Juliusz Verne
Kłopoty Chińczyka w Chinach
(Rozdział I-V)
Ilustracje L. Benett
Wydanie nakładem Księgarni K. Łukaszewicza, 1880
© Andrzej Zydorczak
w którym przymioty i narodowość osób działających zwolna się odsłaniają.
rzeba przecież przyznać, że życie ma w sobie wiele dobrego – zawołał jeden z współbiesiadników, oparty o poręcz krzesła o marmurowym grzbiecie, żując smażone w cukrze tatarskie ziele.
– I wiele złego odpowiedział zakaszlawszy się drugi towarzysz, który omal się właśnie że nie udławił ością rybią.
– Bądźmy filozofami – rzekł na to trzeci starszy jegomość z ogromnemi okularami na nosie, oprawnemi w drzewo. – Dziś jemy i pijemy, a jutro wszystko przeminie i zniknie jak krople tego oto nektaru. Takie jest nasze życie!
To powiedziawszy epikurejczyk wesołego usposobienia połknął jednym haustem szklankę doskonałego ogrzanego wina, którego lekka para wydobywała się z metalowego czajnika.
– Co do mnie – rzekł czwarty spółpbiesiadnik – życie zdaje mi się rzeczą bardzo przyjemną, jeżeli się nie pracuje i ma po temu potrzebne środki.
– Mylisz się – odparł piąty. – Szczęście jest w pracy i w nauce. Zdobyć sobie jak można największą sumę wiedzy, oto jest droga do prawdziwego szczęścia.
– I do tego, ażeby się w końcu dowiedzieć że się nic nie wie.
– A czyż to właśnie nie jest początkiem mądrości?
– A gdzież jest jej koniec?
– Mądrość jest nieskończona – odrzekł z powagą filozofa jegomość w okularach. Najwyższą rzeczą z wszystkiego jest mieć zdrowy rozum.
Tutaj pierwszy z biesiadników zwrócił się wprost do gospodarza siedzącego na najdalszym końcu stołu, to jest, na najgorszem miejscu, jak tego wymagają prawidła grzeczności. Obojętny i roztargniony słuchał on milcząco całej tej rozprawy inter pocula.
– Obaczmy co też myśli nasz gospodarz o tych naszych kieliszkowych rozprawach? Czy mu się dzisiaj życie wydaje dobrem czy złem? Czy jest za, czy przeciw?
Gospodarz gryzł sobie tymczasem obojętnie ziarnka z kawona, i za całą odpowiedź na powyższe pytanie, wydął pogardliwie usta, jak człowiek, którego nic nie obchodzi i rzekł:
– At…
Jest to słowo najodpowiedniejsze wszystkim ludziom znudzonym i obojętnym. Zawiera się w niem wszystko i nic. Jest ono w każdym języku i we wszystkich słownikach całego świata. Czuć w niem skrzywienie.
Pięciu biesiadników, których ten nudziarz podejmował, obsypało go argumentami, gdyż każdy usiłował dowieść swego zdania. Chciano się dowiedzieć co o tem myśli. Z początku milczał, potem naciskany przyznał, że życie nie jest ni dobrem ni złem. Zdaniem jego był to jakiś wymysł, nie mający znaczenia, nie bardzo pocieszny ostatecznie.
– Otóż to nasz przyjaciel – zawołał któryś z obecnych.
– Czyż się to godzi tak mówić, jemu, któremu nigdy nic w życiu cieniem nawet nie zamąciło jeszcze spokoju.
– Kiedy jest młody…
– Młody i zdrowy.
– Zdrowy i bogaty.
– Bardzo bogaty.
– Więcej niż bardzo bogaty…
– Może zanadto bogaty.
Wykrzykniki powyższe skrzyżowały się jak rakiety sztucznych ogni, nie wywoławszy najmniejszego nawet uśmiechu na usta gospodarza. Podniósł zlekka ramionami, jako człowiek nie lubiący nigdy chociażby tylko pobieżnie przejrzeć kartki w księdze swego żywota, z którego to powodu nie zaczął ich nawet rozcinać.
A przecież obojętny ten człowiek kończył już trzydziesty pierwszy rok życia, był zdrowy, posiadał ogromny majątek, umysł dosyć wykształcony, przechodzący kres powszedniej mierności; słowem posiadał to wszystko, co wielu innym nie dostaje, aby mogli być najszczęśliwszymi na świecie. Dlaczegoż on nie był szczęśliwym?
Dlaczego ?
Poważny ozwał się głos filozofa, mówiącego takim tonem, jakby koryfeusz starożytnego chóru:
– Przyjacielu, jeżeli nie jesteś szczęśliwy, to dlatego, że szczęście twoje było dotychczas zawsze jednakowe. Szczęście jest jak zdrowie. Aby go użyć w całej pełni, potrzeba być go pozbawionym czasami. Otóż ty nie byłeś nigdy chory… czyli – chciałem powiedzieć: Nie byłeś nigdy nieszczęśliwym. Oto jest, czego ci nie dostaje w życiu. Któż zdoła ocenić szczęście, jeżeli nie był nigdy nieszczęśliwym, chociażby na krótką tylko chwilę w życiu?
A po tej uwadze, nacechowanej mądrością filozof nasz podnosząc kielich najprzewyborniejszego szampana
– Życzę, zawołał, aby słońce naszego gospodarza zaćmiło się cośkolwiek; ażeby doznał trochę boleści w życiu.
Poczem duszkiem wychylił czarę.
Gospodarz dał znak, że się z tem zgadza i popadł znów w stan zwykłej obojętności.
Gdzie toczyła się powyższa rozmowa? Działoż się to w restauracji Europejskiej, w Paryżu, Londynie Wiedniu czy Petersburgu? Tych sześciu biesiadników ucztowało przy bankietniczym stole starego czy nowego świata? Kto byli ci ludzie rozbierający powyższe kwestje przy objedzie, nie podchmieliwszy sobie nad miarę?
To pewna, że nie byli to Francuzi, skoro nie mówili o polityce.
Sześciu onych biesiadników siedziało w około stołu w salonie nie zbyt wielkim, ale zbytkownie urządzonym. Po przez siatkę okien ze szkła niebieskiego i pomarańczowego prześlizgały się do wnętrza salonu tej chwili ostatnie promienie zachodzącego słońca. Za oknami lekki wieczorny powiew kołysał festonami kwiatów naturalnych i sztucznych, a kilka lamp różnokolorowych mięszało swe blade promienie z blaskami dnia konającego. Po nad oknami wpośród najrozmaitszego kształtu arabesków, wiły się rzeźby przedstawiające różne zwierzęta i rośliny fantastycznej fauny i flory.
Na ścianach salonu, obitych jedwabnem obiciem, świeciły szerokie kryształowe podwójne zwierciadła a umocowany w górze wachlarz wiejąc skrzydłami czterema malowanego perkalu ochładzał temperaturę salonu.
Stół był duży, czworograniasty na czarno lakierowany. Obrusa nie było. Gładka jak kryształ powierzchnia stołu odzwierciedlała srebra i porcelany bogatej zastawy. Zamiast serwet były małe rozmaitemi figurami pomalowane kartki papieru, których dostateczna ilość leżała przed każdym o zaproszonych gości. W około stołu stały krzesła o wysokich marmurowych oparciach, o wiele stosowniejsze w gorącym klimacie od sprzętów nowomodnych.
Posługiwały młode dziewczęta, bardzo uprzejme. Czarne ich włosy przeplatane były liljami i złocieniem, naramienniki ze złota i jaspisu, dodawały wdzięku białym i pulchnym ramionom. Uśmiechnięte i wesołe, jedną ręką podawały potrawy, podczas gdy drugą wachlowały gości szerokiemi wachlarzami, utrzymując w ciągłym ruch prąd powietrza w salonie.
Obiad był tak wyborny, jak sobie tylko wyobrazić można. Nic doskonalszego nad tę kuchnię równie smaczną jak wykwintną. Kucharz miejscowy, wiedząc, że ma do czynienia ze znawcami, przewyższył sam siebie w sporządzeniu stu pięćdziesięciu potraw składających całość objadu.
Na początek, otwierały szereg dań ciasta cukrowe, kawior, smażona szarańcza, suszone owoce i ostrygi z Ning Ro. Potem w krótkich po sobie odstępach szły jaja kacze, gołębie i czajek, gniazda jaskółcze z jajecznicą, frykasy, jesiotr w kompocie, potrawka z wieloryba ze słodkim sosem, młode żabki, raki morskie, wróble wole i baranie oczy z czosnykiem, ryby, bambusowe pączki z sosem, sałaty z młodego warzywa cukrowne, i td., ananasy, smażone w cukrze migdały, kasztany, najrozmaitsze owoce, pomarańcze z Kantonu stanowiły wety tego obiadu, ciągnącego się przez całe trzy godziny, polanego obficie, piwem, szampanem i rozmaitemi winami; który miał się właśnie zakończyć niezbędnym ryżem, dostającym się do ust za pomocą małych kijków, a będącym niejako koroną tak umiejętnie obmyślanego bankietu.
Nadeszła wreszcie chwila, w której młode służebne wniosły, ale na wzór mody europejskiej, czary z ciepłą a woniejącą wodą do wypłukania ust, i serwety w ciepłej umoczone wodzie, któremi każdy ze spółbiesiadników z wielką przyjemnością otarł sobie twarz.
Był to wszakże tylko przestanek międzyobiadowy. – Godzina spoczynku, uprzyjemniona muzyką.
Grono muzykantek i spiewaczek weszło do salonu. Spiewaczki były młode, piękne skromne i przyzwoite. Ale co za głosy – jaki śpiew! Miauczenie i bełkotanie, bez miary i taktu, podnoszące się w tonach ostrych do najdalszego kresu, zaledwo dosłyszane w końcu. A jakież były instrumenta tej kapeli? Skrzypce, których struny w ciągłej plątaninie kłóciły się ze smyczkami – gitary powleczone skórą wężową, klarnety wrzaskliwe, harmoniki podobne do małych kieszonkowych fortepianów, wszystko to godne spiewu i spiewaczek, którym z wielkim hałasem akompaniowały.
Dyrektor tej dziwacznej orkiestry przedłożył, wszedłszy, gospodarzowi program koncertu. Na potakujący znak tegoż kapela zaczęła grać Bukiet z dziewięciu kwiatów, bardzo wówczas będący w modzie w świecie arystokratycznym.
