Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Juliusz Verne

 

Kłopoty Chińczyka w Chinach

 

(Rozdział XI-XIV)

 

 

Ilustracje L. Benett

Wydanie nakładem Księgarni K. Łukaszewicza, 1880

chin001.jpg (73352 bytes)

 

© Andrzej Zydorczak

 

 

rozdział XI

w którym Kin Fo staje się człowiekiem najsławniejszym w całem cesarstwie niebieskiem.

 

Wanie tymczasem ani słychu. Kin-Fo zaczynał się wściekać że był skazany na bezczynność, że nie mógł pogonić za filozofem, nie wiedząc gdzie jest. Wan znikł bez śladu.

Zbieg taki rzeczy niepokoił wielce naczelnego ajenta Wieku. Z początku wmawiał w siebie że to wszystko udanie, że Wan nie dotrzyma obietnicy, że nawet w ekscentrycznej Ameryce nie zdarzyłoby się coś podobnego, ale z tem wszystkiem pomyślał w końcu że nie ma rzeczy niepodobnej w tym dziwnym kraju, noszącym nazwę niebieskiego cesarstwa. Wnet przyszedł do tego samego przekonania co Kin-Fo, że mianowicie jeżeli nie odszukają filozofa, to filozof dotrzyma danego słowa. Już samo jego zniknięcie dowodziło że postanowił wymierzyć cios jakby uderzenie piorunu, w chwili kiedyby się uczeń jego najmniej tego spodziewał i ugodzić w serce ręką pewną a szybką. Potem złożywszy list na zwłokach swej ofiary, przedstawiłby się jak najspokojniej w biurze Wieku i zażądał wypłaty ubezpieczonego dlań kapitału.

Potrzeba było zatem koniecznie uprzedzić Wana, lecz uprzedzić go wprost było niepodobieństwem.

Szanowny Will. J. Bidulf musiał tedy chwycić się dróg ubocznych, a to za pośrednictwem prasy. Rozesłał ogłoszenia do wszystkich gazet chińskich i telegramy do dzienników zagranicznych całego świata.

Czing-Pao, urzędowa gazeta pekińska, gazety wychodzące w chińskim języku w Szanghaju i w Hong-Kong, gazety najbardziej upowszechnione w Europie i w Ameryce północnej i południowej, powtarzały bezustannie następujące wezwanie:

„Prosi się pana Wana z Szanghaju aby raczył uważać za niebyłą umowę, zawartą między nim a panem Kin-Fo, na dniu 2. maja bieżącego roku, albowiem rzeczony p. Kin-Fo życzy sobie już teraz jak najusilniej żyć i doczekać stu lat.”

Po tem szczególniejszem ogłoszeniu nastąpiło wkrótce drugie, treści o wiele skuteczniejszej:

„Dwa tysiące dolarów, czyli trzysta taelów temu, kto doniesie panu Wil. J. Bidulfowi ajentowi naczelnemu Wieku w Szanghaju, gdzie przebywa obecnie pan Wan, obywatel tegoż samego miasta”.

Niepodobna było myśleć aby filozof odjechał gdzie daleko od Szanghaju na przeciąg tych pięćdziesięciu pięciu dni, które mu pozostawały do spełnienia swego przyrzeczenia. Pozostawał on raczej ukryty w okolicach Szanghaju, upatrując dogodnej sposobności do wykonania zamiaru. Ale szanowny Wil. J. Bidulf wolał użyć wszystkich środków, jakie tylko były w jego mocy.

Upłynęło dni kilka. Stan rzeczy się nie zmienił. Ale ogłoszenia powtarzane bezustannie w sposobie amerykańskim, raz Wan!! Wan!! Wan!! to znów Kin-Fo!! Kin-Fo!! Kin-Fo!! zwróciły nareszcie uwagę – wywołały śmiech powszechny.

chin20.jpg (192622 bytes)

Śmiano się wszędzie w najdalszych zakątach, po wszystkich prowincjach cesarstwa niebieskiego, zapytując się wzajemnie:

– Gdzie jest Wan?

– Nie widzieliście Wana?

– Gdzie mieszka Wan?

– Co robi Wan?

– Wan! Wan! Wan! krzyczały dzieci chińskie po ulicach.

Zapytania te krążyły po wszystkich uściech.

A Kin-Fo, ten godny obywatel cesarstwa niebieskiego, który „życzył sobie jak najusilniej żyć i doczekać stu lat” , który chciał stać się spółzawodnikiem onego sławnego słonia, którego stuletni jubileusz obchodzono właśnie w pałacu stajen w Pekinie, stał się wnet głośnym w całych Chinach.

– Ile też ma lat p. Kin-Fo?

– Czy zdrowy?

– Czy trawi dobrze?

– Czy doczeka też żółtej sukni starców?1

Temi pytaniami zarzucali się żartobliwie przy każdem spotkaniu, mandarynowie cywilnego i wojskowego stanu, giełdziści, kupcy po sklepach, ludność cała po ulicach i placach, i po pływających żyjąca statkach.

Chińczycy są bardzo wesołego humoru, bardzo uszczypliwi, a przyznać potrzeba że tu było się i pośmiać z czego. Ztąd żarty wszelkiego rodzaju, a nawet karykatury, przekraczające zakres życia prywatnego.

Kin-Fo bardzo niechętnie znosił niedogodności tej swej szczególniejszej sławy. Ułożono nawet piosnkę o nim na ulubioną nutę Man-czang-hung. Wyszła nawet elegia opłakująca jego dolę pod tytułem: Pięć pór wieku stuletniego człowieka. Powabny tytuł nęcił ciekawość i rozprzedano wnet cały ogromny nakład, egzemplarz po trzy sapeki.

Ale o ile Kin-Foa gniewał ten rozgłos powszechny, o tyle cieszył Wil. J. Bidulfa. O Wanie tymczasem ani słychu.

Rzeczy zaszły wreszcie tak daleko że Kin-Fo  dłużej wytrzymać nie był w stanie. Gdy wyszedł na ulicę gromady Chińczyków wszelkiego wieku i płci szły za nim po ulicach, po wybrzeżu, nawet po dzielnicach cudzoziemskich i po polach. Gdy wrócił do domu, zgraje najlichszego rzędu uliczników gromadziły się szydząc głośno w około jamenu.

Co rana musiał wychodzić na balkon, na dowód że służba nie złożyła go jeszcze w oczekującą nań trumnę w pawilonie Długiego życia. Gazety ogłaszały codziennie ironiczne biuletyny o jego zdrowiu, z najrozmaitszemi szyderskiemi uwagami, jak gdyby należał do dynastji panującej Tsingów. Słowem, ośmieszono go zupełnie.

Pewnego zatem dnia, mianowicie 21. maja, udręczony wielce Kin-Fo udał się do szanownego Wil. J. Bidulfa i oświadczył mu, że powziął zamiar wyjechania niezwłocznie z miasta. Dał mu się już dobrze w znaki i Szanghaj i Szanghajanie.

– Może tym sposobem narazi się pan na większe jeszcze niebezpieczeństwo, zauważył słusznie naczelny ajent.

– Mniejsza z tem, odrzekł Kin-Fo. Strzeżcie mię jak chcecie.

– Dokądże pan jedzie?

– Gdzie oczy poniosą.

– Gdzie się pan zatrzyma?

– Nigdzie.

– A kiedyż pan wróci?

– Nigdy.

– A jeżeli się dowiem co o Wanie?

– Bierz djabli Wana! Jakie to było głupstwo z mej strony dać mu ten list przeklęty!

W gruncie duszy Kin-Fo życzył sobie wściekle odszukać Wana. Myśl iż życie jego wisiało jak na włosku, na cudzej łasce, gniewała go coraz bardziej. Trapiła go ona bez ustanku. Przebyć w tym stanie oczekiwania jeszcze cały miesiąc, na coś podobnego nigdy by się zgodził. Zaczynał się wściekać ze złości.

– Ha! Więc jedź pan w imię Boże – rzekł z rezygnacją Will. J. Bidulf. Kreg i Fraj będą panu towarzyszyć wszędzie gdzie pojedziesz.

– Jak się panu podoba – rzekł Kin-Fo – lecz uprzedzam pana że będą się musieli dobrze zwijać.

– Dobrze, dobrze, kochany panie. Nie pożałują oni pewnie nóg swoich.

Kin-Fo wrócił do domu i nie zwlekając chwili zaczął się przygotowywać do podróży.

Sun, na wielkie swe zmartwienie, miał towarzyszyć panu; Sun albowiem nie lubił podróży. Ale nie ośmielił się sprzeciwić ani słówkiem, któreby go zapewne było znów kosztowało spory kawałek warkocza.

Co do Krega i Fraja, ci jako prawdziwi Amerykanie każdej chwili gotowi byli do podróży chociażby na koniec świata. Jedno tylko uczynili pytanie:

– Dokąd… zaczął Kreg.

– Pan jedzie? dokończył Fraj.

– Najpierw do Nankinu, a ztamtąd w świat, do djabła.

Kreg i Fraj uśmiechnęli się na te słowa jednocześnie, zachwyceni oba. Cóż bardziej mogło im być pożądanego. Mieli jeszcze tyle czasu aby pożegnać się z szanownym Will. J. Bidulfem i przywdziać strój chiński, aby nie ściągać na siebie uwagi podczas tej podróży po cesarstwie niebieskiem.

W godzinę Kreg i Fraj stawili się w jamenie z torbami podróżnemi w ręku, z rewolwerami za pasem.

Gdy zmierzch zapadł Kin-Fo z towarzyszami swymi wypływał niepostrzeżony z portu kolonji amerykańskiej na statku parowym, odbywającym służbę pocztową pomiędzy Sanghajem a Nankinem.

Podróż ta równa się przejażdżce. W niespełna dwanaście godzin parowiec korzystając z odpływu morza, jest w stanie przybić rzeką niebieską do starej stolicy Chin środkowych.

