Juliusz Verne
Kłopoty Chińczyka w Chinach
(Rozdział VI-X)
Ilustracje L. Benett
Wydanie nakładem Księgarni K. Łukaszewicza, 1880
© Andrzej Zydorczak
który zachęci może czytelnika do uczynienia małej wycieczki do biur Towarzystwa „Wiek.”.
azajutrz Kin-Fo, którego ani na chwilę nie opuściła pogarda rzeczy światowych, wyszedł sam z domu i krokiem równym jak zawsze szedł prawem wybrzeżem rzeki. Przybywszy do drewnianego mostu, łączącego kolonję angielską z amerykańską, przeszedł na drugą stronę i zwrócił się ku jednemu z domów dosyć ozdobnej powierzchowności, pomiędzy kościołem misjonarskim a konsulatem Stanów Zjednoczonych.
Na froncie tego domu przybita była szeroka blacha miedziana, na której umieszczony był sążnistemi głoskami napis następujący:
WIEK
Towarzystwo ubezpieczeń życia
Kapitał gwarancyjny 20 miljonów dolarów.
Ajent główny Wiliam J. Bidulf.
Kin-Fo otworzył podwójne drzwi i wszedł do biura, przedzielonego po połowie prostą balustradą tej wysokości, że się na niej opierać było można. Kilka szaf na papiery, księgi z dużemi klamrami, kasa amerykańska z tajnemi zamkami, nie dozwalająca się otworzyć, dwa czy trzy stoliki, przy których siedzieli zajęci pisaniem urzędnicy biura, sekretarzyk osobny skomplikowanej roboty, przeznaczony dla samego pana Wiliama Bidulfa, oto z czego się składało całe umeblowanie tego apartamentu, który się zdawał jakby żywcem z Bradway przeniesiony nad brzegi Wusunu.
Wil. J. Bidulf był głównym ajentem w Chinach Towarzystwa ubezpieczeń od ognia, tudzież zabezpieczenia życia, którego dyrekcja miała siedzibę w Chicago. Wiek – nazwa umyślnie dobrana, aby przyciągnąć klientów – Wiek posiadający wielką wziętość w Stanach Zjednoczonych, posiadał swe ajencje we wszystkich pięciu częściach świata. Robił on ogromne interesa i bardzo zyskowne dzięki swym statutom, ułożonym bardzo ogólnikowo, dozwalającym mu ubezpieczać od wszelkiego rodzaju niebezpieczeństw.
Mieszkańcy niebieskiego państwa zaczynali już także iść za tym prądem wyobrażeń, zapełniającym kasy Towarzystw tego rodzaju. Wielka liczba domów cesarstwa środkowego była ubezpieczoną od ognia, a nie brakło z podpisami chińskiemi kontraktów ubezpieczenia na wypadek śmierci z najrozmaitszemi kombinacjami. Blachy z godłem Wieku widziałeś nad wielu domami w Szanghaju, a nie brakło jej także nad domem KinFoa.
Nie w celu zatem ubezpieczenia się od ognia przychodził uczeń Wana w odwiedziny do pana Wil. Bidulfa.
– Zastałem p. Bidulfa? – zapytał wszedłszy.
P. Wil. Bidulf znajdował się w biurze w własnej swej osobie, jak fotograf, który sam zdejmuje wizerunki, każdej chwili gotów na usługi publiczności. Był to człowiek lat pięćdziesięciu, ubrany starannie w czarnym fraku, białej krawacie, z brodą, bez wąsów, po amerykańsku.
– Z kimże mam zaszczyt mówić? – zapytał.
– Z panem Kin-Fo, z Szanghaju.
– Z panem Kin-Fo… naszym klientem… polica do liczby dwadzieścia siedm tysięcy dwieście…
– Z tym samym.
– Mogęż mieć szczęście służenia czemkolwiek szanownemu panu?
– Chciałbym pomówić z panem w cztery oczy – odrzekł Kin-Fo.
Rozmowa w cztery oczy mogła pójść bardzo łatwo, gdyż pan Wil. J. Bidolf, mówił po chińsku równie dobrze jak Kin-Fo po angielsku.
Bogaty klient został tedy wprowadzony z winnemi mu honorami do osobnego gabinetu, obitego obiciem nieprzepuszczającem głosu, o drzwiach podwójnych, w którym możnaby bezpiecznie spiskować nad obaleniem dynastji Tsing, nie będąc podsłuchanym przez najbystrzejszych szpiegów cesarstwa niebieskiego.
– Życzyłbym sobie, rzekł Kin-Fo, usiadłszy na fotelu blisko kominka gazem opalanego, życzyłbym zabezpieczyć w Towarzystwie wypłatę po mojej śmierci, kapitału, którego wysokość zaraz oznaczę.
– Nic łatwiejszego – odrzekł Wil. J. Bidulf. – Dwa podpisy, mój i szanownego pana na policy i ubezpieczenie gotowe, po spełnieniu kilku zwykłych formalności wstępnych. Ale… pozwolisz panie uczynić mi jedno zapytanie… czy życzysz pan sobie, co zresztą byłoby rzeczą naturalną, nie umrzeć jak w bardzo późnym dopiero wieku?
– Jak to? Wszak ubezpieczenie życia oznacza najczęściej przeciwnie obawę rychłej śmierci?
– O! szanowny panie – odrzekł pan Wil. Bidulf najpoważniej w świecie. – tego nieobawiają się nigdy ubezpieczenie w „Wieku” – sama nazwa już to mówi. Ubezpieczyć się u nas, to jakby otrzymać przywilej długiego życia. Przepraszam, ale rzadko się trafia aby nasi ubezpieczeni nie przeżyli wieku, nie doszli stu lat… rzadko… bardzo rzadko. W ich własnym interesie byłoby żyć krócej. Ale cóż począć? Co prawda robimy też przepyszne interesa. Uprzedzam zatem pana, że ubezpieczyć się w Wieku znaczy pozyskać prawie pewność przeżycia całego wieku.
– Tak – odrzekł spokojnie Kin-Fo, zimnym swym wzrokiem mierząc pana Wil. J. Bidulfa.
Ajent główny, poważny jak minister, nie zdawał się wcale żartować.
– Bądź co bądź, rzekł Kin-Fo po chwili, życzę się zabezpieczyć na dwakroć stotysięcy dolarów.
– Mówię dwa kroć stotysięcy dolarów, powtórzył sobie Wil. J. Bidulf i wpisując w notatkę swą tę liczbę, której wysokość nie zwróciła bynajmniej jego uwagi.
– Czy panu wiadomo, dodał, że ubezpieczenie staje się nieważnem i wszystkie upłacone raty, jaka nie bądź byłaby ich kwota, przepadają na rzecz Towarzystwa, jeżeli osoba, na której korzyść ubezpieczenie uczynione jest, umrze z przyczyny tego, który zawarł umowę ubezpieczenia?
– Wiem.
– A od jakiego niebezpieczeństwa chce się pan łaskawy pan ubezpieczyć?
– Od wszystkich.
– W razie śmierci w podróży na lądzie i morzu, tak w cesarstwie niebieskiem jak i po za jego granicami?
– Tak jest.
– Na wypadek śmierci skutkiem wyroku sądowego.
– Tak jest.
– Na wypadek śmierci w pojedynku?
– Tak jest.
– W służbie wojskowej?
– Tak jest.
– W takim razie premie wypadną bardzo znaczne.
– Zapłacę ile będzie potrzeba.
– Dobrze.
– Ale, dodał Kin-Fo, jest jeszcze jedno niebezpieczeństwo, którego pan nie wymieniłeś.
– Jakie?
– Samobójstwo. Myślałem, że statuta Wieku dozwalają także ubezpieczenia na wypadek samo bójstwa?
– Tak jest – tak jest, odpowiedział pan Bidulf, zacierając dłonie. Jest to nawet źródłem wielkich dla nas zysków. Pojmuje łaskawy pan, że tym co się u nas ubezpieczają, chodzi po większej części bardzo o życie, ci więc co z nadmiaru przezorności ubezpieczają się także na wypadek samobójstwa, nigdy życia sobie nie odbierają.
– Mniejsza z tem, odrzekł Kin-Fo, z przyczyn osobistych życzę sobie zabezpieczyć się i na ten wypadek.
– Dobrze; ale premia będzie bardzo znaczna.
– Powtarzam, że zapłacę ile będzie potrzeba.
– Zgoda – a zatem ubezpieczenie, ciągnął dalej Wil. Bidulf, zapisując w swej notatce, na wypadek śmierci na morzu, w podróży, samobójstwa…
– A pod warunkami temi, jakaż więc będzie wysokość premji do zapłacenia? spytał Kin-Fo.
– Łaskawy panie, premie u nas obliczone są jak najściślej, wedle prawideł matematycznych, co czyni zaszczyt Towarzystwu. Nie opierają się już obecnie jak dawniej na tablicach Duvillarsa… Czy łaskawy pan zna Duvillarsa?
– Nie znam.
– Statystyk znakomity – ale jeden z dawniejszych… tak dawny, że nawet już umarł. Wówczas kiedy układał owe sławne tablice, służące dotychczas jeszcze za podstawę obliczania premij po większej części wszystkim europejskim Towarzystwom ubezpieczeń bardzo zacofanym, wówczas przeciętna liczba życia ludzkiego była niższa od teraźniejszej, dzięki postępowi powszechnemu. My zatem opieramy obliczenie premij naszych na wyższej liczbie przeciętnej korzystniejszej dla ubezpieczonego, który przeto płaci mniej a żyje dłużej.