Orkiestra się potem oddaliła, dobrze z góry zapłacona, odebrawszy brawa ze stron wszystkich.
Sześciu współbiesiadników opuściło swe miejsca, jedynie jednak w celu przejścia do innego stołu. Na stole tym każdy znalazł małą filiżankę z pokrywką, upiększoną portretem Bodhidharamy, sławnego mnicha buddysty. Każdy dostał szczyptę herbaty, którą wsypał do wody gorącej zawartej w filiżance i zaraz wypił mięszaninę.
Ale jaka to była herbata! Nie było obawy żeby dom handlowy Gibb-Gibb and Comp., który dostarczył, zanieczyścił ją przymieszką obcych liści, ani żeby jakiś fałszerz niedelikatny pomalował ją kurkumą na żółto lub błękitem pruskim na odcień błękitnawy. Była to herbata cesarska w całej swej czystości. Były to drogocenne liście podobne do czystego kwiatu; liście z pierwszego zbioru marcowego, zbioru, który się bardzo rzadko odbywa, bo krzew ginie wtedy; liście te mają prawo zbierać tylko dzieci ubrane w czyściutkie rękawiczki!
Europejczykowi z pewnością zabrakłoby pochwał dla godnego ocenienia tej wielkiej przymiotów herbaty, którą sześciu naszych współbiesiadników spokojnie popijali zwolna, nie mówiąc ani słowa – jak to przystoi znawcom prawdziwym.
Trzeba wyznać zresztą, że i oni sami nie byli zdolni ocenić jak należy całej doskonałości tego złotawego trunku. Byli to ludzie, należący do najlepszego towarzystwa; ubrani bardzo wytwornie, w lekki kaftaniczek, zwany „haol,” w długą suknię zapinaną z boku; stopy ich, obute w żółte papucie; pończochy ich były piękne ażurowe; jedwabne spodnie ściągnięte u pasa szarfą ze złotemi żołędziami na końcach, na piersiach rodzaj kirasy jedwabnej, haftowanej ślicznie, a wachlarz u boku – cóż dziwnego, że pochodząc właśnie z prowincji, że herbaciany krzew raz tylko do roku daje całe żniwo aromatycznych liści, nie dziwili się im już wcale? Ucztę składającą się z gniazd jaskułczych, skrzel rekina, nerwów wielorybu i innych rzeczy nie mniej cudownych, spożyli wprawdzie z uznaniem, na jakie zasługiwała wykwintność potraw – lecz żeby ich miała zadziwiać, jak pierwszego lepszego cudzoziemca-profana, nieskończona ilość dań doskonałych, tego się dopuścić na żaden sposób nie mogli.
Jeżeli co miało ich zadziwić, to chyba wiadomość, dla zakomunikowania której sprosił ich właśnie uprzejmy gospodarz na ucztę.
Filiżanki były jeszcze pełne. W chwili gdy miał swoją dokończyć, obojętny ten na wszystko człowiek podparłszy się wygodnie na stole i utkwiwszy wzrok w niewidzialną przestrzeń, tak począł:
– Moi przyjaciele drodzy, posłuchajcie mnie uważnie, nie śmiejąc się ze mnie. Los już rzucony. Chciałbym wprowadzić w życie moje pewien nowy pierwiastek, któryby rozproszył monotonność życia tego. Czy będzie on dobrym, czy też złym będzie? okaże przyszłość. Obiad ten, na który was sprosiłem, jest ucztą pożegnalną kawalerstwa mojego. Za dwa tygodnie będę już żonaty, i…
– Będziesz najszczęśliwszym z ludzi! – zawołał optymista. – Patrz jaka dobra wróżba.
I rzeczywiście. Gdy blade światło lamp migotało drżące po ścianach, sroki tymczasem skrzeczały czepiając się arabesków okien, a malutkie herbaciane listki podnosiły się w kierunku pionowym w filiżankach z najpiękniejszej na świecie porcelany. Nie sposób, ażeby zawiodło tyle wróżb szczęśliwych!
Gospodarz musi być szczęśliwy, i będzie nim niezawodnie! To też rzucili się wszyscy do składania powinszowań, ale on przyjmował je z największą obojętnością. Lecz, że mówiąc o zamiarze wprowadzenia w życie swe „pierwiastka nowego,” nie powiedział jak się nazywa wybrany ten przez niego „pierwiastek,” nikt tedy nie był o tyle niedelikatnym, ażeby go o to miał pytać.
Jeden tylko filozof nie przyłączył swych życzeń do powszechnego chóru. Z rękami skrzyżowanemi na piersiach, z przymkniętemi oczyma, z ironicznym na ustach uśmiechem, nie zdawał się pochwalać ani tych, którzy składali życzenia, ani tego, któremu je składano.
Ten wstał, położył rękę na jego ramieniu i głosem, który się zdawał mniej spokojny niż zwykle, zapytał:
– Czy może jestem za stary, aby się żenić?
– Nie.
– Za młody?
– Także nie.
– Więc myślisz, że źle robię?
– Może.
– Ta, którą wybrałem, i którą znasz, ma w sobie wszystkie przymioty potrzebne, aby mię uczynić szczęśliwym.
– Wiem o tem.
– A więc…
– Ty to nie masz w sobie tego, co jest niezbędne aby być szczęśliwym. Nudzić się w życiu samemu – to źle! Nudzić się we dwoje, to jeszcze gorzej.
– A więc nie mogę być nigdy szczęśliwym.
– Nie – dopóki nie poznasz co to jest nieszczęście.
– Nieszczęście dosięgnąć mię nie może.
– Tem gorzej – bo w takim razie nic ci już nie pomoże.
– Ach! Ci filozofowie! – zawołał najmłodszy z grona. – Nie należy ich słuchać. Są to maszyny do wyrabiania teorji. Tworzą ich też bez liku, najrozmaitszego rodzaju. Ale wszystko to partactwo – do niczego. Ożeń się, ożeń się, mój przyjacielu. I jabym to zrobił, gdyby nie to, że uczyniłem ślub nigdy nic nie robić. Ożeń się i jak mówią nasi poeci oby obadwa feniksy, jawili ci się zawsze czule połączeni. Przyjaciele, piję na przyszłe szczęście naszego gospodarza!
– A ja – odrzekł filozof – piję z życzeniem, aby jakie bóstwo opiekuńcze wdało się w tę sprawę i dla uczynienia go szczęśliwym kazało mu przejść próbę nieszczęścia.
Po tym dziwnym nieco toaście biesiadnicy wstali od stołu i złożyli kułaki, jakby się chcieli boksować, następnie podnosili w górę i spuszczali na dół pochylając głowy, poczem pożegnali się i rozeszli.
Po opisie salonu, w którym się odbył ów bankiet, po potrawach, z których się składał, po ubiorze gości, po ich sposobie wyrażania się, a może też i po dziwactwie ich wyobrażeń, odgadł już czytelnik, że byli to Chińczycy; nie tacy, jakich widzimy malowanych po parawanach i porcelanach, ale nowocześni obywatele cesarstwa niebieskiego już przesiąkli polorem europejskim przez swe wykształcenie, podróże i częste stosunki z ucywilizowanym Zachodem.
W samej rzeczy scena powyższa odbywała się w salonie jednego z kwiecistych statków, pływających po rzece perłowej w Kantonie, gdzie bogaty Kin-Fo, w towarzystwie nieodstępnego swego Vana, filozofa, podejmował czterech najserdeczniejszych przyjaciół młodości, którymi byli Pao-szen, mandaryn czwartej klasy o guzikach niebieskich, Iz-Pang, bogaty kupiec bławatny z ulicy aptekarskiej, Tim, znany hulaka i uczony Hu-al.
A działo się to dwudziestego siódmego dnia czwartej kwadry miesiąca, pierwszej z onych pięciu wieczornic, na które się tak poetycznie noc chińska dzieli.
w którym Kin-Fo i filozof Wan bliżej się przedstawiają.
in-Fo dawał ten objad pożegnalny dla swych przyjaciół w Kantonie, z tej przyczyny, że w tej stolicy prowincji Kuang-Fong przepędził znaczną część swej młodości. Z całego licznego grona kolegów, jakich miał niegdyś bogaty i rozrzutny młodzieniec, pozostało mu już tylko tych czterech. Innych rozrzuconych po świecie wirem życia, odszukać nie mógł.
Kin-Fo mieszkał wówczas w Szangaju; ażeby się trochę rozerwać, przybył na dni parę do Kantonu. Ale tegoż właśnie wieczora miał już wsiąść na parowiec, przybijający do główniejszych punktów wybrzeża i odpłynąć z powrotem do domu.
Wan towarzyszył mu, albowiem nie odstępował on nigdy swego ucznia, któremu nie szczędził nauk. Prawdę mówiąc, ten nic sobie z onych nauk nie robił. Wszystkie te wzniosłe zasady, szlachetne argumenta padały jak groch o ścianę. Ale maszyna do wyrabiania teorji, jak ją nazwał hulacki Tim, nie przestawała robić swoje.
Kin-Fo był typem północnego Chińczyka, która to rasa zaczyna się przeobrażać, i która nigdy nie zmięszała się z tatarską. Nie znalazłbyś mu podobnego w całych Chinach południowych, gdzie zarówno wyższe jak niższe stany społeczeństwa mięszały się z rasą mandżurską. Kin-Fo ani przez ojca, ani przez matkę nie miał w sobie kropelki krwi tatarskiej. Ród jego od czasu zdobyczy kraju ściśle się odosobnił we własnym kole. Rośli, dobrze zbudowani, cery raczej białej niż żółtej, z brwiami prostej linji, ciągnącemi się po nad poziomo wyciętemi oczami, nosem prostym, twarzą niepłaską, mógłby był zwrócić na siebie uwagę nawet pomiędzy najpiękniejszemi okazami mieszkańców Zachodu.
Że Kin-Fo był Chińczykiem, poznać było można jedynie z jego głowy starannie ogolonej, z braku włosów na czole i szyi, i z przepysznego warkocza, który rozpoczynając się na samym cyplu czaszki spływał mu po plecach jak wąż jaspisowy. Bardzo staranny o swą powierzchowność, nosił mały wąsik lekkiem półkolem otaczający górną jego wargę, i muszkę wdzięcznie na twarzy rzuconą. Paznogcie jego sięgały długości jednego centymetra, będąc dowodem, że należał do tej szczęśliwej klasy ludzi, co mogą żyć bez pracy. Zresztą niedbałość ruchów i wyniosłość postawy okazywały na nim człowieka wyższego towarzystwa, pełnego ogłady.