Podczas tej krótkiej podróży Kreg i Fraj czuwali najstaranniej nad swym cennym klientem, rozpatrzywszy się zarazem dobrze pomiędzy podróżnymi. Znali oni dobrze Wana. Komuż z mieszkańców wszystkich trzech kolonji nieznaną była owa twarz poczciwa i sympatyczna. Przekonali się więc, że go nie było na statku. Przekonawszy się o tem, jakże znów starannie czuwali nad każdym krokiem, nad każdem poruszeniem Kin-Foa, by mu się co złego nie stało. Jak próbowali czy mocne poręcze na pokładzie, o które się opierał, schodki, po których przechodził, jak go odciągali od pobliża kotła, który im się zdawał podejrzanej konstrukcji, przestrzegali aby się nie narażał na chłód wieczornego wiatru, aby się nie przeziębił podczas dżdżystej nocy, jak szczelnie zamykali okiennice jego kajuty, jak napędzali leniwego Suna, którego pan nigdy dowołać się nie mógł, jak go wyręczali gdy przyszło podać herbatę i ciasta o pierwszej porze; spali nawet u drzwi kajuty Kin-Foa nie rozbierając się wcale, gotowi pospieszyć mu na pomoc, gdy skutkiem jakiego wypadku, czy to z powodu  pęknięcia kota, czy uderzenia się z innym statkiem parowiec groził zatonieniem w głębiach rzeki. Ale nie zdarzyło się nic takiego, coby im dało pole okazania swego poświęcenia bez granic. Parowiec szybko przepłynął z prądem Wusunu, wpłynął na wody Jan-tse-Kiang, czyli rzeki niebieskiej, minął wyspę Ton-Ming, pozostawił za sobą U song i Lang szan, korzystając z przypływu morza, przepływając prowincję Kiang Su i dnia 22. maja rankiem wysadził na ląd swych pasażerów, żywych i zdrowych, na wybrzeżu starej stolicy cesarstwa.

Dzięki pilności obu stróżów warkocz Suna nie umniejszył się ani na cal w ciągu całej podróży. Niedbalec nie miał się tedy na co skarżyć.

Nie było to bez powodu że Kin-Fo wyjechawszy z Szanghaju postanowił zatrzymać się najpierw w Nankinie. Miał on słabą nadzieję odszukania tam filozofa.

Pociągnąć mogły Wana dawne wspomnienia do tego nieszczęsnego miasta, które było głównem ogniskiem rokoszu Tszang Mao. Nie byłoż ono zajęte i bronione przez tego skromnego bakałarza, tego straszliwego Rong Sieu Tsin, późniejszego cesarza Taipingów, nie trzymałoż przez długi czas w szachu władców mandżurskich? Nie w temże to mieście ogłosił on niegdyś błogosławioną erę wielkiego pokoju?2 Nie tamże zażył w roku 1864 truciznę, aby się nie oddać żywcem w ręce swych wrogów? Nie z dawnegoż to pałacu królewskiego uchodził syn jego młody, któremu wkrótce potem cesarscy głowę ścięli? Nie z pomiędzy zgliszczów gorejących tegoż to miasta wyrzucono z trumny kości jego na pastwę najpodlejszym zwierzętom? Nie w tejże tej prowincji wreszcie zamordowano w przeciągu trzech dni sto tysięcy dawnych spółtowarzyszów jego.

Być by więc mogło że Wan porwany rodzajem tęsknoty chorobliwej ku tym miejscom pełnym dlań ponurych pamiątek, uszedł do tego miasta i tu się ukrył. Ztąd w parę godzin mógł być w Szanghaju i wykonać czyn zamierzony.

Z tego to więc powodu Kin-Fo najpierw udał się do Nankinu i postanowił zatrzymać się tu czas niejaki. Jeżeli spotka się tutaj z Wanem, objaśni mu rzecz całą i wszystko zakończy się kilku słowy. Jeżeli Wana tu nie znajdzie, to puści się w dalszą podróż po cesarstwie niebieskiem i będzie podróżował póty, dopóki nie minie termin fatalny, po którego upływie nie będzie już się potrzebował obawiać dawnego swego mistrza i przyjaciela.

Kin-Fo w towarzystwie Krega i Fraja, wraz z Sunem udał się do hotelu położonego w jednej z tych mało zaludnionych dzielnic, w około których ciągną się jak wielka puszcza trzy czwarte części dawnej stolicy.

– Podróżuję pod nazwiskiem Ki-Nan, rzekł do swych towarzyszy Kin-Fo, zakazuję ozwać się tu z mojem prawdziwem nazwiskiem, pod jakimkolwiek bądź pozorem.

– Ki… zaczął Kreg.

– Nan… dokończył Fraj.

– Ki-Nan – powtórzył Sun.

Rzecz naturalna że Kin-Fo, uciekający od niedogodności sławy swej w Szanghaju, nie życzył sobie spotkać się znów z czemś podobnem w podróży. Zresztą nie wyjawił on Kregowi i Frajowi, że miał nadzieję odszukać Wana w Nankinie. Bojaźliwi ci stróże jego byliby wyścigali się w otaczaniu go najrozmaitszemi środkami ostrożności, usprawiedliwionemi wprawdzie wysokością ubezpieczonej przezeń sumy, ale wielce dlań nudnemi. Gdyby podróżowali z miljonem gotówką w kieszeni, przez okolice podejrzane, nie mogliby być więcej ostrożnymi.

Dzień cały zszedł na oglądaniu miasta, placów i ulic Nankinu. Od bramy wschodniej do bramy zachodniej, od północy do południa przebiegli szybko całe miasto, tak upadłe w porównaniu z dawną swą okazałością, Kin-Fo szedł pewnym krokiem, mówiąc mało, rozglądając się ciągle na wszystkie strony.

Żadnej podejrzanej nie dojrzał twarzy, ani na łodziach, pomiędzy tłumami, ani w tych długich alejach, zasypanych gruzami i zarastających już dzikiemi krzewami i chwastem. Nie ujrzał żadnego cudzoziemca przechodzącego się po pod marmurowemi portykami, na wpół rozpadającemi się w gruzy w pośród ruin dawnego pałacu cesarskiego, który był widownią tej zaciętej walki, w której Wan dotrwał niezawodnie do ostatniej chwili. Nie ujrzał nikogo starającego się ukryć przed ciekawym wzrokiem przechodnia ani tam, ani w około jamenu misjonarzy katolickich, których mieszkańy Nankinu chcieli wymordować w r. 1870, ani w pobliżu fabryki broni, nowo zbudowanej z niepożytych kafli sławnej wieży porcelanowej zburzonej przez Tajpingów.

Kin-Fo szedł nieznużony, nie zatrzymując się nigdzie. Podążyli wraz z nim jego dwaj stróżowie. Sun nieprzyzwyczajony do tego rodzaju przechadzek, wlókł się za nimi. Tak idąc wyszli wreszcie przez bramę wschodnią w pole za miasto.

chin21.jpg (184539 bytes)

Opodal od murów miasta otwierała się przed nimi droga nieskończonej długości, po której obu bokach ciągnęły się rzędem olbrzymiej wielkości kute z granitu zwierzęta.

Kin-Fo puścił się tą drogą spieszniejszym jeszcze krokiem.

U jej kresu stała niewielka świątyńka. Za nią wznosiła się mogiła podobna do wzgórza. Tutaj to spoczywał Rong-U, bonza, który został cesarzem, jeden z tych dzielnych patrjotów co przed pięciu wiekami walczyli z obcym najazdem. Czyżby filozof mógł nie przyjść tutaj odżywić ducha temi świetnemi spomnieniami sławy minionej, na grobie praszczura dynastji Mingów?

Mogiła była osamotniona – świątynia stała pustką. Czuwały nad nią tylko owe posągi kolosalne, owe na pół z marmuru wychylające się fantastyczne zwierzęta, wzdłuż długiej opustoszałej zresztą alei.

Ale nad bramą świątyni dojrzał Kin-Fo, nie bez wzruszenia, kilka znaków ręką ludzką wyrytych. Zbliżył się i odczytał te trzy litery:

chin22.jpg (214372 bytes)

W. K. F.

Wan! Kin-Fo! Nie można było wątpić że Wan, Wan osobiście był tu niedawno.

Kin-Fo, nie mówiąc nic nikomu, szukał w koło, patrzył – rozglądał się – Nie znalazł nikogo.

Wieczorem Kin-Fo, Kreg i Fraj, z wlokącym się za nimi Sunem wrócili do hotelu, a nazajutrz rano wyjechali z Nankinu.

 

 

rozdział XII

W którym Kin-Fo z dwoma swymi stróżami i służącym puszcza się w świat, gdzie oczy poniosą.

 

óż to za podróżny, uwijający się bezustannie po wszystkich wielkich drogach rzecznych i lądowych, po statkach i rzekach cesarstwa niebieskiego? Jedzie i jedzie, płynie i płynie, nie wiedząc sam dzisiaj gdzie będzie jutro? Mija miasta nie widząc ich. Zatrzymuje się po hotelach i oberżach tylko na parę godzin aby się przespać, wstępuje do restauracji aby coś zjeść na prędce i dalej w drogę. Nie żałuje grosza – sypie nim, rozrzuca, aby tylko przyspieszyć podróż.

chinmapa.jpg (345503 bytes)

Nie jest to kupiec jadący za interesami handlowemi. I nie mandaryn wysłany z ramienia rządu z ważnem i nagłem zleceniem. Ani artysta goniący za pięknościami przyrody. I nie literat, nie uczony, poszukujący starych dokumentów po archiwach bonzów i lamów Chin starożytnych. I nie student to udający się do pagody egzaminów, aby tam uzyskać stopnie akademickie, ni kapłan Buddy, przebiegający kraj dla obejrzenia i nadzorowania ołtarzyków polnych, ustawionych pomiędzy korzeniem świętego bananu, ni pielgrzym, spieszący spełnić uczynione śluby u jednej z pięciu świętych gór niebieskiego cesarstwa.

To zmyślony Ki Nan, w towarzystwie Krega i Fraja, zawsze krzepkich i zdrowych, z Sunem, coraz bardziej znużonym. To nasz Kin-Fo, w dziwnem usposobieniu umysłu, które go pędzi po świecie, aby szukać za nieodszukalnym Wanem i uciekać przed nim zarazem. To ubezpieczony klient Wieku, co w tej nieustannej podróży szuka tylko zapomnienia o swem położeniu, a może i zabezpieczenia się od niewidzialnego niebezpieczeństwa, które mu grozi. Najlepszy strzelec chybić może strzelając do ruchomego celu, Kin-Fo postanowił więc być takim wieczyście ruchomym celem.

Podróżni nasi wsiedli w Nankinie na jeden z tych pospiesznych parowców amerykańskich, urządzonych nakształt obszernych hotelów pływających, które pełnią służbę na rzece niebieskiej. W sześćdziesiąt godzin później wylądowali w Ran Keu, nie rzuciwszy nawet okiem podziwu na tę dziwaczną skałę, co nazwana „małą sierotą” wznosi się w pośrodku rzeki Jang-tse-Kiang, mając na szczycie świątynię, obsługiwaną przez bonzów.