– Jaka będzie wysokość mojej premji? – zapytał Kin-Fo, rad powstrzymać wymownego ajenta, który nie opuszczał nigdy sposobności wykazania wyższości swego Towarzystwa nad inne.
– Łaskawy panie – odrzekł Wil. J. Bidulf – ośmielę się zapytać ile pan sobie lat liczy?
– Trzydzieści jeden.
– A zatem mając lat trzydzieści jeden, gdyby szło tylko o ubezpieczenie w razie zwykłych wypadków, zapłaciłbyś pan, w któremkolwiek bądź Towarzystwie 283/100 od sta; lecz u nas zapłaci pan tylko 270/100, co czyni rocznie od kapitału 200.000 dollarów 540 dollarów.
– A pod tym warunkiem jak sobie życzę? zapytał Kin-Fo.
– Z ubezpieczeniem od wszystkich niebezpieczeństw, i na wypadek samobójstwa?
– Zwłaszcza na wypadek samobójstwa?
– Panie! – odrzekł pan Wil. J. Bidulf tonem słodziutkim, popatrzywszy wpierw na drukowaną tabliczkę na końcu swej notatki – nie możemy ubezpieczyć w takim razie taniej jak za 25%.
– Co uczyni?…
– Pięćdziesiąt tysięcy dollarów.
– A w jaki sposób ma być premja wypłacona?
– Albo cała naraz lub też ratami miesięcznie, według życzenia ubezpieczonego.
– Co uczyniłoby za dwa pierwsze miesiące?…
– Ośm tysięcy trzysta trzydzieści i dwa dollary, które gdyby zostały wpłacone dziś dnia 30. kwietnia, drogi panie, pokryłyby należytość za czas do 30. czerwca bieżącego roku.
– Warunki te przyjmuję – rzekł Kin-Fo. – Oto dwie pierwsze raty.
To mówiąc wyjął z kieszeni i położył na stole gruby pakiet banknotów.
– Dobrze, drogi panie, bardzo dobrze, odrzekł Wil. J. Bidulf. Jest jeszcze tylko jedna mała formalność do spełnienia przed podpisaniem policy.
– Jaka?
– Lekarz Towarzystwa musi pana drogiego opatrzeć.
– W jakim celu?
– Dla przekonania się, czy pan jesteś silnie zbudowany, czy nie masz jakiego błędu organicznego, mogącego wpłynąć na przyspieszenie śmierci, czy wreszcie posiadasz warunki długiego życia?…
– Pocóż tego, skoro ubezpieczam się nawet na wypadek śmierci w pojedynku i z samobójstwa?
– Łaskawy panie, odrzekł Wil. J. Bidulf zawsze ze słodziutkim swoim uśmiechem – zaród choroby w organizmie pańskim, któraby pana w kilku miesiącach zabrała z tego świata, kosztowałby nas piękną sumkę 200.000 dolarów.
– A gdybym sobie sam życie odebrał, toby przecież tak samo tyleż kosztowało.
– Drogi panie, odpowiedział uprzejmy ajent Wieku, biorąc Kin-Fo za rękę i głaszcząc z lekka takową, miałem już zaszczyt powiedzieć panu, że wiele osób zabezpiecza się u nas na wypadek samobójstwa, ale żadna z nich życia sobie nie odbiera. Zresztą mamy prawo ich nadzorować… Ale w największej tajemnicy…
– Tak! zawołał Kin-Fo.
– Dodam osobistą moją uwagę, że ze wszystkich moich klientów Wieku ci właśnie najdłużej płacą zazwyczaj umówioną premję. Ot, zobaczmy naprzykład, dlaczego bogaty pan Kin-Fo miałby sobie odbierać życie?
– A dlaczegoż bogaty pan Kin-Fo chce się zabezpieczyć?
– No, odrzekł Wil. J. Bidulf, aby mieć pewność, że jako ubezpieczony w Wieku doczeka późnej starości.
Nie było co dłużej dyskutować z głównym ajentem słynnego Towarzystwa. Tak był pewnym tego, co mówił.
– Ubezpieczam na korzyść dwóch osób – rzekł Kin-Fo.
– Po równej połowie?
– Nie. Dla jednej 50.000 dolarów, dla drugiej 150.000.
– Mówię: Pięćdziesiąt tysięcy dolarów dla pana…
– Wana.
– Filozofa Wana?
– Tego samego.
– A 150.000 dolarów?
– Dla pani Le-u w Pekinie.
– W Pekinie – powtórzył Wil. J. Bidulf skończywszy wpisywać imiona. Potem rzekł:
– W jakim wieku jest pani Le-u?
– Ma lat dwadzieścia jeden – odrzekł Kin-Fo.
– Ta młoda osoba będzie porządnie starą gdy otrzyma kapitał dla niej ubezpieczony.
– Jakto? Dla czego?
– Bo pan kochany żyć będziesz przeszło lat sto – wiek cały. A filozof Wan…
– Ma lat pięćdziesiąt pięć.
– O! to ten miły człowiek może być pewnym, że nigdy nie obaczy się z temi pieniędzmi.
– To się da widzieć.
– Drogi panie – odrzekł na to Wil. J. Bidulf, gdybym mając lat pięćdziesiąt pięć, był spadkobiercą człowieka liczącego lat dwadzieścia jeden, a mającego żyć lat sto, nie byłbym tak naiwnym, abym liczył na jego spadek.
– Sługa pański – rzekł Kin-Fo, powstawszy zabierając się do wyjścia.
– Służka – odrzekł uprzejmy p. Wil. J. Bidulf, kłaniając się nisko nowemu klientowi Wieku.
Nazajutrz lekarz Towarzystwa opatrzył Kin-Fa, i wedle przepisów regulaminu wpisał w rubryki sprawozdania:
„Zdrowie żelazne, muskuły ze stali, płuca jak organy.”
Nic tedy nie przeszkadzało ubezpieczeniu osoby tak silnej i zdrowej. Tegoż dnia podpisali policę ubezpieczenia z jednej strony Kin-Fo na rzecz młodej wdowy i filozofa Wana, z drugiej imieniem Towarzystwa Will. J. Bidulf.
Ani Le-u, ani Wan, nie mieli się dowiedzieć, wyjąwszy jakiegoś nadzwyczajnego zbiegu wypadków, o tem, co dla nich uczynił Kin-Fo, aż tego samego dnia, w którym Wiek miał im wypłacić kapitał, będący ostatnim wspaniałomyślnym darem byłego miljonera.
który byłby bardzo smutny, gdyby nie znajdował się w nim opis szczególniejszych zwyczajów i obyczajów w cesarstwie niebieskiem.
okolwiek mógł sobie gadać lub myśleć szanowny Wil. J. Bidulf, to pewna że fundusze Wieku były bardzo zagrożone. Wprawdzie plan Kin-Foa nie był tego rodzaju, ażeby raz powzięty, po bliższem zastanowieniu się, miał być koniecznie wykonany. Zrujnowany zupełnie uczeń Wana postanowił rozprawić się ostatecznie z tem życiem, co nawet wówczas gdy był bogatym, nie przynosiło mu nic krom smutku i znudzenia.
List doręczony mu przez Suna w ośm dni po przybyciu do Szanghaju, nadszedł z San Francisco. Donosił on o zawieszeniu wypłat centralnego banku kalifornijskiego. Wiemy zaś, że cały majątek Kin-Foa składał się z akcyj tego sławnego banku, tak pewnego potąd. Lecz stało się. – Rzecz była nie wątpliwa – jakkolwiek niespodziewana. Upadek centralnego banku kalifornijskiego potwierdziły wszystkie dzienniki, nadeszłe do Szanghaju. Kin-Fo był zrujnowany zupełnie.
Bo i cóż pozostawało mu oprócz rzeczonych akcyi i upadłego banku? Nic lub prawie nic. Dom w Szanghaju, z którego sprzedaży, chociaż znaleść kupca było prawie niepodobieństwem, pozostałaby mu w najlepszym razie suma, wcale niewystarczająca na utrzymanie. Ośm tysięcy dolarów wpłaconych tytułem premji do „Wieku”, parę akcji Towarzystwa statków Tsin-Tsin, które sprzedane natychmiast, tegoż samego jeszcze dnia, wystarczyły zaledwie na opędzenie najnaglejszych potrzeb, oto był teraz cały jego majątek.
Mieszkaniec Zachodu, Francuz lub Anglik, byłby może przyjął ten cios stoicznie i szukał w pracy źródeł zapewnienia sobie nowego bytu. Obywatel cesarstwa niebieskiego inaczej na tę rzecz się zapatrywał – Kin-Fo, jako prawdziwy Chińczyk postanowił umrzeć dobrowolnie, widząc w tem jedyny środek wyjścia bez obrazy sumienia, z tą typową obojętnością jaka cechuje rasę żółtą.
Chińczyk ma tylko odwagę bierną, ale posiada ją w najwyższym stopniu. Jego obojętność na śmierć jest istotnie zdumiewająca. Chory oczekuje jej spokojnie. Skazany, będąc już w ręku kata, nie okazuje najmniejszej trwogi. Częste tracenie publiczne, widok srogich kar, zwyczajnych w cesarstwie niebieskim, oswoiły do tego stopnia synów nieba z myślą rozstawania się bez żalu z tym padołem cierpień.