Kin-Fo urodził się w Pekinie – co u Chińczyków jest szczególniejszym zaszczytem. Mógł o sobie z dumą powiedzieć:
– Jestem z niebieskiego miasta.
W Pekinie mieszkał ojciec jego Iszung-Hen, podczas gdy on miał ujrzeć światło dzienne. – W sześć lat później zamieszkał stale w Szangaju.
Dostojny ten Chińczyk ze znakomitej rodziny północnej, posiadał, jak wszyscy jego ziomkowie, wielkie uzdolnienie do handlu. Od razu, wszystko, cokolwiek wydaje ów kraj bogaty a ludny, papier swatów, bławaty, tu czu, cukry kandyzowane, przednie herbaty, żelazo, miedź czerwoną i żółtą, wszystko to od pierwszej chwili jego kupieckiego zawodu było przedmiotem jego handlu i zysków źródłem. Główny jego handel znajdował się w Szangaju, ale posiadał swe kantory w Nankinie, w Cincynie, w Makao, w Hongkong. Utrzymywał on stosunki z całym światem handlowym europejskim; parowce angielskie rozwoziły po całym świecie jego towary – telegraf podmorski donosił mu o cenach bławatów w Lugdunie, a opium w Kalkucie. Nie pogardzałon bynajmniej temi postępowemi pomocnikami, parą i elektrycznością jak większa część Chińczyków, pozostających pod wpływem rządu mandarynów, nieprzychylnych postępowi, który zwolna odziera ich z dawnego uroku.
Słowem Czung-Hen tak był zręczny zarówno w prowadzeniu handlu wewnątrz kraju, jak i zawieraniu umów z domami handlowemi portugalskiemi, francuskiemi, angielskiemi i amerykańskiemi w Szangaju, Makao i Hong-Kong, że w chwili gdy Kin-Fo przyszedł na świat, majątek jego przewyższał już sumę czterech kroć stu tysięcy dolarów.
Następnie majątek jego jeszcze się podwoił, dzięki nowemu przedsiębiorstwu, które nazwaćby można handlem kulisów nowego świata.
Wiadomo że Chiny są przeludnione – że liczba mieszkańców pozostaje w nierównym wcale stosunku z obszarem tego państwa, które dziwacznie, lecz poetycznie zowie się Państwem niebieskiem, środkowem lub ziemią kwiatów.
Ludność tamtejszą obliczają co najmniej na trzysta sześćdziesiąt miljonów mieszkańców. Wynosi to prawie trzecią część ludności całej kuli ziemskiej. A jakkolwiek biedni Chińczycy mało jedzą, przecież jeść muszą, a Chiny jakkolwiek rozległe, posiadające niezmierne pól ryżowych obszary, wybornie uprawiane prosa i zboże, nie są w stanie wyżywić swej ludności. Ztąd przepełnienie rade wydostać się na zewnątrz przez owe wyłomy, przez francuskie i angielskie działa wybite fizycznie i moralnie w murach państwa niebieskiego.
Ku Ameryce północnej, głównie zaś ku Kalifornji skierował się ten wylew, ale tak gwałtownie, że kongres Stanów Zjednoczonych widział się zmuszony uchwalić środki zapobiegające temu najazdowi, dosyć niegrzecznie nazwanemu „żółtą dżumą.” Pięćdziesiąt miljonów wychodźców chińskich do Stanów Zjednoczonych nie byłoby znacznie umniejszyło przeludnienia w Chinach, a groziło zupełnem zalaniem rasy saksońskiej, mongolską.
Wychodźtwo odbywało się na wielką skalę. Kulisi, żywiący się garstką ryżu, filiżanką herbaty i fajką tytoniu, zdolni do każdego rzemiosła, osiedlali się szybko z wielkiem powodzeniem nad słonem jeziorem w Wirginji, w Oregonie, a najwięcej w Kalifornji, gdzie nawet znacznie zniżyli cenę wyrobów rękodzielniczych.
Tworzyły się tedy spółki, celem tak mało kosztownego przewozu wychodźców. Było ich pięć, które gromadziły wychodźców w pięciu prowincjach państwa niebieskiego, a szósta w San Francisco. Tamte wysyłały, ta odbierała towar. Ajencja w Ting-Tong zajmowała się wysyłką powrotną.
Wymaga to objaśnienia.
Chińczycy radzi porzucali ojczyznę, aby szukać szczęścia u Melikanów, jak nazywają mieszkańców Stanów Zjednoczonych, ale pod warunkiem, że po śmierci zwłoki ich będą napowrót przeniesione do ojczyzny i pogrzebane w ziemi rodzinnej. Był to główny warunek kontraktu sine qua non, do którego musiała się zobowiązać każda spółka, inaczej bowiem było niepodobieństwem zawrzeć kontrakt.
Otóż tedy Ting Tong, czyli ajencja umarłych rozporządzająca osobnemi na to funduszami, miała obowiązek utrzymywać statki umarłych, które wyładowane zwłokami wyruszały z San Francisco do Szangaju, Hong Kong lub Tsin Tsin. Nowy rodzaj handlu – nowe źródło zysków.
Zręczny i przedsiębiorczy Czung Hen wnet to zrozumiał. W chwili swej śmierci w roku 1866 był dyrektorem spółki kuangtańskiej, w prowincji tejże nazwy, a wicedyrektorem kasy funduszu umarłych w San Francisco.
Kin-Fo straciwszy ojca i matkę, odziedziczył tedy majątek obliczony na cztery miljony franków, umieszczonych w akcjach centralnego banku kalifornijskiego, które miał rozum dobrze zachować.
Straciwszy ojca młody spadkobierca licząc lat dziewiętnaście, byłby się ujrzał samotny w świecie, gdyby nie miał był Vana, nieodstępnego Vana, który był jego mentorem i przyjacielem.
Któż był ten Van? Od lat siedmnastu mieszkał on w Szangaju. Był on wpierw domownikiem ojca, następnie syna. Ale skądże się wziął? Od kiedy tu przybył? Na te zagadkowe pytania tylko Czung Hen i Kin Fo mogliby byli dać odpowiedź.
A gdyby byli uznali za stosowne to uczynić, co wszakże nie jest rzeczą prawdopodobną – oto czegobyśmy się byli dowiedzieli.
Wiadomo powszechnie, że Chiny są przedewszystkiem krajem, w którym powstania mogą trwać całe lata, pociągając w swój wir krocie tysięcy ludzi. W wieku XVII. sławna dynastja Ming, pochodzenia chińskiego, panowała już od trzechset lat w Chinach, gdy w roku 1644 szef tej dynastji, czując się za słabym stawić opór rokoszanom, zagrażającym już stolicy, wezwał, na pomoc jednego z władców tatarskich.
Tatar nie dał się prosić; przybiegł, odpędził rokoszan, skorzystał ze sposobności aby zarazem wypędzić i tego, który go wezwał na pomoc i ogłosił cesarzem swego własnego syna Czun-cze.
Od tej chwili dynastja tatarska zastąpiła chińską i zajęła tron cesarzów mandżurskich.
Z czasem zlały się zwolna obie rasy, zwłaszcza w niższych sferach ludności. Ale u bogatych rodów na północy cesarstwa przedział pomiędzy Tatarami a Chińczykami utrzymywał się ściślej. Typ odmienny pozostał tam nawet dotychczas, szczególniej wewnątrz północnych prowincyj cesarstwa. Tam to usunęli się nieubłagani, pozostający zawsze jeszcze wiernymi dynastji upadłej.
Ojciec naszego Kin Fo także do nich należał, wierny tradycjom rodu, pogardzającego wszelkiem pojednaniem z Tatarami. Powstanie przeciw obcemu panowaniu, nawet po trzystu leciech utrwalenia się tegoż, byłoby go każdej chwili znalazło gotowym do czynu.
Nie potrzebujemy dodawać, że syn jego Kin Fo podzielał zupełnie polityczne przekonania swego ojca.
W roku 1860 panował jeszcze w Chinach ów cesarz Sin Fong, co wydał wojnę Anglji i Francji – wojnę zakończoną traktatem pekińskim, podpisanym dnia 25. października samego tegoż roku.
Przedtem już wszakże groził dynastji panującej straszliwy rokosz. Czag Mo czyli Tai-pingi, rokoszanie o długich włosach opanowali Nankin w roku 1851 a Szanghaj w r. 1855. Po śmierci Sin Fouga nie łatwo przyszło synowi jego odeprzeć Taipingów. Bez wicekróla Li, bez księcia Kong, a zwłaszcza bez angielskiego pułkownika Gordona, nie byłby może był w stanie utrzymać się na tronie.
Owoż ci Tai-pingowie, zacięci nieprzyjaciele Tatarów, utworzywszy silne powstanie, chcieli w miejsce dynastji Tsingów wprowadzić na tron dynastję Wansów. Tworzyli oni cztery odrębne bandy. Pierwsza pod sztandarem czarnym, mająca zabijać – druga pod sztandarem czerwonym, mająca podpalać, trzecia pod sztandarem żółtym, rabująca, czwarta z sztandarem białym, mająca obowiązek troszczyć się o zaprowiantowanie trzech poprzednich.
Wojna trwała w Kiangsu. Su Czeu i Kia-Hing o pięć mil od Szangaju oddalone, popadły w ręce rokoszan, następnie napowrót nie bez wielkich wysileń odzyskane przez wojska cesarskie. Szanghaj zaatakowano dnia 18. sierpnia 1860 w chwili gdy jenerałowie Grant i Montauban, wodzowie angielsko-francuskiej armji bombardowali twierdzę Peiho.
Wówczas to Czung Heu, ojciec Kin Foa, mieszkał niedaleko Szangaju, tuż nad wspaniałym mostem, który inżynierowie chińscy zbudowali na rzece Su Czeu. Nie mógł on być nieprzyjaznym rokoszowi Taipingów, skierowanemu głównie przeciw dynastji tatarskiej.
W takich to okolicznościach wieczorem dnia 18. sierpnia po wyrzuceniu rokoszan z Szangaju, rozwarły się raptem drzwi pomieszkania Czung heu.
Do nóg padł mu uciekający powstaniec, zdoławszy ujść wymierzonej nań kuli. Nieszczęśliwy ten był bezbronny. Jeżeliby ten, u którego szukał schronienia, zechciał go wydać cesarskiemu żołdactwu, w takim razie zgubiony był bez ratunku.