W Ran Keu, położonem w miejscu, gdzie z rzeką niebieską łączy się rzeka Ran Kiang, zatrzymał się błędny nasz wędrowiec tylko przez pół dnia. I tam znachodzą się ruiny przypominające Tajpingów, lecz ani w tem mieście handlowem, które prawdę powiedziawszy jest tylko częścią Ran-Jang-Fu, ciągnącego się po prawym brzegu jednej, ani w U-Czang-Fu, stolicy, prowincji Ru Pe, wznoszącej się na prawym brzegu drugiej rzeki nie można było odszukać śladu. Tu już nie było nigdzie tych strasznych liter, które Kin-Fo znalazł w Nankinie na grobie ukorowanego bonzy.

Gdyby Kreg i Fraj byli obiecywali sobie iż w podróży tej po Chinach zaznajomią się bliżej z obyczajami chińskiemi i poznają niektóre miasta, byliby się mocno zawiedli. Nie było nawet czasu zanotować sobie cośkolwiek, a dziennik ich podróżny byłby się co najwięcej składał z nazwy kilku miast, zamków i t. p. Ale oni nie byli ani ciekawi, ani rozmowni. Nie rozpytywali się o nic. Nie czynili sobie wzajemnie żadnych uwag. Nie mówili nawet do siebie nigdy prawie. Bo i po cóż? Co pomyślał Kreg, pomyślał także i Fraj. Byłby to zatem zawsze tylko monolog. Nie zwracali tedy bynajmniej na to uwagi, równie jak i oddany im pod straż ich towarzysz że większa część miast chińskich ma fizjognomię podwójną. Martwe w środku, ożywione po przedmieściach. Zaledwie, że w Ran-Keu dojrzeli dzielnicę europejską z szerokiemi i regularnemi ulicami, pięknemi domami, i przechadzką ocienioną wielkiemi drzewami wzdłuż wybrzeża rzeki niebieskiej. Oczy ich tylko za jednym oglądały się człowiekiem a ten się nie pokazywał.

Parowiec, dzięki przypływowi morza, który podnosił wody Rau-Kianu, popłynął jeszcze sto trzydzieści mil w górę tej rzeki aż do Lao-Ro-Keu.

Kin-Fo nie myślał wcale zaprzestać tego rodzaju podróży, która mu się podobała. I owszem postanowił płynąć aż tam gdzie już Ran-Kian przestawał być spławnym. Co do Krega i Fraja, ci sobie niczego bardziej nie życzyli jak tego, aby żegluga ta mogła trwać aż do końca podróży. Na statku pilnowanie łatwiejsze – mniejsze niebezpieczeństwo. Potem po niepewnych drogach w Chinach środkowych będzie wcale co innego.

Co do Suna, temu życie na parowcu podobało się dosyć. Nie potrzebował nigdzie chodzić, nie robił nic, panem jego zajmowali się Kreg i Fraj, myślał tylko o tem jakby się przespać w kącie zjadłszy śniadanie, a potem zjeść jak należy obiad i wieczerzę – a kuchnia statku była dobra.

W kilka dni zaszła nawet zmiana w sposobje żywienia podróżnych, z której każdy inny mnie od niego ograniczony byłby poznał, że statek znajduje się już pod innym stopniem szerokości geograficznej.

Przy objedzie miejsce ryżu zastąpił chleb, pieczony ze zboża bez kwasu, dosyć nawet smaczny, dopóki świeży prosto z pieca.

Sun, jak prawy Chińczyk południowy żałował za zwykłym swym ryżem. Jakże zręcznie umiał przerabiać drewienkami niosąc go z talerza, do szerokiej swej gęby! A ileż to on go zjadał! Prócz ryżu i herbaty, czegoż potrzeba więcej rodowitemu synowi nieba?

Parowiec płynąc w górę Ran-Kianu wkroczył tedy w strefę zbożową. Widok okolicy zmienił się znacznie. Na kresach widokręgu rysowały się wzgórza, uwieńczone fortyfikacjami, wzniesionemi za dawnej dynastji Mingów. Sztuczne brzegi, regulujące koryto rzeki, ustąpiły miejsca naturalnym płaszczyznom, na których łożysko rzeki traciło na głębokości. Ukazała się stolica obwodu Gwan-Lo-Fu.

Kin-Fo nie wysiadł nawet na ląd w ciągu tych kilku godzin, które zabrała rewizja wiktuałów okrętowych na tamtejszej komorze celnej. Pocóżby miałby chodzić do miasta, które go nic a nic nie obchodziło. Ponieważ nie mógł dotąd odszukać filozofa, powziął więc jedno tylko życzenie, mianowicie aby się dostać jak najrychlej do Chin środkowych, gdzie jeżeliby nie odszukał Wana, to i Wan jego nie odszuka.

Minąwszy Gwan-Lo-Fu, przepłynęli pomiędzy dwoma miastami, wznoszącemi się naprzeciw siebie. Na lewym brzegu handlowne miasto Fan-Czeng, po prawym stolica obwodu Siang-Jang-Fu. Pierwsze ożywione i pełne ruchu handlowego, drugie, będące siedzibą władz, wyglądało jakby martwe.

Dalej Ran-Kiang zwracając się na prawo ku północy ostrym kątem, jest jeszcze spławnym aż do Lae-Ro-Keu. Ale dla niedostatku wody w tej porze parowiec dalej płynąć nie mógł.

Musiano tedy uczynić inaczej. Od tego ostatniego etapu drogi wodnej potrzeba było zmienić sposób podróżowania. Musiano porzucić drogę wodną, tę drogę, co idzie wraz z podróżnym, a iść dalej samemi własnemi nogami, a przynajmniej lekkie falowanie okrętu zamienić na trzęsienie nieznośnych wozów, używanych w cesarstwie niebieskiem. Biedny Sun! Ileż czekało go nanowo trudów, znużenia, łajania i szturkańców!

Zaprawdę, ktoby był zechciał obrać się za towarzysza tej fantastycznej podróży bez planu, z prowincji do prowincji, z miasta do miasta, niemałego podejmował się zadania. Raz jechali wozem – ale jakim wozem! Skrzynia przybita wprost do dwóch kół wielkiemi ćwiekami żelaznemi, zaprzężona dwiema leniwemi mulicami, z rozpiętem w górze płótnem, przepuszczającem zarówno promienie słoneczne, jak i potoki deszczu. To znów jechał Kin-Fo w lektyce, dźwiganej przez muła, w rodzaju żydowskiej kuczki, zawieszonej na dwóch długich, bambusowych żerdziach, a tak na wszystkie boki ciągle rzucanej i wstrząsanej, że kołysany w ten sposób okręt trzeszczałby jak połamany od góry do dołu.

Kreg i Fraj jechali w takim razie przy drzwiczkach lektyki, jako nieodstępni adjutanci na dwóch osłach, które trzęsły i podrzucały bardziej jeszcze niż lektyka. Co do Suna, ten szedł pieszo, a gdzie tylko trzeba było trochę przyspieszyć kroku, mruczał, zżymał się i klął po cichu, krzepiąc się częściej niż było potrzeba haustami zapasu wódczanego, wziętego z Kao Liang. I on też chwiał się często na wszystkie boki, ale nie skutkiem nierówności drogi. Słowem garstka naszych podróżnych nawet na morzu burzliwem nie byłaby tyle musiała znosić dokuczliwości.

Kin-Fo z towarzyszami swymi wjechał konno na nędznych koniętach – rzecz naturalna – do Si Gnan Fu, dawnej stolicy cesarstwa środkowego, gdzie była niegdyś rezydencja cesarzów dynastji Tang.

Ale nim to dojechać do tej dalekiej prowincji Szen Si, nim przebyć owe nieskończone płaszczyzny jałowe i puste, na ileż potrzeba narażać się trudów a nawet niebezpieczeństw.

chin23.jpg (160660 bytes)

Słońce majowe pod szerokością, odpowiednią szerokości południowej Hiszpanji, piekło już nieznośnie, a po drodze nieznającej nigdy kamienia wznosił się pył cienki. Żółtawe jego kłęby zanieczyszczały powietrze jak dym duszący – i osiadały na podróżnych grubą warstwą od stóp do głowy. Przebywali okolice właściwe Chinom północnym formacji geologicznej żwiru, który jak powiada Leon Rousset: „nie jest już ziemią, a nie stał się jeszcze kamieniem, czyli właściwiej mówiąc, jest to kamień, który nie miał jeszcze czasu stwardnieć.”

Co do niebezpieczeństw, były one niemałe w kraju, gdzie słudzy policyjni nadzwyczajnie się obawiają skrytobójczego noża złodziei. Jeżeli w miastach dozwalają łotrom czynić co im się podoba, jeżeli mieszkańcy miast najludniejszych nie ośmielają się wychodzić w nocy na ulicę, wyobrazić sobie można jak bezpieczne muszą być drogi? Kilkakrotnie kupki ludzi podejrzanych zatrzymywały się po drodze gdy nasi podróżni, zapuszczali się w ciasne wąwozy i żwirowe przekopy, ale widok Krega i Fraja, uzbrojonych w rewolwery odstraszał rozbójników. Wszelako ajenci Wieku uczuwali w takich razach wielką obawę o życie, jeśli nie o swoje, to o poruczonego ich straży żywcem miljona. Czyby Kin-Fo poległ od sztyletu Wana, czy od noża zbójeckiego, skutek był zawsze ten sam. Cios ten byłby zadany kasie Towarzystwa.

A zresztą i Kin-Fo, niemniej dobrze uzbrojony, gotów był bronić się do upadłego. Teraz więcej niż kiedykolwiek chodziło mu o życie, i jak mówili Kreg z Frajem „byłby się dał zań zabić.”

W Si-Gnan-Fu nie było najmniejszego prawdopodobieństwa odszukać Wana. Nigdy nie powstałoby w myśli starego Tajpinga tutaj szukać ukrycia. Silnych warowni tego miasta nie zdołali zdobyć rokoszanie, a obecnie znajduje się w nim liczna załoga mandżurska. Chyba ze szczególniejszego zamiłowania zabytków archeologicznych. których pełno w tem mieście, chyba będąc znawcą tajemnic epigraficznych, których nieoszacowane skarby posiada tutejsze „muzeum tablic,” mógłby tu Wan przebywać. Lecz w jakimże innym zresztą celu?

Jakoż Kin-Fo wyjechał zaraz nazajutrz z tego miasta, będącego ważnym punktem handlowym pomiędzy Azją mniejszą, Tybetem, Mongolją a Chinami, i udał się dalej na północ.

