Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Juliusz Verne

 

Robinzon amerykański

 

(Rozdział XV-XVIII)

 

Ilustracje L. Benetta

Wydawnictwo "Zorza", 1925

 

szro02.jpg (82387 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

Rozdział XV

W którym wydarza się coś, co każdemu prawdziwemu lub udanemu Robinzonowi wydarza się przynajmniej raz w życiu.

 

rzyszłość przedstawiała się zatem w barwach mniej posępnych. Jeśli jednak Tartelett uważał wszystkie te narzędzia i broń i najrozmaitsze przyrządy za środki do uprzyjemnienia samotnego życia, to Godfrey rozmyślał już nad sposobami wydostania się z wyspy Finy. Czy nie udałoby mu się teraz, przy pomocy znakomitych narzędzi sporządzić łódź dostatecznie silną, któraby ich zaniosła do brzegów jakiegoś kraju zamieszkałego, a przynajmniej w inne strony Oceanu, gdzie mogliby natrafić na jakiś okręt przejeżdżający? Na razie jednak myśli i plany Tarteletta, odnoszące się do chwili obecnej, górowały nad innemi, a ich urzeczywistnienie pochłaniało cały wolny czas dwóch rozbitków.

Rychło ułożono garderobę, zabraną z kufra, policzono ją i uporządkowano. Było jej sporo, niemniej licząc się z niepewnem jutrem, Godfrey postanowił, by w dalszym ciągu ograniczać się w miarę możności. Zasada jego brzmiała: Jedynie w razie koniecznej potrzeby, dyktowanej warunkami klimatycznemi, używać odzieży, która szczęśliwym trafem stała się ich własnością.

Profesor, niezadowolony z tego zarządzenia, dąsał się, pytając:

– Ależ poco takie oszczędności, graniczące już ze skąpstwem? Dlaczego mamy sobie odmawiać przyjemności ubierania się jak ludzie cywilizowani? Przecież nie jesteśmy dzikimi!

– Wybaczy pan – odparł Godfrey – ale mojem zdaniem jesteśmy na razie w położeniu ludzi dzikich, więc musimy też żyć odpowiednio.

– Jak pan uważa, panie Godfrey; przekona się pan jednak, że zanim zużyjemy tę garderobę, skończy się nasz pobyt tutejszy.

– Na to nie mogę panu odpowiedzieć, gdyż nie bawię się w proroka. W każdym razie będzie rozsądniej i bezpieczniej mieć odzież niezużytą, niż odczuwać jej brak.

– Ale chyba w niedzielę zgodzi się pan na włożenie odświętnego ubrania?

– Zgoda! – przyzwolił Godfrey, nie chcąc zbytnio zasępiać eleganckiego swego towarzysza. – Będziemy się więc stroić w niedzielę i święta, ale dziś dopiero poniedziałek, więc jeszcze cały tydzień musi pan wzdychać do pięknego stroju.

Rozumie się, że od przybycia na wyspę, Godfrey zaznaczał sobie w pamięci każdy dzień, wobec czego przy pomocy kalendarza, znalezionego w kufrze, łatwo mógł stwierdzić, że był poniedziałek.

Z biegiem czasu mężczyźni, stosownie do swego uzdolnienia, przeprowadzili dokładny podział pracy. Czuwanie nad ogniem dniem i nocą, stało się teraz zbytecznem, gdyż oprócz prochu, znaleźli w kufrze mnóstwo innych środków do rozniecania ognia. Tartelett mógł się więc wyrzec tego zajęcia, co jednak nie było mu zbyt pożądanem, gdyż zamiast wpatrywać się w trzaskający płomień i gonić smugi dymu, musiał teraz spełniać zadanie mniej przyjemne, polegające na zbieraniu korzeni jamf i kama. Zwłaszcza te ostatnie były bardzo pożądane, gdyż zastępowały równocześnie chleb i jarzynę. Dzień po dniu wędrował więc profesor wzdłuż wybrzeża, obramionego krzewami, ale niebawem przyzwyczaił się do tych dalszych spacerów. W zakres jego prac wchodziło również zbieranie ostryg i innych mięczaków, spożywanych w ogromnych ilościach.

szro34.jpg (200074 bytes)

Godfrey natomiast miał czuwać nad zwierzętami domowemi i drobiem. Jedynie obowiązek rzeźnika pełnił bardzo niechętnie, ale konieczność kazała przezwyciężyć wstręt wrodzony. Tak więc niemal każdego dnia jadali mięso, a często też ryby i dziczyzna pojawiały się na stole, urozmaicając jadłospis rozbitków. Dziczyzny było w gąszczach wyspy Finy podostatkiem, a Godfrey nie miał zamiaru skazywać swej broni na rdzewienie i postanawiał zabrać się do polowania, skoro tylko pozbędzie się zajęć pilniejszych. Nie, ani strzelby u niego nie rdzewieją, ani naboje nie zapleśnieją – wpierw jednak musi urządzić domostwo możliwie najwygodniej.

Mając teraz narzędzia, sporządził kilka ław, które ustawił nietylko we wnętrzu drzewa, lecz także dokoła niego, na powietrzu. Heblem wygładził stół, by niezbyt od niego odbijały pięknym swym wyglądem talerze i nakrycia, z lubością ustawiane przez profesora. Niebawem stanęły też w mieszkaniu dwa drewniane łóżka wyrobu Godfreya, które wyłożone sianem i nakryte kocami, robiły wrażenie całkiem przyzwoite. Naczynia kuchenne umieszczono na półkach z desek, przytwierdzonych do ścian, a w nyżach, wydrążonych w potwornie grubej korze drzewa, zawieszono odzież. Nyże zamknięto na drzwi, które nadawały im wygląd szaf. Słupy, przyozdobione rozmaitą bronią, przypominały małą zbrojownię i wielce się przyczyniały do upiększenia domostwa.

Załatwiwszy się z urządzeniem mieszkania, Godfrey pomyślał też o zabezpieczeniu go przed nocnemi odwiedzinami zwierząt dzikich. Ludzkich istot przestał się już spodziewać. Zarówno wejście do wnętrza drzewa, jak otwór u góry, zrobiony owej pamiętnej nocy przez piorun, zasłonił teraz deskami, wyciętemi z kory. Wyciął też z dwóch przeciwległych stron po dwa okna, w ten sposób wprowadzając do mieszkania światło i powietrze. Na noc zapuszczał na te okna okiennice z kory, a na dzień je usuwał, by promienie słońca wpływać mogły bez przeszkody. Pomysł wycięcia okien w korze drzewa, okazał się nader szczęśliwym, gdyż odtąd nie potrzeba było palić smolnych gałęzi, które wprawdzie rozwidniały mieszkanie, lecz napełniały je też dymem gryzącym.

Jak w dnie zimowe załatwi się z oświetleniem wnętrza, gdy owe okna bez szyb trzeba będzie zamykać, na to pytanie Godfrey nie znalazł jeszcze jasnej odpowiedzi. Może mu się uda z łoju baraniego i sznurków sporządzić świece, może wymyśli lepsze pochodnie ze smolnych gałęzi, które nie będą wydzielały tyle dymu. Musi spróbować jednego i drugiego!

Dalszą troską Godfreya było urządzenie kuchni we wnętrzu drzewa, co wymagało przedewszystkiem sporządzenia komina. Dopóki ciepło, można gotować przy ognisku, rozpalanem na wolnem powietrzu, ale z chwilą nastania słot jesiennych okaże się to niemożliwem. Przytem należało przypuszczać, że z nastaniem zimnej pory trzeba też będzie opalać domostwo, a do tego konieczny był komin, którym by odchodził dym. Godfrey często rozmyślał, jak zadanie to rozwiąże i układał plany, podług których zamierzał się zabrać do roboty.

Tymczasem dokonał pracy bardzo użytecznej: połączył mianowicie obydwa brzegi strumienia mostkami, co mu zaoszczędzało dwumilowej drogi okrężnej, wiodącej na wybrzeże północne. Była to praca ciężka, gdyż najpierw musiał z grubych pali urządzić tamy, zwalniające wartki bieg wody, a na nich dopiero umieścił belki, które służyły zamiast kładek.

Czyniąc jednak wszystko, co było w jego mocy celem uprzyjemnienia pobytu na wyspie, mogącego się ciągnąć przez długie lata, a może nawet przez całe życie, Godfrey nie zaniedbywał też niczego, co przedstawiało jakiekolwiek widoki wydostania się z tego pustkowia.

