcił wprawdzie głową, bo żal mu było marnować ten wspaniały ogień na pieczenie kamieni, jednakowoż pochłonięty całkowicie swemi kurczętami, nie miał wiele czasu na wywodzenie gorżkich żalów.

Gdy kamienie prażyły się w ogniu, Godfrey wybrał sobie tymczasem równy kawałek ziemi, oczyścił go z trawy i posługując się dużemi muszlami zamiast rydla, wykopał dół o średnicy półmetrowej, na 10–15 cali głęboki. W tem wydrążeniu ułożył drwa, rozpalił, następnie równomierną warstwą rozpłomienionych ogarów rozgrzał owo wgłębienie, niby piec, do pieczenia chleba. Nakoniec wygarnął węgle i na gorącej powierzchni tego na prędce skonstruowanego pieca ułożył korzenie kamy. W ten sposób otrzymał potrawę, smakiem zbliżoną do kartofli, przytem bardzo pożywną.

Zdaje się, że czytelnik bez wytężenia fantazji wyobrazi sobie, z jakim apetytem rozbitki spożyli tłuste kurczaki, jak ochoczo zmiatali gorące korzenie smacznej kamy, których nie potrzebowali sobie odmawiać, bo wystarczyło się schylić, by zbierać je w ilościach nieograniczonych.

Po tej królewskiej uczcie, Godfrey zabrał się odrazu do sporządzenia z kamy znacznych zapasów mąki, by z niej upiec chleba.

Wśród tych zajęć szybko upłynął dzień. Ognisko podtrzymywał Tartelett, a przed ułożeniem się na spoczynek, narzucił na stos taką masę paliwa, że starczyłoby na całą dobę. Mimo to, drżąc ustawicznie, by nie utracić drogocennego ognia, profesor kilka razy w ciągu nocy zrywał się ze snu, by zgarnąć węgle płonące i ponownie dołożyć paliwa. Nawet we śnie, ogień nie przestawał zajmować jego myśli, w samych rojeniach buchając wysokim płomieniem, to znów gasnąc, lub pryskając wokół iskrami. Do samego rana, zarówno we śnie, jak na jawie, Tartelett zajęty był ukochanym ogniem.

Poza tem nie wydarzyło się w ciągu nocy nic niezwykłego. Wczesnym rankiem mężczyźni zbudzili się równocześnie, gdyż pienie kogutów i trzaskanie ognia tworzyły muzykę zbyt głośną, by przy niej można spać. Godfrey, otworzywszy oczy, natychmiast zauważył, że we wnętrzu drzewa daje się odczuwać silny wiew, z czego wywnioskował, że aż do samych gałęzi, drzewo jest wydrążone i że dla zabezpieczenia się przed deszczem i wichurą, trzeba będzie jakimś sposobem załatać dziurę w „suficie” sypialni.

– To jednak dziwne – rozmyślał – że dopiero dziś uczułem ten przewiew. Czyżby piorun był uderzył w drzewo i wydrążył ów otwór w miejscu rozwidlenia konarów?

Odpowiedź na te wątpliwości mogło mu dać dokładne zbadanie drzewa z zewnątrz. Jakoż obchodząc dokoła olbrzymie drzewo, Godfrey dostrzegł szeroki pas kory, odłupanej wzdłuż drzewa od gałęzi po same korzenie. Nie ulegało więc wątpliwości, że piorun ześlizgnął się po korze drzewa, nie przedarłszy się do wnętrza. Teraz dopiero uprzytomnił sobie Godfrey, jakie niebezpieczeństwo zagrażało ich życiu w tę samą noc, która obdarzyła ich ogniem. Gdyby bowiem piorun przedarł się był przez korę do wnętrza drzewa, ani on, ani Tartelett nie byliby już mogli skorzystać z dobrodziejstwa ognia.

– Oczywista, że podczas burzy nie należy szukać schronienia pod wysokiemi drzewami, w które najczęściej uderza piorun – pomyślał Godfrey. – Tego mogą się jednak trzymać ludzie, mogący wybierać miejsce schronienia. Gdzie natomiast schronić się mają podczas burzy biedni rozbitki, gdy drzewo jest właśnie ich domem? Ano, zobaczmy, jakie ślady pozostawiły te nocne odwiedziny piorunu!

