Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Juliusz Verne

 

Kłopoty Chińczyka w Chinach

 

(Rozdział XV-XVIII)

 

 

Ilustracje L. Benett

Wydanie nakładem Księgarni K. Łukaszewicza, 1880

chin001.jpg (73352 bytes)

 

© Andrzej Zydorczak

 

 

rozdział XV

w którym Kin-Fo, a zapewne i czytelnik, dowie się o czemś wcale niespodziewanem.

 

ic już nie przeszkadzało ślubnemu związkowi bogatego Kin-Fo z Szanghaju, z piękną Leu z Pekinu. Za sześć dni ubiegał już termin umówiony z Wanem, w którym tenże miał spełnić swe zobowiązanie; ale nieszczęśliwy filozof opłacił życiem swą ucieczkę, niczem wytłómaczyć się nie dającą. Odtąd nie było się już czego obawiać. Zaślubiny mogły się tedy odbyć. Postanowiono więc aby się odbyły 25. czerwca, w tenże sam dzień, w którym Kin-Fo chciał ongi zakończyć życie.

Młoda narzeczona dopiero teraz dowiedziała się o wszystkiem. Dowiedziała się przez jakie dziwne koleje przechodził ten, który nie chciał ją najpierw uczynić ubogą, następnie wdową powtórnie, wracał obecnie zdrowy i swobodny, aby ją uszczęśliwić.

Ale Leu dowiedziawszy się o śmierci filozofa, nie mogła powstrzymać się od uronienia łez kilku. Znała go – kochała. Jemu ongi najpierw zwierzyła swą miłość ku Kin-Fowi.

– Biedny Wan! – rzekła. Nie będzie go na naszym ślubie.

– Biedny! biedny Wan! – potakiwał Kin-Fo, szczerze żałując swego towarzysza dni młodszych i dwudziestoletniego przyjaciela. A przecież, dodał, byłby mię zabił niezawodnie, dotrzymując przysięgi.

– Nie – nie – odrzekła Leu, poruszając przecząco swą piękną główką – a może dla tego tylko właśnie szukał śmierci w nurtach Peiho aby nie spełnić tego straszliwego przyrzeczenia.

Niestety! Przypuszczenie to było aż nadto prawdopodobne że Wan utopił się dobrowolnie jedynie dla tego aby nie spełnić przyjętego na się zobowiązania. Pod tym względem Kin-Fo był tegoż samego zdania co Leu – W pamięci obojga obraz filozofa pozostawał nigdy niezatarty.

Ma się rozumieć że skutkiem wypadku na moście Palikao gazety chińskie zaprzestały powtarzać śmieszne ogłoszenia szanownego Wil. J. Bidulfa, a kłopotliwa sława Kin-Foa zgasła równie prędko jak powstała.

A cóż teraz mieli uczynić z sobą Kreg i Fraj? Obowiązani byli wprawdzie strzedz sprawy „Wieku” aż do 30. czerwca, to jest przez dziesięć dni jeszcze; ale w istocie rzeczy Kin Fo nie potrzebował już ich opieki. Możnaż się było obawiać zamachu na jego życie ze strony Wana? Nie – bo Wan już nie żył. Mogliż się obawiać aby ubezpieczony Kin-Fo sam na własne targnął się życie? Nie – tem bardziej że Kin-Fo życzył sobie teraz już tylko żyć, żyć dobrze i jak można najdłużej. Zatem nie było powodu aby Kreg i Fraj nieustannie nad nim czuwali.

Ale z tem wszystkiem dwa te oryginały dzielne były to zuchy! Mając sobie poruczonego klienta Wieku czuwali nad nim nieprzerwanie i bardzo gorliwie. Kin-Fo prosił ich więc na swe wesele, które to zaprosiny przyjęli:

– Boć zresztą – zauważył Fraj żartobliwie – i małżeństwo bywa czasem samobójstwem.

– Oddaje się życie, nie tracąc go przecież – dodał Kreg z miłym uśmiechem.

Zaraz nazajutrz po odprawieniu Nany przyjęto na jej miejsce przyzwoitszą osobę. Ciotka młodej wdowy, pani Lu Ta lu, została przez nią zawezwana i miała zastąpić jej matkę aż do dnia zamęścia. Pani Lu Ta lu, żona mandaryna czwartego stopnia, drugiej klasy, z guzikiem niebieskim, dawnego lektora cesarskiego, i członka akademji Han Lin, posiadała wszystkie fizyczne i moralne przymioty, potrzebne do pełnienia godnie tego ważnego zadania.

Kin-Fo zamierzał zaraz po ślubie opuścić Pekin, nie należąc do tych Chińczyków, którzy lubią być blisko dworu. Nie mógłby być zupełnie szczęśliwym dopókiby nie ujrzał już ukochanej swej małżonki w bogatym swym jamenie w Szanghaju.

Kin-Fo musiał tedy nająć sobie w Pekinie pomieszkanie tymczasowe, i znalazł dogodny dla siebie apartament w Tien Fu Tan, w eleganckim i wygodnie urządzonym hotelu „Świątynia szczęśliwości niebieskiej” z dobrą restauracją, położonym przy bulwarze Tien Men, pomiędzy obu miastami, chińskiem i tatarskiem. Tam też się umieścili Kreg i Fraj, którzy już ze zwyczaju nie mogli się rozłączyć z swym klientem. Co do Suna, ten pełnił dalej swe obowiązki służbowe, mrucząc i klnąc jak zawsze, ale bacząc dobrze czy nie ma gdzie w pobliżu gadatliwego fonografu? Przygoda Nany nauczyła go ostrożności.

Kin-Fo miał przyjemność spotkać się w Pekinie z dwoma swymi przyjaciółmi z Kantonu, kupcem In-Ranem i uczonym Hualem. Znał się także z kilku miejscowymi urzędnikami i kupcami, którzy mieli sobie za obowiązek towarzyszyć mu w tej ważnej chwili jego żywota.

Teraz był prawdziwie szczęśliwym, ów obojętny na wszystko niegdyś, bezuczuciowy uczeń filozofa Wana.  Dwa miesiące trosk, niepokoju, kłopotów, cały ten ruchliwy przebyty okres życia dał mu dostatecznie poznać wartość tego co jest i co powinno, co może być szczęściem na tej ziemi. Tak mądry filozof miał słuszność. O! czemuż go nie było, aby mógł się naocznie przekonać o prawdzie swej doktryny.

Kin-Fo spędzał obok swej narzeczonej cały czas, pozostający mu od przygotowań do swego wesela. Leu czuła się szczęśliwą od chwili, gdy narzeczony jej znajdował się przy niej. Napróżno znosił jej wspaniałe dary z najbogatszych sklepów stolicy. Ona tylko o nim myślała, powtarzając sobie mądre maksymy sławnego Pan-Hei-Pan:

„Jeżeli kobieta wybierze sobie męża według serca swego, to już na całe życie.”

„Kobieta powinna poważać bez granic tego, którego nazwisko nosi, i nieustannie czuwać nad sobą.”

„Kebieta winna być w domu tylko istnym cieniem i echem.”

„Mąż jest niebem żony.”

Tymczasem przygotowania do tego wesela, które według życzenia Kin-Foa miało się odbyć jak najświetniej, postępowały nieprzerwanie.

Już trzydzieści par trzewików haftowanych, które muszą nieodzownie znajdować się we wyprawie chińskiej mężatki, stało gotowych w pomieszkaniu narzeczonej przy ulicy Sza-Kua. Z cukierni Sinu-Jana słoje konfitur, suszone owoce, kandyzowane migdały, cukier owsiany, soki śliwowe, pomarańczowe, imbirowe, przepyszne materje jedwabne, klejnoty w kunsztownie rzeźbionych złotych oprawach, pierścienie, naramienniki, futerały na paznogcie, iglice do włosów itd., słowem najwykwintniejsze wyroby jubilerskie Pekinu znajdowały się nagromadzone w buduarze Leu.