Przez Kao Lin Sien, Sin Tong Sin, przez dolinę rzeki Uei Ro, toczącej żółte wody, zabarwione cząstkami owego żwiru, przez które wyżłobiła sobie koryto, przybyli podróżni nasi do Rua Tszeu, miasta, co było ogniskiem straszliwego powstania Muzułmanów w roku 1860. Ztąd częścią statkiem, częścią kołami, z wielkim trudem i znużeniem dostali się do twierdzy Tong Kuan, położonej na zbiegu rzek Uei Ro i Ruang Ro.

Ruang Ro jest to owa sławna rzeka żółta. Płynie ona wprost z północy przez prowincje wschodnie i wpada do morza tejże samej nazwy, nie będąc tak dobrze żółtą jak morze Czerwone nie jest czerwonem, Białe białem, a Czarne czarnem. Tak – sławna to rzeka, pochodzenia niebieskiego zapewne, bo jej barwa jest barwą cesarzy, synów nieba – będąca zarazem „Zmartwieniem Chin,” którą to nazwę zawdzięcza strasznym swoim wylewom, co zniszczyły przeważnie nieużyteczny dziś kanał cesarski.

W Tong Kuan podróżni nasi mogli się czuć bezpiecznymi nawet nocą. To już nie miasto kupieckie, lecz wojskowe, gdzie już nie przenośnym obozem, ale stale zamieszkali Tatarzy mandżurscy, będący pierwszą kategorią armji chińskiej. Może Kin-Fo miał zamiar odpocząć tutaj dni kilka, może byłby się tu znalazł w którym hotelu wygodny pokój, dobra kuchnia, wygodne łóżko, nie byłoby wcale nie po myśli Kregowi i Frajowi, a tem mniej Sunowi…

Lecz ten głupiec był tak nieostrożny – za co też stracił tym razem dobry cal swego warkocza – że na komorze zamiast przybranego wymienił, prawdziwe nazwisko swego pana. Zapomniał, że ten, któremu miał zaszczyt służyć, nie nazywa się już Kin-Fo, lecz Ki-Nan.

Pan jego wpadł w gniew okrutny i wyruszył natychmiast w dalszą podróż. Zdradzone nazwisko wywarło swój skutek. Piorunem dowiedziało się całe miasto że sławny Kin-Fo przybył do Tong Kuan. Chciano widzieć tego jedynego w świecie człowieka, który „nie życzył sobie niczego więcej, jak tylko żyć i doczekać lat stu.”

chin24.jpg (214506 bytes)

Przerażony podróżnik ze swymi dwoma stróżami i służącym miał zaledwie czas uciec przed gromadzącymi się w około niego tłumami ciekawych. Pieszo – pieszo tym razem, biegł wybrzeżem w górę rzeki żółtej, dopóki zmęczony wraz ze swymi towarzyszami do ostatniego tchu, nie dopadł małego miasteczka, gdzie pod ścisłem incognito miał nadzieję znaleść parę chwil spokojnego wypoczynku.

Sun, zupełnie zbity z tropu, nie śmiał już słowa przemówić. Z kolei on teraz z tym swoim króciutkim warkoczem, podobnym do szczurzego ogona stał się przedmiotem powszechnych żartów, wcale nieprzyjemnych. Ulicznicy biegli za nim i obsypywali go tysiącami szyderskich wykrzykników.

Rad był by już wreszcie przybyć… ale dokąd? skoro pan jego, jak to powiedział zacnemu Will. J. Bidulfowi, postanowił jechać i jechać bez końca – w świat, gdzie oczy poniosą.

Jechać!… Ale o dwadzieścia lisów od Tong Kuanu w tej skromnej mieścinie, dokąd się schronili, nie było ani koni, ani osłów, ani wozów, ani lektyki. Nie mieli do wyboru nic innego, tylko albo tam pozostać, albo ruszyć dalej pieszo. Nie mogło to naprawić humoru uczniowi filozofa Wina, który w tym względzie mało okazywał filozofji. Zżymał się za to na wszystkich, a powinien był tylko sam siebie winić. Ach! jakże teraz żałował tego czasu, gdzie mu było żyć tylko. Jeżeli dla ocenienia wartości szczęścia potrzeba było zaznać nudy, trosk i męczarni, jak utrzymywał Wan, doznał już teraz tego wszystkiego – i w jakim stopniu!

A zresztą przebiegając tak świat, nieraz zdarzyło mu się zdybać ludzi bez grosza, którzy przecież pomimo tego byli szczęśliwi. I widział pod rozmaitą postacią jak szczęśliwym czyni człowieka praca, chętnie wykonywana.

Tam widział rolników wesoło idących za swoim pługiem;  tam rzemieślników w warstacie z piosnką na uściech. Azaliż to nie z braku właśnie pracy wynikał u niego ten brak wszelkiego życzenia, a co zatem idzie, brak szczęścia tu na ziemi? Teraz mu się dopiero rozjaśniła rzecz zupełnie. Tak przynajmniej mu się zdawało. O! nie bracie Kin-Fo; jeszcze nie zupełnie.

Tymczasem zabrawszy się do szukania po całej mieścinie Kreg i Fraj wynaleźli wreszcie wóz ale tylko jeden. A do tego był on tylko na jedną osobę, a co gorsza brakło doń siły pociągowej.

Były to taczki – taczki Paskalowskie – wynalezione może jeszcze Bóg wie na wiele wieków przed Pascalem, przez tych pierwotnych wynalazców prochu, pisma, bussoli i wolanta. Tylko że w chińskiej taczce koło nie znajduje się u końca skrzyni, lecz po jej środku, jak śruba u niektórych parowców, tak iż przedziela taczkę w dwie równe połowy. W jednej może się umieścić podróżny, druga pozostaje na pakunek.

Poruszać tę taczkę może tylko człowiek, który nie ciągnie ją za sobą, lecz popycha ją przed siebie. Znajduje się on tedy za plecami podróżnego i nie zasłania mu sobą widoku. Jeżeli wiatr pomyślny, to jest, jeżeli dmie w plecy, człowiek korzysta z tej siły pomocniczej, która go nic nie kosztuje; zatyka drąg u przodu taczki, zapina na nim czworograniasty żagiel i skutkiem silnego powiewu wiatru, zamiast coby miał popychać taczkę, ona go jeszcze ciągnie, często nawet prędzej, niżby sobie życzył.

Zakupiono taczki wraz z całym przyborem. Kin-Fo umieścił się w niej. Wiatr był pomyślny – rozpięto żagiel.

– No! Sun! – zawołał Kin-Fo.

Sun zbliżył się, chcąc usiąść w drugą połowę taczki.

– Pchaj! – zawołał Kin-Fo tonem nie znoszącym odpowiedzi.

– Ale… proszę pana… bo ja… bąkał Sun, któremu naprzód już nogi drżały, jak u przeładowanego konia.

– Bierz cię djabli głupcze z twą prośbą i twoim językiem.

– No! prędzej Sun! – zawołali Kreg i Fraj.

– Pchaj! – powtórzył Kin-Fo, spoglądając surowo na ten koniuszek warkocza, który jeszcze pozostał Sunowi. Ciągnij bydlę! – A nie wywróć, bo…

I dokończył myśl swą Kin-Fo strzygąc dwoma palcami prawej ręki, naśladując nożyczki tak wyraźnie, że Sun w okamgnieniu przerzucił przez ramiona pas, uwiązany do taczek i chwycił za nie oburącz. Fraj i Kreg stanęli po obu stronach taczki i z pomocą pomyślnego wiatru mała karawana ruszyła w pochód.

Próżnoby się kto silił odmalować wewnętrzną wściekłość Suna, zamienionego w konia. Wszelako Kreg i Fraj luzowali go często, a wiatr południowy, nie przestając skutecznie dopomagać, trzy części siły zastępował. Zadaniem popychającego człowieka było więc głównie tylko baczyć na to, aby taczka dobrze na kole środkowem osadzona, nie straciła równowagi i kierować nią należycie, na kształt sternika na okręcie.

chin25.jpg (188210 bytes)

W takim to ekwipażu Kin-Fo przebywał północne Chiny; pieszo, gdy chciał wyprostować sobie ścierpłe nogi – w taczce, gdy znów chciał wypocząć.

Ominąwszy Huan-Fu i Kafon, podróżował w ten sposób Kin-Fo w górę wybrzeżem onego sławnego kanału cesarskiego, który przed laty zaledwie dwudziestu, nim jeszcze rzeka żółta w dawne swe wróciła łożysko, tworzył piękną spławną linję komunikacyjną pomiędzy Su Tszeu, krainą herbaty a Pekinem, na przestrzeni mil kilkuset.

Tak przebyli Tsi-nan, Ho-Kien, i dostali się w głąb prowincji Pe-Cze-Li – gdzie leży Pekin, poczwórna stolica cesarstwa niebieskiego.

Przebyli Tien-Tsin, wielkie miasto, bronione murem fortecznym i dwoma bastjonami, liczące 400.000 mieszkańców, z obszerną przystanią utworzoną z połączonych wód Peihu i kanału cesarskiego, dokąd przychodzą z Manszestru wyroby bawełniane i płócienne, miedź, żelazo, zapałki niemieckie, drzewo na sandały i td., zkąd odchodzą rozmaitego rodzaju płody chińskiej strefy, tytoń tatarski i td. ogółem biorąc stosiedemdziesiąt miljonów wartości. Ale Kin-Fo nie myślał widzieć nawet w tem ciekawem mieście słynnej pagody „Skazańców piekła”, nie widział w dzielnicy wschodniej wesołych ulic „Latarni” i „Starej odzieży”, nie zjadł objadu w restauracji „Zgody i przyjaźni”, utrzymywanej przez muzułmanina Leu-Lao-Ki, w której są sławne wina, pomimo że gospodarz wyznaje wiarę Mahometa, ale rzucił wielkiego różowego wizytowego swego biletu – wiemy dla czego – w pałacu Li Tszung Tana, wicekróla prowincji tej od roku 1870, członka Rady tajnej, Rady cesarstwa, który wraz z żółtym kaftanem nosi tytuł Fei-Tze-Chao-Pao.