Pobiegł spojrzeniem wzdłuż pasa odartej kory i odtworzył sobie stan rzeczy. Rozumie się, że piorun uderzył w drzewo w miejscu rozwidlania się gałęzi i zrobił u góry otwór, którym powietrze zawiewało do ich mieszkania. Z tego wynika, że całe drzewo jest wewnątrz puste, a żyje tylko kora! Okoliczność, dająca bądź co bądź do myślenia!

To też nie zwlekając ze sprawdzeniem tego szczegółu, Godfrey wyszukał sobie smolną gałąź, mającą mu służyć za pochodnię i zapaliwszy ją u góry, wszedł do domostwa. Przy jasnem tem oświetleniu, dokładnie mógł zbadać wygląd drzewa Wilhelma. Otóż w wysokości jakich 15 stóp nad ziemią, widniało łukowate sklepienie, niby w katedrze. Podniósłszy pochodnię jak tylko mógł wysoko, Godfrey zobaczył otwór jakby wąskiego korytarza, którego dalsza część ginęła w mroku. Widocznie drzewo wydrążone było aż do gałęzi, jakkolwiek mogło też było zachować tu i ówdzie cząstki miąższu. Jeśli tak jest istotnie, to po tych wypukłościach będzie się niezbyt trudno wspiąć do rozwidlenia gałęzi, co też bezwłocznie postanowił wykonać.

Miał w tem cel podwójny: przedewszystkiem musi zatkać otwór, by wiatr i deszcz nie miały wolnego dostępu do ich mieszkania, a następnie chciał się przekonać, czy w razie niebezpieczeństwa, naprzykład napaści dzikich zwierząt lub ludzi, można się będzie schronić na gałęzie.

W każdym razie nie zaszkodzi sprawę tę zbadać. Jeśli wydrążenie będzie zbyt wąskie i uniemożliwi dalsze wspinanie się w górę, to każdej chwili będzie wszak mógł zawrócić.

Umocniwszy swą pochodnię na ziemi, przyczem za lichtarz służyły dwa potwornie rozsochate korzenie, Godfrey odrazu zaczął się wspinać, od czasu do czasu chwytając się wewnętrznych wygięć kory, tworzącej jakby załomy skalne. Był zręczny, zwinny, silny, jednem słowem znakomity gimnastyk, jak wszyscy młodzi Amerykanie. Cała ta wyprawa była dlań zabawką. Niebawem korytarz stał się tak wąski, że opierając się plecyma o jedną ścianę, drugiej czepiał się Godfrey kolanami i w ten sposób, jak to czynią kominiarze, odbywał dalszy swój pochód. Obawiał się tylko, że jeśli otwór ten jeszcze bardziej się zwęzi, to nie będzie mógł osiągnąć celu zamierzonego.

Tymczasem jednak piął się coraz wyżej i wyżej, odpoczywając na załomkach, gdyż w każdym razie był to pochód męczący.

Po upływie kilkunastu minut mógł przebyć jakie 60 stóp, czyli, że od gałęzi mogło go dzielić nie więcej, jak 20 stóp. Czuł też, że zawiewa go świeższe powietrze, które wdychał chciwie, gdyż w wąskim korytarzu stawało się coraz duszniej.

Zaczerpnąwszy tchu, strzepnął z odzieży pył, którym osypane były ściany i znów się zaczął wspinać w coraz to wężającym się otworze. W tejże chwili zwrócił jego uwagę dziwny szmer, który nie bez podstawy wydał mu się podejrzanym. Jak gdyby ktoś drapał korę drzewa. Równocześnie rozległ się chrapliwy świst.

Godfrey zatrzymał się w swej wędrówce.

– Co to może być? – zadał sobie pytanie. – Czyżby jakie zwierzę ukryło się wśród gałęzi, czyhając na łup!… A może wąż?… Ach nie!… Dotąd nie spotkał wszak na wyspie żadnego drapieżca, ani gada… Może raczej ptak, przez niego spłoszony?