Ale ojciec Kin Foa nie byłby był zdolny zdradzić Taipinga, szukającego schronienia pod jego dachem.
Zamknął tedy drzwi i rzekł:
– Nie chcę wiedzieć i nie będę nigdy wiedział kto jesteś, co przewiniłeś, zkąd pochodzisz? Jesteś moim gościem, a tem samem bezpieczny u mnie.
Nowo przybyły chciał dziękować – lecz nie miał siły przemówić.
– Jak się nazywasz? – zapytał Czung Heu.
– Wan.
Tak jest. Był to ten sam Wan, któregośmy poznali, uratowany przez wspaniałomyślnego Czung heu. Wspaniałomyślność ta byłaby go kosztowała życie, gdyby się dowiedziano, że dał u siebie schronienie powstańcowi. Ale Czung heu był z tych ludzi dawnego kraju, u których gość był świętą osobą.
W kilka lat później stłumiono rokosz stanowczo. W roku 1864 cesarz Taipingów oblężony w Nankinie struł się, aby nie popaść jeńcem w ręce cesarskich.
Od owego dnia Wan pozostał w domu swego dobroczyńcy. Nigdy nikt go nie zapytał o jego przeszłość. Może się obawiano dowiedzieć za wiele. Okrucieństwa popełniane przez rokoszan, były jak powiadano, okropne. Pod którym sztandarem służył Wan – pod żółtym, czerwonym, czarnym, czy białym? Lepiej było nie wiedzieć o tem i zawsze przypuszczać, że należał do kolumny prowiantowej.
Wan zachwycony swym losem, pozostał odtąd domownikiem pod tym gościnnym dachem. Po śmierci Czung-heu, syn tegoż nie myślał się rozłączać z Wanem, tak się był przyzwyczaił do towarzystwa tego miłego człowieka.
Boć zaiste w chwili, gdy się niniejsza rozpoczyna powieść, któżby był poznał starego Taipinga, mordercę, rozbójnika lub podpalacza – do wyboru – w tym pięćdziesiątletnim poważnym filozofie, w tym moraliście z okularami na nosie, w tym Chińczyku z oczami ukośnemi, tradycyjnemi wąsami, w długim chałacie, poważnie zaokrąglonej tuszy, z głową ustrojoną wedle dekretu cesarskiego, to jest w kapeluszu futrzanym i wywijanemi kresami po nad czapeczką, z pod której wymykały się pukle czerwonej siatki. Nie wyglądał-że na istnego profesora filozofji, na jednego z tych mędrców, co umieją biegle pisać ośmdziesięciu tysiącami głosek chińskiego abecadła, za człowieka wykształconego, umiejącego mówić wyższym stylem, za pierwszego laureata chińskiej akademji, mającego prawo przechodzić przez wielką bramę w Pekinie, przeznaczoną wyłącznie dla synów nieba.
Może też w towarzystwie poczciwego Czung-heu zapomniawszy przeszłość pełną grozy wyzacniał z czasem były rokoszanin i wstąpił zwolna na pole filozofji spekulacyjnej. Tak tedy widzicie teraz dlaczego Kin-Fo i Wan, którzy nigdy się nie rozłączali, byli teraz razem w Kantonie i dla czego po owym pożegnalnym obiedzie poszli razem na wybrzeże szukać parowca, któryby ich szybko odwiózł napowrót do Szangaju.
Kin-Fo szedł milczący, trochę nawet zadumany. Wan rozglądał się na prawo i lewo, filozofując do księżyca i gwiazd, przechodził z uśmiechem przez bramę „wieczystej dziewiczości” nie zbyt dlań wysoką, przez bramę „wieczystej uciechy,” której wrota zdawały mu się wrotami jego własnego żywota, i śledził okiem gubiące się w ciemnej dali wieże pagody „pięciuset bóstw.”
Parowiec Perma miał właśnie odpływać. Kin-Fo i Wan zajęli dwie kajuty dla nich przeznaczone. Rączy prąd rzeki pereł, zabierającej codziennie z błotem swych brzegów zwłoki skazańców, przyspieszał szybki bieg statku. Jak strzała przemykał parowiec pomiędzy ruinami pozostałemi tu i owdzie po kulach dział francuskich, po przed dziewięcio-piątrową pagodą Hafway, dalej port Whampoa, gdzie przybijają największe okręta, zarzucając kotwicę pomiędzy wysepkami u bambusowych grobli obu wybrzeży.
Sto pięćdziesiąt kilometrów czyli trzysta siedmdziesiąt pięć liów, oddzielających Kanton od ujścia rzeki przebył statek w przeciągu nocy.
O świcie Perma przepływała po pod Paszczę tygrysa. Szczyt Wiktorji na wyspie Hong-Kong wznoszący się 1825 stóp po nad powierzchnię morza, przemknął na chwilę w porannym mroku, i po najszczęśliwszej w świecie podróży Kin-Fo wraz z filozofem płynąc w górę żółtych fal rzeki błękitnej, wylądowali w Szangaju, na wybrzeżu prowincji Kiang-Nan.
(w którym czytelnik będzie mógł, nie trudząc się, oglądnąć miasto Szanghaj).
rzysłowie chińskie mówi:
„Gdy pałasze rdzewieją a rydle świecą; Gdy więzienia puste a pełne spichrze; Gdy schody świątyń wydeptane są stopami wiernych, a drogi do trybunałów sądowych zarastają trawą; Gdy lekarze chodzą pieszo, a piekarze jeżdżą konno – wówczas cesarstwo dobrze jest rządzone.”
Dobre to przysłowie. Dałoby się zastosować do wszystkich państw starego i nowego świata. Ale jeżeli gdzie daleko jest jeszcze do ziszczenia tych wszystkich dezyderjów, to właśnie w Chinach, w cesarstwie niebieskiem. Tam to świecą pałasze a rydle rdzewieją, więzienia są przepełnione a próżne spichrze. Piekarze mają o wiele mniej do czynienia od lekarzów, a jeżeli wierni odwidzają pagody, toć i w trybunałach nie braknie nigdy ani skarżących, ani skarżonych.
Zresztą niepodobna nawet dobrze administrować państwem, mającem 180.000 mil kwadratowych obszaru, ciągnącem się przeszło 800 mil z północy na południe, a przeszło 900 z zachodu na wschód, liczącym ośmnaście rozległych prowincyj, nie mówiąc już o państwach haracz płacących, jak Mongolja, Mandżuria, Tybet, Tonking, Chiwa, wyspy Liu-Czu itd. A jeżeli pod tym względem Chińczycy łudzić się mogą, to cudzoziemcy widzą to doskonale. Sam tylko jeden cesarz może, zamknięty w swym pałacu, którego wrota rzadko kiedy przestępuje, po za murami potrójnego miasta, ten syn nieba, ojciec i matka swych poddanych, wydający i zmieniający prawa dowolnie według swego widzimisię, dzierżący prawo życia i śmierci każdego ze swych poddanych, do którego już prawem urodzenia należą wszystkie dochody cesarstwa, ten mocarz, przed którym w prochu tarzają się wszystkie czoła, on tylko jeden przekonany jest, że wszystko najlepiej w świecie u niego się dzieje. Na nicby się nawet nie zdało próbować dowodzić mu, że się myli. Syn nieba nie myli się nigdy.
Miałżeby Kin-Fo mieć pewne przyczyny do myślenia, że lepiej być rządzonym po europejsku, niżeli po chińsku? Być może. Albowiem nie mieszkał w samym Szanghaju, lecz po za nim, w obrębie posiadającym na mocy przywileju angielskiego, rodzaj autonomji, bardzo cennej.
Szanghaj, właściwe miasto, położone jest na lewym brzegu małej rzeki Huang Pu, która pod kątem prostym połączywszy się z rzeką Wusung, wpada do Jang Czekianu, czyli rzeki niebieskiej, a następnie z nią razem do morza żółtego.
Jest to okrąg podłużny, ciągnący się z północy ku południowi, opasany wysokiemi murami, przez które pięć bram prowadzi na przedmieścia. Jest to sieć nierozwikłana drobnych uliczek, pełnych błota, któremuby nie podołały największe europejskie maszyny do zamiatania ulic – sklepy tam ciemne bez wystaw, w których sprzedają towar kupcy do pasa nadzy. Nie ujrzysz tam woza ni palankinu – rzadki zaledwie przemknie jeździec. Parę wznosi się okazalszych budynków– są to pagody chińskie, lub kaplice różnych wyznań zamieszkałych tam cudzoziemców. Za całą przechadzkę służy ogródek herbaciany, i rynek dosyć błotnisty, na gruncie przesiąkłym nawozami, na którym dawniej ryż zasiewano, wydającym wilgotne wyziewy. W tych ulicach, po tych domostwach ciasnych i zaułkach żyje ludność 200.000 mieszkańców licząca. Takiem jest to miasto, w którem nie do pozazdroszczenia jest życie, które pomimo tego wszakże jest bardzo ważnym punktem handlowym.
Tam to na mocy traktatu Nankińskiego, uzyskali cudzoziemcy po raz pierwszy prawo zakładania składów kupieckich. Skutkiem tego miasto niniejsze stało się bramą handlowi europejskiemu otwierającą do Chin drogę. Rząd oddał też za mierną opłatę trzy obszary gruntu zewnątrz miasta i jego przedmieść, Anglikom, Francuzom i Amerykanom, których żyje tam około dwóch tysięcy.
O kolonji francuskiej nie wiele da się powiedzieć. Ma ona z wszystkich trzech najmniejsze znaczenie. Graniczy prawie z północną częścią miasta i ciągnie się aż do potoka Jankipanu, który ją oddziela od kolonji angielskiej. Mają tam swe kościoły Lazaryści i Jezuici, którzy o cztery mile od Szanghaju posiadają klasztor w Czi-ka we, gdzie wychowują chińskich prozelitów. Mała ta kolonja francuska nie dorównywa ościennym swym sąsiadkom. Z dziesięciu założonych tu w r. 1861 domów handlowych pozostało obecnie już tylko trzy, a bank eskontowy przeniósł się do kolonji angielskiej.
Obszar amerykański ciągnie się w górę Wusunu. Od kolonji angielskiej oddziela go Ia Czu-krik, przez który rzucono most drewniany. Tam to wznosi się kościół misji i krzyżują się liczne doki, w których się naprawiają okręta europejskie.