Wyspa Fina leżała poza linją ruchu okrętowego – było to rzeczą jasną, nie ulegającą żadnej wątpliwości. Bo i pocóż miałyby tu okręty zarzucać kotwicę? Wyspa nie była portem, a tak samo nie mogła też dostarczać żadnej aprowizacji. Nie było jednak wykluczonem, że w pewnej odległości mogą przejeżdżać okręty handlowe czy wojenne. Chodziło więc Godfreyowi o wymyślenie sposobu, któryby mu umożliwił zwrócenie uwagi takiego okrętu, że na wyspie tej są ludzie.

W tym celu Godfrey ustawił na najwyższym wierzchołku skał wysoki maszt, na którym zatknął chorągiew. Zużył na nią połowę prześcieradła, ale uznał, że ofiara ta jest konieczną. Słusznie się obawiał, że biały kolor może ujść uwadze, robiąc z daleka wrażenie mgieł. Zadał sobie zatem jeszcze trud zabarwienia go na czerwono sokiem dzikich jagód. Oczywista, że barwik ten rychło zblaknie na słońcu i na wietrze, ale Godfrey był zdecydowany często farbować płótno ponownie, by tylko płomiennym swym kolorem zwracało uwagę okrętów.

Do 15. sierpnia zajęty był najrozmaitszemi temi robotami. Przez cały czas pogoda stale sprzyjała rozbitkom, pomijając kilka gwałtownych burz, które odświeżyły tylko powietrze i ziemię, okrywającą się coraz to nową zielenią.

Teraz Godfrey zabrał się do polowania. Nie był wprawdzie pierwszorzędnym myśliwym, ale od biedy mógł zaopatrzać spiżarnię dostateczną ilością dziczyzny. Na swego towarzysza nie mógł pod tym względem liczyć w najmniejszej mierze, gdyż szanowny mistrz dobrych form nigdy w życiu nie miał w ręku żadnej broni.

Kilka dni tygodnia poświęcał tedy Godfrey polowaniu na drobną zwierzynę i ptactwo, a Tartelett z niezmierną radością witał zawsze młodego strzelca, niosącego kilka ubitych bekasów, dzikich gołębi czy kuropatw. Z niemniejszym też apetytem spożywał czcigodny profesor combry i uda antylop, starając się możliwie najlepiej przyrządzić tak ptaki, jak zwierzynę, które nie z jego winy postradały życie.

Polowania ułatwiły Godfreyowi jeszcze dokładniejsze zbadanie wyspy. Nieraz za umykającą zwierzyną musiał się zapuszczać w głąb lasów, pokrywających środkową część wyspy. Często też brzegiem strumienia maszerował wzdłuż zachodniego wybrzeża aż do jego źródeł u zbocza wzgórz. Pewnego dnia ponownie się wdrapał na stożkowaty wierzchołek wzgórza i spuścił się stroną przeciwną na wschodnie wybrzeże, które dotąd oglądał był tylko z wysokości skał.

– Z tych moich wędrówek tę jedną na razie odniosłem korzyść – mówił sobie – że utwierdzam się w przekonaniu, iż na całej wyspie niema ani jednego dzikiego zwierzęcia, ani jadowitego gada. Dotąd nie spotkałem tych stworzeń, a gdyby tu żyły, to strzały moje byłyby je niewątpliwie wypłoszyły z ich kryjówek. Prawdziwe to szczęście, bo trudno prawdziwie byłoby zabezpieczyć nasze domostwo przed wielkim drapieżcą, jak tygrys lub lew!

A idąc za naturalnym biegiem myśli, doszedł do wniosku, że wyspa musi być całkiem bezludna. Gdyby bowiem żyli na niej jacyś tubylcy, czy rozbitki, podobnie jak on i Tartelett, wyrzuceni na wybrzeże, to również byłyby ich zwabiły częste strzały! Tylko dym, dwukrotnie już widziany, nasuwał mu wątpliwości, których żadną miarą nie potrafił sobie wyjaśnić!

To pewna, że Godfrey nie odkrył nigdzie śladu ogniska, z którego mógłby się był wzbijać ów dym tajemniczy. A także istnienie gorących źródeł, któremi tłómaczył sobie początkowo owe słupy dymu, stawało się Finy nie wykazywała żadnych cech wulkanicznych. Nic więc innego, tylko to, że dwukrotnie uległ złudzeniu optycznemu, biorąc za dym jakieś opary mgieł.

Coraz bardziej utwierdzał się w tem przekonaniu, tem więcej, że to zjawisko nigdy się już nie powtórzyło. Wspiąwszy się po raz drugi na stożkowaty wierzchołek, nie dostrzegł z niego nic, coby w jakikolwiek sposób zająć mogło jego uwagę. Tak samo bezowocnie spełzły obserwacje, czynione ze szczytu drzewa Wilhelma.

Na urządzaniu domu i polowaniach upłynęło dalszych kilka tygodni. Każdy dzień przynosił jakąś zmianę na lepsze w trybie życia rozbitków, łagodząc nieco ich coraz mniej prawdopodobnem, wobec tego, że wyspa ciężką dolę.

Każdej niedzieli Tartelett, trzymając się układu, wyjmował z nyży najpiękniejszy garnitur i robił wielką toaletę. W owe dni świąteczne nie myślał o niczem innem, poza przechadzką, którą odbywał krokiem tanecznym, przy akompanjamencie skrzypiec. Wobec stanowczej odmowy Godfreya, który nie chciał nawet słyszeć o powtórzeniu kursu tańców, biedny profesor sam sobie udzielał lekcyj.

– Poco to wszystko? – odpowiadał Godfrey na ustawiczne propozycje swego mistrza. – Czy słyszał pan kiedyś o Robinzonie, biorącym lekcje salonowych ruchów i pięknych form towarzyskich? Trzeba się umieć stosować do warunków!

– Ale proszę mi wyjaśnić, dlaczego Robinzon ma być zwolniony od pięknych form? – patetycznie bronił się profesor. – Człowiek powinien dbać o dobre maniery, nie ze względu na drugich, lecz dla własnej satysfakcji.

Na to twierdzenie Godfrey nie wiedział, jaką dać odpowiedź. Gdy jednak stanowczo odmówił propozycji, Tartelett nieborak był zmuszony wykładać zasady pięknych form stadu pasących się czworonogów.

Dnia 13 września Godfrey miał przeżyć jedno z najboleśniejszych rozczarowań, jakie kiedykolwiek były udziałem nieszczęsnych rozbitków.

Od dłuższego czasu nie widział był smugi dymu, którą przyzwyczaił się już był uważać za dwukrotne złudzenie optyczne. Aż tu owego dnia, około godziny trzeciej popołudniu, znów ujrzał wznoszący się słup dymu, którego pochodzenie miał niebawem poznać. Doszedłszy do „Wzgórza sztandarowego”, które tak był nazwał od zatkniętej na jego szczycie chorągwi, co szybciej wdrapał się na wierzchołek i z lunetą w ręku rozglądał się po morzu. Niebawem ujrzał na nieboskłonie smugę dymu, którą wiatr pędził w kierunku wyspy.

Serce Godfreya waliło jak młot.

– Statek! – wyrwało mu się z gardła.

Czy jednak statek ten podpłynie ku wyspie, czy dostrzeże sygnały z wybrzeża, czy też oddali się w kierunku północno- lub południowo-zachodnim?

Przez dwie godziny był łupem najsprzeczniejszych uczuć, od nadziei, graniczącej ze zwycięską pewnością, przechodząc do najczarniejszego zwątpienia.

Nie! Dym staje się coraz wyraźniejszy i widocznem jest, że statek podpływa ku wyspie. W pewnej chwili, kadłub jego wyraźnie się zarysował na linji nieboskłonu.

Był to wielki parowiec, zmierzający w kierunku północno-wschodnim. Jeśli nie zmieni kursu, to w niedługim czasie musi przepłynąć w pobliżu wyspy.

W pierwszej chwili Godfrey chciał biec do domostwa i zawiadomić o tem Tarteletta. Na co się to jednak przyda? Czy jeden, czy dwóch ludzi daje sygnały, to chyba nie stanowi żadnej różnicy! To też po chwili namysłu, porzucił pierwotny plan i z lunetą przy oczach śledził z natężoną uwagą sylwetę okrętu.