W tem dziwacznem z wielu względów cesarstwie środkowem gdy młoda dziewczyna idzie za mąż nie wnosi za sobą wcale posagu. Kupują ją iście rodzice pana młodego, lub on sam, a nie mając braci, nie może pomimo tego dziedziczyć części majątku rodzicielskiego, jeżeli ojciec wyraźnie w ten sposób nie rozporządzi. Warunki te umawiają się zazwyczaj przez pośredników, zwanych Mei-Dżin, a małżeństwo zawiera się dopiero, gdy wszystko to wpierw się już załatwi.

Narzeczona przedstawia się następnie rodzicom pana młodego. Narzeczony nie widzi jej wcale. I nie ujrzy jej dopóki nie zostanie wniesioną w zamkniętej lektyce jako małżonka do jego domu. Wówczas oddają panu młodemu klucz od lektyki. On otwiera drzwiczki. Jeżeli narzeczona jego podoba mu się, podaje jej rękę – jeśli mu się nie podoba, zatrzaska szybko drzwiczki napowrót. Rzecz cała zerwana pod warunkiem, że dany zadatek zostaje przy rodzicach byłej narzeczonej.

Tutaj stać się coś podobnego nie mogło. Kin-Fo zna dobrze swą narzeczonę. Nie potrzebował jej u nikogo kupować. To wszystko rzecz bardzo ułatwiało.

Nadszedł wreszcie 25. czerwca. Wszystko było gotowe.

Od trzech dni według zwyczaju dom Leu był cały wewnątrz oświetlony. Przez trzy nocy pani Lu-Ta-lu, przedstawiająca rodzinę panny młodej, winna była powstrzymywać się od wszelkiego snu. Jest to sposób okazania żalu za panną młodą, opuszczającą dom rodzicielski. Gdyby Kin-Fo miał był jeszcze żyjących rodziców i jego dom byłby podobnież oświetlony przez te trzy dni na znak żałoby, albowiem „małżeństwo syna musi być uważane jako symbol śmierci ojca i syn zdaje się stawać już jego następcą” – mówi Hoa-Kien-Tszuen.

Ale gdy zwyczaje powyższe nie dotyczyły dwojga osób zupełnie wolnych, mogących swobodnie sobą rozporządzać, były wszakże inne, do których potrzeba się było zastosować.

I tak nie zaniedbano licznych obrzędów astrologicznych. Horoskopy, wyprowadzane według wszelkich prawideł, okazywały zupełną zgodność losów i usposobień obojga narzeczonych. Pora roku, kwadra miesiąca, wszystko sprzyjało. Nigdy jeszcze nie było małżeństwa, coby pod tak przyjaźnemi zawierało się wróżbami.

Przyjęcie panny młodej w hotelu „Szczęśliwości Niebieskiej” miało się odbyć o godzinie ósmej wieczorem. Panna młoda miała być z wielkim przepychem wprowadzona do pomieszkania pana młodego. W Chinach małżonkowie nie biorą ślubu ani w urzędzie cywilnym, ani w świątyni u księdza, bonzy lub lamy, ani jakimkolwiek innym sposobem.

O godzinie siódmej Kin-Fo ciągle w towarzystwie Krega i Fraja, jakoby drużbów europejskiego wesela, przyjmował swych przyjaciół u progu swego mieszkania.

Jakiż to potop grzeczności! Dostojni goście zaproszeni byli biletami różowemi, na których głoskami mikroskopijnymi znajdował się następujący zapis:

„Pan Kin-Fo z Szanghaju zasyła uniżenie swe uszanowanie panu……… i prosi jeszcze uniżeniej aby raczył zaszczycić swą obecnością uniżoną ceremonję jego wesela… itd.”

Wszyscy przybyli, aby uczcić małżonków i być na wspaniałej uczcie, przeznaczonej dla mężczyzn, podczas gdy kobiety przy osobnym umyślnie dla nich zastawionym zasiadają stole.

By tam kupiec Jen-Pang i uczony Hual. Było kilku mandarynów, mających przy kapeluszu urzędowym kulę czerwoną, oznaczającą, że należeli do trzech pierwszych stopni. Inni, niższego stopnia, mieli tylko guziki niebieskie lub białe. Najwięcej było urzędników cywilnych z pochodzenia szczerych Chińczyków, jak należało u Szanghajana nieprzyjaznego rasie tatarskiej. Wszyscy w sukniach o jaskrawych barwach, świątecznie wystrojeni tworzyli świetny orszak weselny.

Kin-Fo – grzeczność tego wymagała – czekał ich u samego wnijścia hotelu. Każdego przybywającego wprowadzał do salonu bawialnego, prosząc każdego po dwakroć, by szedł naprzód przy każdych drzwiach,  które otwierali przed nimi służący w pełnej gali. Nazywał ich po „szlachetnem nazwisku,” wypytywał o „szlachetne zdrowie,” dowiadywał się o „szlachetną rodzinę.” Najbystrzejszy znawca tego śmiesznego drobiazgowego ceremonjału nie mógłby mu był najmniejszego zarzucić uchybienia.

Kreg i Fraj unosili się nad tą jego grzecznością, ale unosząc się, nie spuszczali go z oczu ani na chwilkę.

Obudwu taż sama myśl się nasunęła. Gdyby przypadkiem Wan się nie utopił, jak mniemano, w nurtach rzeki? Gdyby wmięszał się pomiędzy tłum zaproszonych gości? Dwudziesta czwarta godzina dwudziestego piątego czerwca jeszcze nie wybiła! Termin jeszcze nie upłynął… a gdyby w ostatniej chwili…

Nie było to rzeczą prawdopodobną – ale ostatecznie możebną. Z przezorności przypatrywali się też Kreg i Fraj uważnie wszystkim gościom. Ale nie spostrzegli nikogo podejrzanego.

Gdy to dzieje, narzeczona tymczasem opuszczała dom swój przy ulicy Sza Kua, wsiadłszy do zamkniętego palankinu.

Kin-Fo nie chciał przywdziać stroju mandaryna, który każdy narzeczony ma prawo nosić w dzień swego wesela, ku uczczeniu instytucji małżeństwa, którą dawni prawodawcy w wielkiem mieli poszanowaniu; ale Leu zastosowała się ściśle do przepisów etykiety towarzystwa arystokratycznego. Suknia jej czerwona z przepysznej materji jedwabnej haftowanej. Postawa jej wdzięcznie się rysowała z po za zasłony drobniutkich pereł, które zdawały się spływać strumieniami od przepysznego złotego djademu, otaczającego jej skronie. Klejnoty i kwiaty sztuczne w najlepszym smaku ozdabiały jej włosy i długie czarne warkocze. Kin-Fo nie mógł nie zachwycić się bardziej jeszcze jak zwykle jej czarującą pięknością, gdy mu przyjdzie otworzyć palankin drogiej narzeczonej.

Orszak wyruszył w pochód. Przeszedłszy rynek zwrócił się na „Wielką Drogę” i ciągnął bulwarem Tien Men. Zapewne że pogrzeb byłby wspanialszy, ale aby i wesele obaczyć zatrzymywały się wszędzie tłumy przechodzących.

Przyjaciółki i towarzyszki Leu szły za palankinem, niosąc dla parady rozmaite przedmioty jej wyprawy. Na czele orszaku postępowało dwudziestu muzykantów czyniąc wielki hałas swemi wrzaskliwemi instrumentami i brzękadłami. W około palankinu rój służby niósł pochodnie i różnokolorowe latarnie. Panna młoda była zakryta przed oczami tłumu. Pierwszy według reguł ceremonjału miał ją ujrzeć pan młody.

Tak posuwał się orszak otoczony zgiełkliwym tłumem publiczności, około ósmej godziny wieczorem ku hotelowi „Niebieskiej szczęśliwości.”