Z wszystkich trzech niezaprzeczenie najświetniej rozwija się kolonja angielska. Tam wzdłuż wybrzeża ciągną się przepyszne pomieszkania z werandami i ogrodami, pałace mocarzów handlu, bank zachodni, hong sławnego domu Dent, kantory Zardynów, Russellów i innych wielkich kupców, klub angielski, teatr, park, tor wyścigowy, bibljoteka. Tak wygląda owa bogata siedziba brytyjskich wyspiarzy słusznie nazwana kolonją wzorową.
Tutaj na tym uprzywilejowanym obszarze, pod opieką liberalnego rządu, znachodzi się, jak powiedział Leon Russet: „Miasto chińskie posiadające swą odrębną cechę i nie mające w całym świecie sobie podobnego”.
Na tym tedy maleńkim kawałku ziemi, cudzoziemiec przybywający statkiem śród malowniczych wybrzeży rzeki niebieskiej, ujrzał cztery powiewające pawilony, trzy o barwach francuskich, a czwarty po nad jachtem Stanów Zjednoczonych, gwiazdy amerykańskie i krzyż św. Andrzeja, żółty na tle zielonem, cesarstwa kwiatów.
Co do okolic Szanghaju, są to płaszczyzny, bez drzew, poprzerzynane kamiennemi drogami i ścieżkami o kątach prostych, podziurawione cysternami i nawodniaczami przeznaczonemi do rozprowadzania wody po polach ryżowych niezmiernej rozległości. Prowadzone we wszystkich kierunkach spławne kanały, przypominały Hollenderskie żuławy. – Obraz to rozległy, pełen bujnej zieloności, ale nieujęty w ramy.
Perma przybita do przystani na wybrzeżu chińskiem u przedmieścia wschodniego. Tutaj Kin Fo z Wanem wysiedli na ląd po południu.
Ruch w porcie by ogromny na lądzie, nieopisany na rzece. Statki, czółna, łodzie, wszelkiego rodzaju i kształtu, tworzyły jakby pływające miasto, którego to miasta ludność lekko można obliczać na 40.000. Ludność to handlowa niższej sfery, której najwyższa nawet warstwa nie może się nigdy wznieść do klasy uczonych lub mandarynów.
Dwaj przyjaciele szli sobie rozglądając się po wybrzeżu, śród rojącego się tłumu, złożonego z kupców najrozmaitszego rodzaju, przekupniów sprzedających owoce, pomarańcze, orzechy, marynarzy wszelkich krajów, nosiwodów, wróżbitów, bonzów, lamów, księży katolickich, ubranych po chińsku, w chałatach z ogonami i wachlarzami, żołnierzy chińskich, tipaów, policjantów i kompradorów, czyli ajentów, zajmujących się robieniem interesów kupcom europejskim.
Kin Fo z wachlarzem w ręku, obojętnem toczył okiem po owych tłumach, które go nic a nic wcale nie zajmowały. Ani metaliczny dźwięk piastrów meksykańskich, ni taelów srebrnych, miedzianych zapeków, brzęczących w około niego śród hałaśliwego gwaru przekupniów, nie nęciły jego słuchu, nie zwracały uwagi. Gdyby chciał byłby w stanie zakupić całe przedmieście i zapłacił gotówką.
Wan rozpiął swój szeroki parasol żółty, udekorowany czarnemi potwory, a świadom wszystkiego, jak winien być Chińczyk wyższego rodu, znachodził wszędzie przedmiot do czynienia uwag.
Gdy przechodzili po przed bramę wschodnią, wzrok jego padł przypadkowo na tuzin klatek bambusowych, z których wyglądały głowy zbrodniarzów, ściętych dnia poprzedniego.
– Może lepiejby było nie ścinać głów, rzekł; ale postarać się o to aby byli roztropniejszymi.
Kin Fo nie dosłyszał, jak się zdaje, powyższej uwagi Wana, która byłaby go zapewne mocno zdziwiła w uściech byłego Tajpinga.
Szli dalej w milczeniu wybrzeżem okalającem mury dzielnicy chińskiej.
Na końcu przedmieścia, w chwili gdy mieli już wstąpić na grunt kolonji francuskiej ujrzeli gromadzącą się gawiedź w około Chińczyka, w długim chałacie niebieskiem, który małą laseczką bił o róg bawoli, wydający za każdem uderzeniem hałaśliwe dźwięki.
– Jakiś Szinszen – zawołał filozof.
– Co nas to obchodzi? – odrzekł Kin.
– Przyjacielu, każ sobie wywróżyć twą przyszłość. Wyborna sposobność w chwili właśnie, gdy się masz żenić.
Kin Fo chciał iść dalej. Wan wstrzymał go.
Sinszeni są to wróżbici, których rzemiosłem jest przepowiadanie przyszłości za parę sapeków. Nie posiadają oni innych narzędzi rzemieślniczych oprócz klatki, w której siedzi zamknięty mały ptaszek, zawieszonej na guziku u sukni, tudzież talji kart złożonej z sześćdziesięciu czterech obrazków, przedstawiających postacie bogów, ludzi i zwierząt. Chińczycy wszystkich stanów, zazwyczaj zabobonni, nie lekceważą nigdy przepowiedni Sinszena.
Na znak dany przez Wana, wróżbit rozpostarł na ziemi mały dywanik, postawił na niem swą klatkę, wyjął karty, stasował i położył na dywanie, figurami do góry.
Następnie otworzył klatkę. Ptaszek wyszedł z niej, wybrał jedną kartę, i wrócił do klatki otrzymawszy ziarnko ryżu w nagrodę.
Wróżbit odwrócił kartę. Był na niej wymalowany mężczyzna i napis, ułożony w języku mandarynów północy, języku urzędowym, którym mówią stany wykształcone.
Wówczas zwróciwszy się do Kin-Fo, przepowiedział mu to co wszyscy jego bracia wróżbici całego świata zawsze przepowiadają bez narażenia się na niczyje gniewy, mianowicie, że po przebyciu małych trochę przeciwności, dozna następnie dziesięciu tysięcy lat szczęścia.
– Jednego tylko, jednego niech użyję, a dosyć mi będzie – rzekł Kin-Fo i obojętnie rzucił na ziemię srebrny pieniądz, na który wróżbita rzucił się jak pies zgłodniały na kość pełną szpiku. Takie gratki nie często mu się zdarzały.
Wan z uczniem swym szli oba dalej milcząc ku kolonji francuskiej. Pierwszy rozmyślał nad tą przepowiednią, tak zgadzającą się z jego własnemi o szczęściu teorjami, drugi był pewien, że go nie mogą dotknąć żadne przeciwności.
Minęli konsulat francuski, poszli w górę aż do kładki, rzuconej na Jan-Kin-Panie, przeszli potok i kolonję angielską, aby się dostać na wybrzeże europejskie.
Wybiło południe. Ruch handlowy, ożywiony rankiem, ustał naraz. Dzień kupiecki skończył się. Spokój i cisza zaległy w koło, nawet w mieście angielskim, które pod tym względem stało się chińskiem.
W tej właśnie chwili kilka okrętów cudzoziemskich, po większej części pod pawilonem Stanów Zjednoczonych, zawinęło do portu. Na dziesięć, przyznać potrzeba, znajdzie się dziewięć, wiozących opium. Tego napoju, zezwierzającego ludzi; tej trucizny, którą Anglja zalewa Chiny, przychodzi tu rocznie przeszło za dwieście sześćdziesiąt miljonów franków, przynosząc trzy od sta czystego zysku. Napróżno usiłował rząd chiński nie dopuścić przywozu opiumu do cesarstwa niebieskiego. Wojna roku 1841 i traktat nankiński otworzyły wrota towarowi angielskiemu, przynoszącemu miljony mocarzom świata kupieckiego. Przyznać zresztą potrzeba, że jeżeli rząd w Pekinie postanowił karę śmierci na każdego Chińczyka, któryby sprzedawał opjum, to z urzędnikami na prowincji za pomocą brzęczącej monety jakoś radzić sobie można. Powiadają, że mandaryn Szanghaju ma rocznie nie mniej jak miljon dochodu za to tylko, że patrzy przez szpary na to, czego się pod tym względem dopuszczają pozostający pod jego rządem obywatele cesarstwa niebieskiego.
Ma się rozumieć samo z siebie, że ani Wan, ani Kin-Fo, nie oddawali się ohydnej namiętności palenia opium, który rozprzęga organizm i sprowadza śmierć przedwczesną.
Ani jedna uncja tej trucizny nie postała nigdy w bogatem pomieszkaniu, do którego obadwaj przyjaciele przybyli w godzinę po wylądowaniu na wybrzeżach Szanghaju.
Wan uczynił uwagę, także dosyć dziwną w uściech Taipinga:
– Może niekoniecznie należałoby zezwierzęcać tak cały naród. Handel, rzecz dobra – ale mądrość jeszcze lepsza. Bądźmy mędrcami – przedewszystkiem filozofja!
w którym Kin-Fo otrzymuje ważny list, który się już spóźnił o ośm dni.
amen jest to całość złożona z rozmaitych budowli, stojących w równym szeregu, przeciętym pod kątem prostym drugim szeregiem kiosków i pawilonów. Najczęściej jamen służy za mieszkanie mandarynom wyższego rzędu i jest własnością cesarza. Wszelako nie jest zabronioną rzeczą i zwykłym obywatelom państwa niebieskiego posiadać własny jamen, i właśnie w jednym z takich okazałych przybytków mieszkał bogaty Kin-Fo.
Wan i uczeń jego zatrzymali się przed główną bramą, prowadzącą do wnętrza, otoczonego rozległemi zabudowaniami jamenu, jego ogrodami i dziedzińcami.
Gdyby to było pomieszkanie nie zwykłego prywatnego człowieka, lecz mandaryna urzędującego, wówczas pod poddaszem bramy, rzeźbionem i pstrokato umalowanem, znajdowałby się ustawiony wielki bęben, do którego dniem i nocą przychodziliby dawać znać biciem weń o sobie obywatele mandarynatu, żądający sprawiedliwości. Ale tutaj, zamiast bębna skarg zdobiły fronton jamenu olbrzymie wazy porcelanowe, napełnione wieczyście za staraniem rządcy domu, cenną herbatą. Napój ten był przeznaczony dla wszystkich przechodniów, będąc pięknem szczodrobliwości Kin-Foa świadectwem. Jakoż był on dobrze widziany przez swych, jak mówi się w Chinach, sąsiadów od Wschodu i Zachodu.