Parowiec wciąż jeszcze podpływał ku wyspie, aczkolwiek widać było, że nie ona jest celem jego podróży. Po godzinie piątej można już było wyraźnie rozróżnić trzy maszty, a niebawem też ujrzał Godfrey przez lunetę, że nad statkiem powiewa sztandar o barwach amerykańskich.

Serce łopotało mu w piersiach, jak ptak schwytany.

– Skoro ja widzę stąd flagę statku, to niepodobna przecież, by oni nie widzieli mojej, zatkniętej tak wysoko! – rozumował. – Wiatr rozwiewa ją tak szeroko, że muszą ją zauważyć. Czy może lepiej będzie, gdy zacznę nią dawać sygnały, spuszczając ją i podnosząc na-przemian? Powinni się wszak domyśleć, że w ten sposób daję im znać, iż pragnę się z nimi porozumieć. Tak! Stanowczo, tak będzie najlepiej! Niema chwili czasu do stracenia!

szro35.jpg (185437 bytes)

Należy przyznać, że pomysł był dobry. Wspiąwszy się na sam wierzchołek, Godfrey zaczął chorągiew pochylać, to znów podnosić, jak to się zwykle czyni, gdy statek pragnie się porozumieć z drugim. Następnie trzymał ją na wietrze w kierunku poziomym, co oznacza prośbę o pomoc.

Parowiec podpłynął bliżej, że najwyżej trzy mile dzieliły go od wyspy, ale flaga jego, zatknięta u masztu, nie odpowiadała na sygnały z wyspy… Godfrey czuł, że serce kurczy mu się z bolu. Oczywista, nie zauważono jego sygnałów, dawanych od półtorej godziny!… Za chwilę zapadnie mrok, a z nim zniknie też wszelka nadzieja porozumienia się z parowcem! Już tylko co najwyżej dwie mile dzielić go mogły od wybrzeża… W tejże chwili kula słoneczna stoczyła się w morze. Jeszcze chwila, a cienie nocy przesłonią horyzont… Pierzchnie nadzieja ratunku, pierzchnie raz na zawsze!…

Coraz szybciej, coraz gwałtowniej pochylał teraz i podnosił chorągiew… Napróżno! Nikt ze statku nie odpowiedział…

Wydobył z za pasa rewolwer i kilkakrotnie wystrzelił, jakkolwiek zdawał sobie sprawę, że zbyt wielka jest odległość, by strzał mógł być słyszanym ze statku, zwłaszcza, że wiatr wiał w stronę przeciwną… Cienie nocy szybko zaczęły się osuwać na ziemię i morze… Kadłub okrętu stał się niewidzialnym… Jeszcze parę chwil, a rozpłynie się całkiem w mrocznej oponie…

Nawpół nieprzytomny z rozpaczy, nie wiedząc co uczynić, Godfrey przy pomocy hubki podpalił stos suchych gałęzi, które buchnęły olbrzymim płomieniem… Nie ulega wątpliwości, że ogień ten musiano zauważyć na statku, a mimo to nikt nie odpowiedział na ten sygnał alarmowy… Smutniejszy i bardziej zgnębiony, niż kiedykolwiek, Godfrey ruszył z powrotem do drzewa Wilhelma.

 

 

Rozdział XVI

W którym wydarza się wypadek, któremu czytelnik nie może się dość nadziwić.

 

awód doznany był ciężkim ciosem dla Godfreya. Czy może liczyć na drugą podobną sposobność ocalenia, które wydawało się tak bliskiem, tak łatwem do ziszczenia? Czy po tak ciężkim zawodzie może jeszcze żywić nadzieję? Nie! Bo skoro ten statek na tyle sygnałów nie zwrócił żadnej uwagi, to dlaczegoż by inne okręty miały się zachować inaczej! Dlaczegoż miałyby przybijać do tego brzegu, najeżonego rafami, a nie dającego w zamian niczego?

Godfrey spędził noc niespokojną. Co parę chwil zrywał się na równe nogi, przekonany, że od morza dolatują jakieś wystrzały… A może jednak statek zwrócił wreszcie uwagę na płomień, który z daleka wygląda zapewne na ogromną pochodnię i dobija do brzegów, sygnalizując swe przybycie wystrzałami?

Godfrey począł nadsłuchiwać… Niestety, wszystko było złudzeniem jego przedrażnionych nerwów. Po nocy fatalnie spędzonej starał się zapomnieć o wczorajszym zawodzie, powtarzając sobie raz po raz, że ów rzekomy okręt był tylko wytworem jego rozognionej wyobraźni!

A jednak nie! Z całą pewnością widział był okręt w odległości 2–3 mil od wyspy i z całą też pewnością wie, że okręt ten nie przybił do brzegów.

O tym swoim gorżkim zawodzie nie wspomniał ani słówkiem przed Tartelettem. Bo i poco? Myśl tego lekkoducha nie wybiegała nawet na 24 godzin w przyszłość, nie zajmując się nawet możliwością opuszczenia wyspy. Nigdy mu też nie przyszło na myśl, że los może mu jeszcze gotować jakieś niespodzianki. Nawet San Francisco zaczęło się zwolna zacierać w jego pamięci. Ostatecznie nie pozostawił tam narzeczonej, za którą trawiła go tęsknota, ani wuja Wila, którego pragnąłby zobaczyć. Gdyby na tem odludziu mógł był udzielać lekcyj tańców, bodaj jednemu tylko uczniowi, byłby już zadowolony.

Okaże się jednak, że profesor mylił się bardzo, sądząc, że na tej wyspie, wolnej od dzikich zwierząt i gadów, nic nie zagraża jego bezpieczeństwu. Optymizm jego jeszcze tego samego dnia został narażony na ciężką próbę!

Około godziny czwartej popołudniu, Tartelett, zgodnie ze swym zwyczajem, ruszył na wybrzeże, w kierunku „Wzgórza sztandarowego” dla poszukiwania ostryg, gdy wtem Godfrey ujrzał go biegnącego z powrotem, jak tylko umiał najszybciej. Rzadkie włosy dębem mu stały na głowie, a w oczach widniało przerażenie.

– Co się stało? – krzyknął Godfrey, zaniepokojony jego wyglądem.

– Tam! Tam! – wyksztusił Tartelett, palcem wskazując ku morzu, którego drobny tylko skrawek widniał poprzez gąszcz drzew.

– Cóż tam jest takiego? – spytał Godfrey i odruchowo począł już biec ku morzu.

– Łódź! Cała flotyla…

– Łódź? Flotyla?…

– Tak, wielka łódź!… Z dzikimi!… Może z ludożercami!

Godfrey wytężył wzrok. Nigdzie nie dostrzegł flotyli, jaką oczom Tarteletta podsunął był strach, ale w rzeczywistości nieborak pomylił się tylko co do liczby. Naprawdę bowiem łódź jakaś płynęła po Oceanie, zmierzając najwyraźniej w kierunku „Wzgórza sztandarowego”.

– Dlaczego mieli by to być ludożercy? – zwrócił się do profesora.

– Bo na wszystkich wyspach Robinzonów, wcześniej czy później ukazują się ludożercy – oświadczył profesor.

– A czy łódź ta nie może należeć do jakiego okrętu handlowego?

– Do okrętu?

– Oczywista! Naprzykład do tego parowca, który wczoraj przejeżdżał w niewielkiej odległości od wyspy.

– I pan mi o tem nie wspomniał! – wykrzyknął Tartelett, rozpacznie wznosząc ręce ku niebu.

– Poco miałem panu mówić, skoro sądziłem, że okręt odjechał. Nie jest jednak wykluczonem, że łódź ta do niego należy. Chodźmy to sprawdzić!

szro36.jpg (211031 bytes)

Godfrey uzbroił się w lunetę i zajął stanowisko na skraju grupy drzew. Stąd mógł dokładnie obserwować łódź, z której niewątpliwie zauważono wczorajsze jego sygnały. Nagle luneta wypadła mu z rąk.

– Dzicy! Przebóg!… To naprawdę dzicy! – wykrzyknął.

Pod Tartelettem ugięły się kolana, a dreszcz strachu przebiegł go od stóp do głowy. Do wyspy podpływała łódź z dzikimi. Miała ona kształt łodzi, znanej na wyspach polinezyjskich, o żaglach z plecionki bambusowej. Godfrey doskonale rozróżniał jej kontury. Był to t. zw. prao, z czego należało wnioskować, że wyspa Finy leży w pobliżu archipelagu Malajskiego. Z łodzi wysiedli jednak nie Malajczycy, lecz kilku nawpół nagich Murzynów.