Miał słuszność, bo kiedy ponownie zaczął się wspinać, trzepot skrzydeł nad głową i głośniejsze krakanie przekonały go, że może to być tylko ptak, którego spokój on właśnie zakłócił.

Na całe gardło wrzasnął tedy: frrr! frrr! – a w tejże chwili czarna ogromna kawka śpiesznie wyfrunęła otworem i usadowiła się widocznie w wyższych gałęziach.

W parę chwil później, także głowa Godfreya wysunęła się z otworu i niebawem on sam usiadł wygodnie na potężnym konarze, wzniesionym jakie 80 stóp ponad ziemię. Konar ten w swych rozgałęzieniach robił wrażenie całego lasu. Kto nie widział lasów dziewiczych, nie tkniętych przez topór, nie zdoła sobie nawet wyobrazić tego gąszcza gałęzi, z których każda mogłaby stanowić olbrzymie drzewo.

szro30.jpg (220826 bytes)

Nie bez trudu udało się Godfreyowi przebyć cały ten gąszcz i dostać się na wyższą gałąź, z tej znów na wyższą, aż wreszcie stanął na ostatnim tarasie tego nadzwyczajnego okazu światła roślinnego.

Niezliczone roje ptaków ogłuszającym krzykiem przyjęły intruza, szukając schronienia na sąsiedniem drzewie, nad którem jednak drzewo Wilhelmowe górowało o cały wierzchołek.

Godfrey wspinał się coraz wyżej i wyżej, aż dotarł do gałęzi, uginających się już pod jego ciężarem.

Olbrzymi widnokrąg, na którego krawędziach woda zlewała się z niebem, roztoczył się przed jego oczyma. Wyspa Finy na tle tego bezmiaru wyglądała jak drobny ciemny punkcik… Oczy Godfreya pobiegły w dal, bystre, szukające. Niestety, pustka rozpaczliwa, jak zawsze…

Znów mu się nasunęła myśl okropna, że wyspa Finy leży poza wszelką komunikacją, odcięta, odgrodzona od reszty świata. Z piersi jego wydobyło się głębokie westchnienie, a oczy skierowały się na drobny szmat ziemi, gdzie fatalnem zrządzeniem losów przyjdzie mu spędzić kto wie ile lat, a może nawet całe życie!

Jakże się jednak zdumiał, gdy tym razem od północy znów zobaczył wzbijający się słup dymu, podobny do tego, jaki widział był przed paru dniami od południa. Natężył wszystkie władze umysłu, siłą woli wyostrzył bystrość wzroku i począł czynić obserwacje.

Wąska smuga dymu, u wierzchu błękitna, wzbijała się prościuteńko w przejrzystem powietrzu.

– Nie! Tym razem się nie mylę! – wykrzyknął Godfrey. – Wyraźnie widzę słup dymu, a gdzie jest dym, tam musi być też ogień!… Kto jednak rozniecił ten ogień – kto?

Z możliwie największą dokładnością Godfrey zanotował sobie w pamięci położenie miejsca, nad którem wzbijała się wstęga dymu. Miejsce to leżało na północny wschód od wyspy… pomiędzy wysokiemi skałami, obramiającemi wybrzeże… Tak, pomyłka wykluczona… Dym wzbija się w odległości mniej więcej 5 mil mil od drzewa Wilhelmowego.

Idąc w kierunku północno-wschodnim, na przełaj łąki, a następnie wzdłuż wybrzeża, musi dojść do owych skał, których szczyty błękitnawy dym obsnuwa lekkim zawojem. Drżąc ze wzruszenia, Godfrey spuszczał się po gałęziach, aż stanął znów u otworu, wiodącego w głąb wydrążonego drzewa. Tu zatrzymał się na chwilę, by zerwać kilka garści mchu i pęk gałęzi, następnie osunął się do otworu, zatkał go gałęźmi i mchem, poczem co śpieszniej spuścił się na ziemię.