Kin-Fo stał przed wejściem hotelu wspaniale udekorowanem. Czekał aby otworzyć palankin. Poczem wysadziłby zeń swą narzeczonę i wprowadził do osobnego salonu, gdzie oboje cztery razy pokłonić się mieli niebu. Następnie oboje mieli zasiąść do wieczerzy weselnej. Panna młoda przyklęka tutaj cztery razy przed swym narzeczonym, on przed nią dwa razy. Potem czynią libację, wylewając dwie lub trzy krople wina. Ofiarują nieco jadła duchom pośredniczącym. Następnie przynoszą im dwa pełne kubki. Wypijają takowe po połowie, a resztę pozostałą zlawszy razem do jednego kubka, wypijają ją jedno po drugiem – i małżeństwo zawarte.

chin30.jpg (194105 bytes)

Palankin przybył. Kin-Fo podszedł ku niemu. Mistrz ceremonji oddał mu klucz od niego. Kin-Fo odemknął drzwiczki i wyciągnął rękę ku pięknej Leu, rzewnie wzruszony. Panna młoda wyskoczyła lekko z palankinu, i przeszła pomiędzy tłumem gości weselnych, którzy z uszanowaniem witali ją pokłonem, przykładając rękę do serca.

chin31.jpg (183265 bytes)

W chwili gdy panna młoda miała przestąpić próg hotelu, dano sygnał. Olbrzymie oświetlone latawce, puszczone w górę, bujały w powietrzu, przedstawiając oczom zachwycające obrazy smoków, feniksów i innych symbolów małżeńskich. Gołębie z bardzo głośnemi harmonijnie nastrojonemi dzwonkami, przywiązanemi do ogonków, równocześnie wypuszczone, rozleciawszy się w górze, napełniały całą przestrzeń cudownie piękną muzyką. Race różnokolorowe wyleciały sycząc w górę i rozsypywały miljony kwiatów, spadających złotym deszczem na olśnionych widzów.

Naraz dał się słyszeć gwar daleki na bulwarze Tien Men. Głośne krzyki zmięszane z odgłosem trąby. Potem na chwil kilka nastąpiło głuche milczenie, a potem znów taż sama wrzawa.

Zgiełk ten zbliżał się coraz bardziej ku ulicy, na której znajdował się orszak weselny.

Kin-Fo słuchał. Przyjaciele jego zaniepokojeni, oczekiwali aby Leu weszła do hotelu.

Ale nim to nastąpiło, nagle zapełniła się cała ulica i ozwał wrzaskliwy głos trąby w pobliżu.

– Co to jest? – zapytał Kin-Fo.

Leu stała pomięszana z przerażeniem w obliczu. Złowieszczem przeczuciem uderzyło jej serce.

Nagle tłum otoczył weselnych. W pośród niego ujrzano cesarskiego herolda, postępującego w gronie kilku policjantów.

A od czasu do czasu ów herold donośnym głosem powtarzał, śród chwilowej powszechnej ciszy, następujące słowa, rozlegające się następnie głuchym szmerem po dalekich falach ludu:

Umarła cesarzowa wdowa!

chin32.jpg (196203 bytes)

Żałoba! Żałoba!”

Kin Fo zrozumiał teraz dopiero rzecz całą. Był to grom, wprost w niego godzący. Nie mógł powstrzymać poruszenia gniewu.

Żałobę dworską nakazano z powodu śmierci wdowej poprzedniego cesarza. Przez przeciąg czasu prawem oznaczony nie wolno było nikomu golić sobie głowy, wyprawia uczt publicznych i dawać widowisk teatralnych; trybunały przestawały sprawować sądy. Nie wolno było nikomu zawierać związków małżeńskich.

Leu zrozpaczona lecz mężniejsza od niego, aby nie martwić bardziej jeszcze ukochanego narzeczonego, usiłowała okazać się spokojną. Ująwszy go za rękę, rzekła, starając się pokryć silne swe wzruszenie, głosem jak najspokojniejszym: – Czekajmy!

I palankin wraz z nią odniesiono napowrót do domu przy ulicy Szakua. Zawieszono zabawy – sprzątnięto ze stołów, odesłano muzykę, a przyjaciele rozpaczającego Kin Foa rozeszli się, oświadczywszy mu swe ubolewanie nad tem co zaszło.

Niepodobna się było odważyć przestąpić zakaz cesarski.

Widocznie nieszczęście prześladowało Kin Foa. Miał znów jedną jeszcze sposobność sprawdzenia nauk filozoficznych dawnego nauczyciela.

Kin Fo pozostał sam z Kregiem i Frajem, w osamotnionym apartamencie hotelu „Niebieskiej szczęśliwości,” którego nazwa tej chwili wydawała mu się gorżką ironją jego losu. Czas trwania żałoby mógł być przedłużony dowolnie według widzimisię syna nieba. A on myślał, że wróci niezwłocznie do Szanghaju z młodą żoną do bogatego jamenu, będącego odtąd spólną już obojga własnością, i rozpocznie tam nowe życie w nowych warunkach.

W godzinę potem wszedł służący hotelowy i wręczył mu list przyniesiony przez nieznajomego posłańca.

Kin Fo spojrzawszy na pismo na adresie nie mógł powściągnąć wykrzyku.

List był od Wana i zawierał co następuje:

„Przyjacielu! Ja żyję, ale gdy list ten otrzymasz, żyć już nie będę.

„Umieram, bo nie mam odwagi wykonać to, do czego się zobowiązałem. Ale bądź spokojny. Postarałem się o to aby się stało zadość twemu życzeniu.

„Lao Szeu, naczelnik Tajpingów, mój dawny towarzysz, posiada list przez ciebie mi dany. On ma silniejszą odemnie dłoń i większą odwagę i spełni niezawodnie to okropne zadanie, które mnie poruczyłeś. Jemu zatem przypadnie zabezpieczony przez ciebie dla mnie kapitał, który mu odstąpiłem i który on podniesie dla siebie po twojej śmierci.

„Poprzedzam cię w krainę cieniów. Ale wkrótce do widzenia – do widzenia.

 

 

rozdział XVI

w którym Kin-Fo, zawsze jeszcze kawalerem, rozpoczyna znów podróżować na piękne.

 

akie było obecne położenie naszego bohatera, stokroć niebezpieczniejsze niż kiedykolwiek.

Wan tedy pomimo danego słowa, nie miał dość siły zabić dawnego swego ucznia. Wan tedy nie wie nic o tem, że Kin-Fo znów posiada ogromny majątek, albowiem nic nie wspomina w swym liście o tej nowej zmianie stanu rzeczy. Wan tedy poruczył komu innemu dotrzymać zobowiązania – i komuż to?!… Najstraszniejszemu z wszystkich Tajpingowi, który nie wahałby się ani na chwilę dokonać tego morderstwa, o które nie można by go potem nawet pociągnąć przed sądy.  List oddany mu przez Wana uwalniał go od wszelkiej kary za zbrodnię, a w dodatku miał jeszcze otrzymać 50.000 dolarów ustąpionych przez Wana.

– A! dosyć mi już tego! – zawołał Kin-Fo w pierwszym wybuchu gniewu.

Gdy Kreg i Fraj dowiedzieli się że Wan przekazał komu innemu poruczone mu zadanie, spytali Kin-Fo:

– Więc w liście swoim nie oznaczyłeś pan dnia 25. czerwca jako ostatni termin spełnienia czynu?

– A nie – odrzekł tenże. – Wan miał dopisać datę w dzień mojej śmierci. Inaczej być nie mogło. Teraz Lao Szen, nie trzymając się terminu, może mię zabić kiedy mu się podoba.

– O nie – zawołali Kreg i Fraj. – Interesem jego jest uczynić to jak najrychlej.

– Dla czego?

– Ażeby kapitał ubezpieczony otrzymał przed upływem terminu pańskiej policy. Inaczej nicby nie dostał.

Na tę uwagę nie było co odpowiedzieć.