Groziło teraz niebezpieczeństwo, że bystremi swemi oczyma, dzicy dostrzegą rozbitków. Godfrey począł żałować, że zatknął na „Wzgórzu sztandarowem” ową czerwoną flagę, której nie zauważono z okrętu, lecz która niewątpliwie ściągnęła na siebie uwagę dzikich. Teraz za-późno ją usuwać.

Sytuacja była naprawdę bardzo przykra. Jeśli ci dzicy opuścili którąś z wysp sąsiednich, by zamieszkać na wyspie Finy, to uważali ją najpewniej za bezludną, jaką też była aż do chwili rozbicia się „Marzenia”. Czerwona chorągiew wskazywała obecnie na obecność ludzi. Jak uciec, jak schronić się przed dzikimi?

Godfrey był całkiem bezradny. Najważniejszą teraz rzeczą stwierdzić, czy dzicy wysiądą na ląd, czy jednak ruszą dalej. To musi się rozstrzygnąć w najbliższej chwili.

Podjąwszy lunetę, znów zaczął obserwować łódź. Płynęła w kierunku wzgórz, minęła je, przez pewien czas posuwała się wzdłuż wybrzeża, poczem przybiła do lądu, u ujścia owego strumienia, które o dwie mile od drzewa Wilhelma łączył się z Oceanem.

Jeśli dzikim wpadnie na myśl płynąć dalej wzdłuż brzegu strumienia, to z całą pewnością w ciągu kilku chwil znajdą się naprzeciwko ich domostwa. Godfrey i Tartelett co śpieszniej tedy wrócili do drzewa Wilhelma, by się na wszelki wypadek przygotować do obrony. Myślał o niej tylko Godfrey, gdyż profesor roił w tej chwili o czem innem.

– Więc jednak istnieje przeznaczenie! – mruczał do siebie. – Co komu pisano, to go nie minie! Nie można zatem być Robinzonem i nie przeżyć strasznych jego losów! Wcześniej czy później musi do brzegu przybić łódź z ludożercami. Jesteśmy tu dopiero trzy miesiące i już ich mamy u siebie. Teraz widzę, że ani Defoe, ani Wys nie dopuścili się przesady! I niech tu człowiek marzy o karjerze Robinzona!

Czcigodny Tartelett zupełnie zapomniał, że nie on to marzył o losach Robinzona, lecz losy narzuciły mu tę rolę wbrew jego woli. Zapomniał też, że jego położenie jest o stokroć lepsze od tego, w jakiem znaleźli się jego poprzednicy.

Godfrey zabrał się natychmiast do roboty. Przedewszystkiem ugasił ogień, rozprószył popiół i zatarł wszelkie ślady, wskazujące na obecność ludzi. Drób był jeszcze w kurniku, więc tylko gałęźmi zasłonił wejście do drzewa, by go nie zauważono. Teraz żałował, że nie urządził też stajni dla czworonogich, które teraz musiano wypędzić na łąkę, by beczeniem w pobliżu domu nie zdradziły ich obecności. Wszystkie narzędzia i przyrządy, któremi posługiwał się na dworze przy sporządzaniu rozmaitych sprzętów, usunął do wnętrza drzewa, którego drzwi szczelnie zamknął, ulokowawszy się w niem wraz z Tartelettem. Te drzwi z kory przylegały tak doskonale, że może nie zauważą ich dzicy, o ile nie podejdą tuż do drzewa. Tak samo okna, zasłonięte w tej chwili okiennicami z kory, zlewały się zupełnie z barwą i kształtem reszty kory.

W domostwie zapanował mrok nieprzebity i cisza Godfrey i Tartelett łowili każdy dźwięk, dolatujący z zewnątrz, a każdy szelest, każdy podmuch wietrzyka, przejmowały ich trwogą. Chwilami wydawało się im, że słyszą stąpanie pod drzewami, że ludzie jacyś obchodzą ich domostwo. Godfrey wspiął się na jedno z okien, ostrożnie uchylił okienicę i wyjrzał w mrok.

Nie dostrzegł jednak nikogo i niczego. A jednak całkiem wyraźnie słyszy kroki. Słuch go chyba nie myli. Przyzwyczaiwszy wzrok do ciemności, Godfrey rozpoznał, że to kozy szukają schronienia pod drzewami.

Po chwili namysłu powziął plan następujący: gdyby który z dzikich odkrył mimo wszystko mieszkanie w wydrążeniu drzewa, to ciągnąc za sobą Tarteletta, nie umiejącego się wspinać, umknie z nim na gałęzie, a stamtąd będzie się bronić. Ostatecznie, mając broń i amunicję, powinien sobie dać radę z kilkunastu dzikimi, nie posiadającymi żadnej broni. W najlepszym wypadku mogą mieć łuki i strzały, ale niełatwo to mierzyć w gąszcz gałęzi, gdy on ze swej wyżyny będzie mógł doskonale celować w napastników. Jeśli zaś zechcą wewnętrznem wydrążeniem wspinać się ku niemu na gałęzie, to ułatwią mu tylko obronę, gdyż w wąskim otworze tem łatwiej zdoła kłaść trupem jednego po drugim.

O całym tym planie nie rzekł ani słowa do Tarteletta, który od ukazania się dzikich, był niemal bezprzytomny ze strachu. Zapowiedz, że będzie może zmuszonym uciekać na wierzchołek drzewa, jak ptak, chroniący się przed prześladowcą, nie nadawała się do uspokojenia nieszczęśnika. Jeśli ucieczka taka okaże się konieczną, to Godfrey wciągnie go poprostu, nie pozostawiając mu czasu do zastanowienia.

Noc minęła wśród obaw i nadziei. Dzicy nie dotarli jeszcze do grupy drzew-olbrzymów i nie przystąpili na razie do ataku. Może czekali wschodu słońca i wtedy dopiero wtargną na wyspę.

– Najprawdopodobniej mają zamiar to uczynić – rzekł Godfrey – bo chorągiew nasza mówi im, że wyspa jest zaludniona. Ale jest ich nie więcej jak tuzin, więc się zapewne obawiają. Bo i skądże by im przyszło do głowy, że cała ludność wyspy ogranicza się do dwóch rozbitków? Tak! Oni napewno czekają dnia, by się lepiej zorjentować, a może też osiądą tu spokojnie i wcale nas nie zaczepią?

– Albo też z nastaniem dnia puszczą się w dalszą podróż – dodał Tartelett, z natury słonny do odsuwania przykrych myśli.

– Więc poco byliby tu przyjeżdżali? Aby na wyspie spędzić noc?

– Tego nie wiem! – odparł Tartelett, zbity z tropu. – Czy pan sądzi, że to ludożercy? – pytał, trzęsąc się, jak osika.

– Tego znów ja nie wiem – rzekł Godfrey. – Jeśli jednak dzicy nie przyjdą do drzewa Wilhelma, to my się stąd wyprowadzimy.

– My? Czy ja także?

– To się rozumie. Czyżby pan chciał tu sam pozostać? Mojem zdaniem, należy bodaj na parę dni ukryć się w lasach i tam przeczekać, aż dzicy, przekonawszy się, że to wyspa bezludna, znów stąd odjadą.

– Pst! – szepnął Tartelett, nadsłuchując. – Zdaje mi się, że słyszę…

– Nie! To nasze stado wraca z lasu – uspokoił go Godfrey.

– A może je kto goni, że tak pędzą?

– Przeciwnie! Idą bardzo powoli, najpewniej chcą się schronić pod drzewami przed chłodem rannym.

– Ach, Boże! Boże! – biadał Tartelett, a twarz jego miała wyraz tak komicznie żałosny, że Godfrey byłby parsknął śmiechem, gdyby sytuacja nie była istotnie bardzo groźna.

– Tak, tak – mamrotał profesor, szczękając zębami – coś podobnego nie byłoby nam się przydarzyło w pałacu Kolderup przy ulicy Montgomery.

– Wnet nastanie dzień – przerwał Godfrey te niedorzeczne biadania. – Za pół godziny, o ile dzicy wpierw nie przyjdą do drzewa Wilhelma, wyruszamy na północ, by się przekonać o obecnym stanie rzeczy. Czy potrafi pan nosić broń?

– Nosić potrafię, ale też nic więcej!

– A wystrzelić w pewnym kierunku pan nie potrafi?

– Nigdy nie próbowałem. Jestem jednak przekonany, że moja broń nie wystrzeli!

– Bo ja sądzę, że sam huk wystrzału skłoni dzikich do ucieczki!