Rzucił Tartelettowi parę słów, by się nie niepokoił jego nieobecnością i niemal pędem pomknął w kierunku północno-wschodnim.

Przez dwie godziny maszerował bez wytchnienia, miękkim trawnikiem łąki, tu i ówdzie urozmaiconej grupami drzew lub kępami zarośli, następnie począł biec wybrzeżem… Wreszcie dotarł do ostatniego łańcucha skał.

Przebywszy go, począł się rozglądać za słupem dymu, widzianym ze szczytu drzewa. Niestety, wszystko zniknęło, pierzchło bez śladu… Zapamiętawszy sobie dokładnie położenie miejsca, nad którem wznosił się dym, mógł tam dojść i z bezpośredniej bliskości prowadzić dalsze obserwacje. Ruszył więc w dalszą drogę, a stanąwszy u celu, najdokładniej, najskrupulatniej zbadał całe otoczenie, zaglądając do dziupli i rozpadlin… Następnie zaczął wołać, jak tylko mógł najgłośniej… Nikt mu nie odpowiedział i żadna ludzka istota nie pojawiła się na wybrzeżu. Nigdzie też nie znalazł śladu niedawnego ogniska, które w braku innego w tem miejscu paliwa, mogło być podsycane morską trawą, wysuszoną na słońcu.

– A przecież się nie myliłem! – raz po raz powtarzał Godfrey. – Najdokładniej widziałem dym… A jednak…

Uważając pomyłkę za wykluczoną, Godfrey pomyślał, że jakkolwiek dym przezeń widziany, nie był złudzeniem, to jednak mógł pochodzić nie z ogniska, ręką ludzką podtrzymywanego, lecz może z jakiego gorącego źródła, od czasu do czasu wyrzucającego z siebie kłęby pary.

Nic nie przemawiało przeciw, istnieniu takich gorących źródeł na wyspie, której pokładu geologicznego przecież nie znał.

Wracając ze swej nieudanej wyprawy, Godfrey uważniej, niż przedtem, obserwował otoczenie. Zauważył tedy kilka jeleni, które jednak za jego zbliżeniem zemknęły co szybciej, nie pozwalając się obejrzeć z bliska.

Około godziny czwartej Godfrey wrócił do drzewa Wilhelma. Już z odległości kilkudziesięciu kroków dochodziły go piskliwe dźwięki skrzypiec, a podszedłszy bliżej, ujrzał profesora Tarteletta, który w skromnej pozycji westalki, strzegącej świętego ognia, zbożnem spojrzeniem obejmował buchający płomień.

 

 

Rozdział XIV

W którym Godfrey znajduje nieocenione skarby.

 

ilozoficzna zasada, która każe znosić, czego nie można uniknąć, nie jest może twórczynią wielkich czynów, ale z pewnością posiada duże znaczenie praktyczne. Godfrey postanowił ją stosować w całej rozciągłości. Skoro jest skazany na pobyt wśród tej pustki, to uczyni najrozsądniej, urządzając sobie życie możliwie znośne, w oczekiwaniu jakiejś sposobności wydobycia się z tej wyspy.

Nie zwlekając dłużej, zabrano się tedy do urządzania domostwa w wydrążonem drzewie. Najważniejszem było utrzymanie czystości, gdyż o jakiejkolwiek wygodzie nie było można myśleć w danych warunkach. Często przeto zmieniali siano, służące im za posłanie. Narzędzia i naczynie składały się wyłącznie z muszli rozmaitego kształtu i rozmiarów; należy jednak przyznać, że w żadnej kuchni nie mogła panować większa czystość. Było to wyłączną zasługą profesora, który najskrupulatniej obmywał naczynie i wysuszał je następnie na słońcu. Przy pomocy noża Godfrey sporządził z kory drzewa wcale niezły stół, który oparł na czterech pniach i ustawił na środku pokoju. Kilka potężnych pni doskonale zastępowało stołki, wobec czego dwaj rozbitki nie byli zmuszeni trzymać swego posiłku na kolanach, gdy brzydka pogoda nie pozwalała im przebywać na powietrzu.

szro31.jpg (196678 bytes)