– Dobrze – odrzekł po chwili Kin-Fo. Tem bardziej muszę, nie tracąc ani godziny czasu, starać się o odebranie od niego owego listu, chociażby przyszło mi nawet zapłacić mu owych 50.000 dolarów zapewnionych.

– Słusznie – rzekł Kreg.

– Prawda – przyznał Fraj.

– Jadę więc. Muszę się dowiedzieć gdzie jest ów naczelnik Tajpingów. Może go nie będzie tak trudno znaleść jak Wana.

To mówiąc Kin-Fo nie mógł wytrzymać na miejscu. Chodził wzdłuż i wszerz po pokoju. Ten nawał klęsk, bijących nań raz po raz, wprawiał go w stan niezwykłego wzburzenia.

– Jadę – rzekł. Jadę szukać Lao Szena. Co do panów, róbcie z sobą co się wam podoba.

– Panie! – odrzekli Kreg z Frajem – Wiek jest obecnie bardziej niż przedtem zagrożony. Opuścić pana w takiem położeniu byłoby to z naszej strony sprzeniewierzyć się naszym obowiązkom. Nie opuścimy pana.

Nie było chwili czasu do stracenia. Ale, przedewszystkiem należało się dowiedzieć, kto to jest właściwie ten Lao Szen i gdzie mieszka. Zresztą był człowiek tak powszechnie znany, że dowiedzieć się o nim nie było trudno.

Dawny ów towarzysz Wana z powstania Maug Tszaów, usunął się do Chin północnych, po za wielkim murem w okolicy jeziora Lao-Tong, będącego częścią jeziora Pe-Tsze-Li. Rząd cesarski nie wchodził z nim w układy jak z innymi naczelnikami rokoszu, których przemódz nie był w stanie, lecz dozwalał mu swobodnie przebywać na ziemiach położonych po za granicami Chin właściwych, gdzie Leo Szen, ograniczony do roli skromniejszej, poprzestawał na rzemiośle prostego rozbójnika. O! Wan wiedział kogo ma wybrać na swego zastępcę! Temu pewnie nie zadrzy ręka, a jeden zabity mniej więcej nie zaniepokoi wcale jego sumienia.

Kin-Fo i dwaj jego stróże otrzymali bardzo dokładne wiadomości o naczelniku Tajpingów, i dowiedzieli się że go widziano ostatniemi czasu około Fou Ning, małego portu na jeziorze Lao Tong. Tam więc postanowili udać się niezwłocznie.

Najpierw zawiadomiono o tem Leu. Niespokojność jej wzrosła w dwójnasób. Łzami spłynęły piękne oczy. Chciała odwieść narzeczonego od zamiaru tej podróży. Czyż przez to nie narażał się sam jeszcze na większe niebezpieczeństwo? Czyż nie lepiej było wydalić się, wyjechać na jakiś czas zupełnie z granic niebieskiego cesarstwa, uciec, jeżeli potrzeba do innej jakiej części świata, gdzieby nie zdołałby go dosięgnąć dziki Lao Szen?

Ale Kin-Fo wytłómaczył swej narzeczonej, że nie byłby w stanie żyć pod tą nieustanną groźbął na łasce takiego łotra, któryby się wzbogaci, śmiercią jego. Nie – Należało skończyć raz na zawsze. Kin-Fo i nieodstępni jego stróże wyjadą nie ociągając się dziś jeszcze, odszukają Tajpinga, wykupią za cenę złota nieszczęsny ów list, i wrócą do Pekinu jeszcze przed końcem urzędowej żałoby.

– Droga siostrzyczko! – rzekł Kin-Fo – Mniej jestem do pożałowania dziś, gdy związek nasz odroczony na czas pewien. Gdyby już był zawarty, coby się z tobą teraz działo?

– Wówczas miałabym prawo i obowiązek towarzyszyć ci w podróży i pojechałabym wraz z tobą.

– Nie – zawołał Kin-Fo Wolałbym przenieść tysiąc śmierci, niżeli ciebie na jedno narazić niebezpieczeństwo! Bądź zdrowa. – Leu! Bądź zdrowa!

I z oczami łez pełnemi Kin-Fo wyrwał się z objęć młodej narzeczonej, która go puścić nie chciała.

Tegoż samego jeszcze dnia Kin-Fo, Kreg i Fraj wraz z Sunem, któremu przeciwne losy nie dozwalały chwili spoczynku, opuścili Pekin, udając się do Tong-Tszeu. W godzinę byli już w drodze.

Oto co postanowiono:

Podróż lądem przez kraj bardzo niepewny była bardzo trudna i niebezpieczna.

Gdyby chodziło było tylko o to aby dosta się do Wielkiego muru na północy, potrzeba byłoby przebyć owe sześćset lisów, czyli czterdzieści naszych mil, jakiekolwiek nie zagrażałyby niebezpieczeństwa. Ale port Fu-Ming nie leżał na północ, ale na wschód okolicy. Płynąc doń morzem, zyskiwało się na czasie a unikało niebezpieczeństwa. W cztery lub pięć dni Kin-Fo wraz z towarzyszami swymi mógł się tam dostać, po czem, będąc na miejscu, postanowią co czynić dalej.

Ale czy się znajdzie statek odpływający do Fu-Ming? O tem potrzeba się było najpierw zapewnić w agencji okrętowej w Tong-Tszeu.

Przypadek dobrze usłużył w tym razie naszemu podróżnikowi, którego zresztą ciągle od niejakiego czasu prześladowało nieszczęście. Statek, wiozący ładugę do Fu-Ninu, stanął właśnie u ujścia Pei-ho.

Nie pozostawało zatem nic innego jak nająć jeden z szybkich parowców, krążących po rzece, dopłynąć nim do pomienionego statku i wsiąść nań. Kreg i Fraj żądali tylko godziny czasu, aby się przygotować do podróży. Godziny tej użyli na zakupienie wszystkich, jakiekolwiek tylko znane są, przyrządów do ratowania tonących, począwszy od najzwyczajniejszego pasa korkowego, do kosztownie obmyślanego ubioru kapitana Boytona. Kin-Fo wart był zawsze jeszcze 200.000 dolarów, wyprawiał się na morze, nie mając nic dopłacić do premji, bo ubezpieczył się z góry na wypadek śmierci wszelkiego rodzaju. Mógł się tedy utopić. Wszystko należało przewidzieć, uprzedzić – jakoż rzeczywiście wszystko przewidziano.

Zatem dnia 26. czerwca Kin-Fo, Kreg, Fraj i Sun wsiedli na parowiec Pei-Tan i popłynęli nim w dół rzeki Pei-Ho. Rzeka ta płynie tak kapryśnemi wykrętami, że opływa przestrzeń dwa razy dłuższą, niżeli wynosi w prostej linji droga z Pekinu do ujścia Ton-Tszeu. Ale jest pogłębiona i spławna, mogąca dźwigać większego nawet rozmiaru statki. Jakoż ruch okrętów na niej jest wielki, żegluga ożywiona – daleko bardziej niż komunikacja lądowa, gościńcem wzdłuż rzeki bieżącym.

Peitan płynął szybko z biegiem wody pomiędzy żerdziami, oznaczającemi rafy niebezpieczne, wprawiając żółtawe wody rzeki kołami swemi w ruch, udzielający się wodom licznych po obu jej brzegach kanałów irrygacyjnych. Wnet minęli wysoką wieżę pagody za Tong Tszeu, straciwszy ją z oczu w zakręcie rzeki.

chin33.jpg (191885 bytes)

Tutaj Pei-ho nie jest jeszcze szeroki. Płynie on to pomiędzy łachami piaszczystemi, to znów pośród małych chat wieśniaczych, wpośród lesistego dość krajobrazu poprzerzynanego sadami i żywemi płotami. Minęli kilka wielkich wsi, Matao, Hesi wu, Nan Tsae, Yang Tsun, gdzie się ciągną jeszcze rozległe moczary.