Nie ma się więc czego dziwić, że myśl o śmierci jest u Chińczyka zawsze na porządku dziennym, i w każdej rodzinie bywa przedmiotem częstych rozmów. Łączy się ona z najporządniejszemi czynnościami życia. Część przodków jest świętą u najuboższych nawet ludzi. Nie ma domu bogatszego, w któremby nie było osobnego w tym celu przybytku, rodzaju domowej kaplicy, nie ma chaty najuboższej, gdzieby nie przechowywano relikwii po zmarłych przodkach, na cześć których obchodzą się zaduszki drugiego miesiąca. Z tego to powodu w tych samych sklepach, gdzie się sprzedają kołyski i ślubne wieńce, znajduje się także zawsze dobór rozmaitych trumien, stanowiących bardzo pokupny przedmiot handlu w Chinach.
Kupno trumny jest jednym z głównych zajęć Chińczyka. Urządzenie domu nie byłoby zupełne, gdyby w nim brakowało trumny. Syn ma sobie za obowiązek ofiarować ją w darze żyjącemu ojcu. Jest to objaw serdecznej z jego strony czułości. Trumna ta złożona jest w osobnej izbie. Przyozdabiają ją, chodzą koło niej starannie, a częstokroć gdy już w niej spoczną zwłoki tego, dla którego była przeznaczona, zachowują ją długie lata w domu ze czcią religijną. Słowem cześć zmarłych stanowi istotę chińskiej religji i wiele przyczynia się do ścieśnienia węzłów rodzinnych.
Kin-Fo skutkiem swego usposobienia obojętniej niż ktokolwiek inny myślał o bliskiej śmierci. Zapewnił los dwojgu osobom, do których miał przywiązanie. Czegożby mógł jeszcze żałować? Nie miał powodu wyrzucać sobie samobójstwa. To co jest zbrodnią w krajach ucywilizowanego Zachodu, jest czynem, że tak powiem, uczciwym w pośród dziwacznej cywilizacji Wschodu.
Postanowienie Kin-Foa było tedy powzięte i nie było nikogo, coby swym wpływem zdołał go powstrzymać od wykonania tego postanowienia. Nawet Wan nie byłby był w stanie tego dokazać.
A tem bardziej że nie wiedział on nawet o zamiarze swego ucznia. Sun nie wiedział o nim także, i zauważył tylko o jedno, że Kin-Fo od swego powrotu był pobłażliwszy na jego codzienne głupstwa.
Sun przekonywał się coraz bardziej że nie mógłby lepszego w świecie znaleść pana, a cenny jego warkocz od jakiegoś czasu swobodnie sobie falował po jego plecach.
Przysłowie chińskie mówi:
„Aby być szczęśliwym na ziemi, potrzeba żyć w Kantonie, a umierać w Lia-o-Tsze-u.”
Jakoż istotnie znajdujemy w Kantonie najwymyślniejszy przepych, a w Lia-o-Tsze-u wyrabiają najlepsze trumny.
Kin-Fo nie mógł tedy nie zamówić i dla siebie tam odpowiedniej trumny w najpierwszej fabryce, która nadeszła na czas oznaczony. Każdy mieszkaniec cesarstwa niebieskiego myśli nieustannie o tem, aby był wygodnie włożony na sen wieczysty.
Równocześnie kazał Kin-Fo kupić sobie koguta białego, który miał tę własność, jak wiadomo, że się weń wcielają dusze ulatujące, i że chwyta w przelocie jeden z siedmiu żywiołów, składających duszę chińską.
Okazuje się przeto, że o ile uczeń Wana obojętny był na wszystkie wypadki życia, o tyle obchodziło go to, co będzie po śmierci.
Załatwiwszy wszystko, miał już tylko ułożyć porządek swego pogrzebu. Tegoż zatem jeszcze dnia spisał testament na kartce papieru zwanego ryżowym, na którym nawiasem mówiąc nie śladu ryżu.
Oprócz kapitałów ubezpieczonych w Wieku, zapisał młodej wdowie dom w Szanghaju, Wanowi wizerunek cesarza Taipinga, na który filozof zawsze z wielką spozierał miłością, poczem ręką pewną skreślił cały porządek pochodu pogrzebowego, w jakim miano go odprowadzić na miejsce wiecznego spoczynku.
Zamiast rodziców już nieżyjących otwierać miało pochód grono przyjaciół, ubranych biało, który to kolor jest u Chińczyków żałobą. Wzdłuż ulic, aż do grobowca, zbudowanego już od dawna na smętarzu szanghajskim, miał być ustawiony podwójny szpaler służby pogrzebowej, z rozmaitemi godłami, jak parasole niebieskie, hallebardy, ręce oznaczające sprawiedliwość, ekrany jedwabne, tablice z opisem ceremonjału pogrzebowego. Służba ta miała być odziana w czarne tuniki, podpasane białym pasem, w czarnych pilśniowych kapeluszach z czerwonemi kitami. Po za pierwszą grupą przyjaciół miał postępować herold pogrzebowy, ubrany na czerwono od stóp do głowy, bijący w bęben. Tuż za nim miano nieść wizerunek nieboszczyka ułożony w lektyce bogato udekorowanej. Dalej szła druga grupa przyjaciół mających mdleć od czasu do czasu w pewnych regularnych odstępach, na poduszki, umyślnie na ten cel przygotowane. W końcu trzecia grupa młodzieży, zamykająca orszak, pod baldachimem niebieskim i złotym, rozrzucać miała po drodze małe kawałki białego papieru, z dziurkami, na podobieństwo drobnej monety chińskiej, aby nie dopuścić złych duchów, któreby chciały doścignąć orszak, pogrzebowy i z nim się połączyć.
Teraz niesiono katafalk. Olbrzymi palankin powleczony fioletowem jedwabnem obiciem, haftowanym w złote taśmy, miało nieść pięćdziesięciu ludzi, w pośród podwójnego szeregu bonzów. Księża w ornatach popielatych, czerwonych i żółtych, mieli odmawiać przepisane modlitwy przy huku bębnów, pisku fletów, i wrzasku trąb sześciostopowej długości.
W końcu wspaniałe karawany, okryte białemi draperjami, miały zamykać ów pochód okazały, którego koszta miały pochłonąć resztki mienia bogatego niegdyś nieboszczyka.
Program ten cały nie miał zresztą w sobie nic nowego. Wiele pogrzebów tej klasy przeciąga po ulicach Kantonu, Szanghaju i Pekinu, a mieszkańcy cesarstwa niebieskiego widzą w nich tylko hołd należny zmarłemu.
Dnia 20. października paka wyprawiona z Liao-Tszeu przybyła pod adresem Kin-Fo do domu jego w Szanghaju. Zawierała ona starannie opakowaną, zamówioną przez niego trumnę. Nie zdziwiło to ani Wana ani Suna, ani nikogo z całej służby. Powtarzam, nie ma Chińczyka, któryby nie sprawił sobie za życia łóżka, w którym ma spocząć na wieki.
Trumnę tę, arcydzieło fabryki, w której była zamówiona, ustawiono w komnacie przodków. Tam oczyszczona, wywoskowana, byłaby w zwykłym porządku rzeczy długo zapewne czekała nim by ją był zapotrzebował użyć dla siebie uczeń Wana. Teraz atoli inaczej stać się miało. Dni Kin-Foa były policzone, i zbliżała się już godzina, w której miał wstąpić w grono przodków swojego rodu.
Albowiem już tego wieczora zamierzył ostatecznie Kin-Fo odebrać sobie życie.
W ciągu dnia nadszedł list od zrozpaczonej Le-u.
Młoda wdowa oddawała mu cały swój majątek do rozporządzenia. Majątek był dla niej niczem. Mogła się obejść bez wszystkiego. Ona go kocha. Czegoż jej potrzeba więcej? Czyż nie mogli być szczęśliwi z sobą choćby nawet w najuboższym stanie?
List ten, pełen szczerej miłości, nie zmienił bynajmniej postanowienia Kin-Foa.
– Tylko jedna śmierć moja może ją uczynić bogatą, pomyślał sobie.
Trzeba było jeszcze postanowić gdzie i jak powzięty zamiar wykonać? Kin-Fo z pewną radością przemyśliwał o tych wszystkich szczegółach. Spodziewał się, że w ostatniej może chwili uderzy mu serce przelotnem przynajmniej wrażeniem.
W obrębie jamenu były cztery piękne kioski, udekorowane z całą fantazją, cechującą ornamentykę chińską. Miały one nazwy znaczące, mianowicie: Pawilon szczęścia, do którego Kin-Fo nigdy nie wchodził, pawilon losu, na który spoglądał z największą pogardą, pawilon przyjemności, którego drzwi dawno były dlań zamknięte – wreszcie pawilon długiego życia, który postanowił był kazać zburzyć.
Instynkt jakiś popchnął go, aby ten wybrać. Postanowił zamknąć się tam z wieczora. Tam to miano go nazajutrz znaleźć szczęśliwym już nieboszczykiem.
Następnie nasunęło się pytanie jakim sposobem się zabić? Czy przerznąć sobie brzuch po japońsku, czy udusić się pasem jedwabnym jak to czynią mandaryni, czy przeciąć sobie żyły w kąpieli pachnidłami zaprawnej, jak Epikurejczyk starożytnego Rzymu? Nie. – Wszystkie te sposoby miały najpierw w sobie coś prostaczego – coś wstrętnego dla przyjaciół i sług. Jeden lub dwa grany opium z przymieszką szybko działającej trucizny wystarczało, aby się przenieść z tego świata na drugi, bezwiednie, na skrzydłach snu, co niepostrzeżenie z chwilowego zamieni się w wieczysty.