W godzinę później było już dość jasno do czynienia obserwacyj. Godfrey powoli odsunął okienice i wyjrzał. Po stronie południowej nie dostrzegł nic nowego. Czworonogi biegały na pastwisku, niczem nie zdradzając lęku czy niepokoju. Przebiegłszy oczyma całą przestrzeń, Godfrey znów skrupulatnie zasunął okienicę. Przez okno, wychodzące na północ, mógł sięgnąć wzrokiem aż do wybrzeża. Widział nawet „Wzgórze sztandarowe”, ale ujścia strumienia, gdzie wylądowali dzicy, stąd widzieć nie mógł.

Zanim przyłożył do oczu lunetę, Godfrey rozejrzał się po najbliższem otoczeniu, lecz nie zauważył tu nic nowego. Wtedy przez lunetę zaczął badać cały pas wybrzeża, aż do wierzchołka skały, na którym zatknął był chorągiew. Wszędzie było pusto i Godfrey zaczął już przypuszczać, że może jednak miał słuszność profesor, wyrażając mniemanie, że z nastaniem dnia dzicy ruszą w dalszą podróż.

 

 

Rozdział XVII

W którym flinta Tarteletta dokonuje prawdziwych cudów.

 

agle z gardła Godfreya wyrwał się okrzyk, który Tarteletta w okamgnieniu postawił na nogi. Nie ulega już wątpliwości, że dzicy wiedzą o pobycie ludzi na wyspie, gdyż na „Wzgórzu sztandarowem” nie powiewa już czerwona chorągiew. Widocznie ją zabrali, zwabieni jej jaskrawym kolorem.

Nadszedł moment działania: zwlekać dłużej niepodobna! Bezwłocznie trzeba ruszyć w drogę i sprawdzić, czy dzicy są jeszcze na wyspie, co robią i czego można się po nich spodziewać.

– W drogę! – zakomenderował Godfrey.

– Pan chce istotnie wyruszyć? – mamrotał profesor.

– A pan woli tu zostać?

– Tak, ale z panem!

– Nie, może pan zostać sam, jeśli woli!

– Sam?… Za nic na świecie…

– Więc chodź pan ze mną, ale zaraz! ,

Tartelett, zmiarkowawszy, że postanowienie Godfreya jest niewzruszone, chcąc nie chcąc, zdecydował się mu towarzyszyć, gdyż nie miał odwagi pozostać sam w drzewie Wilhelma. Przed wyjściem z domu, Godfrey przekonał się, że strzelby są nabite. Jedną z nich dał profesorowi, który nie lepiej umiał ją trzymać od któregokolwiek dzikiego. Godfrey w dodatku włożył mu pas, ze zwisającym nożem strzeleckim i nabojami, nieszczęsny Tartelett pochwycił skrzypce, by je również zabrać na wyprawę przeciw dzikim. Może sobie wyobrażał, że dźwiękami muzyki zdoła uśmierzyć ludożerców i dopiero po długiej przemowie Godfreya, wykazującego mu śmieszność i bezużyteczność tego projektu, zdecydował się je odłożyć.

Mogła być godzina szósta rano. Gałęzie drzewa kąpały się w pierwszych promieniach słońca. Godfrey otworzył drzwi, wyszedł i bystro wpatrywał się w grupę drzew.

Cisza i pustka wokoło.

Zwierzęta powróciły na łąkę i w odległości ćwierć mili spokojnie się pasły. Nic nie wskazywało, by były czemkolwiek zaniepokojone. Godfrey dał profesorowi znak, by się do niego zbliżył, a Tartelett, chylący się pod ciężarem swego uzbrojenia, bez szemrania spełnił rozkaz. Godfrey zamknął drzwi, przekonawszy się, że szczelnie przylegają, zlewając się z korą drzewa.

Obaj mężczyźni ruszyli teraz w kierunku strumyka i rychło się przekonali, że jakkolwiek wybrzeże było w tej chwili puste, to jednak można było rozpoznać na niem świeże odciski nóg ludzkich. Nie omylił się też Godfrey co do masztu, zatkniętego na „Wzgórzu sztandarowem”. Żerdź stała jak wpierw na wierzchołku skały, lecz zniknęła z niej chorągiew. Niewątpliwie zabrali ją dzicy i z łupem tym wrócili do łodzi.

Godfrey odwrócił się teraz, by zbadać całe wybrzeże zachodnie. Od masztu, pozbawionego chorągwi, aż do „Zatoki Marzenia”, rozścielała się pusta przestrzeń. Na morzu również nie dojrzał nigdzie łodzi. Jeśli dzicy znów na niej odpłynęli, to muszą się posuwać wzdłuż skalnego brzegu, by ich nie widziano. Godfrey jednak nie chciał i nie mógł pozostawać w niepewności. Zależało mu na stwierdzeniu, czy łódź istotnie opuściła brzegi wyspy. Aby się co do tego upewnić, należało wrócić na to samo miejsce, gdzie poprzedniego dnia dzicy przybili do brzegu, czyli dotrzeć do ujścia strumienia.

szro37.jpg (234557 bytes)

Odrazu postanowiono to uczynić. Brzegi strumienia, porosłe były krzewami, a tu i ówdzie ocienione grupami drzew, co pozwalało przesuwać się niepostrzeżenie. Nie było wszakże wykluczonem, że dzicy odbili już dość daleko od brzegów, a stamtąd mogliby łatwo zobaczyć ludzi, kroczących wysokiem urwiskiem. Wskazaną więc była największa ostrożność.

Po chwili rozwagi Godfrey doszedł jednak do przekonania, że znużeni wczorajszą podróżą, dzicy nie mieliby powodu wstawać tak wcześnie i najpewniej jeszcze śpią w swej łodzi, lub na lądzie. Gdyby przypuszczenia jego okazały się słuszne, to może się uda napaść ich znienacka.

Szybko postanowił to uczynić, rozumując słusznie, że w podobnych wypadkach lepiej jest uprzedzić atak, niż czekać napaści. Jeszcze raz zbadano broń, poczem obaj mężczyźni zaczęli zstępować ze wzgórza, wciąż trzymając się lewego brzegu strumienia. Wokół spokój i cisza. Roje ptaków przelatywały z jednego brzegu na drugi i siadały na gałęziach drzew, nie okazując żadnego niepokoju. Godfrey szedł pierwszy, a towarzysz jego z biedą dotrzymywał mu kroku. Chyłkiem przesuwając się pod drzewami, doszli do brzegu niepostrzeżenie.

Z przeciwległego brzegu niepodobna ich było zobaczyć, tak dobrze chroniły ich zarośla. A niebawem zanurzyli się w wysokiej trawie, pod której osłoną posuwali się dalej. Jeśli jednak z silnego falowania traw dzicy zmiarkują, że przesuwają się tam ludzie, to każdej chwili mogli wymierzyć z łuku, lub rzucić kamieniem.

Największa ostrożność była tedy wskazaną, a Godfrey zaczął już żałować, że zabrał z sobą takiego półgłówka jak Tartelett, który mimo ostrzeżeń, raz po raz potrącał drzewa, czy kamienie, zakłócając ciszę dokolną. Prawdziwie, lepiej byłby zrobił, zostawiając tego niedołęgę w drzewie Wilhelma, bo na pomoc jego liczyć nie może, a ciągłem potykaniem się gotów zdradzić ich obecność. Teraz jednak zapóźno myśleć o naprawieniu błędu. Szli już całą godzinę, a zaledwie o jedną milę oddalili się od swego domostwa, tak trudny był pochód wśród wysokich traw i zarośli. Na razie nie zauważyli jeszcze nic podejrzanego. A teraz kończyły się zarośla i na przestrzeni jakich stu sążni brzegi stłumienia były całkiem odsłonięte.

Godfrey przystanął. Dokładnie rozejrzał się po rozległej łące, ciągnącej się po prawym i lewym brzegu strumienia. Nic nie zdradzało obecności dzikich, nic nie wskazywało na jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Bardzo być może, że wnosząc z chorągwi, iż na wyspie żyją ludzie, wahali się, czy mają zaatakować. Prawdopodobnie posuwają się ku źródłom strumienia z taką samą ostrożnością, z jaką nasi rozbitkowie zmierzali ku jego ujściu. Godfrey przypuszczał, że podobnie jak oni, tak samo też i dzicy przemykają się chyłkiem pod osłoną drzew i krzewów.