Niebawem ujrzeli Tien Tsin. Tu stracono wiele czasu, albowiem potrzeba było zwodzić łączący oba brzegi most wschodni, dla przepuszczania statku, i lawirować nie bez trudności pomiędzy setkami statków, zapełniających przystań. Nie obeszło się przytem bez wielkich krzyków, i niejedna barka ujrzała się pozbawioną liny, co ją utrzymywała śród prądu wody. Przecinano je bez względu na wyrządzoną ztąd szkodę. Ztąd zamięszanie, tłok statków porwanych wodą i nieład, jaki tylko w porcie chińskim być może.

Nie przesadzimy wcale jeżeli powiemy że w ciągu całej tej podróży Kreg i Fraj, baczniejsi jeszcze niż zazwyczaj, nie odstępowali literalnie ani na krok.

Nie była to już sprawa z filozofem Wanem, z którym ostatecznie łatwo by się było dało porozumieć, gdyby go można było uprzedzić o tem jak rzeczy stanęły, ale z Lao Szenem, owym Taipingiem, którego żaden z nich nawet nie znał osobiście, co samo już czyniło go wiele straszniejszym. Ponieważ jechano właśnie do niego, wypadało coraz bradziej mieć się na baczności, bo któż mógł być pewnym że nie czyha on pokryjomu na swą ofiarę? A w takim razie jak go uniknąć – jak uprzedzić? Kreg i Fraj widzieli rozbójnika w każdym podróżnym, znajdującym się na ich statku. Nic nie jedli – nie spali – nie żyli wcale.

Jeżeli Kreg i Fraj byli nadzwyczaj niespokojni, to Sun był znowuż w niezmiernym strachu. Na samą myśl morza już mu się słabo robiło. Bladł coraz bardziej w miarę nim statek zbliżał się ku zatoce Pe Tsze Li. Łechtało go w nosie, usta się krzywiły, chociaż spokojne wody rzeki nie kołysały jeszcze bynajmniej parowcem.

A cóż to będzie dopiero gdy będzie potrzeba znosić kołysanie statku, tłuczonego falami morskiemi.

– Nie płynąłeś jeszcze nigdy okrętem na morzu? – zapytał go Kreg.

– Nigdy.

– Jak ci jest? – spytał go Fraj.

– Źle.

– Trzymaj głowę do góry – ostrzegał go Kreg.

– Głowę?

– I nie otwieraj ust – dodał Fraj.

– Ust? – wybąknął Sun i niemając wcale ochoty do rozmowy, poszedł na dół statku, rzuciwszy przedtem na szeroką już bardzo rzekę, melancholijnym wzrokiem osoby, skazanej na śmieszną trochę próbkę przebycia morskiej choroby.

chin34.jpg (184918 bytes)

Krajobraz zmienił się znacznie w kotlinie rzeki. Brzeg prawy, zarosły szuwarami, i urwisty, odbijał od brzegu lewego, płaskiego, po którym się piany wodne ścieliły. Po za nim ciągnęły się pola zasiane kukurydzą, zbożem i prosem. Podobnie jak w całych Chinach, które są matką mającą miljony dzieci do wyżywienia; nie było tam najmniejszego kawałeczka ziemi nieuprawionego. Wszędzie kanały irrygacyjne, z których bambusowe przyrządy, podobne do żórawów czerpały i rozlewały na pola wody podostatkiem. Tu owdzie, po za wsiami o chatach z żółtej gliny, wznosiły się grupy drzew, pomiędzy innemi stare jabłonie, którychby się nie powstydziła Normandja. Po brzegach snuło się mnóstwo rybaków, którym kormorany służyły za psy gończe, czyli raczej rybołowcze. Na znak swego pana ptaki te puszczały się nurka pod wodę i wynosiły ztamtąd ryby, których nie mogły połknąć po drodze, skutkiem ciasnej obręczy danej im na szyję! Usłyszawszy szum zbliżającego się parowca, zrywały się całemi stadami z pomiędzy gąszczy wodnego sitowia kaczki, wrony, kruki, sroki, krogulce.

O ile gościniec ciągnący się wzdłuż rzeki był pusty, o tyle ożywiony był ruch statków na rzece. Ileż to ich tam wszelkiego rodzaju krążyło w dół i w górę rzeki! Łodzie wojenne o zakrytych baterjach, z pokładem mocno wypukłym z przodu i z tyłu, poruszane dwoma rzędami wioseł, statki celne o dwu masztach, szalupy, ozdobione głowami fantastycznych potworów, statki handlowe, o wielu beczkach ciężaru, podobne do olbrzymiego jaja, naładowane najcenniejszemi płodami Niebieskiego cesarstwa, nieobawiające się trąby powietrznej na pełnem morzu, statki podróżne, poruszane naprzemian to wiosłami, to holowane, stosownie do natury bagnistych brzegów, przeznaczone dla tych, co mają wiele czasu do stracenia, łodzie mandaryńskie, małe jachty spacerowe ciągnące za sobą łodzie, wreszcie czółna najrozmaitszego kształtu, z rozpiętemi żaglami, z których najmniejsze, sterowane przez młode kobiety z wiosłem w ręku, a dzieckiem na plecach, dobrze odpowiadają swej nazwie trzydeskowych, wreszcie tratwy drewniane, istne wsie pływające, z chatami, sadami, ogrodami zasianemi warzywem. Całe lasy Mandżurji poszły na sporządzenie tych olbrzymich tratew.

Tymczasem coraz mniej pokazywało się wiosek. Pomiędzy Tien-Tsinem a Taku, u ujścia rzeki, nie ma ich już więcej jak jakie dwa dziesiątki. Po brzegach tu i ówdzie dymiły kominy ogromnych cegielni, zanieczyszczając powietrze dymem, mięszającym się z dymem parowca. Zbliżał się wieczór, poprzedzony długim, na tej szerokości geograficznej zmrokiem czerwcowym. Wnet zarysowały się w zmierzchu białawe pagórki, symetrycznie ułożone, jednakowego kształtu. Były to kupy soli, wydobywanej w pobliskich kopalniach. W końcu jałowe pustkowia smutny tworzą krajobraz, złożone według słów znakomitego podróżnika, z samego piasku, soli, prochu i popiołu.

Nazajutrz dnia 27. czerwca przed wschodem słońca wpłynął Peitan do przystani Takuańskiej, prawie u samego ujścia rzeki się znajdującej.

W tem miejscu po obu brzegach wznoszą się warownie, północna i południowa, dziś już w ruinie, które  roku 1860 zdobyła armja angielsko-francuska. Tam to wykonał świetny atak Colineau dnia 24. sierpnia rzeczonego roku; tutaj to kanonjerki francuskie utorowały sobie wejście na rzekę; tu ciągnie się wąski pas ziemi, prawie niezamieszkały, noszący nazwę kolonji francuskiej. Tu wreszcie stoi pomnik grobowy, pod którym spoczywają pochowane zwłoki oficerów i żołnierzy, poległych w owych walkach.

Peitan nie miał wpływać do portu. Podróżni zatem musieli wylądować w Ta-Ku. Jest to miasto dosyć już znaczne, które rozwinęłoby się znakomicie gdyby mandaryni pozwolili zbudować kolej żelazną ztąd do Tien-Tsinu.

Statek, wiozący ładugę do Fu-Ning, miał odpłynąć tegoż dnia jeszcze. Kin-Fo ze swem towarzystwem nie miał ani chwili czasu do stracenia. Kazali sobie tedy sprowadzić czółna i w kwandrans byli już na pokładzie Sam-jepa.

 

 

Rozdział XVII

w którym Kin-Fo znajduje się znów w niebezpieczeństwie.

 

rzed ośmiu dniami pewien statek angielski zawinął do portu Takuańskiego. Wynajęty przez szóstą kompanję chińsko-kalifornieńską, wiózł ładugę ajencji Fouk-Ting-Tong, mającej swą siedzibę na smętarzu Laurel-Hill w San Francisco.