Słońce zaczynało już zniżać się na widokręgu. Kin-Fo miał już tylko żyć parę godzin. Zapragnął ostatni raz jeszcze ujrzeć dolinę Szanghaju i wybrzeża Huang-Pu, po których znudzony bogacz, przechodził się często bywało. Sam jeden nie widziawszy się nawet z Wanem przez ten cały dzień, wyszedł z jamenu, z zamiarem wrócić doń po raz już ostatni.
Przeszedł osadę angielską, mostek, osadę francuską krokiem niedbałym, którego nie przyspieszył nawet w tej przedostatniej życia chwili. Wybrzeżem otaczającem dzielnicę chińską obszedł mury Szanghaju aż do kościoła katolickiego, którego kopuła wznosi się po nad domami przedmieścia południowego. Tutaj zwrócił się na prawo i szedł spokojnie drogą, wiodącą do pagody Lung-Hao.
Przed nim roztaczała się rozległa płaszczyzna, ciągnąca się od cienistych wzgórz, kończących dolinę Min, niezmierne przestrzenia bagniste, zamienione staranną ręką rolnika w pola ryżowe. W dali na pełnem morzu uwijały tu i tam czółna, widać było kilka nędznych wiosek, których chaty z chrustu plecione narzucane były żółtawą gliną, parę kawałków uprawnego pola na nasypach, uczynionych celem ochrony od wód zalewu. Po mnogich wąskich ścieżkach snuły się psów gromady, kóz białych, kaczek i gęsi, które za zbliżeniem się przechodnia umykały co tchu sycząc z rozpuszczonemi skrzydłami.
Przestrzeń ta płaszczyzny bogato uprawnej, której widok nie mógł zadziwić krajowca, zwróciłaby wszakże uwagę, a może obudziła wstręt cudzoziemca. Wszędzie widziałeś tam trumny setkami. Nie mówiąc już o gęstych mogiłach, pokrywających zwłoki nieboszczyków pogrzebanych, widać było w około stosy podłużnych pudeł, piramidy trumien, ułożone jak tarcice na składzie drzewa u stolarza. Pola otaczające chińskie miasta są jednym wielkim smętarzem. Umarli zajmują całą przestrzeń pospołu z żyjącymi. Powiadają, że zakazano tam grzebać trumny ze zwłokami umarłych, dopóki ta sama dynastja zasiada na tronie synów nieba, a dynastje tam panują całemi wiekami. Czy zakaz ten istnieje czy nie, to pewna, że umarli oczekują przez długie lata pogrzebu leżąc w trumnach, z których jedne malowane jaskrawo, inne ciemne i skromne, jedne nowe i ozdobne, inne na wpół zbutwiałe w proch się już rozpadają.
Kin-Fo nie zdziwił się tym widokiem. Zresztą nie patrzył też w około siebie i nic nie widział, nie uważał nawet, że dwóch cudzoziemców, ubranych po europejsku, szło za nim trop w trop, od chwili gdy wyszedł z jamesu. Nie widział ich, chociaż oni starali się widocznie śledzić go. Gdy szedł, szli za nim w pewnem oddaleniu, zatrzymywali się, gdy się zatrzymał. Od czasu do czasu zamienili z sobą parę znaczących spojrzeń, słów parę i oczywiście szpiegowali go. Niskiego wzrostu, nie mający jeszcze lat trzydziestu, zwinni i kształtni, podobni byli do wyżłów o bystrem oku i szybkich nogach.
Kin-Fo uszedłszy prawie całą milę przez pola, zawrócił znów ku wybrzeżom Huang-Pu.
Dwaj wyżły także zaraz się zawrócili.
Kin-Fo w powrocie spotkał dwóch czy trzech żebraków jak najnędzniej wyglądających i dał im jałmużnę.
Następnie przeszło mu drogę kilka kobiet chińskich chrześcijanek, wyuczonych przez siostry miłosierne francuskie, dobroczynnego zajęcia. Szły dźwigając kosze na plecach, a w nich kołyski biednych wyrzuconych niemowlątek. Słusznie nazywają je „śmieciarkami dzieci”, bo czemże są te drobne nędzne istoty jak nie śmieciem na dwór wyrzuconem?
Kin-Fo oddał im całą swą kieskę.
Dwaj cudzoziemcy zdawali się mocno zdziwieni tym czynem ze strony Chińczyka.
Zmrok zapadł. Kin-Fo doszedłszy do miasta, szedł znów wybrzeżem rzeki.
Ruchliwa ludność jeszcze nie spała. Krzyki i śpiewy słychać było w około.
Kin-Fo wstrzymał się i słuchał. Ciekawy był jakie będą ostatnie słowa, które przed śmiercią usłyszy?
Młoda tankadera, wiosłująca czółnem wśród zmierzchu po wodach Huang-Pu śpiewała:
Kwiaty stroją
Łódkę moją –
Świetna barwa jej
A mnie w piersiach serce drży
Pełne szczęścia i swobody…
Jutro wróci mój pan młody
Niech go Bóg niebieski wiedzie –
Czy przez suche lądy jedzie,
Czy przez wielkie płynie morze,
Strzeż go Boże!
– On wróci jutro – a ja gdzie jutro będę? pomyślał Kin-Fo pochyliwszy głowę na piersi.
Młoda tankadera śpiewała dalej:
Po rozdrożach
I po morzach
Luby! błąkasz się!
A mnie oko tonie w łzie…
Nieraz burzy słysząc wycie,
W ciągłej trwodze o swe życie
Serce moje utęsknione,
Rozpłakane, rozżalone,
Drżało jakby listek róży
W pośród burzy!…
Kin-Fo słuchał ciągle w milczeniu. Tankadera tak zakończyła piosnkę:
Po co tobie
Szukać w grobie
Wieczystego snu?
Szczęście u mnie znajdziesz tu –
Wróć kochanku – wróć z daleka…
Już w świątyni bonza czeka
By feniksów1 naszych parę
Złączyć bóstwu na ofiarę,
Gdy nas złączą wieczne śluby…
Wracaj luby!
– A może, pomyślał Kin-Fo, bogactwo i nie jest wszystkiem na świecie. Ale życie nie warte tego aby je przedłużać.
W pół godziny potem Kin-Fo był już w domu. Dwaj cudzoziemcy, którzy szli krok w krok za nim, musieli się zatrzymać przed bramą jamenu.
Kin-Fo spokojnie poszedł ku pawilonowi „Długiego życia,” otworzył drzwi, zamknął je za sobą i ujrzał się sam jeden w saloniku oświetlonym łagodnie ze szkła matowego.
Na stoliku, zrobionym z jednej sztuki jaspisu, stała skrzyneczka, zawierająca kilka ziarnek opium, zmięszanego z niezmiernie szybko działającą trucizną, które znudzony bogacz trzymał w zapasie od wypadku.
Kin-Fo wziął dwa ziarnka, włożył je w fajkę z czerwonej gliny, jakich zwykle Chińczycy do palenia opium używają, i już zabierał się do pociągnięcia fatalnego dymu, gdy naraz zastanowił się i rzekł:
– Jakto? Nawet w tej chwili nie czuję najmniejszego wzruszenia – w chwili, kiedy mam zasnąć na wieki?
Zawahał się.
– Nie! zawołał ciskając o ziemię fajkę, która rozbryzła się w setki kawałków. Ja chcę, ja muszę doznać na ostatek przynajmniej silnego jakiegoś wzruszenia, chociażby z samego oczekiwania śmierci. Chcę – i doznam.
Po tych słowach wyszedł z kiosku przyspieszonym krokiem i udał się do pomieszkania Wana.
w którym Kin-Fo czyni Wanowi poważną propozycję, którą tenże niemniej poważnie przyjmuje.
ilozof nie spał jeszcze. Ułożony na dywanie czytał najnowszy numer Gazety Pekińskiej. Gdy zmarszczył brwi, można było być pewnym że natrafił właśnie na jakiś ustęp wychwalający dynastję panującą Tsing.
Kin-Fo trącił drzwi, wszedł do pokoju, rzucił się na fotel i rzekł wprost bez żadnych przygotowań:
– Wan! Przychodzę żądać od ciebie przysługi.
– Dziesięć tysięcy przysług – odpowiedział filozof, odkładając na bok gazetę urzędową. – Mów, mów, mój synu, mów bez obawy, a czego tylko zażądasz, uczynię.
– Przysługa, jakiej żądam od ciebie, jest tego rodzaju, że ją można raz tylko wyświadczyć. Kwituję cię zatem z reszty dziewięciu tysięcy dziewięćset dziewięćdziesięciu dziewięciu, a proszę o jedną z góry, uprzedzając że nie możesz oczekiwać podziękowania za nią odemnie.
– Najbieglejszy tłómacz niewytłómaczonych zagadek nie byłby w stanie cię zrozumieć. O cóż idzie?
– Wan! – rzekł Kin-Fo – jestem zrujnowany.
– Ho! ho! – odrzekł filozof tonem człowieka otrzymującego raczej dobrą niż złą nowinę.
– W liście, który zastałem tutaj za powrotem naszym z Kantonu – ciągnął dalej Kin-Fo – doniesiono mi że centralny bank kalifornijski zbankrutował. Oprócz tego jamenu i tysiąca dollarów, któremi mógłbym pożyć z miesiąc lub ze dwa jeszcze, nie pozostało mi nic więcej.
– A więc – rzekł Wan, zmierzywszy bystrym wzrokiem swego ucznia – już to nie bogatego Kin-Fo widzę w tej chwili przed sobą.