Nie – Kin-Fo ciągle wieziony w taczce, Sun ciągle taczkę popychający, minęli wybrzeże na którym wznosiły się góry worów z solą, minęli przedmieścia, kolonję angielską i amerykańską, pole wyścigów, pola zasiane ryżem, jęczmieniem, winnice, ogrody bogate warzywami i owocem, przestrzenie, po których przemykały się tysiącami zające, kuropatwy, przepiórki, gdzie górą biły sokoł, drzemlik lub kobuz. – Karawana nasza, z czterech osób złożona, dążyła dwudziestoczteromilowym gościńcem, prowadzącym do Pekinu, pomiędzy rozmaitemi drzewami i wielkiemi trzcinami rzeki. Tak przybyli do Tong-Tszeu, zdrowi i cali. Kin-Fo zawsze wart 200.000 dolarów, Kreg i Fraj nieumęczeni, jak pierwszego dnia podróży, Sun zadyszany, kulejący, podbity na obie nogi i mający już tylko trzy cale warkocza na czubku głowy.

Było to dnia 19. czerwca. Termin Wana upływał dopiero za siedm dni.

Ale gdzie był Wan?

 

 

rozdział XIII

w którym usłyszymy sławną elegję „Pięć pór wieku stuletniego człowieka.”

 

anowie! – rzekł Kin-Fo do swych dwóch stróżów, gdy się taczka zatrzymała na przedmieściu Tong-Tszeu, jesteśmy już tylko o czterdzieści lisów (cztery mile) od Pekinu. Postanowiłem zatrzymać się tutaj aż do chwili, w której umowa zawarta pomiędzy mną a Wanem utraci moc swoją. W tem mieście liczącym 400.000 mieszkańców łatwo mi będzie pozostać niepoznanym, jeżeli Sun nie zapomni że pan jego nazywa się Ki-Nan i jest kupcem z prowincji Szen-Si.

No – Sun pewno nie zapomni. Skutkiem swego zapomnienia zmuszony był pełnić służbę konia przez cały tydzień, a przecież spodziewał się że pan Kin-Fo…

– Ki… przerwał Kreg.

– Nan dokończył Fraj.

… nie będzie go nadal znów używał do zajęć niezwykłych. Obecnie znużony do upadłego błagał tylko o tę łaskę pana Kin-Foa.

– Ki… przerwał Kreg.

– Nana, dokończył Fraj.

… aby się mógł przespać przynajmniej przez dwie doby bez przerwy.

– Śpij cały tydzień jak chcesz – odrzekł Kin-Fo – Będę przynajmniej pewien tego, że śpiąc nie wygadasz się z niczem.

Następnie podróżni nasi zajęli się wyszukaniem wygodnego hotelu, których nie brak w Ton i Tczeu. Wielkie to miasto jest już prawie tylko ogromnem przedmieściem Pekinu. Gościniec łączący je ze stolicą, prowadzi w pośród szeregu will, domów, chat wiejskich, grobów, małych pagód zielonych ogrodów, a ruch na tej drodze powozów, jezdnych i pieszych jest nieustanny.

Kin-Fo znał miasto i kazał się zaprowadzić do Tae-Uang-Miao, „świątyni książąt krwi.” Jest to dawny klasztor bonzów, zamieniony na hotel, gdzie przybywający podróżni mieszczą się dosyć wygodnie.

Kin-Fo, Kreg i Fraj wnet się rozgościli w tym hotelu. Kreg i Fraj zajęli pokoje przyległe do pokoju drogiego swego klienta.

Co do Suna ten poszedł natychmiast spać we wskazanym mu kącie i nie pokazał się już.

W godzinę później Kin-Fo z nieodstępnymi swymi towarzyszami poszedł na objad, a zjadłszy z apetytem, zapytał co mają teraz począć?

– Wypada przeczytać – odrzekli Kreg i Fraj, Gazetę urzędową, aby się dowiedzieć czy nie ma tam czego coby nas mogło obchodzić.

– Macie słuszność – odrzekł Kin-Fo. Może się co dowiemy o Wanie.

Wyszli tedy wszyscy trzej z hotelu. Z przezorności Kreg i Fraj szli jeden z jednej, a drugi z drugiej strony Kin-Foa, uważając bacznie na przechodzących i nie dozwalając nikomu zbliżyć się do niego. Przeszli tym sposobem ciasne uliczki miasta i dostali się na wybrzeże. Tam kupili najnowszy numer Gazety urzędowej i skwapliwie przeczytali.

Ale nie znaleźli nic oprócz obietnicy dwóch tysięcy dolarów, czyli 1300 taelów temu, ktoby dał znać sz. p. Wil. J. Bidulfowi gdzie przebywa obecnie pan Wan z Szanghaju.

– Więc go jeszcze nie ma – rzekł Kin-Fo.

– Zatem nie czytał ogłoszenia – odrzekł Kreg.

– Zatem – trzyma się terminu – dodał Fraj.

– Ale gdzie on może być? – zawołał Kin-Fo.

– Czy pan sądzi się bardziej zagrożonym w ostatnich dniach – przed dobiegającym terminem? spytali Kreg i Fraj.

– Niezawodnie – odrzekł Kin-Fo – Jeżeli Wan nie wie o tem jaka zmiana zaszła w mem położeniu, co bardzo zdaje się prawdopodobnem, to nie może się uchylić od spełnienia swego zobowiązania. A więc za dzień, za dwa dni, za trzy będę bardziej jeszcze zagrożony niż dzisiaj – a za dni sześć jeszcze bardziej.

– A po upływie terminu?

– Nie będę się już miał niczego obawiać.

– A więc trzy tylko jest sposoby – rzekli na to Kreg i Fraj – ochronienia się od wszelkiego niebezpieczeństwa przez tych sześć dni.

– Jaki jest pierwszy? – zapytał Kin-Fo.

– Wrócić do hotelu – odrzekł Kreg – zamknąć się w swoim pokoju i czekać aby termin minął.

– A drugi?

– Dać się uwięzić za popełnienie niby jakowejś zbrodni – odrzekł Fraj, i dostać się pod klucz otoczonych dobrą strażą więzień tutejszych.

– A trzeci?

– Ogłosić żeś pan umarł – odrzekli obadwa – i nie zmartwychwstać aż będąc już zupełnie bezpiecznym.

– E! Nie znacie Wana! – zawołał Kin-Fo. Wan znalazłby, skoro zechce, sposób dostania się do mego pomieszkania, do mego więzienia, do mego grobu. Nie zabił mnie dotychczas dlatego, bo nie chciał, bo chciał zostawić mi przyjemność, czy niepokój oczekiwania. Kto wie, jakie skłoniły go do tego powody? Bądź co bądź wolę czekać, nie zamykając się nigdzie.

– Ależ… tymczasem… zaczynał przedstawiać Kreg.

– Zdaje mi się, że… dodał Fraj.

– Panowie! – przerwał Kin-Fo, suchym tonem – uczynię jak mi się będzie podobać. Zresztą jeżeli zginę przed 25. czerwca, ile może stracić wasze Towarzystwo?

– Dwakroć sto tysięcy dolarów – odrzekli Kreg i Fraj.

– A ja stracę cały majątek i życie w dodatku. Jestem więc bardziej od was interesowany w tej sprawie.

– Słusznie.

– Prawda.

– Strzeżcież mię jak sobie chcecie, a ja będę robił co mi się podoba.

Nie było co odpowiedzieć.

Kreg i Fraj musieli tedy poprzestać na tem, aby podwoić swą czujność i nie odstępować swego towarzysza podróży ani na krok. Ale nie taili przed sobą, że niebezpieczeństwo zwiększało się z dniem każdym.

Tong-Tszeu jest jednem z najstarszych miast niebieskiego cesarstwa. Położone nad jednym kanałem, tworzącym odnogę rzeki Pei-ho, i drugim ciągnącym się do Pekinu, jest ono ogniskiem wielkiego ruchu handlowego. Przedmieścia jego są niezmiernie ożywione.

Kin-Fo i jego towarzysze zdziwieni byli tym ruchem, znacznie jeszcze większym na wybrzeżu, do którego przybijają łodzie i statki handlowe.

Ostatecznie rozważywszy rzecz dobrze Kreg i Fraj czuli się bezpieczniejszymi śród zgiełku ludzi, Kin-Fo miał niby paść ofiarą samobójstwa. Świadczyć o tem miał list przy nim znaleziony. Wan zatem nie mógł starać się zabić swego ucznia wśród ludnych ulic lub na publicznym placu miejskim. Oczywiście tedy nie było się czego tutaj na razie obawiać, obawiali się tylko czyli zacięty Taiping, nie ścigał ich może potajemnie przebrany przez całą drogę począwszy od Szanghaju. Przypatrywali się zatem dobrze wszystkim przechodzącym.

Naraz usłyszeli wymówione nazwisko, które jak gromem słuch ich uderzyło.

– Kin-Fo! Kin-Fo! – krzyczeli małe Chińczyki podskakując i klaszcząc w dłonie śród tłumu.

Miałżeby Kin-Fo być poznanym, i chęć obaczenia go wywołuje zbiegowisko?

Mimowolny bohater zatrzymał kroku.

Kreg i Fraj stanęli gotowi jak szańcem zasłonić go sobą w razie potrzeby.

Ale krzyki te nie odnosiły się do nich. Widocznie nikomu tam w myśli nie postało, że Kin-Fo między nimi się znajduje obecny. Stał więc nieruchomie, ciekawy dowiedzieć z jakiego powodu powtarzano jego nazwisko?

Grono mężczyzn, kobiet i dzieci otoczyły spiewaka wędrownego, który jak się zdawało musiał być ulubieńcem ulicznej gawiedzi. Krzyczano, klaskano w dłonie, cieszono się nim już z góry.

Spiewak widząc już dosyć licznie zgromadzoną publikę, wyjął z kieszeni spory pakiet afiszów kolorowanych i zawołał głosem donośnym:

Pięć pór roku stuletniego człowieka.

Była to owa sławna elegja, obiegająca całe cesarstwo niebieskie.

Kreg i Fraj próbowali odciągnąć ztąd precz Kin-Foa, lecz ten uparł się aby zostać. Nikt go tu nie znał. Nigdy jeszcze nie słyszał tej elegji opowiadającej jego czyny i dzieje. Rad był ją usłyszeć.

Śpiewak zaczął jak następuje:

„O pierwszej porze księżyc oświetla szpiczasty dach domu w Szanghaju. Kin-Fo jest młody, ma lat dwadzieścia. Podobny jest do wierzby wypuszczającej pierwsze zielone listki.”

„O drugiej porze księżyc oświetla boczne ściany bogatego jamenu. Kin-Fo ma lat czterdzieści. Wszystko mu się szczęści. Sąsiedzi wychwalają go.”

Spiewak zmienił wyraz twarzy i zdawał się starzeć z każdą strofą. Oklaski sypały się zewsząd.

On śpiewał dalej:

„O trzeciej porze księżyc oświeca całą przestrzeń. Kin-Fo ma lat sześćdziesiąt. Po zieloności wiosennej żółte chryzantemy jesieni.”