Tam to synowie państwa niebieskiego, schodzący ze świata w Ameryce, oczekują dnia powrotu do ojczyzny, wierni przepisom swej religji, która im nakazuje grzebać się w ziemi rodzinnej.

Okręt ten, płynący do Kantonu, wiózł z piśmiennem upoważnieniem ajencji transport z dwiestupięćdziesięciu trumien złożony, z których siedmdziesiątpięć miał wyładować w Taku, zkąd miały być wysłane do prowincyj północnych.

Przeniesienie tej części ładugi ze statku amerykańskiego na chiński odbyło się dnia 27. czerwca z rana i tegoż samego dnia tenże miał odpłynąć do Fu-Ning.

Na tym to okręcie miał odbyć zamierzoną podróż Kin-Fo wraz ze swymi towarzyszami. Nie byłby zaiste tego uczynił, gdyby wybór statku był mu pozostawiony do woli. Ale gdy żaden inny nie odpływał do zatoki Leo-Tong, musieli wsiąść na pokład niniejszego. Chodziło zresztą tylko o dwa lub trzy dni drogi, co najwięcej, bardzo łatwej do przebycia w tej porze.

Sam Jep była to łódź morska mogąca unieść około trzystu beczek ładugi.

Tysiące takich pływa po rzekach niebieskiego cesarstwa, niemających więcej nad sześć stóp głębokości. Za nadto szerokie w stosunku do swej długości, płyną źle, ale w miejscu kręcą się jak fryga, co im daje wyższość nad statkami kształtniejszemi. Mają ogromny ster podziurawiony wedle systemu bardzo używanego w Chinach, acz wartość jego jest bardzo wątpliwą. Z tem wszystkiem ogromne te statki chętnie krążą po morskich wybrzeżach. Mówią nawet że jeden z takich statków, najęty przez pewien dom kupiecki w Kantonie, pod kierownictwem kapitana amerykańskiego, przywiózł do San Francisko ładugę herbaty i porcelany. Rzecz tedy dowiedziona że łodzie te są w stanie wytrzymywać podróże morskie, a wszyscy znawcy zgadzają się na to, że Chińczycy są wybornymi marynarzami.

Sam Jep, nowszej konstrukcji, prawie równy wzdłuż całej swej długości, przypominał swym kształtem pudła statków europejskich. Niezbijany gwoździami ni kołkami, sporządzony był z bambusowego drzewa, kitowanego kłakami i smołą kambodżową, tak doskonale, że nie potrzebował nawet pompy do wyczerpywania wody, i nie posiadał jej wcale. Był tak lekki, że przesuwał się po wód powierzchni jakby kawał korka, kotwicę miał z drzewa bardzo twardego, żagle i liny z palmowego włókna, szczególniejszej giętkości, które stojąc na pokładzie można było zwijać i rozwijać na kształt wachlarza, dwa maszty, słowem doskonale był zrobiony i zaopatrzony we wszystkie stosowne potrzeby.

Zaiste nikt z powierzchowności nie byłby się mógł domyśleć, że tym razem statek był olbrzymim karawanem.

Miejsce pak z herbatą, z bławatnemi materjami, z pachnidłami chińskiemi, zastąpiła wiadoma ładuga. Ale statek pomimo tego nie stracił jasnych barw swoich. Z przodu i z tyłu powiewały na nim flagi wielokolorowe. Na przodzie roztwierało się wielkie płomieniste oko, które nadawało mu podobieństwo do jakiegoś olbrzymiego morskiego potworu. Na szczycie masztów powiewał jaskrawo przejrzysty pawilon chiński. Dwa moździerze wyszczerzały ku słońcu swe paszcze błyszczące. Pożyteczne to rzeczy na morzach rojących się korsarzami. Całość okrętu przedstawiała się przyjemnie oku, wesoło, strojnie. Ostatecznie czyż to nie do ojczyzny wiózł Samjep powracających tułaczów? Nieboszczyków, to prawda – ale zawsze do ojczyzny.

Ni Kin-Fo, ni Sun, nie czuli najmniejszego wstrętu do podróżowania takim statkiem, jako prawdziwi Chińczycy. Kreg i Fraj, podobnie jak wszyscy Amerykanie, woleliby zapewne byli wsiąść na okręt kupiecki, niżeli płynąć pospołu z takim ładunkiem. Ale inny okręt się nie nadarzał. Nie było zatem wyboru.

Kapitan i sześciu ludzi, składali załogę statku, dostateczną do kierowania nim. Mówią, że bussolę wynaleźli Chińczycy. Być może, ale tutaj nie używają jej nigdy i płyną na chybił trafił, jak się komu zdaje. Tak też czynił kapitan Samjepa In, który zresztą miał się ciągle trzymać brzegów zatoki.

Ów kapitan In, człowieczek maleńki, uśmiechnięty, ruchliwy i rozmowny, był żywem uosobieniem wiecznego ruchadła. Nie mógł jednej chwili wytrzymać na jednem miejscu. Gestykulował nieustannie. Rękami, oczami, twarzą, mówił więcej jeszcze niż językiem, który swoją drogą nigdy nie próżnował. Majtków nieustannie potrącał, pytał, łajał; ale ostatecznie był doskonałym marynarzem, znał wybornie tutejsze wybrzeża i kierował swym statkiem tak zręcznie, jakby go trzymał w swej dłoni. A że Kin-Fo dobrze zapłacił za przewóz siebie i swych towarzyszy, nie zepsuło to bynajmniej humoru kapitana. Podróżni płacący 150 taelów, około 1200 franków za sześćdziesiąt godzin podróży, to wyborna gratyska, zwłaszcza gdyby się nie okazali bardziej wymagający co do pożywienia i wygód, jak ich towarzysze zapakowani na spodzie statku.

Kin-Fo, Kreg i Fraj mieścili się jak mogli z tyłu statku, Sun na przodzie.

Kreg i Fraj w podejrzliwości swojej przypatrzyli się jak najdokładniej kapitanowi i majtkom. Nie znaleźli nic podejrzanego w ich powierzchowności. Niepodobna było przypuszczać, aby byli w zmowie z Laoszenem, bo przypadek jedynie zrządził, że na ten a nie na inny wsiedli statek, a zkądże mógł zaciekły Taiping przewidzieć z góry zrządzenie przypadku? Podróż morska, wyjąwszy niebezpieczeństwa samejże podróży, zwalniała ich tedy na parę dni z niespokojności i nieustannego czuwania. Kin-Fo miał tedy odtąd więcej swobody sobie pozostawionej.

Nie gniewał się też wcale o to. Zamknął się w swej kabinie i rozmyślał do woli. Biedny człowiek, nie umiał ocenić swego szczęścia, ani zrozumieć ile było warte życie bez kłopotów w Szanghajskim jamenie, i jak go sobie można było pracą uprzyjemnić! O! gdyby mógł dostać napowrót ów list niebaczny, przekonanoby się czy nauka poskutkowała, czy szalony głupiec przyszedł do rozumu!

Ale czy list ten zdoła odebrać. Czemużby nie, koro gotów zań zapłacić sumę żądaną. Lao-Szenowi w tej całej sprawie nie mogło chodzić o nic więcej jak tylko o pieniądze. Z tem wszystkiem potrzeba go było uprzedzić, aby nie dać się podejść przez niego. W tem cała ogromna trudność. Lao-Szen pewno wie o każdym jego kroku; Kin-Fo zaś przeciwnie nie wiedział nic a nic o Lao-szenie. Wynikało ztąd bardzo groźne niebezpieczeństwo z chwilą wylądowania na ziemię po której dawny Tajping dziś gospodarzył. Wszystko tedy zależało od tego aby go uprzedzić. Rzecz oczywista. Lao-Szen będzie wolał wziąć 50.000 dolarów z rąk żyjącego Kin-Fo, niżeli 50.000 dolarów po nieżywym. Oszczędziłoby mu to podróży do Szanghaju, i sprawy z biurem ajencji Wieku, co mogłoby być nie bardzo dlań bezpieczną rzeczą, przy największej nawet dlań pobłażliwości rządu.