Kwestja garderoby nie została jeszcze rozwiązaną i stanowiła teraz przedmiot najczęstszych rozmyślań Godfreya. Przedewszystkiem oszczędzano ogromnie szczupły zapas bielizny i odzieży, co przy panujących upałach nie było rzeczą trudną, mogli bowiem chodzić nawpół nago. Ostatecznie jednak ta odrobina odzieży i bielizny musi się zużyć, a co będzie potem? Czy będą zmuszeni ubierać się w koźle skórki, jak dzicy? Niewątpliwie do tego dojdzie, bo i skąd-że dostaną inną garderobę? Tymczasem Godfrey dbał o to, by wszystko utrzymywać w największej czystości, a że pranie należało również do obowiązków profesora, więc poczciwy Tartelett rychło przedzierżgnął się w praczkę, zachowującą jednak ruchy salonowe.

Godfrey zajmował się przedewszystkiem dostarczaniem zapasów żywności i upiększaniem mieszkania. Kilka godzin dziennie spędzał na wykopywaniu korzeni i zbieraniu jabłek manzanilla, a dużo czasu wymagało też łowienie ryb. Sporządził sobie z łoziny rodzaj sieci, które zarzucał na wartkie wody strumyka lub na cieśninki między skałami, które po odpływie były całkiem płytkie. Oczywista, że nie rozporządzając odpowiedniemi przyborami, musiał poprzestawać na drobniejszych rybach, niemniej zdarzał się także połów obfity, a wtedy stół biesiadny w wydrążeniu drzewa, przedstawiał się imponująco.

Najdotkliwiej ze wszystkich braków dał się jednak odczuwać brak naczynia najzwyklejszego a najniezbędniejszego: garnka. Godfrey niejednokrotnie łamał sobie głowę, jakby dojść w posiadanie tego koniecznego przedmiotu, lecz bezowocnie. Wskutek tego mieli wikt bardzo jednostajny, ograniczający się do pieczonych mięs czy ryb, wreszcie owoców lub korzeni. O gotowanej rybie, czy zupie jakiejkolwiek, lub jarzynie, nie można było marzyć, bo i w czemże je zgotować? Tartelett, który sądził, że mając ogień, nie będzie już tak dotkliwie odczuwał braku pożywienia smaczniejszego od mięczaków i surowych jaj, znów zaczął biadać i wyrzekać.

Godfrey był na szczęście zbyt zajęty, by sobie brać do serca te jego gorżkie żale. Podczas swych wędrówek odkrył w pobliżu inne olbrzymie drzewo, również wydrążone – postanowił więc, w jego wnętrzu urządzić kurnik i pomieścić w nim drób, który nie przestawał dobywać się co wieczora do ich mieszkania. Jakoż kury i koguty rychło się przyzwyczaiły do urządzonej dla nich siedziby, tem pożądańszej, że z jaj prażonych słońcem, rychło wylęgły się roje kurcząt, którym nocą byłoby za chłodno na wolnem powietrzu. Kurnik zabezpieczał je też od drapieżnych ptaków, które usadowione na wysokich gałęziach czatowały na łup i rychło byłyby sobie dały rady z tem drobnem ptactwem, nie umiejącem fruwać.

Dla królików, capów i kóz stajnia była na razie nie potrzebna. Czas będzie o niej pomyśleć z nastaniem brzydkiej pory. Tymczasem rozwijały się znakomicie na bujnych pastwiskach, zarosłych pewną odmianą koniczyny, ulubionym pokarmem tych zwierząt. Kilka kóz miało już małe, więc stado pokaźnie się rozmnożyło. Natomiast uszczupliła się porcja mleka, gdyż należało znaczną jego część zostawiać młodym koźlątkom.

Dokoła drzewa Wilhelmowego coraz większy panował ruch i ożywienie. Doskonale odżywione stado w godzinach południowych wracało z pastwiska, w cieniu drzew chroniąc się przed spiekotą słońca. Nie zachodziła obawa, że które ze zwierząt się zabłąka, gdyż wszystkie instynktownie trzymały się w pobliżu ludzi, a tak samo nie groziło niebezpieczeństwo innego rodzaju, albowiem na całej wyspie Godfrey nie zauważył ani jednego drapieżnego zwierzęcia.