„O czwartej porze księżyc zaszedł. Kin-Fo ma lat ośmdziesiąt. Ciało jego skurczyło się jak u morskiego raka w kipiątku. Pochylił się – pochylił i gaśnie wraz z nocy gwiazdami.”

„O piątej porze kury witają jutrznię wschodzącą. Kin-Fo doczekał stu lat. Umiera –Spełniło się jego najgorętsze życzenie; ale niemiłosierny książę Jen nie chce go przyjąć do swego państwa. Nie lubi on ludzi tak starych, coby mu zrzędzili na jego dworze. Stary Kin-Fo nie może znaleść przytułku, błąka się po wieki wieków.”

Publika sypała grzmoty oklasków, a śpiewak sprzedawał setkami elegję, po trzy sapeki egzemplarz.

A dlaczegożby i Kin-Fo nie miał jej sobie kupić? Wydobył z kieszeni garść drobnej monety i pełną garść wyciągnął przez tłum otaczający śpiewaka.

Naraz dłoń się rozwarła. Pieniądze rozsypały się na ziemię…

Przed nim stał człowiek, którego spojrzenie skrzyżowało się z jego wzrokiem.

– Ach! – zawołał Kin-Fo, nie mogąc się powstrzymać od wykrzykniku, zarazem pytającego i wołającego.

Fraj i Kreg przyskoczyli doń, mniemając że został poznany, zagrożony, ugodzony – zabity może.

– Wan! zawołał Kin-Fo.

– Wan!? powtórzyli Kreg i Fraj.

I był to rzeczywiście Wan – On sam we własnej swej osobie, ale zamiast się zbliżyć do nich, w tejże chwili roztrącił tłum otaczający go i zaczął z całej siły uciekać, co mu nóg starczyło, które były potężnie długie.

Kin-Fo nie zawahał się ani chwili, i puścił się za nim w pogoń, chcąc raz uwolnić się z przykrego położenia. Fraj i Kreg puścili się wraz z nim, krok w krok, nie chcąc go ani wyprzedzić, ani pozostać za nim.

I oni poznali Wana i pojęli po jego zdziwieniu że tak dobrze on nie spodziewał się obaczyć tu swego ucznia, jak tenże nie spodziewał się zastać tu jego.

Ale dlaczego Wan uciekał? Trudno było się domyśleć; ale koniec końców uciekał, jak gdyby cała policja cesarstwa niebieskiego za nim goniła.

chin26.jpg (181464 bytes)

Szalona to była pogoń.

– Nie straciłem majątku! Wan Wan! Nie straciłem! – krzyczał Kin-Fo.

– Bogaty jest, bogaty! – wołali jeszcze głośniej Kreg i Fraj.

Ale Wan był za daleko aby mógł usłyszeć te słowa, które byłyby go może powstrzymały. Przebiegł tedy całe wybrzeże wzdłuż kanału i dobiegał już do przedmieścia wschodniego.

Wszyscy trzej biegli za nim, nie ustając w pogoni, ale zawsze w jednakiem oddaleniu.

A nawet uciekający zdawał się coraz bardziej jeszcze się od nich oddalać.

Pół tuzina Chińczyków przyłączyło się do nich, nie licząc kilku także policjantów, biorących uciekającego za zbrodniarza, który świeżo popełnił coś złego.

Ciekawy to był widok tej gromady zadyszanej, krzyczącej, powiększającej się za każdym krokiem nowymi ochotnikami. Ci, co bliżej byli śpiewaka, słyszeli wyraźnie, jak Kin-Fo wymówił nazwisko Wana. Szczęściem że tenże nie wymówił również nazwisko ucznia swego, bo całe miasto byłoby się rzuciło w trop za tak sławnym człowiekiem. Ale i nazwisko Wana, niespodziewanie odkryte, dostatecznie zelektryzowało tłum cały. Wan – wszakże to ten zagadkowy człowiek, za którego odszukanie naznaczona była ogromna nagroda. Wiedziano o tem – tak że gdy Kin-Fo gonił za 800.000 dolarami, stanowiącemi jego majątek, Kreg i Fraj za 200.000 ubezpieczonemi na jego życie, inni biegli za 2000 dolarów przyobiecanej nagrody, i przyznać trzeba że było biedz za czem.

– Wan! Wan! Jestem bogatszy jak przedtem byłem! – krzyczał ciągle Kin-Fo, o ile na to szybki bieg dozwalał.

– Nie stracił majątku, nie stracił! – wołali Kreg i Fraj.

– Łapaj! Łapaj! – wrzeszczała gromada goniących, rosnąca po drodze jak lawina.

Wan nic nie słyszał. Biegnąc z rękami skrzyżowanemi na piersiach, nie chciał ani odpowiadać, ani tracić czasu na oglądanie się po za siebie.

Minęli przedmieście, Wan puścił się gościńcem wzdłuż kanału. Tu mógł uciekać swobodnie, bo gościniec był wówczas prawie pusty. Gonił więc jeszcze prędzej, zaczem i pogoń podwoiła chyżości.

Gonili go tak przeszło dwadzieścia minut. Niepodobna było przewidzieć jak się to skończy? Wszelako zdawało się że uciekający zaczyna opadać z sił i zwalniać kroku. Przestrzeń pomiędzy nim a goniącym zaczynała się zmniejszać.

Czując to Wan dał susa w bok i znikł w zielonem gąszczu ogródka, otaczającego małą pagodę, po prawej stronie drogi.

– Dziesięć tysięcy taelów temu, kto go zatrzyma – zawołał Kin-Fo.

– Dziesięć tysięcy taelów – powtórzyli Kreg i Fraj.

– Ja – Ja – Ja – Ja – zawrzeszczał tłum w około.

Wszyscy rzucili się w bok za uciekającym i otoczyli pagodę.

Wan ukazał się znów. Uciekał wąską ścieżką uboczną, wzdłuż kanału irrygacyjnego, a chcąc zmylić goniących za nim, zwrócił po chwili znów na główny gościniec.

Ale widocznie już osłabł, gdyż oglądał się kilkakrotnie po za siebie. Kin-Fo, Kreg i Fraj przeciwnie nie osłabli wcale. Biegli, lecieli i żaden z tych, którzy biegli w nadziei uzyskania taelów, nie był w stanie ich prześcignąć.

Rozwiązanie zatem zbliżało się. Była to już tylko rzecz czasu – i to krótkiego czasu – co najwyżej kilku minut.

Wszyscy Wan, Kin-Fo i jego towarzysze, wraz z całą gromadą goniących przybyli w miejsce gdzie gościniec przechodzi przez rzekę, i wznosi się sławny most Palikao.

Przed laty ośmnastu dnia 21. września 1860 roku nie byliby byli mogli przebiegać tak swobodnie tej drogi. Wówczas gościniec ten zapełniony był innego rodzaju uciekającymi. Armja jenerała San-Ko-Li-Tsin, wuja cesarskiego, parta przez wojska francuskie zatrzymała się na tym moście, wspaniałym dziele sztuki, o balustradach z białego marmuru, zdobnym podwójnym szeregiem olbrzymich lwów. Tutaj to kule dział europejskich zmiatały w puch zastępy Tatarów mandżurskich, których wiara w fatalizm niezrównanie czyni walecznymi.

Ale w tej chwili ów most, noszący jeszcze ślady bitwy na poobłamywanych posągach, był wolny.

Wan słabniejący rzucił się w bok drogi. Kin-Fo i inni użyli ostatniego wysiłku aby go dogonić. Wnet już tylko dwadzieścia kroków, już tylko piętnaście, już tylko dziesięć dzieliło ich od niego.

Nie było już co tracić napróżno słów aby go zatrzymać, tem bardziej że ich nie słyszał, czy słyszeć nie chciał. Należało go dopędzić, schwycić, związać jeżeli potrzeba – a potem dopiero rzecz wytłumaczyć.

Wan widział że go dopędzają i pochwycą, a gdy przez szczególniejszy jakiś upor obawiał się zetknąć ze swym dawnym uczniem, postanowił umknąć przed nim choćby z narażeniem własnego życia.

I jednym skokiem przez balustradę mostu rzucił się w nurty rzeki.

Kin-Fo zatrzymał się chwilę, wołając za nim:

– Wan! Wan!

A widząc że wołanie nie pomoże:

– Muszę go mieć żywcem – zawołał i skoczył także w rzekę.

– Kreg! – zawołał Fraj.

– Fraj! – zawołał Kreg.

– Dwa kroć sto tysięcy dolarów tonie!

I skoczyli obadwa w rzekę za tonącym klientem Wieku.

chin27.jpg (180236 bytes)

Kilku ochotników skoczyło za nimi. Była to jakby grupa klownów, wyprawiających ćwiczenia na trabulinie.

Ale wszystko to nie pomogło. Kin-Fo, Fraj i Kreg i inni, znęceni obiecaną nagrodą, napróżno przeszukiwali fale Pei ho – Wana nie odszukano.

Porwany prądem rzeki nieszczęśliwy filozof zapewne utonął!

Czy Wan, rzucając się w rzekę, miał zamiar ujść tylko pogoni – czy też z zagadkowej jakiejś przyczyny postanowił położyć kres życiu swemu – tego nikt wiedzieć nie mógł.

We dwie godzin potem Kin-Fo, Kreg i Fraj, zbici z tropu, ale zupełnie osuszeni, dobrze pokrzepieni, Sun obudzony wówczas właśnie gdy spał w najlepsze, i klnący na czem świat stoi, jak sobie można wyobrazić, byli już w drodze do Pekinu.

 

 

rozdział xIV

w którym czytelnik przebieży bez znużenia cztery miasta w jednem.

 

e-Tsze-Lie najbardziej na północ wysunięte, z ośmnastu prowincji chińskich, dzieli się na dziewięć departamentów. Stolicą jednego z nich jest Szun-Kin-Fo, co znaczy „miasto pierwszorzędne posłuszne niebu.” Miastem tem jest Pekin.

Wyobraź sobie czytelniku chińską maczugę, zajmującą 6000 hektarów obszaru, mającą ośm mil obwodu, którego dzielnice muszą koniecznie tworzyć równokąt, taką jest tajemnicza Kambalu, której tak ciekawy opis podał Marco Polo ku końcu XIII wieku – taką jest stolica niebieskiego cesarstwa.

Pekin składa się z dwóch miast odrębnych, oddzielonych od siebie szerokim bulwarem i murem warownym. Jedno tworzy równokątny paralelogram – jest to miasto chińskie; drugie czworogran prawie prostokątny. Składa się ono znowu z dwóch miast, mianowicie miasta żółtego, Hoang-Tsing i Tszeu-Kin-Tsing, miasta czerwonego czyli zakazanego.