Za przybyciem pana zbiegli się słudzy na jego przyjęcie. Kamerdynerowie, lokaje, wrotni, służba od podawania krzeseł, masztalerze, woźnice, stróże nocni, kucharze, cała ta ćma składająca dwór wielkiego pana chińskiego, jawiła się pod przewodnictwem głównego rządcy domu, marszałka dworu, dziesiątka kulisów, najmowanych miesięcznie do grubszych robót gospodarskich, trzymała się nieco w oddaleniu.
Marszałek dworu powitał pana domu. Ten zaledwie mu dał znak ręką i minął spiesznie, zawoławszy tylko:
– Sun!
– Sun – pochwycił śmiejąc się Wan. – Gdyby tu był Sun nie byłby już Sunem.
– Gdzie jest Sun? – zapytał ponownie Kin-Fo.
Marszałek zmuszony był wyznać, że ani on, ani nikt w domu nie wie gdzie się obraca Sun.
Sun był to pierwszy kamerdyner, odstawiony wyłącznie do usług przy osobie Kin-Foa, bez którego tenże w żaden sposób obejść się nie mógł.
Byłże Sun wzorem służących? Bynajmniej. Gorzej służyć niepodobna. Roztrzepany, niezgrabny, żarłok, tchórz, prawdziwy Chińczyk z parawana, ale wierny i jedyny, co umiał jakoś rozerwać swego pana. Kin-Fo dwadzieścia razy na dzień miał przyczynę gniewać się nań, a chociaż to czynił tylko razy dziesięć, zawsze i to już wyrywało go ze zwykłej obojętności i skutecznie żółć poruszało. Ze względów hygienicznych sługa, jak widzimy, nieoceniony!
Sun zresztą, jak wszyscy prawie słudzy w Chinach, sam się poddawał karze, gdy na nią zasłużył. Pan jego mu też jej nie szczędził. Łamał bambusy na jego plecach, ale Sun nic sobie z tego nie robił. Natomiast niezmiernie okazywał się dotkliwym na ucięcie za karę jakowegoś znaczniejszego przestępstwa warkocza plecionego, wiszącego mu na plecach.
Powszechnie wiadomo, jak wielką wagę przywiązują Chińczycy do tej ozdoby. Strata warkocza, to pierwsza kara, której ulegają skazani zbrodniarze. To bezcześć na całe życie. Jakoż biedny sługa nie obawiał się niczego więcej nad to, aby być skazanym na utratę kawałka warkocza. Cztery lat temu gdy Sun wstąpił w służbę Kin-Foa, warkocz jego jeden z najpiękniejszych w cesarstwie niebieskim, mierzył jeden metr i dwadzieścia pięć centymetrów długości. Obecnie nie pozostało mu już więcej jak tylko pięćdziesiąt siedm centymetrów.
Jakby tak dalej poszło, w dwa lata Sun byłby łysiuteńki.
Wan i Kin Fo przeszli wraz z domownikami, z uszanowaniem za nimi postępującymi, przez ogród, którego drzewa sadzone po większej części w wazonach z gliny palonej, strzyżone w podziwienia godny acz niesmaczny sposób, przedstawiały postacie zwierząt fantastycznych. Minęli sadzawkę, zapełnioną guramisami i czerwonemi rybkami, której wody okrywało blado różowe liście nelumbonu, najpiękniejszego z rodzaju nenufarów w królestwie kwiatów. Pokłonili się hierogliptycznemu zwierzowi, wymalowanemu jaskrawemi barwami na umyślnie ku temu służącym murze jako fresk symboliczny i doszli w końcu do głównego zabudowania jamenu.
Był to dom piątrowy, wznoszący się na terasie, na którą prowadziło sześć schodów marmurowych. Bambusowe plecionki rozpostarte były na kształt poddaszy po nad drzwiami i oknami, dla ochłodzenia zbyt gorącej temperatury powietrza i zabezpieczenia od promieni słonecznych. Dach płaski odbijał kontrastem od fantastycznych wieżyczek pawilonów, rozrzuconych tu i owdzie pośród jamenu, których zębate blanki, różnokolorowe cegły i misternie rzeźbione arabeski nęciły oko swą rozmaitością.
Wewnątrz z wyjątkiem komnat wyłącznie zajmowanych przez Wana i Kin-Fo, ciągnęły się salony, otoczone gabinetami o przejrzystych przegrodach, tworzących ściany, udekorowanych festonami malowanych kwiatów, lub sentencjami moralnemi, któremi obywatele cesarstwa niebieskiego szczędzić nie zwykli. Wszędzie dziwaczne siedzenia z palonej gliny lub porcelany, z drzewa i marmuru, z tuzinem miękkich poduszek. Wszędzie lampy lub latarnie jak najrozmaitszych kształtów, ze szkła blado kolorowego, owieszone żołędźmi, frendzlami i kutasami jak hiszpańska mulica. Wszędzie też maleńkie owe stoliczki do herbaty, zwane cza-ki, niezbędny sprzęt w każdym domu chińskim. A rzeźb z kości słoniowej i szyldkretu, bronzów, kadzielnic, złotych naczyń filigranowych, waz mlecznych i szmaragdowych, okrągłych lub ostrokątnych dynastji Kingów i Tsingów, i bardzo jeszcze wykwintnych porcelan dynastji Jen, przejrzystych emalji różowych i żółtych, których wyrobu tajemnica już zatracona, tego wszystkiego było tam takie mnóstwo, że całemi godzinami potrzeba by je wyliczać. Bogate to mieszkanie łączyło w sobie fantastyczny przepych chiński z komfortem europejskim.
Bo Kin-Fo był, jak o nim mówiono, a co też i wszystkie jego okazywały skłonności, człowiekiem postępowym. Żadnego z najnowszych wynalazków Zachodu nie zaniedbał sobie natychmiast sprowadzić. Należał on do rzędu tych synów nieba, bardzo dotąd jeszcze rzadkich, którzy cenią wiadomości fizykalne i chemiczne. Nie należał on do tych barbarzyńców, co przecięli pierwszy drut telegraficzny, który firma Reynolds chciała pociągnąć aż do Wusuru, w celu odbierania najpierw wiadomości, przywożonych statkami pocztowemi angielskiemi i amerykańskiemi, ani do tych zacofanych mandarynów, którzy nie dopuściwszy aby drut telegrafu podmorskiego z Szanghaju do Hong-Kong przeprowadzonego umocnić gdziekolwiek na stałym lądzie, zmusili do umocowania go na statku pływającym po rzece.
Nie – Kin-Fo należał do tych ziomków swoich, co pochwalali rząd za założenie arsenałów, i warstatów okrętowych pod kierunkiem inżynierów francuskich. Posiadał też akcje towarzystwa tych parowców chińskich, które pełnią służbę pocztową pomiędzy Tin Tsinem a Szanghajem, w czysto krajowym interesie, i należał do przed siębiorstwa tych parowców pospiesznych, co o trzy lub cztery dni wyprzedzają pocztę angielską z Singapuru.
Powiedzieliśmy, że w całem urządzeniu jego pomieszkania wszędzie widoczny był postęp europejski, wszystkie zabudowania jamenu połączone były telefonami. Dzwonki elektryczne łączyły wszystkie pomieszkania. W porze zimnej rozpalano ogień, przy którym pan domu grzać się nie wstydził, mądrzejszy w tym względzie od swoich ziomków, którzy marzną przy próżnym kominie, otuleni potrójnem, lub poczwórnem odzieniem. Świecił u siebie gazem, jak inspektor jeneralny komory w Pekinie, jak najbogatszy z bogaczów Jang, właściciel banku zastawniczego w cesarstwie. Naostatek pogardzając zestarzałym zwyczajem pisania listów, postępowy Kin-Fo, jak wnet obaczymy, używał do korespondencji fonografu, doprowadzonego ostatniemi czasy przez Edisona do najwyższego stopnia udoskonalenia.
Posiadał tedy uczeń Wana tak pod względem materjalnym jak i moralnym wszystko zgoła, czego potrzeba, aby być szczęśliwym. A przecież nie był nim. Miał Suna, aby na nim spędzać swe codzienne złe humory – a jeszcze nawet i ten Sun nie wystarczał mu do szczęścia.
Prawda, że w tej przynajmniej chwili nie było Suna, który nigdy nie stawił się wówczas, gdy go było potrzeba. Musiał zapewne coś bardzo zawinić, coś grubo przeskrobać w nieobecności swego pana, że się bał jeżeli nie o swe plecy, przyzwyczajone już do domowego bambusu, to zapewne, co gorzej, o warkocz.
– Sun! zawołał Kin-Fo, wchodząc do sieni, z których na prawo i na lewo prowadziły drzwi do salonów, głosem rozkazującym, z widoczną niecierpliwością.
– Sun! powtórzył Wan, którego przedstawienia i dobre rady dawane Sunowi, nigdy nic nie skutkowały.
– Odszukać natychmiast Suna i przyprowadzić! rzekł Kin-Fo, zwracając się do marszałka dworu, który rozesłał natychmiast całą służbę, aby szukać zguby.
Wan i Kin-Fo zostali sami.
– Mądrość, rzekł wówczas filozof nasz, nakazuje podróżnemu, wstępującemu z powrotem w dom swój, odpocząć sobie.
– Bądźmy mądrymi, odrzekł krótko uczeń Wana.
I uścisnąwszy dłoń Wana, odszedł do swoich apartamentów, podczas gdy Wan udał się do swej komnaty.
Kin Fo, będąc sam, rzucił się na miękki dywan wyrobu europejskiego, z oparciem tak wygodnem, jakiego nigdy nie potrafiłby zrobić najzręczniejszy chiński tapicer. Leżąc rozparty na dywanie zaczął marzyć. Czy o związku z miłą i piękną kobietą, którą postanowił wziąć sobie za towarzyszkę życia? I nie można się temu dziwić, bo właśnie miał się do niej udać. Piękna ta osóbka nie mieszkała w Szanghaju, lecz w Pekinie u Kin-Fo rozmyślał nad tem, że należałoby donosząc jej o swym powrocie do Szanghaju, zawiadomić zarazem o bliskiem przybyciu do stolicy niebieskiego cesarstwa. A gdyby nawet zdradzić, jaką chęć, lekką niecierpliwość rychłego jej okazania, nie byłoby to wcale nie na swojem miejscu. W gruncie rzeczy czuł on istotnie do niej przywiązanie. Wan mu to dowiódł najnieomylniejszemi syllogizmami, a nowy ten żywioł mógłby dać poznać rzecz nieznaną… szczęście – które itd.