W miarę jednak jak posuwali się naprzód, nie napotykając na żadne niebezpieczeństwo, Tartelett zaczął odzyskiwać pewność siebie i z pewną pogardą mówić o tchórzliwych ludożercach. Godfrey natomiast niepokoił się ich tajemniczem, nagłem zniknięciem i podwoił ostrożność. Minąwszy odsłonięty brzeg, znów posuwali się pod osłoną drzew, a po dwugodzinnym marszu doszli do miejsca, gdzie brzeg, mało tylko zarośnięty, zapowiadał bliskość morza. Teraz niepodobna już było posuwać się inaczej, jak chyba czołgając się na brzuchu. To też uczynił Godfrey, a Tartelett rad nie rad, poszedł za jego przykładem.

– Ani znaku z dzikich! Przestraszyli się ludożercy i odjechali! – szepnął profesor, chcąc uspokoić Godfreya i skłonić go do zmiany niewygodnej pozycji.

– Nie odpłynęli! – stanowczo, aczkolwiek przyciszonym głosem rzekł Godfrey. – Są tu napewno! Wyciągnąć się na brzuchu, panie Tartelett i spokojnie! Trzymaj pan broń w pogotowiu, ale proszę nie strzelać, zanim dam znak.

Wypowiedział te słowa tonem rozkazującym, a ponieważ profesorowi kolana uginały się ze strachu, więc bez oporu padł na brzuch.

I uczynił słusznie, gdyż z tego miejsca nie można było wprawdzie widzieć wybrzeża z powodu wyniosłego brzegu strumienia, zasłaniającego dalszy widok, jednakowoż na horyzoncie wyraźnie się rysowała smuga dymu.

Wyciągnięty na trawie, z palcem przy odwiedzionym kurku, Godfrey gonił wzrokiem ów dym. Tak samo, jak dwa razy poprzednio… Czyżby stąd należało wnosić, że dzicy wysiedli na ląd od strony północnej i południowej, a dym ten pochodzi z ich ognisk? A jednka tak nie jest! Wszak nigdzie nie znalazłem popiołu, ani śladów ognisk. Tym razem muszę się dowiedzieć, skąd dym ów pochodzi!

Ostrożnie czołgając się na brzuchu, w czem Tartelett naśladował go w miarę możności, dotarł aż do zakrętu strumienia, ani raz nie podniósłszy głowy. Z tego punktu mógł doskonale objąć spojrzeniem całe wybrzeże, przecięte strumieniem.

Omal nie krzyknął na widok, jaki mu się przedstawił. Ciężko położył rękę na ramieniu profesora, by mu w ten sposób udaremnić wszelki ruch. Dalsze posuwanie się było już zbyteczne, bo wreszcie jak na dłoni ujrzał to, czego się dowiedzieć postanowił.

szro38.jpg (182528 bytes)

W pośród płaskich kamieni gorzało ognisko, z którego wzbijały się słupy dymu. Wokół tego ogniska biegali dzicy, dorzucając naręcza drzewa, zbieranego na wybrzeżu. Łódź, przywiązana do ciężkiego głazu przybrzeżnego, chwiała się i chybotała na falach. Godfrey widział to wszystko gołem okiem, gdyż od ogniska dzieliło go niespełna dwieście kroków. Zdawało mu się chwilami, że słyszy nawet trzask drzew płonących – tak niewielka odległość dzieliła go od dzikich. W okamgnieniu zrozumiał, że nie potrzebuje się obawiać napaści z tyłu, gdyż wszyscy dzicy, których wczoraj przeliczył był przy pomocy lunety, zgromadzeni byli koło ogniska.

Dziesięciu z nich podtrzymywało ogień i wbijało pale, zamierzając widocznie zwyczajem Polinezyjczyków urządzić rożen do pieczenia mięsa. Jedenasty, wyglądający na wodza, przechadzał się wzdłuż wybrzeża, od czasu do czasu badawczem spojrzeniem ogarniając wyspę, jakby się obawiał napaści. Godfrey poznał czerwoną flagę, zdobiącą teraz ramiona dzikusa.

Dwunasty leżał na ziemi, przywiązany do pala.

Łatwo było się domyśleć, jaki los czeka tego nieszczęśnika. Miano go upiec na rożnie! W tym celu rozłożono ten olbrzymi ogień. Więc jednak miał rację Tartelett, gdy wczoraj nazwał ich był ludożercami.

I miał też słuszność, twierdząc, że przygody wszystkich Robinzonów, prawdziwych czy wymyślonych, są do siebie podobne, jak jedna kropla wody do drugiej. Wszak Godfrey i on przeżywają obecnie to samo, co bohater Defoego, kiedy dzicy wylądowali na jego wyspie. Obaj mieli być oto świadkami ludożerstwa, a Godfrey był zdecydowany postąpić tak samo, jak jego poprzednik. Nie, on nie pozwoli zamordować tego jeńca, którego ciałem radowały się już z góry żołądki tych wstrętnych ludożerców! Jest doskonale uzbrojony i ma nadzieję, że dwa strzały ze strzelb, a dwanaście z rewolwerów wystarczą, by łotrów tych rozpędzić. Powziąwszy to postanowienie, z zimną krwią wyczekiwał chwili, kiedy będzie zmuszonym do użycia broni.

Niedługo miał czekać, bo już po upływie jakiego kwadransa, dowódca przystąpił do ognia i wskazał podwładnym, by ujęli jeńca. W tejże chwili Godfrey zerwał się na nogi, a Tartelett mechanicznie uczynił to samo. Nie wiedział wprawdzie, co Godfrey zamierza uczynić, lecz sądził, że należy go we wszystkiem naśladować.

Godfrey był przekonany, że na jego widok, dzicy albo umkną do łodzi, albo się nań rzucą. Nie nastąpiło ani jedno, ani drugie, gdyż dzicy wcale go widać nie zauważyli. W tej samej bowiem chwili dowódca wykonał ruch wymowny, a trzech dzikich, spełniając ów niemy rozkaz, pochwyciło jeńca i przywlekło go do ogniska.

Był to jeszcze młody człowiek, nie mający ochoty rozstawać się z życiem. Próbował więc stawiać opór i odepchnąć swych zbirów. Ci go jednak obalili na ziemię, a dowódca z kamienną maczugą w ręce przyskoczył do nieszczęsnego, by mu roztrzaskać głowę. Zanim jednak zdołał zamiar ten wykonać, Godfrey wydał okrzyk grozy i odwiódł kurek. Kula świsnęła, a dowódca osunął się na ziemię, śmiertelnie widać ugodzony.

szro39.jpg (186258 bytes)

Na odgłos strzału dzicy znieruchomieli, a ujrzawszy Godfreya, zapomnieli o swym jeńcu, który skorzystał z zamięszania i pędem puścił się ku swemu wybawcy. W tejże chwili padł drugi strzał. To Tartelett, wcale nie celując, z mocno przymkniętemi oczyma, wystrzelił na chybił trafił, przyczem kolba strzelby wymierzyła sążnisty policzek wytwornemu mistrzowi pięknych form. Trzeba jednak mieć szczęście: oto Tartelett, nie mierząc, powalił jednego z dzikich, który potoczył się na wybrzeże, obok swego dowódcy.

Teraz dzicy przerażeni rzucili się do ucieczki. Najpewniej przypuszczali, że mają do czynienia z całym oddziałem zbrojnych mężów, a może poprostu przeraził ich widok białych, miotających gromy. Szybko pochwycili swych dwóch rannych, rzucili się ku łodzi i rozpiąwszy wszystkie żagle, co rychlej się ulotnili.

Godfrey nie miał zamiaru ich gonić. Pragnął jedynie wyrwać z ich rąk ofiarę, a tego dokonał. Wszystko to odbyło się tak szybko i sprawnie, że ludożercom nie przyjdzie już chyba chętka ponowienia napadu. Miał więc powód do radowania się swem zwycięstwem, którem słusznie czy niesłusznie, chełpił się też Tartelett.

szro40.jpg (192207 bytes)

Tymczasem jeniec, wyrwany z rąk ludożerców, przybiegł do swego zbawcy. Na chwilę przystanął, jakby nadprzyrodzone te istoty przejmowały go lękiem. Rychło jednak się uspokoił i podszedłszy do białych, pochylił się do samej ziemi, poczem nogę Godfreya postawił na swej głowie, na znak poddaństwa.

Możnaby przypuszczać, że ten dziki mieszkaniec Polinezji również czytał był Robinzona, gdyż w tej chwili zachowywał się tak samo jak Piętaszek.