Niegdyś liczono tu ogółem w tych wszystkich dzielnicach przeszło dwa miljony mieszkańców. Ale wychodźtwo, wywołane niezmierną nędzą, zmniejszyło tę liczbę do jednego, co najwięcej miljona. Są to głównie Chińczycy i Tatarzy, do których należy doliczyć około 10.000 muzułmanów, tudzież pewną ilość Mongołów i Tybetanów, składających ludność pływającą.

Oba te ostatnie miasta mają razem wziąwszy kształt ogromnego kufra, którego wiekiem jest miasto chińskie, a spodem miasto tatarskie.

Sześć mil obwodu, obwarowanego murem mającym czterdzieści do pięćdziesięciu stóp wysokości i szerokości, z dwiestu obronnemi basztami wznoszącemi się co dwieście metrów jedna od drugiej. Jest to wspaniała przechadzka w około miasta tatarskiego, z olbrzymiemi u czterech rogów strażnicami.

Cesarz, syn nieba, dobrze strzeżony jest, jak widzimy.

W pośród tatarskiego miasta, miasto żółte, obejmujące 660 hektarów, o ośmiu bramach, zamyka w sobie górę węgla trzysta stóp wysoką, najwyższy punkt stolicy, posiada przepyszny kanał, zwany „Morzem środkowem” z mostem marmurowym, dwa klasztory bonzów, pagodę egzaminów, Pei-tsa-sse, pagodę zbudowaną na półwyspie, która zdaje się zawieszona w powietrzu po nad przejrzystemi wodami kanału, Pech-Tang, klasztor misjonarzy katolickich, pagodę cesarską, wspaniale wyglądającą z dachem o głośnych dzwonkach i krytych szafirowemi cegłami lapisowemi, wielką świątynię poświęconą przodkom panującej dynastji, świątynię duchów, świątynię genjusza wiatrów, genjusza piorunów, świątynię wynalazcy jedwabiu, świątynię pana niebios, pięć pawilonów smoczych, monaster wiecznego spoczynku itd. itd.

W środku tego to równoboku kryje się miasto zakazane, na przestrzeni ośmdziesięciu hektarów, otoczone fosą nawodnioną o siedmiu mostach marmurowych. Ma się rozumieć, że gdy dynastja panująca pochodzi z rasy mandżurskiej, pierwsze z owych miast zamieszkuje przeważnie taż rasa. Chińczycy są wydaleni zewnątrz, na spód kufra, do miasta przyległego.

Do miasta zakazanego, opasanego murem z cegły czerwonej, o gzemsach powleczonych barwą złocistą, wchodzi się bramą południową, bramą „Wiecznej dziewiczości”, która się nie otwiera tylko dla cesarza i cesarzowej. Tam wznosi się świątynia przodków dynastji tatarskiej, pokryta podwójnym dachem z różnokolorowych dachówek, świątynia Sze i Tsi, poświęcona duchom ziemskim i niebieskim, pałac „Najwyższej Zgody”, przeznaczony na uroczystości i bankiety urzędowe, pałac „Mniejszej Zgody”, gdzie znajdują się wizerunki przodków syna nieba, pałac Zgody opiekuńczej, gdzie w sali się odbywają posiedzenia Wielkiej Rady państwa, której prezyduje książę Kong, minister spraw zewnętrznych, stryj cesarza i pawilon „Kwiatów literackich”, do którego cesarz wstępuje raz w rok, dla wykładu ksiąg świętych, pawilon Tszuan Sin-Tien, gdzie się odbywają obrzędy ku czci Konfucjusza, bibljoteka cesarska, biuro historjografów, Wu-Igne-Tien, gdzie przechowują się płyty miedziane i drewniane przeznaczone do drukowania książek, pracownie, gdzie się wyrabia odzież dla dworu, pałac „Czystości niebieskiej”, gdzie się odbywają narady w sprawach rodziny cesarskiej, pałac „Wyższego żywiołu ziemskiego”, gdzie mieszka młoda cesarzowa, pałac „Rozmyślania”, do którego usuwa się cesarz gdy jest chory, trzy pałace, w których wychowują się dzieci cesarskie, świątynie zmarłych krewnych, cztery pałace przeznaczone dla wdowy i żon Hien-Fona, zmarłego w r. 1861, Tszeu-Sieu-Kong, rezydencja żon cesarskich, pałac „Łaski miłościwej”, przeznaczony na urzędowe przyjęcia pań dworskich, pałac „Powszechnego spokoju”, szczególniejsza nazwa szkoły dzieci oficerskich, pałac „Oczyszczenia i postu”, pałac „Czystości jaspisowej”, zamieszkały przez książąt krwi, świątynia „Bożka patrona miasta”, świątynia w stylu tybetańskim, skarbiec koronny, Intendentura dworu, Lao-Kong-Czu, pomieszkanie eunuchów, których jest nie mniej nie więcej jak 5.000 w mieście czerwonem, i inne wreszcie rozmaite pałace, których liczba w stolicy cesarskiej dochodzi do czterdziestuośmiu, nie licząc Tseu-Kuan-Ko, pałac „Światła purpurowego”, na wybrzeżu jeziora miasta żółtego, w którym dnia 19. czerwca 1873 przypuszczeni byli do oblicza cesarskiego posłowie pięciu mocarstw, Stanów Zjednoczonych, Rosji, Holandii, Anglji i Prus.

Któreż to forum starożytne składało się z takiego mnóstwa gmachów, tak rozmaitego kształtu, tak bogatych cennemi skarby? Któreż miasto, która stolica europejska posiada ich tak wiele?

A do tego należy jeszcze dodać Uan-Szeu-Szan, pałac letni, położony o dwie mile od Pekinu, zniszczony w roku 1860. Dziś zaledwie odszukać można w pośród ruin owe ogrody „Jasności zupełnej i Jasności cichej”, owe wzgórze jaspisowego źródła, i górę „Dziesięciu tysięcy długowieczności.”

W około miasta żółtego ciągnie się miasto tatarskie. Tam mają swą siedzibę ambasady francuska, angielska i rosyjska, szpital misjonarzy londyńskich, misje katolickie wschodnie i północne, dawne stajnie na słonie, gdzie obecnie jest już tylko jeden, ślepy i stuletni. Tam wznosi się wieża dzwonów z czerwonym dachem, obramowanym dachówką zieloną, świątynia Konfucjusza, klasztor tysiąca Lamów, świątynia Faki, dawne obserwatorjum z czworograniastą ciężką wieżą, jamen jezuicki, jamen uczonych, gdzie odbywają się egzamina literatów. Tam wznoszą się łuki tryumfalne Wschodu i Zachodu. Tam płynie morze Północy i morze trzcinowe, okryte liljami niebieskiemi i innem wodnem kwieciem, co z pałacu letniego przypływa na wody kanału miasta żółtego. Tam są pałace książąt krwi i wszystkich ministerstw: skarbu, wyznań, wojny, robót publicznych, spraw zewnętrznych, tam znajduje się Izba obrachunkowa, trybunał astronomiczny, akademja medyczna. Wszystko to rozrzucone w uliczkach wąskich, latem pełno kurzu, błota zimą, składających się po większej części  z nędznych, niskich domów, pomiędzy któremi tu i ówdzie wznosi się pałac którego z dygnitarzy, ocieniony pięknemi drzewami. A po tych wąskich, natłoczonych uliczkach trudno się przecisnąć pomiędzy mnóstwem  wałęsających się psów, wielbłądów mongolskich, obładowanych węglem, palankinów przez czterech lub ośmiu ludzi niesionych, według stopnia urzędowej godności właściciela, lektyk, wozów ciągnionych mułami, taczek, wreszcie żebraków, którzy tworzą tutaj cech samoistny, liczący 70.000 włóczęgów. W tych uliczkach, zapadłych w tych ściekach bagnistych, gdzie się grzęźnie po kolana, nie jeden już ślepy żebrak się utopił.

Z wielu względów chińska dzielnica Pekinu, nazywająca się Wai-Tszen, podobna jest do dzielnicy tatarskiej, ale wyróżnia się od niej przecie w niejednem.

Dwie sławne świątynie znajdują się w jej stronie południowej – świątynia Nieba i świątynia Rolnictwa, do których należy dodać świątynie bogini Koa-Nin, jenjusza ziemi, oczyszczenia, czarnego smoka, duchów niebieskich, Nieba i ziemi, stawy zarybione złotemi rybami, monaster Feu-jansse, rynki, teatra itd.

Równokątny ten równobok dzieli z północy na południe ważna linja komunikacyjna, nazwana Wielką drogą, idąca od bramy Hung Tin na południe do bramy Tien na północy. Przecięta jest ona w poprzek drugą dłuższą jeszcze drogą, która ją przecina pod kątem prostym prowadząc od bramy wschodniej Sza Kua do bramy Kuan Tsu, na zachodzie miasta. Nazywa się drogą Sza Kua, przyszła pani Kin-Fowa mieszkała o sto kroków opodal od miejsca, gdzie drogi te się schodzą i jedna drugą przecina.

Przypomną sobie czytelnicy że w kilka dni po otrzymaniu od narzeczonego listu, donoszącego o utracie majątku, młoda wdowa otrzymała drugi, zaprzeczający pierwszej wieści i donoszący jej że przed „upływem siódmego miesiąca,” młodszy jej braciszek przybędzie do niej.

Nie potrzeba mówić jak pilnie liczyła Leu od dnia 17. maja, to jest od chwili otrzymania rzeczonego listu dni i godziny. Ale od tego czasu Kin-Fo nie dawał o sobie żadnej wiadomości, niechcąc bez wyjawienia powodu donosić narzeczonej o swojem podróżnem błąkaniu się po świecie. Leu pisała do niego do Szanghaju, ale nie otrzymywała odpowiedzi. Można sobie zatem wyobrazić jej niespokojność gdy po dzień 19. czerwca nie miała listu.

Przez cały ten czas młoda wdowa nie opuszczała domu swego przy ulicy Sza Kua, pędząc zamknięte długie dni tęsknoty. Czekała niespokojna. Nieznośna Nan nie mogła być miłą towarzyszką samotności. Ta „stara matka” grymasiła bardziej jeszcze niż zwykle, i zasługiwała sto razy na dzień aby ją odpędzić.

A ileż to jeszcze nieobliczonych pełnych tęsknoty spędzić przyjdzie, nim Kin-Fo do Pekinu przybędzie. Leu liczyła – a liczba zdawała jej się niezmiernie duża.