– Widzisz ubogiego Kin-Fo, którego zresztą bynajmniej ubóstwo nie przestrasza.
– Dobrze mówisz, mój synu, rzekł powstając filozof. Nie straciłem czasu i trudów ucząc się zasad mądrości. Dotąd prowadziłeś żywot rośliny bez pragnień, bez namiętności, bez walk. Teraz dopiero żyć zaczniesz. Inna przyszłość przed tobą! Mniejsza z tem, powiedział wielki Konfucjusz a za nim powtórzono w Talmudzie – nieszczęście zawsze jest mniejsze niżeli sobie wyobrażamy. No – będziemy sobie tedy od dzisiaj zarabiać codziennie na ryż powszedni. Nan-Szum naucza: „W życiu są góry i doliny. Koło losu obraca się nieprzerwanie, a wiatr wiosenny zmienny jest. Bogaty czy ubogi czyń twą powinność.” Wynośmy się.
I Wan, mędrzec praktyczny, był już gotów wychodzić natychmiast z okazałego mieszkania.
Kin-Fo powstrzymał go.
– Powiedziałem – rzekł – że ubóstwo nie przestrasza mię; ale dla tego, że postanowiłem nie znosić go.
– Aha – chcesz zatem…
– Umrzeć.
– Umrzeć – odrzekł filozof spokojnie. – Człowiek chcący na prawdę odebrać sobie życie, nigdy nikomu o tem nie mówi.
– Byłoby to się już stało, ciągnął dalej Kin-Fo, niemniej spokojnie jak jego nauczyciel, gdybym nie chciał był przed śmiercią doznać jeszcze jednego przynajmniej, pierwszego i ostatniego wzruszenia. W chwili zażycia kilku ziarnek owego opium, o którym wiesz, serce moje biło tak spokojnie, żem odrzucił precz truciznę i przyszedłem tutaj.
– Chcesz więc przyjacielu abyśmy razem oba umarli? – zapytał z uśmiechem Wan.
– Nie – potrzebuję abyś żył.
– Dla czego?
– Abyś mię zabił.
Na tę niespodzianą propozycję Wan nie okazał najmniejszego wzruszenia. Ale Kin-Fo patrzący nań oko w oko dostrzegł przelotną błyskawicę w jego wzroku. Obudził-że się w nim stary Taiping? Czyż nie zawaha się spełnić przysługę, której od niego zażądał jego uczeń? Ośmnaście zatem lat przemknęłoby po nad jego głową, nie ugasiwszy krwawych popędów młodości? Niemiałżeby nawet jednej uczynić uwagi synowi tego, co go uratował i przygarnął do siebie. Miałżeby bez oporu podjąć się odebrania mu życia, będącego dlań ciężarem? Onżeby to uczynił. Wan – mędrzec?
Lecz błyskawica zgasła w mgnieniu oka. Twarz Wana przybrała znów zwykły swój wyraz poczciwy, tylko może nieco poważniejszy.
Siadając napowrót rzekł spokojnie:
– Więc to takiej przysługi żądasz ode mnie?
– Tak jest – odrzekł Kin-Fo. Wyrządzeniem mi tej przysługi wywiążesz się z całego długu wdzięczności, jaki mogłoby ci się zdawać, że masz względem mojego ojca i mnie.
– Jakże ja to mam zrobić? – zapytał naiwnie nasz filozof.
– Dnia 25. czerwca, dwudziestego ósmego dnia szóstego miesiąca, rozumiesz mię Wan, data, w którym skończę trzydziesty pierwszy rok życia, mam zginąć. Ty masz mię zabić, wszystko jedno jakim sposobem, pchnięciem czy uderzeniem z przodu czy z tyłu, dzień czy w nocy, wszystko jedno gdzie i kiedy, stojącego, siedzącego czy leżącego, śpiącego czy nie, żelazem czy trucizną. Przez wszystkie ośmdziesiąt tysięcy minut, z których składać się będzie życie moje podczas tych pięćdziesięciu pięciu dni następnych niech mię prześladuje myśl, a może i obawa, że mam umrzeć, że mam zginąć nagle. Niech doznam tych ośmdziesięciu tysięcy wzruszeń, abym w chwili, gdy się rozłączy siedm żywiołów duszy, mógł sobie powiedzieć: Przecież żyłem!
Kin-Fo wbrew swemu zwyczajowi wypowiedział to z pewnem ożywieniem. Zauważyć też należy, że termin swej śmierci naznaczył na sześć dni przed terminem, do którego opłacił policę. Postępował w tem jako człowiek przezorny, gdyż nie będąc w stanie uiszczenia dalszej raty, po upływie tego terminu tracił nabyte rzeczoną policą prawo ubezpieczenia.
Filozof wysłuchał go poważnie, rzucając ukradkowe spojrzenia na wizerunek króla Taipinga, ozdabiający ściany pokoju – wizerunek, który miał się stać jego własnością na mocy znanego nam testamentu, o czem jednakże Wan wówczas jeszcze nie wiedział.
– Nie ulękniesz się spełnienia tej przysługi, aby mię zabić? zapytał Kin-Fo.
Wan machnął ręką z lekceważeniem. Inne on rzeczy widywał, walcząc pod powstańczym sztandarem Taipingów. Wszelako ozwał się jako człowiek, chcący wpierw wyczerpać wszelkie zarzuty, nim stanowczo się zobowiąże:
– Zatem zrzekasz się widoków, pozostawionych ludziom z woli pana prawdy, doczekania późnej starości?
– Zrzekam się.
– Bez żalu?
– Bez żalu, odrzekł Kin-Fo. Być starym. Podobnym do kawałka drzewa, na którem nic się już nie da wyrzeźbić. Będąc bogatym, nie życzyłem sobie tego. Będąc ubogim, nie życzę sobie tem bardziej.
– A młoda wdówka w Pekinie? Czy nie pamiętasz przysłowia: Kwiat z kwieciem, wierzba z wierzbą. Miłość dwojga serc, to sto lat wiosny.
– A trzysta lat jesieni, lata i zimy – odrzekł Kin-Fo, wzruszając pogardliwie ramionami. – Nie, Leu, uboga, była by nieszczęśliwa ze mną; gdy przeciwnie śmierć moja uczyni ją bogatą.
– Postarałeś się o to?
– Tak jest – i ty Wan masz zabezpieczonych dla siebie 50 000 dolarów po mojej śmierci.
– Tak? – mruknął filozof obojętnie. U ciebie jest odpowiedź na wszystko.
– Na wszystko, nawet i na jeden jeszcze zarzut, którego mi nie uczyniłeś.
– Na jaki?
– Że po mojej śmierci mógłbyś być narażony na prześladowanie za zabójstwo na mnie popełnione.
– Tylko głupcy i tchórze dają się złapać na uczynku. A zresztą cóżby to była za przysługa z mojej strony, gdybym się przytem na najmniejsze nawet nie naraził niebezpieczeństwo?
– Nie. Ja wolę abyś był zupełnie bezpieczny. Nikomu nie przyjdzie nawet na myśl napastować cię.
To mówiąc przystąpił do stolika, wziął ćwiartkę papieru i pięknem a pewnem pismem nakreślił na niej następujące słowa:
„Odebrałem sobie sam życie dobrowolnie, z nudy i przesycenia.
Kin-Fo.”
I oddał kartkę Wanowi.
Filozof odczytał ją najpierw sobie po cichu, następnie głośno; poczem złożył ją starannie i schował w książeczkę notatnikową, którą zawsze przy sobie nosił.
Druga błyskawica przemknęła w jego spojrzeniu.
– I to wszystko postanawiasz na prawdę – zapytał bystro mierząc wzrokiem swego ucznia.
– Stanowczo.
– I ja także.
– Dajesz mi na to słowo?
– Daję.
– A więc mam żyć najdalej tylko do 25go czerwca?
– Nie wiem czy będziesz żył w ten sposób, jak sobie wyobrażasz – odrzekł filozof poważnie. – Ale to wiem że zginiesz z pewnością.
– Dziękuję ci. Bądź zdrów!
– Bądź zdrów.
Po tem pożegnaniu Kin-Fo wyszedł spokojny z komnaty mędrca.
którego zakończenie, jakkolwiek niezwykłe, nie zadziwi może czytelnika.
więc cóż Kreg i Fraj? – pytał nazajutrz szanowny Wil. J. Bidulf dwóch swoich ajentów, którym polecił czuwać nad nowym ubezpieczonym „Wieku.”
– A więc – odrzekł Kreg – chodziliśmy za nim przez cały czas długiej przechadzki w około Szanghaju.
– I wcale nie wyglądał na człowieka, któryby chciał sobie życie odebrać.
– Gdy wieczór nadszedł odprowadziliśmy go aż do bramy jego jamenu.
– Do którego, niestety! wnijść nie mogliśmy.
– A dzisiaj z rana?
– Dowiedzieliśmy się że się ma…
– Jak most Palikao – dokończył Fraj.
Ajenci Kreg i Fraj, dwaj Amerykanie czystej krwi, spokrewnieni z sobą, obadwa w służbie Wieku byli jedną osobą w dwóch. Niepodobna znaleźć dwóch istot bardziej jednakowych. Zrośli się z sobą tak, że jeden za drugiego kończył zaczęty okres w rozmowie. Tenże sam mózg, też same myśli, toż samo serce, ten sam żołądek, cztery ramiona, cztery nogi a dwa ciała. Słowem, istni bracia Siamscy, których łączność przeciąć mógłby chyba biegły jakiś chirurg.