Taki był stan rzeczy: nie najgorszy na razie, lecz całkiem niezadawalniający na czas dłuższy, gdy zdarzył się wypadek, który miał sprowadzić znaczne polepszenie losu rozbitków!

Było to 29 lipca. Godfrey przez całe przedpołudnie wałęsał się na wybrzeżu owej zatoki, koło której zatonęło „Marzenie”, z tego też powodu nazwanej przez niego „Zatoką Marzenia”. Chciał się przekonać, czy na tej części wybrzeża nie odkryje innego gatunku mięczaków, więc badał je bardzo dokładnie. A może też w głębi duszy żywił nadzieję znalezienia jakich szczątków rozbitego okrętu, gdyż żadną miarą nie mógł się pogodzić z myślą, że fala nie wyrzuciła na brzeg bodaj najdrobniejszej cząstki czy przedmiotu.

szro32.jpg (168960 bytes)

Doszedł do północnego cypla wyspy, całkiem piaszczystego, pozbawionego wszelkiej roślinności, gdy uwagę jego zwróciła skała całkiem dziwacznego kształtu, wyrastająca tuż u brzegu wśród kęp morszczyzny.

Jakby przeczuciem wiedziony, przyśpieszył kroku i można sobie wyobrazić jego radosne wzruszenie, gdy rzekoma skała okazała się kufrem, wkopanym głęboko w piasek przybrzeżny.

Czyżby przedmiot ten pochodził z „Marzenia”? I leży tu od chwili rozbicia? Czy też z późniejszej jakiejś katastrofy, jaka mogła się była wydarzyć u tych raf zdradzieckich? Trudno rozstrzygnąć. Bez względu jednak na pochodzenie, a nawet zawartość kufra, Godfrey z wielką radością przyjął ten dar niespodziany.

Przedewszystkiem oglądał go z zewnątrz, spodziewając się znaleść na nim jakiś adres. Ani śladu napisu, ani nawet płyty metalowej, na której Amerykanie ryją zwykle początkowe litery imienia i nazwiska właściciela. Trochę rozczarowany, Godfrey pomyślał jednak, że we wnętrzu kufra znajdzie papiery, z których się dowie, skąd przesyłka pochodzi, z jakiego kraju i kto jej właścicielem! Tak czy owak, kufer zamknięty był hermetycznie, więc zawartość jego nie mogła chyba ucierpieć od wody morskiej. Był to kufer drewniany, obwleczony skórą i obity po wszystkich rogach mosiądzem, przytem umocniony szerokiemi pasami.

Mimo ogromnej ciekawości, Godfrey ani na chwilę nie pomyślał o wyrąbaniu wieka, postanawiając możliwie najostrożniej oderwać zamek. O przeniesieniu kufra do drzewa Wilhelmowego nie było nawet mowy, ze względu na jego ogromny ciężar!

– Wyładujemy go na miejscu – pomyślał Godfrey – i częściowo znosić będziemy zawartość do naszego domostwa. Zatoka oddalona była wprawdzie od drzewa Wilhelmowego o dobre cztery mile, ale trudno! Transport zajmie sporo czasu, którego mają wszak dosyć, a co do trudu, to należy przypuszczać, że się im opłaci.

Co zawierał ów kufer? Przed odejściem, Godfrey chciał chciał przynajmniej spróbować, czy bez większych trudności potrafi oderwać zamek. Rozluźnił przeto pasy, poczem z największą ostrożnością usunął skórzane okrycie. Jak jednak oderwać zamek, bez odpowiednich narzędzi?

Tu tkwiła największa trudność. Jak zabrać się do roboty bez narzędzi? Noża, będącego dlań skarbem nieocenionym, nie mógł użyć z obawy złamania go lub wyszczerbienia. Wyszuka chyba na wybrzeżu ciężki kamień, mający mu służyć za młot.