Chociaż pomimo że wyznanie Lao Tse jest najstarszem w Chinach, pomimo że naukę Konfucjusza ogłoszoną około tegoż samego czasu, blisko 500 lat przed Chrystusem, wyznaje cesarz, uczeni i wysocy mandaryni, najwięcej przecież wyznawców ma buddaizm, bo przeszło trzysta miljonów na całym świecie.

Buddaizm, którego pierwszym twórcą był Fo, dzieli się na dwie sekty, z których jednej kapłanami są bonzowiew popielatych chałatach, a czerwonem nakryciem głowy – drugiej lamowie, w odzieniu i nakryciu głowy żółtem.

chin28.jpg (171206 bytes)

Leu należała do buddystów sekty pierwszej. Bonzowie widywali ją często przychodzącą do świątyni Koan-Ti-Miao, poświęconej bogini Koa-nin. Tam modliła się na intencję swego narzeczonego i paliła woniejące pręciki leżąc twarzą na posadzce świątyni.

Tegoż dnia zamierzała gorętsze jeszcze zanosić modły do bogini Koanin. Przeczucie jakieś mówiło jej że wielkie niebezpieczeństwo grozi temu, którego oczekiwała tak niecierpliwie.

Leu zawołała zatem swą „starą matkę” i rozkazała jej pójść sprowadzić lektykę, niesioną przez czterech ludzi.

Nan wzruszyła ramiona, wedle swego nieznośnego zwyczaju i wyszła spełnić rozkaz.

Tymczasem młoda wdowa, pozostawszy sama w pokoju smutnie spoglądała na oniemiały przyrząd, który jej już nie powtarzał słów dalekiego ulubionego.

– O! niech przynajmniej wie, rzekła sobie – żem nie przestawała o nim myśleć. – Niech mu to głos mój powtórzy gdy przybędzie.

I pocisnąwszy sprężynę puszczającą w ruch aparat fonograficzny, wymówiła podniesionym głosem najczulsze wyrazy, jakie jej kochające podyktowało serce.

Nan, wszedłszy z trzaskiem, przerwała ten czuły monolog.

– Lektyka czeka – rzekła głośno.

A ciszej mruknęła pod nosem:

– Mogłabyś zostać w domu, zamiast tryndać się po mieście.

Leu nie dosłyszała tego. Wyszła natychmiast pozostawiając starej grymaśnicy swobodne pole zrzędzenia do woli. Wsiadła do lektyki i kazała się nieść do Koan-Ti-Miao.

Droga szła prosto. Trzeba było tylko zwrócić z ulicy Sza-Kua na plac na wielką drogę, aż do bramy Tien.

Ale rzecz to nie była tak łatwa. O tej porze ruch na ulicy był jeszcze ogromny, a ścisk zawsze jest wielki w tej części miasta, najludniejszej z wszystkich dzielnic stolicy. Rozstawione po drodze baraki kupców obcych, czyniły drogę podobną do targowicy jarmarcznej pełnej wrzasku i nawoływania. Deklamatorowie publiczni, mowcy uliczni, wróżbici, fotografowie, karykaturzyści z karykaturami nieszczędzącemi dostojnych mandarynów cesarstwa, w ogólnym zgiełku krzyczeli i rozdawali swe ogłoszenia. Tam szedł pogrzeb paradny, tamujący ruch w całej ulicy, tam wesele, nie weselsze od owego pogrzebowego orszaku, ale równie jak on tłumne i napełniające całą ulicę. Przed jamenem jakieś urzędnika zgromadził się tłum ludzi. Ktoś pokrzywdzony bił w bęben skargi, domagając się sprawiedliwości. Na kamieniu Leu-Ping klęczał jakiś zbrodniarz, który otrzymał właśnie bastonadę, pod strażą policjantów w czapkach mandżurskich, o czerwonych żołędziach z krótkiemi pikami i dwiema szablami w jednej pochwie. Dalej prowadzono na strażnicę dwóch opierających się Chińczyków, związanych z sobą warkoczami. Owdzie znów biedak jakiś mając lewą rękę i prawą nogę skute w dybach sztykulał podobny do potwornego jakiegoś zwierzęcia. Tam znów złodziej zamknięty w skrzyni drewnianej, z głową wystającą przez dno przedziurawione, wyglądał zmiłowania publiczności, inni z głową i rękami w kunie, wyglądali jak woły w jarzmie. Nieszczęśliwi ci szukali widocznie miejsc najbardziej uczęszczanych w nadziei otrzymania większej jałmużny, licząc na miłosierdzie przechodzących, ze szkodą wszelkiego rodzaju żebraków bez rąk, kulawych, paralityków, ślepych, których prowadzili kulawi, i podlegli tysiącznego rodzaju kalectwom i chorobom prawdziwym lub udanym, których tłumy roją się w niebieskim cesarstwie.

Lektyka postępowała zatem po mału. Ścisk był coraz większy im bliżej bulwaru zewnętrznego. Przybywszy tam wreszcie stanęła przed bastjanem w pobliżu świątyni bogini Coaniny.

chin29.jpg (193142 bytes)

Tam Leu wysiadła z lektyki, i weszła do świątyni, gdzie najpierw uklękła, a następnie upadła twarzą do ziemi przed posągiem bogini. Potem powstała i poszła ku aparatowi kościelnemu, noszącemu nazwę „młynka modlitewnego”.

Był to rodzaj motowidła, przy którego ośmiu skrzydłach umocowane były chorągiewki z napisami zawierającemi sentencje moralne.

Obok poważny bonza oczekiwał na pobożnych, a głównie na składaną przez nich opłatę.

Leu wsunęła słudze wielkiego Buddy kilka taelów, jako zapłatę należną za użytek aparatu, a następnie ująwszy ręką za korbę zaczęła nią kręcić zwolna, lewą rękę na sercu położywszy. Ale młynek nie obracał się jak należało, aby modlitwa była skuteczną, bo stojący obok bonza rzekł, zachęcając ją giestem:

– Prędzej! Prędzej!

I młoda niewiasta kręciła korbą coraz prędzej.

Trwało to około kwadransa, poczem bonza upewnił ją że modlitwa jej będzie już wysłuchana.

Wówczas Leu upadła znów na twarz przed posągiem, a po chwili wyszła ze świątyni i wsiadłszy do lektyki, kazała się nieść napowrót do domu.

Ale przy wstępie wielkiej drogi lektyka musiała umykać czem prędzej. Wojsko rozpędzało tłum uliczny, sklepy kazano zamykać. Przecznice zasłaniano płótnami niebieskiemi pod strażą policjantów.

Liczny orszak zapełniał część ulicy i zbliżał się wrzawliwie.

Cesarz Kong Sin, którego nazwisko znaczy „Dalszy ciąg sławy” wracał do tatarskiej dzielnicy swego stołecznego miasta, i miano dlań właśnie otworzyć wielką bramę wstępną.

Za dwoma żołnierzami, postępującymi na czele orszaku, szedł pluton wojska w dwóch szeregach ze sztandarem.

Za nim nieśli wysocy urzędnicy dworu rozpięty żółty parasol, ozdobny smokiem, który jest godłem cesarza, tak jak feniks jest godłem cesarzowej.

Palankin, którego żółte firanki były podniesione, ukazał się następnie, niesiony przez szesnastu ludzi w czerwonej odzieży, zasianej białemi różami, a w jedwabnych kaftanach, książęta krwi, wysocy dostojnicy cesarstwa, na koniach okrytych żółtemi jedwabiami, na znak wysokiego dostojeństwa, jechali obok palankinu cesarskiego.

W palankinie rozpierał się na pół leżąc Syn nieba, krewny cesarza Fong Tsze, i synowiec księcia Kong.

Za palankinem szli masztalerze i ludzie przeznaczeni do luzowania się przy niesieniu palankinu. Cały ten orszak znikł zwolna po za bramą Tien, ku wielkiemu zadowoleniu przechodzących, kupców i żebraków, mogących napowrót zając się swemi sprawami.

Leu puściwszy się także dalej w swą drogę wróciła do domu po dwugodzinnej nieobecności.

O! jakże miłą niespodziankę zgotowała jej bogini Koanin!

W tej właśnie chwili, gdy lektyka zatrzymała się przed domem, zajechał przed tąż bramę powóz zaprzężony dwoma mułami, cały oprószony. Wysiadł z niego Kin-Fo, w towarzystwie Krega, Fraja i Suna.

– Tyż to? Ty! – wykrzyknęła Leu, własnym niedowierzająca oczom.

– Droga siostrzyczko! – odrzekł Kin-Fo – nie spodziewałaś się mego przybycia?

Leu nic nie odpowiedziała, ujęła tylko za rękę swego narzeczonego i zaprowadziła go do swego buduaru, gdzie się znajdował ów mały przyrząd fonograficzny, będący jej tajnych myśli powiernikiem.

– Nie przestałam ani na chwilę cię oczekiwać, drogie moje serce, wyszywane jedwabnem kwieciem! – rzekła.

I pocisnęła sprężynę wprawiającą w ruch fonograf.

Natychmiast Kin-Fo usłyszał słodki głosik, powtarzający te same wyrazy, które Leu wymówiła przed kilku godzinami:

– Wracaj, ukochany braciszku! Wracaj do mnie! Oby serca nasze pozostały już na wieki nierozłączne, jak dwie gwiazdy pasterza i liry. Wszystkie myśli moje zwracają się ku tobie i oczekują cię…

Na sekundę umilkł aparat – ale tylko na sekundę – poczem wymówił znów, ale tym razem wrzaskliwym głosem pełnym złości:

– Nie dosyć pani – potrzeba jeszcze pana w domu – Bodajby książę Jeu zdusił oboje!

Drugi ten głos, za nadto dobrze znany, łatwo było poznać. Był to głos Nany. Nieznośna „stara matka” gadała sobie po odejściu Leu, podczas gdy fonograf był jeszcze w ruchu, i pochwycił, czego się nie spodziewała, jej nieznośne słowa.

Pokojówki i lokaje strzeżcie się fonografu!

Tegoż samego dnia wypędzono Nanę, nie czekając nawet końca siódmego miesiąca.

 

Poprzednia częśćNastępna cześć

1 Każdy Chińczyk dożywszy lat ośmdziesięciu ma prawo nosić żółtą suknię. Barwa żółta jest kolorem wyłącznie cesarskim, a pozwolenie jej noszenia oznacza cześć oddaną starości.

2 Rzeczywiste znaczenie słowa Taiping.