Tak marzył Kin-Fo z zamkniętemi oczy i już, już byłby usnął spokojnie, gdyby nie uczuł, że go coś łaskocze w dłoń prawą.
Instynktownie zemknęły się jego palce i ujęły coś na kształt wałka przyzwoitej grubości, z którym należycie były obznajomione.
Tak – niepodobna się było mylić. Była to trzcina bambusowa, wsunięta mu w rękę. Równocześnie ozwał się głos pokorny, pełen rezygnacji:
– Niech pan bije.
Kin-Fo zerwał się i ruchem ręki bardzo naturalnym podniósł trzcinę do góry.
Sun stał przed nim zgięty do ziemi, z nastawionemi na razy plecami. Jedną ręką oparty o dywan, w drugiej trzymał list.
– Jesteś przecie – zawołał Kin-Fo.
– Aj, aj, ja! – odrzekł Sun. Nie spodziewałem się mego pana jak za trzy dni. – Niech pan bije!
Kin-Fo rzucił precz trzcinę. Sun, chociaż żółty z natury, w tej chwili zbladł jak wapno.
– Kiedy tak dobrowolnie nastawiasz plecy, to już pewnie wiesz, żeś na coś więcej zasłużył. Co się stało?
– List.
– Gadaj – krzyknął Kin-Fo, porywając list z ręki Suna.
– Zapomniałem oddać go panu prze wyjazdem pańskiem do Kantonu.
– Ośm dni spóźnienia, łotrze!
– Zawiniłem.
– Chodź tu.
– Jestem jak nędzny rak morski bez łap, nie mogący łazić. – Aj, aj ja!
Ostatni ten wykrzyk był wykrzykiem rozpaczy. Kin-Fo uchwycił Suna za warkocz, i jednem zręcznem cięciem nożyc odciął tegoż koniec.
Trzeba przyznać, że tej chwili znalazły się łapy u raka, gdyż naraz Sun błyskawicą odskoczył precz, nie zapomniawszy pochwycić z ziemi leżącego kawałka swego cennego warkocza.
Z pięćdziesięciu siedmiu centymetrów warkocz Suna zmniejszył się na pięćdziesiąt cztery.
Kin-Fo uspokoiwszy się zupełnie, rzucił się znów na dywan i oglądał z wszystkich stron list nadeszły przed ośmiu dniami, z miną człowieka, któremu się nic a nic pilno nie dzieje. Gniewał się na Suna za jego niedbalstwo, lecz nie za spóźnione oddanie listu. Cóż go tam mógł zajmować list jakikolwiek? Wówczas byłby dlań chyba pożądanym, gdyby mógł w jakibądź sposób go dotknąć i wzruszyć… Wzruszyć – jego?!
Patrzał nań wprawdzie, lecz z roztargnieniem.
Koperta płócienna miała po jednej i po drugiej stronie rozmaite pieczęcie pocztowe, barwy zielonawej i czekoladowej, mające pod popiersiem mężczyzny liczby dwa i sześćset co oznaczało, że przychodzi ze Stanów zjednoczonych amerykańskich.
– Aha! – rzekł Kin Fo. – To od mego ajenta z Ameryki.
I rzucił niedbale list na sofę.
Bo i cóż mógł mu ajent jego ciekawego donosić? Że akcje stanowiące prawie cały jego majątek, spoczywały spokojnie w kasach banku kaliforniańskiego, że podniosły się w kursie o 25 do 20%, że dywidenda tegoroczna będzie wyższa od zeszłorocznej itd.
Kilka tysięcy dolarów mniej lub więcej, to przecież wzruszyć go nie było w stanie.
Z tem wszystkiem w parę minut potem Kin-Fo wziął list napowrót do rąk, rozdarł bezmyślnie kopertę i zamiast go przeczytać, rzucił najprzód okiem na podpis.
– Tak – to list od mego ajenta. Musi pisać o interesach. – Interesa na jutro.
I po raz wtóry rzucił listem, gdy w tejże hcwili zwróciło jego uwagę słowo podkreślone kilkakrotnie na drugiej stronicy listu. Było to słowo upadłość, na które ajent jego chciał widocznie zwrócić uwagę swego mocodawcy w Szanghaju.
Kin-Fo podjął tedy list rzucony i odczytał go od pierwszej do ostatniej litery, nie bez pewnego rodzaju zaciekawienia, które było czemś nie zwykłem u niego.
Na chwilę brwi mu się zmarszczyły; ale gdy skończył czytanie listu, na ustach jego zarysował się uśmiech pogardliwy.
Kin-Fo wstał z sofy – przeszedł się parę razy po pokoju i zbliżył usta do trąby akustycznej łączącej pomieszkanie jego wprost z pomieszkaniem Wana. Już nawet przytknął rożek do ust, lecz tej chwili odmyślił się, opuścił z rąk węża kauczukowego i znów się rzucił na dywan.
– Et – rzekł sobie.
W tem słowie zawierał się cały Kin-Fo.
– A ona – pomyślał. Ją cała ta rzecz bardziej obchodzi niż mnie.
Zbliżył się do małego lakierowanego stoliczka, na którym stało podługowate pudełko, kosztownie rzeźbione i wysadzane. Ale w chwili gdy go chciał otworzyć, wstrzymał się.
– Co ona pisała w ostatnim swym licie? – zapytał sam siebie z cicha.
I zamiast podnieść wieko pudełka, pocisnął boczną sprężynę.
Natychmiast ozwał się wdzięczny głosik:
„Mój dobry starszy braciszku! Nie jestem dla ciebie czem więcej niżeli kwiat maj-hu w pierwszej kwadrze miesiąca, kwiat moreli w drugiej, a kwiat brzoskwini w trzeciej! Drogi mój klejnocie! Dzień dobry ci po tysiąc, po dziesięć tysięcy razy!”
Był to głos młodziutkiej kobiety, której czułe słowa powtarzał fonograf.
– Biedna siostrzyczko! – rzekł Kin-Fo.
Poczem otworzywszy pudełko, wyjął zeń pasek rowkowany papieru, który mu powtórzył echo oddalonego głosu i włożył zamiast niego inny.
Fonograf ten był tak doskonały, że dosyć było mówić głośno, aby echo słów żłobiło się wyraźnie na pasku owiniętym na kole obracającem się za pomocą przyrządu, podobnego do zegara.
Kin-Fo mówił tedy przez całą prawie minutę. Z tonu jednostajnego głosu jego nie można było bynajmniej poznać czy treść ich wesołą była czy smutną.
Trzy czy cztery zdania, nie więcej, wyrzekł Kin-Fo, poczem zatrzymał działanie fonografu, usunął pasek, na którem igiełka fonografu wyżłobiła znaczki głosowe, odpowiedne słowom wymówionym, a następnie złożywszy go i schowawszy w kopertę, zapieczętował i od prawej do lewej wypisał na tejże następujący adres:
Pani Le-u
ulica Sza-ku
w Pekinie.
Na odgłos elektrycznego dzwonka nadbiegł tejże chwili służący, odstawiony do noszenia listów, któremu kazał list niniejszy natychmiast oddać na pocztę.
W godzinę potem Kin-Fo spał już spokojnie, trzymając przy sobie zwój Czu-fu-żen, rodzaj poduszki z drzazg bambusowych, używanej przez Chińczyków do utrzymania w łóżku umiarkowanie chłodnej temperatury, bardzo pożądanej w gorącym klimacie.
(W którym Le-U otrzymuje list, którego wolałaby nie otrzymać).
ie ma jeszcze listu do mnie?
– Nie ma, proszę pani.
– Ach, jakże mi ten czas wydaje się długi, stara matko.
Tak po dziesiąty już raz dnia dzisiejszego mówiła prześliczna Leu, spoczywając w swym buduarze przy ulicy Sza-Ku w Pekinie. „Starą matką,” do której mówiła, nazywając ją tym wyrazem, którym się zazwyczaj nazywa w Chinach służebne poważniejszego już wieku, była zrzędliwa i wielce nieprzyjemna panna Nan.
Leu wyszła za mąż w ośmnastym roku życia za uczonego pierwszego stopnia, który należał do współpracowników sławnego dzieła Sse-Ku-Tsuan-Szu.1 Mędrzec ten był dwa razy od niej starszy i zmarł we trzy lata po zawarciu tego niestosownego małżeństwa.
Młoda wdowa znalazła się tedy samotna w świecie, nie mając jeszcze spełna lat dwadzieścia i jeden. Kin-Fo ujrzał ją, będąc w Pekinie właśnie w tej porze. Wan znający ją dawniej, zwrócił uwagę swego obojętnego na wszystko ucznia na tę milutką osobę. Kin-Fo zwolna oswoił się z myślą zmiany sposobu życia przez pojęcie w małżeństwo młodej wdówki. Leu nie okazała się głuchą na uczynione jej oświadczenie. I oto ku wielkiemu zadowoleniu Wana miało być zawarte małżeństwo zaraz, skoro Kin-Fo załatwiwszy niezbędne sprawy w Szanghaju, przybędzie do Pekinu.
Nie ma zwyczaju w cesarstwie niebieskiem, aby wdowy wychodziły powtórnie za mąż, nie przez to, aby sobie tego nie życzyły, podobnie jak i wdowy Zachodu, ale po prostu dla tego, że nie znajdują nikogo, coby rad życzeniom ich za dosyć uczynić. Kin-Fo wprawdzie czynił wyjątek, ale też Kin-Fo był jak wiemy oryginałem. Leu wyszedłszy powtórnie za mąż, utraciłaby wprawdzie prawo przechodzenia po pod pae-lu, t.j. łukiem pomnikowym, który cesarz każe czasami stawiać na cześć kobiet, które się wsławiły wiernością pamięci zmarłych swych mężów, jak wdowa Sung, co nie chciała przez całe życie odstąpić na krok grobu mężowskiego, jak wdowa Kan-Kian, która po śmierci męża z żalu rękę sobie ucięła, jak wdowa Jen-Czian, która na znak żałoby po mężu oszpeciła się straszliwie. Leu wszakże była tego zdania, że można lepiej skorzystać ze swych latek dwudziestu. Postanowiła przyjąć na siebie znowu owe jarzmo posłuszeństwa, które w gronie chińskiej rodziny stanowi cały żywot niewieści, zrzec się gadania o rzeczach pozadomowych, stosować się do prawideł księgi Li-Nu o cnotach domowych i księgi Nei-sto-pien o obowiązkach stanu małżeńskiego, odzyskać wreszcie to znaczenie, jakiego doznaje mężatka, nie będąca w sferach wyższych, bynajmniej niewolnicą, jak powszechnie mniemają. Leu rozumna, wykształcona, pojmująca jakie miała zająć stanowisko w życiu znudzonego bogacza, przejęta chęcią dowieść mu, że szczęście może tu istnieć na ziemi, rada oczekiwała swojego nowego losu.