Tak sobie myślał przeobrażony Kin-Fo, a nie można wątpić że piękna młoda wdówka z Pekinu odgrywała też niemałą rolę w jego marzeniach o przyszłości.

A podczas tego o czemże myślał Sun?

Sun nic wcale nie myślał. Sun leżał rozciągnięty na dnie statku, spełniając haracz złośliwym bóstwom mórz. A gdy od czasu do czasu był w stanie na chwilkę zebrać myśli, natenczas przeklinał na czem świat stoi i swego pana i filozofa Wana i rozbójnika Lao-Szena? Nic nie czuł, nie wiedział. Ajajaj! nie widział i nie słyszał. Nie myślał ani o herbacie, ani o ryżu. Ajajaj! Cóż to za nieszczęście się go przyczepiło że poszedł w służbę do człowieka puszczającego się na morze. Oddałby już chętnie resztkę mizernego swego warkocza, byle się ztamtąd jakim cudem wydostać. Wolałby już zgolić sobie całą głowę – zostać bonzą – żółtym psem Ajajaj!

Tymczasem Samjep pędzony łagodnym wiatrem południowym, posuwał się szybko wzdłuż płaskich wybrzeży, minął Peh Tang przy ujściu rzeki tegoż nazwiska, niedaleko od tego miejsca, gdzie niegdyś wylądowały armje europejskie, następnie minął Szan Tung, Tsziangho, u ujścia Tau i Hai We Tse.

Ta część zatoki zaczynała być pustą. Ruch statków dosyć wielki u ujścia Peiho, zmniejszył się znacznie o dwadzieścia mil ztamtąd. Parę kupieckich statków, tuzin łodzi rybackich, krążących po rybnej zatoce, w pobliżu brzegów porozpinano sieci na tuńczyki, zresztą rozległa pustka jak oko zasięgnie, oto jaki się widok przedstawiał podróżnym.

Kreg i Fraj zauważyli że łodzie rybackie, te nawet, które nie były większe jak na pięć do sześciu beczek ciężaru, uzbrojone były jedną lub dwiema armatkami.

Gdy zwrócili na to uwagę kapitana Ina, tenże odpowiedział im zacierając sobie ręce:

– To dla odstraszenia korsarzy.

– Alboż korsarze tu w tej części zatoki są? – zawołał zdziwiony Kreg.

– A czemużby nie? – odrzekł kapitan. Tu tak dobrze jak wszędzie. Tych śmiałków nie braknie na morzach Chińskich.

I kapitan śmiał się przy tych słowach serdecznie, pokazując podwójny rząd świecących zębów.

– Zdaje się kapitanie, że się ich nie bardzo lękasz – rzekł Fraj.

– Alboż nie mam moich dwóch dział? – odrzekł kapitan z dumą – moich zuchów, co umieją głośno zagadać, gdy im kto za blisko zajrzy w oczy.

chin35.jpg (175899 bytes)

– Czy nabite? zapytał Kreg.

– Zazwyczaj.

– A teraz?

– Nie.

– A to czemu?

– Bo nie mam prochu na statku – odrzekł kapitan spokojnie.

– Kiedy tak, po cóż są armaty? – spytali Kreg i Fraj, nie bardzo zadowoleni z poprzedniej odpowiedzi.

– Po co? – zawołał kapitan – Aby bronić ładugi, jeżeli tego warta – jeżeli statek naładowany po brzegi herbatą lub opiumem. Ale teraz – z taką ładugą…

– A jakże – spytał Kreg – mogą wiedzieć korsarze czy statek twój kapitanie wart aby go zabrać lub nie?

– A! panowie jak widzę obawiacie się wizyty tych miłych gości! – zawołał śmiejąc się kapitan, okręciwszy młynka i wzruszywszy ramionami.

– No, pewnie – odrzekł Fraj.

– Czy też panowie nie macie przypadkiem także ładuneczku jakich towarów ze sobą?

– Nie – odrzekł Kreg – Ale mamy szczególniejsze nasze powody aby nie życzyć sobie tej wizyty.

– No, nie bójcież się – odrzekł kapitan – Jeżeli korsarze nas spotkają, to dadzą nam spokój.

– A dlaczego?

– Bo skoro nas ujrzą, będą z góry już wiedzieli jaką ładugę wieziemy.

I mówiąc to kapitan wskazał biały pawilon na najmniejszym maszcie, lekko wiatrem poruszany.

– Biała flaga, zwinięta na znak żałoby. Dzielni ci ludzie nie traciliby czasu na rabowanie trumien.

– Mogą mniemać że pawilon żałobny wywiesiłeś pan umyślnie z przezorności, i zechcą przyjść na pokład przekonać się.

– To im pokażemy co mamy – odrzekł wesoło kapitan – i pójdą sobie jak przyszli.

Kreg i Fraj nic już nie odpowiedzieli, ale nie podzielali spokojności kapitana. Pojmanie statku o trzystu beczkach, chociażby tylko z samym balastem, było samo już przez się zanadto ryzykownym kąskiem, aby nim pogardzić mieli „dzielni ci ludzie,” jak ich kapitan nazwał. Ale cóż było począć innego, jak wyczekiwać końca podróży i pocieszać się nadzieją że się nic złego nie stanie.

Zresztą kapitan nie zaniedbał niczego aby statek zabezpieczyć. W chwili podniesienia kotwicy, puszczając się na morze, zabito koguta na ofiarę bóstwom morskim. Na maszcie wisiały dotychczas jeszcze pióra tej biednej ofiary. Parę kropli krwi koguciej, wysączonej na pokład, mały kubek wina, wrzucony do morza, dopełniły błagalnej ofiary. Czegoż więc mógł się jeszcze obawiać statek, pod kierownictwem dzielnego kapitana Ina?

Zdaje się wszelako, że wszystko to nie zadowoliło jeszcze bóstw grymaśnych. Czy że kogut był za chudy, czy że wino nie pochodziło z najlepszych winnic Szao-Szyńskich, dość że powstał gwałtowny orkan i uderzył okrętem. Nic go nie zapowiadało tegoż dnia. Pogoda zdawała się ustalona – dzień był piękny, jasny, chłodzony łagodnym powiewem. Najdoświadczeńszy marynarz nie byłby był w stanie przewidzieć co nastąpi.

Około godziny ósmej wieczorem Samjep zabierał się opłynąć przylądek, ciągnący się ku północno wschodniej stronie, poczem pozostawała mu już tylko bardzo łatwa żegluga wprost na pełnych wodach zatoki. Spodziewał się tedy kapitan In, nie obliczając przesadnie sił swego statku, że we dwadzieścia cztery godzin przybije do lądu w Fu Ning.

Kin-Fo wyglądał chwili przybicia do lądu dosyć niecierpliwie. Ale niecierpliwość Suna dochodziła do wściekłości. Co do Krega i Fraja, ci to jedno tylko mieli na rozwadze, że jeżeli do trzech dni Kin-Fo zdoła się wydostać z rąk Lao-Szena ów list fatalny, to wówczas też właśnie i Wiek przestanie się nim zajmować, bo polica jego była opłacona tylko do dnia 30. czerwca, gdyż złożył tylko pierwszą na jej rachunek wkładkę dwumiesięczną na ręce szanownego Wil. J. Bidulfa. A zatem.

– All… zaczął Fraj.

– Right… zakończył Kreg.

Nad wieczorem gdy statek wpływał na wody zatoki Leo Tang, zerwał się nagły wiatr północno-wschodni, poczem zmieniwszy się na północny, we dwie godzin dął z północnego zachodu.

Gdyby kapitan In miał był barometr na pokładzie, byłby widział, że kolumna rtęci spadła nagle o cztery do pięciu milimetrów. Ten nagły spadek barometru zapowiadał zbliżanie się trąby morskiej, której wir dawał się już uczuć atmosferze. Z drugiej strony gdyby kapitan In znał był spostrzeżenia Anglika Raddingtona i Amerykanina Maurego, byłby starał się zwrócić bieg statku i nadać mu północno-wschodni kierunek, aby wymknąć się w strefę mniej niebezpieczną z koła atrakcyjnego trąby morskiej.