 

 

Rozdział XVIII

Traktujący o fizycznem i umysłowem wychowaniu zwykłego mieszkańca Oceanu Spokojnego.

 

odfrey podniósł biedaka i uważnie mu się przyjrzał. Był to człowiek, mogący liczyć lat 35, noszący tylko opaskę koło bioder. Rysy i kształt głowy świadczyły, że jest Murzynem afrykańskim. Niepodobna go było utożsamiać ze zwyrodniałymi mieszkańcami wysp polinezyjskich, których spłaszczone czaszki i długie ramiona raczej upodabniają do małp, niż do ludzi. Jakim sposobem Murzyn ze Sudanu lub Abisynji wpadł w ręce tubylców z jakiegoś archipelagu na Oceanie Spokojnym, tego możnaby się było dowiedzieć tylko od niego samego. Niestety, okazało się, że nieszczęśliwiec zna tylko jakieś narzecze dzikich, a nie rozumie żadnego z trzech języków, w których Godfrey kolejno zadawał mu pytania.

Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, Godfrey na znaki dał mu do zrozumienia, że chce wiedzieć, jak się nazywa.

Po kilku bezowocnych próbach, Murzyn, mający twarz bardzo inteligentną i uczciwą, zrozumiał o co chodzi i rzekł:

– Karefinotu.

– Karefinotu! – wykrzyknął Tartelett. – Coś podobnego! Czy kto kiedy słyszał o takiem imieniu! Ja proponuję, by go nazwać Środaszkiem, bo dziś przecież środa. Nie rozumiem istotnie, jak można się nazywać Karefinotu!

– Skoro się jednak tak nazywa, to dlaczegoż nie miałby zachować swego imienia? – odparł Godfrey.

W tej chwili uczuł, że jakaś ręka dotyka jego piersi, a twarz Murzyna żywą mimiką wyraża zapytanie, jak on się nazywa.

– Godfrey – brzmiała odpowiedź.

Murzyn spróbował powtórzyć to słowo, lecz dobre chęci spotkały się z oporem nieprzezwyciężonym jego języka. Tedy zwrócił się do Tarteletta, dając do poznania, że pragnie poznać jego imię.

– Tartelett – nie bez dumy rzekł profesor.

Tartelett – powtórzył odrazu Karefinotu.

To połączenie głosek nie sprawiało mu żadnej trudności, gdyż powtórzył imię profesora bardzo wyraźnie, z czego Tartelett był wielce zadowolony.

Godfrey chciał odrazu skorzystać z inteligencji Murzyna i dał mu do zrozumienia, że radby się dowiedzieć nazwy wyspy. Zataczał ręką dokoła, obejmując niejako widnokrąg: morze, wzgórze, wybrzeże, poczem pytające spojrzenie utkwił w dzikim.

Karefinotu nie odrazu się domyślił, o co chodzi. Następnie, naśladując gest Godfreya, powiódł spojrzeniem po całem otoczeniu i rzekł:

– Arneka.

– Arneka? – powtórzył Godfrey, nogą uderzając o ziemię dla dokładniejszego wyrażenia swego pytania.

– Arneka – powtórzył Murzyn.

Nazwa ta nic nie wyjaśniła Godfreyowi, bo nie mógł z niej wymiarkować nawet położenia geograficznego. Widocznie dzicy mają inne nazwy wysp, nieznane geografom. Karefinotu tymczasem uporczywie przyglądał się białym ludziom, podchodząc to do jednego, to do drugiego, jak gdyby w ten sposób chciał poznać ich cechy wspólne i przeciwieństwa. Przy tej obserwacji usta jego rozszerzyły się śmiechem, odsłaniając dwa rzędy lśniących silnych zębów, które w Tartelecie wzbudziły pewne obawy.

– Jeśli te zęby nie szarpały już ludzkiego ciała, to niech mi się moje skrzypce rozlecą na sto kawałków!

– W każdym razie towarzysz nasz nie nadaje się na pieczeń na rożnie – oświadczył Godfrey – a o to mi przecież chodziło, by go od losu tego uchronić.

Największe zainteresowanie budziła w dzikim broń, co Godfrey zauważył z przyjemnością. Widocznem było, że ten dziki nigdy jeszcze nie widział broni. Czy rozumie, że ta żelazna rura uratowała mu życie? Chyba nie!

Godfrey, nie bez powodu, chciał go uświadomić co do wielkiej potęgi białych. Nabił przeto strzelbę, wskazał dzikiemu przelatującą o pięćdziesiąt kroków kuropatwę i wymierzył. Ptak zatrzepotał skrzydłami i padł.

Na odgłos strzału dziki wykonał skok, który profesorowi tańców wyrwał okrzyk szczerego podziwu. Następnie przezwyciężając swój strach, niby pies gończy skoczył ku miejscu, na którem leżał martwy już ptak i przyniósł go swemu panu, nawpół uradowany, nawpół pomięszany.

Tartelett zapragnął dowieść dzikiemu, że on również posiada władzę miotania gromów. Zobaczywszy przeto kaczkę, spokojnie pływającą po bagnie, zaczął do niej mierzyć.

Godfrey chwycił go jednak za rękę i rzekł:

– Proszę nie strzelać!

– Dlaczego?

– Bo gdyby pan nie trafił, to w oczach tego dzikiego stracilibyśmy bardzo wiele.

– Dlaczegoż miałbym nie trafić? – rzekł Tartelett tonem urażonym. – Czyż na polu bitwy, po raz pierwszy w życiu nosząc broń, nie ugodziłem tego dzikiego w samo serce?

– Niewątpliwie go pan ugodził, skoro upadł – odparł Godfrey. – Niemniej pana proszę, by dla wspólnego naszego dobra, nie próbował szczęścia po raz drugi.

Trochę podrażniony, Tartelett dał się jednak przekonać i z miną doświadczonego żołnierza powiesiwszy znów strzelbę przez ramię, w towarzystwie Godfreya i Karefinota wrócił do drzewa Wilhelma.

Mieszkanie w wydrążeniu drzewa przejęło dzikiego najwyższym podziwem dla mieszkańców wyspy Finy. Przedewszystkiem pokazano mu, do czego służą rozmaite narzędzia i przyrządy. Karefinotu należał widocznie do dzikich, pozostających na najniższym stopniu kultury, gdyż nie znał nawet żelaza. Nie mógł pojąć, że garnek ustawiony na rozżarzonych węglach, nie spala się wraz z niemi. Chciał go też wyrwać z płomieni, ku najwyższemu niezadowoleniu Tarteletta, sprawującego urząd kuchmistrza. Gdy mu pokazano zwierciadło, stanął całkiem oszołomiony, a po chwili odwrócił je, szukając za niem swej własnej osoby.

– Toż to poprostu małpa, a nie człowiek! – wykrzyknął Tartelett tonem pogardy.

– Wcale tak nie jest – odparł Godfrey. – Już to jedno, że odwrócił zwierciadło, szukając przyczyny odbicia swej postaci, świadczy, że umie się zastanawiać, czego nie czyni żadna małpa.

– Być może, że nie jest małpą – zgodził się Tartelett, aczkolwiek ton jego świadczył, że nie jest tego pewnym. – Nie sądzę jednak, by takie stworzenie mogło nam się na coś przydać.

– A ja jestem przekonany, że odda nam niejedną przysługę! – rzekł Godfrey.

Karefinotu nie był wcale wybredny w jedzeniu. Najpierw powąchał potrawy, następnie skosztował, a po chwili talerze jego były jak wymyte: zupa z królika, kuropatwa, zastrzelona przez Godfreya i udziec barani, po części tylko zaspokoiły jego głód.

– Ma biedak apetyt niezgorszy – zauważył Godfrey.

– Tak – potwierdził Tartelett – to też sądzę, że należy się mieć na baczności przed jego popędami ludożerczemi.

– Bądź pan spokojny! Już my go od nich oduczymy.

– Jabym nie był tak bardzo pewny – melancholijnie odparł profesor. – Tygrys, który raz żłopał świeżą krew…

Karefinotu z największem zainteresowaniem przysłuchiwał się tej ich rozmowie, a oczy jego błyszczały inteligencją. Widać było, że pragnie rozumieć, co mówią w jego obecności. Następnie on sam zaczął mówić szybko i z wielkiem ożywieniem, ale był to tylko szereg dźwięków bez sensu, wykrzyków, w których przeważały głoski: a, u, jak przeważnie w narzeczach polinezyjskich.