Nieboszczyk uczony umierając pozostawił żonie dostateczny, acz mierny majątek. Urządzenie domu przy ulicy Sza-Ku było tedy skromne. Nieznośna Nan składała cały jej dwór, lecz Le u przyswoiła się zdawna do jej nieznośnego sposobu zachowania się którem odznacza się nie tylko służba cesarstwa kwiatów.
Młoda wdowa przesiadywała najczęściej w swym buduarze. Byłby on bardzo skromnie urządzony, gdyby nie bogate dary, które od dwóch miesięcy przybywały z Szanghaju. Kilka pięknych obrazów zdobiło ściany, między niemi arcydzieło starego mistrza Hwan Tse Nien, które musiałoby zwrócić uwagę każdego znawcy, w pośród akwareli szczerze chińskich, z końmi zielonemi, psami fioletowemi a drzewami niebieskiemi, pędzla któregoś z artystów nowoczesnych. Na jednym stole rozłożone były jak wielkie motyle o różnobarwnych skrzydłach wachlarze sławnej szkoły Swatowa. Z wazy porcelanowej, na górze zawieszonej, spadały girlandy kwiatów sztucznych, misternie robionych, spółzawodniczących o lepsze pięknością i świeżością barw z białemi nenufarami, żółtą chryzantyną i różowemi liljami japońskiemi, ścielącemi się po kunsztownie rzeźbionych drewnianych etażerach. Zawieszone w oknach lekkie maty z bambusowego włókna, oświetlały łagodnie wnętrze komnaty, przepuszczając jakby przez sito promienie słoneczne. Przepyszny ekran z piór krogulczych, których plamy kunsztownie ułożone tworzyły postać tego ptaka, co w cesarstwie kwiatów jest godłem piękności, dwie klatki mające kształt pagody, prawdziwy kalejdoskop najświetniejszych ptaków indyjskich i tysiące podobnych przedmiotów upominkowych, zwracających myśl ku nieobecnemu, składały przyozdobienie tej niewieściej komnaty.
– Nie ma jeszcze listów, Nano!
– Nie ma jeszcze.
Czarowna to była kobieta ta Le-u. Piękna nawet dla europejczyka, bo miała białą, a nie żółtą cerę; oczy jej zaledwo trochę podnosiły się ukośnie ku skroniom, włosy czarne, ozdobione kilku kwiatami brzoskwiniowemi, upiętemi iglicami z zielonego jaspisu, zęby małe a białe, rzęsy zaledwie troszeczkę czarnym tuszem pociągnięte. Nie kładła na twarz ni bielidła hiszpańskiego, jak to czynią wszystkie piękności niebieskiego cesarstwa, ani pociągała karminem dolnej wargi, nie rysowała prostopadłej kreski pomiędzy oczami i nie używała wcale onych przeróżnych pięknideł, na które dwór chiński wydaje corocznie dziesięć miljonów zapeków. Młoda wdowa nie potrzebowała sztucznych środków. Mało wychodziła z domu swego przy ulicy Sza-Ku, a zatem mogła się obejść bez tej maski, którą każda Chinka uważa za konieczną wychodząc pomiędzy ludzi.
Ubiór Leu był, jak można sobie tylko wyobrazić, prosty a ozdobny. Miała na sobie długą suknię o czterech fałdach, bramowaną szerokim galonem haftowanym; pod suknią spódniczkę gładką, napierśnik ozdobiony szutasem z filigranowego złota, pantalony upięte do pasa, a u stóp podwiązane jedwabnym nankinem piękne pantofelki, wyszywane perłami. Czegoż więcej potrzeba, aby młodą wdowę uczynić czarującą, skoro jeszcze dodamy, że miała rączkę maluchną i że swe paznogcie długie i różowe utrzymywała starannie w małych srebrnych naparstkach, nadzwyczaj kunsztownie rzeźbionych.
A nóżki? Nóżki miała maluchne, nie skutkiem tego barbarzyńskiego zwyczaju przybierania przymusowo kształtów naturalnych, który to zwyczaj szczęściem już się zwolna zatraca, lecz ponieważ tak ją już sama stworzyła przyroda. Barbarzyńska owa moda trwa już od siedmiu set lat, a wprowadziła ją podobnoś jakaś księżniczka kulawa. Robi się to po prostu tak, że palce podwijają się i krępują pod podeszwą, podczas gdy pięta pozostaje zupełnie swobodną. Zmienia to z czasem całą stopę w rodzaj pnia stożkowego, przeszkadza chodzeniu, usposabia do bezkrwistości i nie da się nawet wytłumaczyć, jakby mniemać można, zazdrością małżonków. To też znika coraz bardziej z dniem każdym od czasu podboju tatarskiego. Obecnie na dziesięć kobiet chińskich nie da się naliczyć trzy, któreby z dzieciństwa przechodziły tę boleśną operację, która defigurację stopy za sobą pociąga.
– Niepodobna aby listu dziś nie było. Dowiedz-no się jeszcze stara matko, rzekła znów po niejakim czasie Le-u.
– Już się dowiadywałam, odrzekła wcale szorstko panna Nan i wyszła mrucząc z pokoju.
Leu chciała się zająć pracą, aby się rozerwać. Przy niej myślała także o Kin-Fu – dla niego bowiem haftowała parę materjalnych trzewików. Jest to jedyna praca, pozostawiona kobiecie w społeczeństwie chińskiem, wszelkich stanów. Ale robota nawet z rąk wypadła rozmarzonej i niecierpliwej wdówce. Wstała, wyjęła z bombonierki parę pastelków, które zgryzła białemi ząbkami, potem otworzyła książkę Nu-szun, ów kodeks postępowania uczciwych mężatek, który każda z nich nieustannie odczytywać powinna.
„Jako wiosna jest porą sprzyjającą pracy, podobnież ranek jest najpomyślniejszą dnia porą.”
„Wstawaj rano. Nie oddawaj się zbyt długo słodyczom snu.”
„Pielęgnuj morwy i konopie.”
„Przędź pilnie jedwab i bawełnę.”
„Cnotą kobiety jest pracowitość i oszczędność.”
„Sąsiedzi chwali cię będą…”
Książka wnet się zamknęła. Rozmarzona Leu nie wiedziała nawet co czyta.
– Gdzie on jest teraz? – zapytywała sama siebie. Miał być w Kantonie. – Czy wrócił już z Szanghaju? Czy szczęśliwie przebył morze? Oby bogini Ku-a-nina czuwała nad nim!
Tak mówiła sobie niespokojna młoda niewiasta. Wtem spojrzała przypadkiem na stół okryty kobiercem, artystycznie zszytym z tysiąca małych kawałeczków materji, rodzaj mozaiki jedwabnej wedle mody portugalskiej, wyobrażającej kaczkę mandaryńską z kaczętami, godło wierności u Chińczyków. Następnie zbliżyła się do żardynjerki i zerwała pierwszy lepszy kwiat, który jej wpadł w ręce.
– Ach! – zawołała to nie zielony kwiat wiosny, młodości i wesela. To żółta chryzantyna, godło jesieni i smutku.
I żałość objęła jej myśli, której napróżno oprzeć się chciała. Chwyciła lutnię – przebiegła palcami po strunach, i cicho zanuciła pierwsze słowa piosnki „zaręczonych”, lecz nie była w stanie dokończyć.
– Dawniej, myślała, listy jego nie spóźniały się. Czytałam jej rozczulona. Lub też miasto onych głosek, co się jedynie oczom przedstawiały moim, słyszałam nawet własny głos jego, jak gdyby on sam był przy mnie.
I Le-u zwróciła oczy na fonograf ustawiony na gerydonie, zupełnie taki sam, jaki widzieliśmy u Kin-Foa w Szanghaju. Oboje mogli tym sposobem słyszeć się wzajemnie pomimo dzielącej ich odległości. Ale od kilku dni już milczał fonograf i nie powtarzał myśli dalekiego kochanka.
Wtem weszła stara.
– Oto jest list, rzekła.
I wyszła, pozostawiwszy Le-u list ze znakiem pocztowym Szanghajskim.
Uśmiech zabłysnął na ustach Le-u. Oczy jej żywym zapromieniły blaskiem. Rozdarła kopertę szybko, nie oglądnąwszy jej przedtem wcale, jak zazwyczaj czyniła.
W kopercie nie było listu pisanego, ale papier poznaczony żłobionemi linijkami, który włożony do fonografu powtarza wszystkie brzmienia ludzkiego głosu.
– Ach! to jeszcze lepiej, zawołała radośnie Le-u. Usłyszę jego samego mówiącego!
I włożyła szybko papier do fonografu, którego przyrząd zegarowy w ruch puszczony, wypowiedział do pochylonej nad nim Le-u, następujące słowa, dobrze jej znanym głosem:
„Moja mała siostrzyczko! Jestem zrujnowany. Bogactwa moje rozwiały się jak wiatr rozwiewa pożółkłe liście jesieni. Sam w nędzy nie chcę nikogo pogrążać w nędzy. Zapomnij o tym, którego dziesięć tysięcy nieszczęść ugodziło.
Twój zrozpaczony Kin-Fo.”
Jakiż cios dla biednej kobiety! Przed nią już tylko życie pełne goryczy, gorsze od gorżkiej gencjany. Wiatr złoty unosił jej ostatnie nadzieje, wraz z bogactwami kochanka. Czyliż Kin-Fo miałby ją przestać kochać? Miałżeby nie pojmować innego szczęścia, jak tylko w bogactwie? O! Biedna Leu! Była podobną w tej chwili do papierowego orła, spadającego na ziemię, gdy się nie urwie.
Nan, zawołana, weszła do pokoju, wzruszyła ramionami i ułożyła panią do łóżka. A chociaż było to łoże i miękkie i ogrzane, o! jakże wydało się niewygodnem i zimnem biednej Leu! Jak strasznie długie wydały jej się pięć pór owej bezsennie spędzonej nocy!
1 Dzieło to rozpoczęte w roku 1773 ma się składać ze 160.000 tomów i doprowadzone jest dopiero do 78.832 tomu.