– Więc – pytał dalej Wil. J. Bidulf – nie mogliście dotąd dostać się do wnętrza domu?
–Dotąd… odrzekł Kreg.
– Nie – dokończył Fraj.
– To będzie rzecz trudna – odrzekł główny ajent. – A przecież potrzeba koniecznie. Chodzi tu nietylko o to, aby Towarzystwo zyskało ogromną premię, ale także o to, aby nie zapłaciło dwóch kroć stu tysięcy dollarów. Potrzeba zatem pilnować czujnie przez dwa miesiące albo i dłużej, jeżeli nasz klient odnowi policę.
– Ma służącego… zaczął Kreg.
– Którego możnaby może ująć, dokończył Fraj.
– Aby wiedzieć zawsze co się dzieje… zaczął Kreg.
– U niego w domu – dokończył Fraj.
– Hm! odrzekł Wil. J. Bidulf. Podmówcie służącego – przekupcie go. Lubi pewno taele. Tych wam nie braknie. Gdybyście mieli nawet użyć wszystkich trzech tysięcy formuł etykiety chińskiej, róbcie co chcecie, a nie pożałujecie waszego trudu.
– Bardzo… zaczął Kreg.
– Dobrze, skończył Fraj.
I oto jest przyczyna, dla której Kreg i Fraj starali się o zaznajomienie z Sunem. A Sun nie był bynajmniej tym, coby się był w stanie oprzeć tak dobrze ponętnemu powabowi taelów, jak i uprzejmie ofiarowanym kilku kieliszkom amerykańskiego likieru.
Kreg i Fraj dowiedzieli się tedy od Suna wszystkiego tego, co ich obchodziło, mianowicie:
Czy Kin-Fo zmienił cokolwiek w swym zwykłym sposobie życia?
Nie – tylko chyba tyle, że mniej się znęcał nad swym wiernym sługą, że nożyczki spoczywały nietykane ku wielkiemu szczęściu jego warkocza i bambus rzadziej łechtał jego plecy.
Czy Kin-Fo nosił przy sobie broń jaką?
Nigdy, albowiem nie należał do miłośników tych morderczych narzędzi.
Co jadał na objad?
Kilka po prostu przyrządzonych potraw, nie przypominających niczem fantastycznej kuchni chińskiej.
O której godzinie wstawał?
Z nadejściem piątej pory, w chwili, gdy za zapianiem kura jutrzenka świtała na widnokręgu.
Czy kładł się spać wcześnie?
O drugiej porze, jak zawsze, odkąd Sun zapamiętał.
Czy nie był smutny, roztargniony, znudzony, przesycony życiem?
Wesołego usposobienia nie był on nigdy. Bynajmniej – wszelako od kilku dni wszystko zdawało się go bardzo zajmować. Tak, nie inaczej. Sun znajdował go mniej obojętnym, jak gdyby czegoś oczekiwał. Ale czego? tego dorozumieć się nie mógł.
Na ostatek czy nie miał jego pan jakiej trucizny przygotowanej do zażycia?
Nie musiał mieć – albowiem tegoż właśnie dnia rankiem wyrzucono z jego rozkazu do Huang Pu tuzin małych pigułek, zawierających prawdopodobnie w sobie truciznę.
W tem wszystkiem zaprawdę nie było nic coby mogło było przejąć obawą głównego ajenta Wieku. Nie – Nigdy! Bogaty Kin-Fo, którego prawdziwe położenie majątkowe jeden tylko Wan znał istotnie, nie zdawał się bardziej zadowolony życiem.
Bądź co bądź Kreg i Fraj otrzymali rozkaz dowiadywania się dalej o wszystkiem co będzie robił ich klient, chodzić wszędzie za nim, być bowiem może iż nie chciał sobie odebrać życia we własnym swym domu.
Czynili tedy dalej swoje dwa nierozłączne duchy – A Sun nie przestawał rozpowiadać im wszystko co wiedział, tem chętniej że rozmowa z tak miłymi ludźmi zawsze nie mały zysk mu przynosiła.
Nie można powiedzieć aby bohater niniejszej powieści więcej dbał o życie od chwili gdy go odebrać sobie postanowił. Ale, jak przewidział, podczas pierwszych dni przynajmniej nie brakło mu wzruszeń. Zawiesił sobie miecz Damoklesa tuż nad samą czaszką, i lada chwila miecz ten miał mu spaść na głowę. Miałoż to stać się dziś czy jutro, może już dzisiejszego ranka lub wieczora. Niepewność pod tym względem przyspieszała od czasu do czasu bicie jego serca, co było dlań rzeczą całkiem nową.
Zresztą od ostatniej z Wanem rozmowy, mało kiedy widywali się z sobą. Filozof albo wychodził z domu częściej niż przedtem bywało, lub siedział zamknięty u siebie. Kin-Fo nie chodził do niego. Nie wypadało mu to czynić aby się nie zdawało że go podpatruje. Nie dowiadywał się nawet co porabia Wan. Może przygotowywał jaką zasadzkę? Stary Taiping musiał w zanadrzu mieć dosyć sposobów wyprawienia człowieka z tego świata. Ztąd obudzona ciekawość – a przeto nowy żywioł zajęcia.
Mistrz i uczeń schodzili się codziennie u stołu przy obiedzie. Ma się rozumieć że ani wzmianki nie było nigdy otem cosię stać miało – że jeden ma zabić drugiego. Rozmawiali z sobą o tem i o owem – nie wiele zresztą. Wan, poważniejszy niż zwykle, odwracający oczy nie zupełnie zakryte okularami, nie ukrywał bynajmniej ciągłego niepokoju. On, zawsze tak wesoły i rozmowny, stał się obecnie ponurym i milczącym. Lubiący przedtem jeść dużo, jak każdy filozof dobrym obdarzony żołądkiem, teraz odsuwał od siebie najsmaczniejsze łakocie, a wino Szaoszyńskie rozmarzało go.
Kin-Fo starał się rzecz mu ułatwić. Kosztował sam pierwszy wszystkich potraw i miał sobie za obowiązek, aby żaden półmisek nie schodził ze stołu nietknięty. Wynikło z tego, że Kin-Fo jadł więcej niż zwykle, że przesyconemu jego podniebieniu niektóre potrawy zaczęły smakować, że jadł z apetytem i trawił wybornie. Widocznie stary rewolucjonista, morderca królów, nie truciznę wybrał za narzędzie śmierci jego. Wszelako nie wypadało mu usunąć się od niebezpieczeństwa.
Zresztą i we wszystkiem innem Kin-Fo czynił co mógł aby ułatwić Wanowi wykonanie zamierzonego czynu. Drzwi jego sypialni były zawsze otwarte. Filozof mógł tam wejść kiedy zechciał, we dnie czy w nocy, i zabić go śpiącego czy czuwającego. Kin-Fo żądał tylko aby dokonał rzeczy szybko i ugodził go w samo serce.
Ale Kin-Fo napróżno niecierpliwił się – po pierwszych kilku nocach oswoił się do tego stopnia z myślą niespodziewanej śmierci, że spał od wieczora do rana snem sprawiedliwych, a budził się czerstwy i wesół. Tak dalej być nie mogło.
Przyszło mu na myśl że może Wan nie może przenieść na sobie aby mu życie odebrać w tym domu, pod którego dachem tak był gościnnie przyjęty. Postanowił więc mu to ułatwić jeszcze bardziej. Chodził więc na dalekie przechadzki, wyszukiwał miejsca bezludne, zatrzymywał się aż do czwartej pory nocnej w najniebezpieczniejszych zaułkach Szanghaju, w tych istnych jaskiniach łotrowskich, gdzie popełniają się codziennie zabójstwa wcale bezkarnie. Błąkał się umyślnie po tych uliczkach wąskich i ciemnych, potrącając co krok o pijaków wszelkiej narodowości, sam w późnej nocy, gdy już przekupnie pieczywa krzyczeli Mantu! Mantu! dzwoniąc na spóźnionych włóczęgów. Nie wracał do domu wcześniej jak o świcie, lecz wracał zawsze żywy i zdrowy, nie dostrzegłszy nawet nigdy nierozłącznych Krega i Fraja, śledzących go uporczywie, i gotowych każdej chwili rzucić się mu na pomoc.
Jeżeliby rzeczy miały się przeciągać tak dalej, w końcu Kin-Fo przyzwyczaiłby się do tego nowego sposobu życia i znów by go dawna ogarnęła nuda.
Ileż to już minęło godzin że mu nawet na myśl nie przyszło iż ma zginąć lada chwila.
Tymczasem pewnego razu dnia 12. maja przypadkiem doznał pewnego wzruszenia. Wszedłszy z cicha do pokoju Wana, ujrzał tegoż jak próbował palcami ostrza sztyletu, i zanurzył go następnie w jakimś podejrzanym płynie w butelce ze szkła niebieskiego.
Wan nie słyszał wcale jego kroków, i podniósłszy sztylet do góry, uderzył nim kilka razy w powietrze, jakby chciał doświadczyć pewności ręki. I zaprawdę twarz jego w tej chwili miała wyraz wcale nie przyciągający. Zdawało się że wszystka krew nabiegła mu do oczu.
– Aha! więc to się dzisiaj stanie – pomyślał Kin-Fo.
I wyszedł cichutko nie widziany, i nie słyszany.
Tego dnia nie wychodził Kin-Fo ani na chwilę z swego pokoju… ale filozof ze sztyletem nie pokazał się o zwykłej porze.