Na wybrzeżu było dość twardych krzemieni, najrozmaitszego kształtu, więc Godfrey niezadługo wybrał jeden z nich i silnie uderzył nim w mosiężną płytę…

Ku ogromnemu jego zdumieniu, płytka odskoczyła w okamgnieniu, a zamek sprężynowy również się osunął, wcale nieuszkodzony.

Jakże gwałtownie biło serce Godfreya przy podnoszeniu wieka! Teraz dopiero przekonał się, że niełatwą byłoby rzeczą rozbić kufer, gdyby nawet był spróbował to uczynić!

Był to bowiem wspaniały kufer ogniotrwały, wewnątrz wybity cyną, nie dopuszczającą wody ni powietrza! To też należało się spodziewać, że zawartość jego nie uległa uszkodzeniu, bez względu na jakość przedmiotów!

Cóż to były za przedmioty! Godfrey, wydobywając je po kolei, nie mógł się powstrzymać od okrzyków radości. Nie ulega wątpliwości, że kufer ten był własnością jakiegoś podróżnika-badacza, wybierającego się w okolice nieznane, przeto przygotowanego na wszelkie ewentualności! Więc przedewszystkiem była w nim bielizna: koszule, prześcieradła, poszewki, ręczniki, obrusy i serwety, następnie odzież: wełniane bluzy, pończochy cienkie i grube, obuwie skórzane, płócienne i aksamitne, trykoty, zarzutki, wreszcie trzy pary wysokich butów nieprzemakalnych, filcowe kapelusze i ubrania myśliwskie.

W głębszych pokładach olbrzymiego kufra natrafił na miednicę i dzbanek, a jeszcze głębiej – o radości! – przedmiot ich marzeń: garnek! Za nim wyłoniły się dalsze naczynia kuchenne, rondle, patelnie, czajnik do herbaty, maszynka do kawy, łyżki, noże, widelce.

Jeszcze głębiej spoczywały pakiety kawy, herbaty, oraz trzy blaszanki, napełnione spirytusem i rumem. Nie brakło też przyborów toaletowych, najrozmaitszych narzędzi stolarskich, kowalskich, ciesielskich itd.

Na samem dnie kufra znalazł Godfrey dwa noże myśliwskie w skórzanych futerałach, strzelbę, rewolwer, znaczne zapasy kul i prochu, wreszcie apteczkę domową, lornetę, kompas i chronometr.

Inwentarza nieocenionych tych skarbów dopełniało kilka książek angielskich, przyborów do pisania, biblja, wydana w Nowym Jorku i „Znakomity kucharz”, przy pomocy którego Tartelett mógł się stać mistrzem na polu sztuki kulinarnej.

Nic dziwnego, że Godfrey nie posiadał się z radości, opróżniając wnętrze kufra! Gdyby sam był uczynił wybór, puszczając się w podróż, nie byłby na pewno dokonał go z takiem znawstwem i przezornością! Istotnie, kufer ten, to skarb niezrównany, nieoceniony dla biednych rozbitków… Było za co dziękować Opatrzności, to też Godfrey wzniósł ku niebu bezsłowną modlitwę dziękczynną.

Z dziecinną radością rozstawiał na wybrzeżu całą zawartość kufra. Oglądał każdy przedmiot z osobna, lecz nigdzie nie znalazł bodaj strzępka papieru, z którego mógłby wywnioskować o pochodzeniu kufra, a przynajmniej okrętu, na którym się znajdował.

Poza tem, na całem wybrzeżu nie było najdrobniejszego szczątka, któryby świadczył o niedawnej katastrofie na morzu. Poza owym kufrem fale nic innego nie wyrzuciły na brzeg. Widocznie kufer musiał już od dłuższego czasu pływać po morzu, a tylko dzięki znakomitej konstrukcji, pozostał nieuszkodzony. Objętość jego w stosunku do wagi, ułatwiała mu unoszenie się na falach.

Tak więc o materjalne warunki życia na dłuższy czas nie potrzebowali się troszczyć dwaj mieszkańcy wyspy Finy, wobec tego, że łaskawe losy zaopatrzyły ich hojnie w narzędzia, broń, odzież i inne najpotrzebniejsze artykuły.