Tak czy owak, ten cudownym sposobem ocalony Murzyn, stał się trzecim mieszkańcem wyspy, a dla naszych rozbitków był oddanym sługą, prawdziwym niewolnikiem. Bardzo zręczny, silny i pojętny, nie cofał się przed żadną pracą. Z największą łatwością przyswajał sobie rozmaite wiadomości i skrupulatnie naśladował swych towarzyszy. Godfrey zajął się jego wychowaniem, poruczając mu pieczę nad zwierzętami, zbieranie korzeni i owoców, zarzynanie królików, owiec czy drobiu, wreszcie sporządzanie wina z jabłek manzanilli. Wszystkie te obowiązki Murzyn spełniał najskrupulatniej.

Ku zdumieniu Tarteletta, Godfrey nie czuł żadnego wstrętu czy niechęci do tego dzikiego, darząc go nawet zaufaniem. Niepokoiło go tylko jedno: że ludożercy, znając drogę na wyspę, lada dzień mogą tu powrócić.

Murzynowi wyznaczono we wnętrzu drzewa osobny kąt na łoże, jednakowoż w noce pogodne wolał on sypiać na wolnem powietrzu, gdyż był do tego przyzwyczajony. – W ciągu pierwszych dwóch tygodni pobytu na wyspie, Karefinotu stale towarzyszył Godfreyowi podczas jego wypraw myśliwskich, wydając okrzyki podziwu, ilekroć jakieś zwierzę czy ptak, padały w pewnej odległości, przeszyte strzałą. Wtedy, niby pies wytresowany biegł po łup, nie bacząc na żadne przeszkody, jak kolczaste krzewy, strumień, czy skalne rozpadliny. Godfrey przyzwyczaił się tak bardzo do jego towarzystwa, że nie mógł się bez niego obchodzić. Tylko pod jednym względem Murzyn okazał się dziwnie niepojętnym; żadną miarą nie potrafił sobie przyswoić najprostszych nawet słów angielskich, mimo trudu, jaki sobie z nim zadawano.

Tak upływał czas. A jakkolwiek dzięki rozmaitym okolicznościom, pobyt na wyspie ułożył się lepiej, niż w pierwszej chwili można się było spodziewać, to jednak Godfrey nie przestawał rozmyślać nad sposobami wydobycia się z tego odludzia. Nie minął jeden dzień, aby nie rozmyślał o powrocie do ojczyzny, o zobaczeniu wuja i narzeczonej. Nie bez trwogi tajemnej myślał o nadchodzącej brzydkiej porze roku, która utrudni jego powrót i wzniesie nieprzebyte szranki między nim, a resztą świata.

Dnia 27 września zdarzyło się coś niezwykłego, przysparzając Godfreyowi i jego towarzyszom sporo roboty, lecz równocześnie darząc ich wielką obfitością pożywienia.

Godfrey zajęty był wraz z Murzynem zbieraniem mięczaków na wybrzeżu „Zatoki Marzenia”, gdy zauważyli na morzu mnóstwo drobnych wysepek, przez wiatr pędzonych ku brzegom. Zdawało się, że jakiś archipelag ruchomy płynie po falach, a na nim skaczą czy podlatują roje ptactwa morskiego.

szro41.jpg (187372 bytes)

Co to za masy dziwne nadpływają na grzbiecie fal, wraz z niemi podnosząc się i opadając? Godfrey zdumiony wpatrywał się w to zjawisko, nie wiedząc, jak je sobie wytłómaczyć, gdy Karefinotu, rzuciwszy się na brzuch, wciągnął głowę między ramiona, ręce i nogi wsunął pod kadłub ciała, poczem zaczął wykonywać leniwe ruchy zwierzęcia, łażącego po ziemi.

Ze zdumieniem przyglądał się Godfrey tym gimnastycznym ćwiczeniom, nie rozumiejąc ich znaczenia. Nagle uderzył się w czoło, wołając:

– To żółwie! Żółwie!

Karefinotu się nie pomylił. Na przestrzeni mniej więcej jednej mili kwadratowej płynęły mirjady żółwi. W odległości może stu sążni od wybrzeża, największa ich część zniknęła pod wodą, a ptactwo, pozbawione oparcia, zakreślając kręgi, wzbiło się w powietrze. Na szczęście kilkadziesiąt żółwi płynęło w dalszym ciągu ku wybrzeżu.

Wtedy Godfrey i Murzyn rzucili się śpiesznie ku brzegom, by odciąć żółwiom odwrót, a można to było uskutecznić przez przewracanie ich na grzbiet. Robota bardzo uciążliwa, ale plon opłacił trudy, gdyż każdy żółw miał 3–4 stóp średnicy, a mięso zakonserwowane, należy do najlepszych smakołyków.

Przez cały dzień następny znoszono ten łup do drzewa Wilhelma, a Godfrey, przygotowany na to, że w zimie trudniejszą będzie aprowizacja, największą część mocno osoloną, zachował na cięższe czasy. Z żółwi, przeznaczonych na spożycie w świeżym stanie, codziennie gotowano teraz rosół, a nietylko Tartelett rozkoszował się wyśmienitym jego smakiem.

Poza tem jednem zdarzeniem, nic nie urozmaicało jednostajnego trybu życia. Codziennie w tych samych godzinach spełniano te same zajęcia, a Godfrey nie bez lęku myślał, o ile jeszcze nudniej będzie w zimie, gdy większą część czasu muszą spędzać w domostwie. Co jednak począć?

W dalszym ciągu odbywał wycieczki po wyspie, niemal zawsze w towarzystwie Karefinota, gdyż Tartelett wolał siedzieć w domu. Nie miał w sobie żyłki myśliwskiej, pomimo, że pierwszy jego i jedyny strzał był arcydziełem, którem nie przestawał się chełpić. Podczas jednej z takich wycieczek zdarzył się wypadek, który poważnie zaniepokoił mieszkańców wyspy, nie liczących się z możliwością podobnego niebezpieczeństwa!

Godfrey od rana polował w lesie, ciągnącym się u stóp pagórka, ale oprócz kilku antylop, które przemknęły w zbyt wielkiej odległości, by mógł do nich wymierzyć, nie udało mu się jakoś napotkać zwierzyny. Postanowił przeto wrócić tym razem bez łupu, zwłaszcza, że miał w domu znaczne zapasy mięsa, a chodziło mu raczej o skóry zwierząt, ze względu na zbliżającą się zimę.

Była już trzecia popołudniu, więc należało pomyśleć o powrocie, by stawić się tam w zwykłej porze obiadowej. Wtem na samym skraju lasu, Karefinotu wykonał gwałtowny skok i zanim Godfrey miał czas się opamiętać, dziki pochwycił go za ramiona i z całej siły pociągnął za sobą. O oporze nie mogło być mowy, gdyż Murzyn z wytężeniem wszystkich sił ciągnął go naprzód i dopiero po kilku minutach przystanął, dysząc z nadmiernego wysiłku. Wtedy Godfrey, zwróciwszy na dzikiego pytające spojrzenie, potrząsnął jego ramieniem, domagając się wyjaśnienia.

szro42.jpg (216959 bytes)

Karefinotu, nieprzytomny ze strachu, wyciągnął rękę i wskazał zwierzę, stojące nieruchomo w odległości może 50 kroków. Był to szary niedźwiedź, który potężnemi łapami obejmując pień drzewa, potrząsał strasznym łbem, jak gdyby rozważał zamiar rzucenia się na dwóch myśliwych.

W okamgnieniu, nie tracąc czasu na zastanawianie się, Godfrey podniósł strzelbę i wymierzył, zanim Karefinotu zdołał go od tego powstrzymać.

Czy potworny zwierz został zraniony? Prawdopodobnie! Czy strzał był śmiertelny? Niewiadomo! To tylko pewne, że łapy jego, któremi obejmował drzewo, osunęły się, a niedźwiedź przewrócił się pod drzewem.

Nie było chwili czasu do stracenia! Walka z niedźwiedziem groziła niebezpieczeństwem, bo nawet najwprawniejsi myśliwi unikają starcia się bezpośredniego z tym zwierzem, o czem wie każdy, ktokolwiek polował w lasach Kalifornji. To też Murzyn chwycił Gofreya za ramię i zaczął co sił biec z nim ku domostwu, a Godfrey uznając, że w danym wypadku jest to rzeczą najrozsądniejszą, nie stawiał mu oporu.

 

Poprzednia częśćNastępna cześć