Kin-Fo położył się spać… ale nazajutrz zbudził się żywy, jak każdy inny zdrowy człowiek.
Tyle wzruszeń za darmo! To zaczynało już gniewać.
A dziesięć upłynęło już dni. Prawda, że Wan miał dwa miesiące czasu.
– E! to niedołęga! – mówił sobie Kin-Fo. Za nadto długi naznaczyłem mu termin.
I był przekonany, że stary Taiping zniewieściał w rozkoszach Szanghajskich.
Wszelako od tego dnia Wan zdawał się bardziej niespokojny – wzruszony. Wychodził i wracał do jamenu, jak człowiek, którego wewnętrzny niepokój pędzi z miejsca na miejsce. Kin-Fo zauważał nawet, że Wan odwidza pokryjomu komnatę przodków, gdzie się znajdowała kosztowna trumna, sprowadzona z Lia-Tszeu. Dowiedział się także od Suna, co go też nie mało zaciekawiło, że Wan rozkazał sprzęt rzeczony odczyścić, wytrzeć z prochu, wyszczotkować, ogładzić, słowem przygotować.
– Ach! jak tam będzie wygodnie leżeć – dodał do tych wiadomości wierny sługa – Aż się chce człeku spróbować.
Kin-Fo przyjaźnie spojrzał za tę uwagę na Suna.
Minął dzień 13., 14. i 15. maja.
Wszystko po dawnemu.
Miałżeby Wan chcieć doczekać ostatecznego terminu i spłacić dług swój po kupiecku, bez uprzedniego eskontowania. Ależ w takim razie nie byłoby niespodzianki – przepadło wrażenie!
Wszelako o pewnym bardzo znaczącym szczególe dowiedział się Kin-Fo dnia 15. maja w porze mao-sze, to jest o szóstej godzinie rankiem.
Noc miał złą. Zbudziwszy się był cały pod wrażeniem snu niemiłego. Książę Jeu – najwyższy sędzia chińskiego piekła, wydał wyrok skazujący go aby nie stawił się przed nim aż wówczas dopiero gdy tysiączny dwiesty miesiąc wzejdzie na widnokręgu cesarstwa niebieskiego – Wiek żyć jeszcze – cały wiek!
Kin-Fo był tedy w najgorszym humorze, albowiem zdawało mu się jakby wszystko spiknęło się było przeciw niemu.
Złość swą wywarł na Sunie, gdy tenże wszedł jak zwykle zająć się rannem ubraniem pana.
– Ruszaj do diabła – krzyknął – Żeby cię dziesięć tysięcy nóg zdeptało, bydlę!
– Ależ, proszę pana…
– Idź precz, słyszałeś?
– Nie mogę – odrzekł Sun – bo muszę panu powiedzieć że…
– Że co?
– Że pan Wan…
– Wan?! Co zrobił Wan? zawołał zrywając się Kin-Fo i porwał Suna za warkocz – Co zrobił Wan?
– Kazał nam – odrzekł Sun wijąc się jak robak przydeptany – kazał nam zanieść trumnę pańską do pawilonu „Długiego życia.”
– Kazał to zrobić! – zawołał Kin-Fo z promieniejącym wyrazem twarzy. Idź Sun! Idź mój przyjacielu. Masz tu dziesięć taelów dla siebie. Niech jak najdokładniej wykonają wszystko co Wan rozkaże.
Sun odszedł w największem zdziwieniu mrucząc sobie pod nosem:
– Mój pan zwarjował, nie ma wątpliwości. Bogu chwała przynajmniej że ma fiksację szlachetną.
Teraz Kin-Fo nie mógł już powątpiewać. Taiping chciał go zabić w tym samym pawilonie „Długiego życia,” w którym on sam najpierw postanowił był umrzeć. Było to jakby dane mu rendez-vous. Nie omieszka nań przybyć. Katastrofa zbliżała się.
Oh! jakże ten dzień wydał się długim Kin-Fowi. Woda zegaru nie zdawała się płynąć z należytą chyżością. Wskazówki zdawały się stać nieruchomie na jaspisowych tarczach.
Wreszcie pierwsza pora nocy spędziła słońce z widnokręgu, i zwolna ciemność zaległa w około jamenu.
Kin-Fo wszedł do pawilonu, z którego nie spodziewał się już wyjść żywym. Rzucił się na miękki dywan i czekał.
Wówczas przyszły mu na myśl wspomnienia bezużytecznie spędzonego życia, jego nudy, niesmaki. Wszystko to, czego bogactwo nie zdołało usunąć, co w ubóstwie byłoby wzmogło się jeszcze.
Jeden tylko promień jaśniejszy oświecał to życie, niemające powabu w okresie zbytku. Była to miłość ku pięknej wdowie. Uczucie to przejmowało serce jego właśnie gdy za chwil parę miało ono już na zawsze bić przestać. Ale związać z swem ubóstwem biedną Le-u i uczynić ją nieszczęśliwą. – Nigdy.
Czwarta pora nocy upływała, ta co poprzedza świt jutrzenki, podczas której zda się jakby zawieszone całe życie świata, we śnie jeszcze pogrążonego. Kin-Fo miotany najżywszemi uczuciami, słuchał niecierpliwie. Wytężonym wzrokiem przeszywał ciemności nocy – starał się najmniejszy podsłuchać szelest. Kilka razy zdawało mu się, że słyszał szelest drzwi ostrożnie z cicha otwieranych. Zapewne Wan spodziewał się zastać go śpiącego i chciał ugodzić we śnie.
I wówczas uczuł w sobie szczególniejszy rodzaj uczucia. I obawiał się i życzył sobie zarazem tego strasznego pojawienia się Taipinga.
Brzask poranny pobielił niebiosa za nadejściem piątej pory. Zwolna dzień zaczął świtać.
Nagle otworzyły się drzwi pawilonu.
Kin-Fo zerwał się, przeżywszy więcej w tej jednej sekundzie niżeli przedtem przez całe życie swoje.
Sun z listem w ręku zjawił się przed nim.
– Bardzo pilny – rzekł tonem jak najzwyklejszym.
Kin-Fo zadrżał jakby jakiemś przeczuciem. Chwycił za list, mający znak pocztowy amerykański, rozdarł kopertę, przebiegł list spiesznie i wypadając z pawilonu „Długiego życia” wołał:
– Wan! Wan!
I w jednej chwili był już w pokoju Wana, silnem uderzeniem drzwi roztrąciwszy.
Ale Wana tam nie było. Wan nie spał tej nocy w domu, a gdy na rozkaz Kin-Foa służba przetrząsła cały jamen, okazało się że Wan zniknął, nie zostawiwszy śladu po sobie.
w którym Kreg i Fraj zostają urzędownie przedstawieni nowemu klientowi „Wieku”.
ak tak panie Bidulf – prosta finta giełdowa – finta czysto amerykańska – mówił Kin-Fo do głównego ajenta Wieku.
Szanowny p. Will. J. Bidulf uśmiechnął się poufnie uśmiechem znawcy.
– Doskonale odegrana – odrzekł – bo cały świat się na nią złapał.
– Nawet mój ajent – ciągnął dalej Kin-Fo. Umyślne zawieszenie wypłat – pozorna upadłość – mylna wieść rozpuszczona umyślnie. W ośm dni później wypłaty szły na nowo dawnym trybem. Sztuczka udała się. Akcje, spadłe na 80 za sto, wykupił bank sam po najniższym kursie, a gdy zapytałem dyrektora ile otrzymają akcjonariusze banku upadłego:
– Sto siedmdziesiąt pięć za sto – odpowiedział z uprzejmym uśmiechem.
– Oto co mi donosi mój ajent w tym liście, który otrzymałem dziś rano, w chwili właśnie kiedy sądząc się zupełnie zrujnowanym…
– Chciałeś pan sobie życie odebrać? – zawołał Will J. Bidulf.
– Nie – odrzekł Kin-Fo – w chwili gdy miałem być prawdopodobnie zamordowany.
– Zamordowany?
– Za pozwoleniem mojem, wydanem na piśmie, umówionem, zaprzysiężonem, które byłoby was kosztowało…
– Dwa kroć sto tysięcy dollarów – odrzekł Will. J. Bidulf. – O! bylibyśmy łaskawego pana szczerze żałowali…
– Z powodu wysokości tej sumy?
– I procentów.
Tu szan. Will. J. Bidulf ujął dłoń klienta i uścisnął ją serdecznie po amerykańsku.
– Ale z tem wszystkiem nie rozumiem… dodał.
– Zaraz pan zrozumiesz – odrzekł Kin-Fo.
I opowiedział mu umowę zawartą z człowiekiem, któremu miał prawo ufać zupełnie. Powtórzył mu nawet dosłownie treść listu, który tenże człowiek posiadał, list zasłaniający go od wszelkiej odpowiedzialności, zapewniający mu wszelką bezkarność. Nie było wątpliwości że człowiek ten byłby spełnił przyrzeczenie, dotrzymał słowa.
– Czy to przyjaciel pański? zapytał ajent Wieku.
– Przyjaciel – Odrzekł Kin-Fo.
– A zatem miał to uczynić z przyjaźni?
– Z przyjaźni – a może… kto wie? może i z wyrachowania. Zabezpieczyłem dlań 50.000 dollarów po mojej śmierci.
– Pięćdziesiąt tysięcy dollarów – zawołał Will. J. Bidulf. Więc to pan Wan?
– Tak jest.