Oczywista, że o natychmiastowem zabraniu wszystkich tych rzeczy do drzewa Wilhelma, Godfrey nie mógł nawet myśleć. Transport wymagał kilkurazowej wędrówki, a zbytnio z nim zwlekać nie byłoby bezpiecznie, bo wszak każdej chwili mógł lunąć deszcz. Załadowawszy większą część rzeczy napowrót do kufra, Godfrey zabrał tylko strzelbę, rewolwer, trochę prochu i kul, lunetę i tak bardzo upragniony garnek. Następnie przymknął wieko kufra i szybkim krokiem ruszył ku domostwu.

Z jakąż radością witał go w godzinę później Tartelett! Jakiem szczęściem promieniało oblicze profesora, z zapartym oddechem słuchającego opowiadania swego ucznia! Godfrey po kolei wyliczał mu zawartość kufra, a poczciwiec, nie posiadając się ze szczęścia, które dosięgło szczytu na widok garnka, zaczął wykonywać taniec trjumfalny.

Do południa było jeszcze daleko. Wobec tego Godfrey po spożyciu jakiegoś posiłku postanowił ruszyć z powrotem do zatoki, celem przeniesienia dalszych skarbów z kufra. Tartelett nie sprzeciwił się temu zamiarowi i odrazu wyraził gotowość pomagania mu przy transporcie. Wszak nie potrzebuje już teraz czuwać nad ogniem, bo posiadając proch, mogą go każdej chwili rozniecić. Natomiast pomyślał profesor, ze skoro doszli wreszcie do posiadania tego tak bardzo upragnionego garnka, to mogą przecież nastawić w nim mięso i jarzynę na obiad. W okamgnieniu ściągnął skórkę z królika, a poćwiartowawszy tłusty udziec, włożył go do garka z woda, posolił, zadrobił kilku korzeniami jamfu i ustawiwszy na ogniu, z góry się już rozkoszował smakiem rosołu.

– Szumowiny same już zbiegną podczas gotowania – uspokajał się Tartelett, gotów do wymarszu.

szro33.jpg (184614 bytes)

W poprzek łąki ruszyli tedy obydwaj w kierunku zatoki. Kufer stał oczywista nietknięty, a Godfrey odrazu go otworzył, chcąc uradować oczy Tarteletta bogactwem jego wnętrza. Raz po raz wydając okrzyki radosne, Tartelett zabrał się do sortowania przedmiotów. Obładowani jak wielbłądy, dwaj mężczyźni zabrali część odzieży, broni i amunicji. Złożywszy to wszystko w swem domostwie, usiedli zmęczeni do dymiącej zupy, która pod ich nieobecność zdążyła się ugotować. Zdaniem profesora, nie mogło istnieć nic smaczniejszego nad ten rosół. Prawdziwie, po głodówce podniebienie przestaje być wybrednem!

Nazajutrz wczesnym rankiem Godfrey i Tartelett znów ruszyli nad zatokę. W ciągu dnia trzykrotnie maszerowali tam i napowrót, obładowani zawartością kufra, a przed zachodem słońca wszystko zostało już przeniesione do domostwa.

Dla uwieńczenia dzieła wyruszyli na trzeci dzień, a było to pierwszego sierpnia, po pusty kufer, który odtąd miał figurować w drzewie Wilhelma jako komoda.

Tartelett, niezmiernie wrażliwy zarówno na dobre, jak na przykre strony bytu, czuł się teraz tak szczęśliwym, że snuł najpiękniejsza rojenia o przyszłości. Nie zdziwi się też czytelnik, jeśli powiem, że nazajutrz po ulokowaniu kufra i jego zawartości, szanowny profesor, odświeżony i ogolony, trzymając w ręku skrzypce, z wdzięcznym ukłonem, jak ongiś w salonach pałacu Kolderup, zwrócił się do Godfreya z propozycją:

– Czy nie sądzi szanowny pan, że należałoby powtórzyć kurs tańców?

 

Poprzednia częśćNastępna cześć