– Filozof. – Nie, on by nigdy…
Kin-Fo chciał odpowiedzieć:
„Filozof ten jest starym Taipingiem. W młodości swej popełnił więcej morderstw niżby trzeba aby do szczętu zrujnować „Wiek,” jeśliby ci wszyscy, co padli z jego ręki, byli zabezpieczeni w rzeczonem Towarzystwie. Od lat ośmnastu umiał wprawdzie pohamować swe dzikie popędy, ale teraz, skoro sposobność mu się sama gwałtem nasunęła, gdy miał mię za zbankrutowanego i widział gotowym odebrać sobie życie. Kto wie? Z drugiej strony widząc że przez śmierć moją zyska sobie piękny mająteczek, nie wahałby się pewnie…
Kin-Fo jednakże nie powiedział ani słówka z tego wszystkiego. Byłby tym sposobem zdradził Wana przed ajentem, który znowuż nie ociągałby się zadenuncjować rządowi, że Wan był Taipingiem. Tym sposobem byłby Kin-Fo zapewne uratował sobie życie, ale byłby zgubił Wana.
– No, a więc mamy teraz do zrobienia rzecz bardzo prostą – ozwał się po chwili główny ajent Towarzystwa.
– Co takiego?
– Trzeba zawiadomić pana Wana że umowa z nim zerwana i odebrać od niego ów list niebezpieczny…
– Łatwiej to wymówić jak zrobić – odrzekł Kin-Fo. Wan zniknął od wczoraj i nie można wiedzieć gdzie się obecnie znajduje.
– Hm! – mruknął ajent, co u niego znaczyło zakłopotanie.
I popatrzył uważnie w oczy Kin-Fowi.
– A teraz łaskawy panie nie masz już ochoty odbierać sobie życia? zapytał.
– Najmniejszej – odrzekł Kin-Fo. Sztuczka centralnego banku kalifornijskiego podwoiła niemal mój majątek, chcę więc po prostu ożenić się. Ale nie uczynię tego dopóki nie odszukam Wana, i dopóki termin umówiony z nim nie upłynie.
– A upływa?
– Dnia 15. czerwca bieżącego roku. Przez cały ten czas Wiek jest mocno zagrożony. Jego więc rzeczą jest zapobiedz niebezpieczeństwu.
– I odszukać filozofa – dodał szan. Will. J. Bidulf.
To powiedziawszy ajent chodził rozmyślając parę minut po pokoju, z rękami założonemi po za siebie – wreszcie rzekł:
– No – więc wyszukamy – tego przyjaciela – na wszelki sposób. Ale – dopóki to nie nastąpi, będziemy łaskawego pana strzedz od skrytobójstwa, tak jak dotąd strzegliśmy od samobójstwa.
– Jakto? spytał Kin-Fo zdziwiony.
– Od 30. kwietnia bieżącego roku, to jest od dnia podpisania pańskiej policy ubezpieczenia, dwóch moich ajentów strzegło nieodstępnie drogiego pana, uważało na pańskie czynności, szpiegowało pana wszędzie.
– Nie uważałem tego bynajmniej.
– O! to są ludzie bardzo ostrożni! Pozwoli pan łaskawy że mu ich przedstawię obecnie, gdy już nie potrzebują się ukrywać jak tylko przed samym panem Wanem.
– Najchętniej, odrzekł Kin-Fo.
– Muszą oni tu być niezawodnie, skoro pan tu jesteś.
I zawołał:
– Kreg – Fraj!
Kreg i Fraj weszli natychmiast skrytemi drzwiami bocznego gabinetu. Towarzyszyli ukradkiem klientowi Wieku aż do drzwi ajencji, i tutaj oczekiwali dopóki nie wyjdzie.
– Kreg – Fraj! rzekł zwracając się do nich główny ajent. Nie będziecie nadal strzegli naszego łaskawego klienta przez cały czas trwania jego ubezpieczenia, przed nim samym, lecz przed jednym z jego własnych przyjaciół, przed filozofem Wanem, który zobowiązał się zabić go.
I opowiedział obu nierozłącznym duchom opiekuńczym cały stan rzeczy. Zrozumieli i podjęli się. Kin-Fo już do nich należał. Nie mógł mieć sług wierniejszych.
Ale co dalej począć należało?
Dwie było drogi do obrania, na które zwrócił uwagę ajent naczelny: albo pilnować jak najstaranniej pomieszkania Kin-Fo w Szanghaju, tak aby Wan nie mógł wejść do doń nie będąc natychmiast spostrzeżonym przez Krega i Fraja; albo dołożyć wszelkich starań aby odszukać Wana i odebrać mu list, który należało zniszczyć.
– Pierwszy sposób do niczego, ozwał się Kin-Fo. Wan potrafiłby dostać się do mnie tak aby go nikt nie widział, bo mieszkamy przecież w jednym domu. Potrzeba go zatem odszukać bądź co bądź.
– Masz pan słuszność – odrzekł Wil. J. Bidulf. Najbezpieczniej będzie odszukać rzeczonego Wana i odszukamy go.
– Żywego lub… zaczął Kreg.
– Umarłego… dokończył Fraj.
– Nie, żywego! – zawołał Kin-Fo. Nie chcę, aby nawet na chwilę groziło Wanowi niebezpieczeństwo z mej winy.
– Kreg i Fraj! ozwał się ajent naczelny – Odpowiadacie mi za życie naszego klienta przez siedmdziesiąt siedm dni jeszcze. Do przyszłego 30. czerwca pan ten wart u nas dwa kroć sto tysięcy dollarów.
Po tych słowach Kin-Fo pożegnał ajenta i w dziesięć minut później wrócił do swego jamenu, eskortowany przez dwóch dodanych mu stróżów, którzy nie mieli go już na krok odstępować.
Gdy Sun obaczył Krega i Fraja wprowadzonych jawnie do jamenu, żal mu się nieco zrobiło. Skończyły się pytania – skończyły odpowiedzi – przepadły taele. Nadto jeszcze i pan jego zabierając się żyć napowrót zaczął jak dawniej strofować niezręcznego i leniwego sługę. Biedny Sun! Cóżby to było dopiero gdyby był mógł przyszłe swe przeczuć losy!
Pierwsze, co uczynił Kin-Fo, wróciwszy do domu, było zafonografować do Pekinu, na ulicę Sza Kua, że rzeczy się zmieniły, i że jest obecnie dwa razy bogatszy niż przedtem. Młoda wdowa usłyszała głos tego, którego miała za utraconego na zawsze, powtarzający jej najsłodsze czułości. Obiecywał że wnet przybędzie do swej młodszej siostrzyczki. Przed upływem siódmego miesiąca pospieszy do niej, aby już nie rozstać się nigdy. Nie chcąc pierwej uczynić ją ubogą, nie chciał obecnie pozostawić wdową.
Leu nie zupełnie zrozumiała ten sens ostatni. Zrozumiała to tylko że narzeczony jej wraca, że przybędzie, że nim upłynie dwa miesiące, już będzie go miała przy sobie.
I dnia tego nie było w całem cesarstwie niebieskiem szczęśliwszej od niej kobiety.
Jakoż rzeczywiście zaszedł zupełny przewrot wyobrażeń w umyśle Kin-Foa, który stał się czterykrotnym miljónerem, dzięki udałej operacji giełdowej centralnego banku kalifornijskiego. Dwadzieścia dni ciągłych wzruszeń zmieniły go zupełnie. Ani mandaryn Pa-o-szeu, ani kupiec Inpang, ani Tim hulaka, ni uczony Hu-at nie poznaliby w nim już owego obojętnego amfitrjona, co ich podejmował w salonie statku na rzece perłowej. Wan nie uwierzyłby był własnym oczom gdyby był widział. Ale Wana nie było, znikł bez śladu. Nie powrócił do swego pomieszkania w Szanghaju. Troszczył się tem nie mało Kin-Fo – a jego dwaj stróże obawiali się każdej chwili.
Tak upłynęło ośm dni. Już 18. maja, a o filozofie żadnej wieści, zaczem nie było też podobieństwa gonić za nim. Napróżno Kin-Fo, Kreg i Fraj, przeszperali wszystkie zakąty cudzoziemskich kolonji, bazary, dzielnice podejrzane i całą okolicę szanghajską. Napróżno rozesłała policja najzręczniejszych swych szpiegów. Filozofa nie znaleziono.
Tymczasem Kreg i Fraj coraz bardziej niespokojni, podwajali swą czujność. Nie odstępowali swego klienta dniem i nocą; z nim razem siadali do stołu – spali w jednym z nim pokoju. Namawiali go nawet aby nosił koszulkę stalową, dla zabezpieczenia się od uderzenia puginału, i ażeby nie jadał nic oprócz jaj na miękko, których zatruć niepodobna.
Kin-Fo napędził ich w końcu. Czemu raczej nie zamknąć go na dwa miesiące w kasie „Wieku”, jako mającego wartość dwóch kroć stu tysięcy dolarów?
Wil. J. Bidulf, zawsze praktyczny, zaproponował mu tedy że mu odda premję zapłaconą, a niech zwróci policę.
– Bardzo mi przykro – odrzekł Kin-Fo, ale interes zawarty i musicie ponosić jego skutki.
– Dobrze – odrzekł ajent naczelny, godząc się z tem, czego nie mógł naprawić, – dobrze. Masz pan słuszność. Nikt pana nie będzie lepiej strzedz od nas.
– I nie każe sobie za to lepiej zapłacić, dodał Kin-Fo.
1 Feniks u Chińczyków godło małżeństwa.