Ale kapitan In nie używał nigdy barometru – nieznane mu były prawidła rządzące wirami trąb morskich. A zresztą, czyż nie ofiarował bogom koguta, a ofiara ta czyliż go nie zabezpieczała dostatecznie od klęsk wszelakich?

Z tem wszystkiem dobry był z niego marynarz, czego dowiódł w tej właśnie przygodzie. Instynktem wiedziony kierował statkiem tak jakby jaki marynarz europejski.

chin36.jpg (192346 bytes)

Nadchodząca trąba morska była bardzo maleńka, skutkiem czego niezmiernie szybko wirująca przelatywała przeszło sto kilometrów na godzinę. Kapitan In skierował zatem swój statek na wschód, bardzo konieckońców szczęśliwie, gdyż tym sposobem statek oddalał się od wybrzeża, gdzie niemógłby był nigdzie schronić się i byłby musiał niechybnie zginąć.

O godzinie jedenastej w nocy burza doszła do najwyższej swej potęgi. Kapitan In, przy dzielnej pomocy swych majtków, kierował statkiem jak wytrawny marynarz. Już się nie śmiał, ale dawał rozkazy z całą uwagą i zimną krwią. Z ręką u steru kierował lekkim statkiem, prześlizgającym po falach.

Kin-Fo wyszedł na przód okrętu. Uczepiwszy się lin okrętowych, patrzył w niebo okryte czarnemi błędnemi chmurami, w różne strony pędzonemi, burzą, miotającą wód bałwanami. Patrzył na morze, bielejące śród ciemnej nocy, którego fale burza do niezwykłej podnosiła wysokości. Nie dziwił się i nie lękał niczego. Należało to także do tych wzruszeń, których tyle ostatniemi czasy doznał z ręki przeciwnych mu losów. Podróż sześćdziesięciogodzinna na spokojnem morzu, bez burzy, w lecie, to dobrze dla szczęśliwych – ale on już nie był szczęśliwym.

Przeciwnie Kreg i Fraj wielce byli zaniepokojeni grożącem mu niebezpieczeństwem. Życie swe własne cenili głównie wartością życia swego klienta. Gdyby zginęli z nim razem, cóżby ich mógł wtenczas już obchodzić Wiek i jego pieniądze. Ale sumienni ci ludzie nie pamiętali o sobie, tylko o swym obowiązku. Zginąć – dobrze! Kin-Fo zginie także – zgoda – ale po północy 30. czerwca. Uratować krocie dolarów, oto czego chcieli, o czym jedynie myśleli obadwa.

Co do Suna, ten był pewien że statek zatonie; a zresztą wszystko mu to już było jedno od chwili gdy mu się zaczęła dawać we znaki ta przeklęta podróż morska. Ajajaj! Nie było zaiste czego żałować tamtych pasażerów, upakowanych na dnie okrętu. Ci już nie czuli tłuczenia się okrętu na wszystkie strony.  Ajajaj! Biedny Sun, nie był tylko całkiem pewny czy na ich miejscu nie doznałby przecież choroby morskiej? Ajajaj!

Przez trzy godziny statek znajdował się w wielkiem niebezpieczeństwie. Najmniejszy ruch mylny byłby go zgubił. Woda mogła go zalać każdej chwili. O tem aby go utrzymać w pewnym dowolnym kierunku w pośród tłukących nań zewsząd bałwanów, myśleć było niepodobna, ani też obliczyć ile drogi ubiegł i gdzie się znajduje?

Tymczasem szczęśliwym wypadkiem dostał się Samjep, nie będąc bardzo uszkodzony, w strefę zaciszną, zajmującą przestrzeń około stu kilometrów. Tutaj na dwie lub trzy mile w około morze było spokojne, ciche; wiatr zaledwie tu powiewał. Było to jakby spokojne jezioro w pośród rozhukanego oceanu.

Tym sposobem uratowany został statek, wyrzucony burzą z pośrodka burzy. Około godziny trzeciej z rana zaczęła milknąć burza, a szalejące w około spokojnego jeziora morze uciszać się zaczęło.

Ale gdy dzień nadszedł, napróżno z pokładu Samjepa usiłowano dojrzeć wybrzeży lądu. Wody zatoki, jak wzrok zasięgał, zapełniały cały widnokrąg.

 

 

rozdział XVIII

w którym Kreg i Fraj, pobudzeni ciekawością, oglądają ładugę Sam-jepa.

 

dzie jesteśmy kapitanie? – spytał Kin-Fo, gdy już niebezpieczeństwo całkiem przeminęło.

– Nie mogę wiedzieć dokładnie – odrzekł kapitan, którego oblicze przybrało znów zwykły swój uśmiech.

– W zatoce Pe-Cze-Li?

– Być może.

– Czy w zatoce Leao-Tong?

– I to być może.

– A gdzież wylądujemy?

– Gdzie nas wiatr zaniesie.

– A kiedy?

– Nie mogę tego wiedzieć.

– Prawdziwy Chińczyk zawsze wie gdzie jest, odrzekł gniewny Kin-Fo, powtarzając przysłowie bardzo ulubione w Chinach.

– Na lądzie, prawda – odrzekł niezmięszany kapitan – Ale na morzu – nie.

I zaśmiał się od ucha do ucha.

– Nie ma z czego śmiać się, rzekł Kin-Fo.

– Ani czego płakać – odrzekł kapitan.

W samej rzeczy, chociaż położenie nie było zagrażające, kapitan nie mógł wiedzieć gdzie się statek znajduje. Gdy burza nim ciągle wirowała, jakimże sposobem byłby w stanie poznać bez busoli dokąd go wiatry zapędziły? Statek ze zwiniętemi żaglami, nie mogąc być wcale sterowanym, stał się igraszką burzy. Nic dziwnego zatem, że odpowiedzi kapitana były tak niedokładne. Tylko że można było nie podawać ich w tonie tak żartobliwym.

Wszelako ostatecznie, czy statek był zapędzony burzą w zatokę Leao-Tang, czy pchnięty napowrót do zatoki Pe-Tsze-li, zawsze mu należało płynąć ku północnemu zachodowi. Ląd musiał być koniecznie w tamtej stronie. Cała rzecz, jak daleko?

Kapitan byłby tedy kazał rozwinąć żagle i popłynął za słońcem, świecącym jasno na niebie, gdyby był w stanie to uczynić.

Ale uczynić tego nie mógł.

Po burzy nastąpiła cisza – ale tak zupełna, że ani śladu najmniejszego wiatru. Morze bez zmarszczka, falujące tylko o tyle, że kołysało okrętem, nie będąc w stanie popchnąć go naprzód. Statek wznosił się i opadał regularnie, nie poruszając się z miejsca. Po nad wodami wznosiła się ciepła para, a niebo niedawno tak burzliwe w nocy, nie zdawało się teraz zdolne bynajmniej do walki żywiołów.

Była to cisza tak zwana biała, której końca nigdy przewidzieć nie można.

– Piękne rzeczy – pomyślał sobie Kin-Fo. – Po burzy, która wyrzuciła nas na pełne morze – cisza nie dozwalająca nam przybić do lądu.

I zwracając się do kapitana zapytał:

chin37.jpg (183485 bytes)

– Jak długo może potrwać ta cisza?

– W tej porze roku – ha – któż to może wiedzieć? – odrzekł kapitan.

– Kilkanaście godzin czy dni?

– Dni lub tygodni – odrzekł znów kapitan z uśmiechem zupełnego poddania się losowi, który omal do wściekłości nie doprowadził pytającego.

– Tygodni! – zawołał Kin-Fo. Czy myślisz kapitanie, że ja tu mogę tak siedzieć całe tygodnie?

– Trzeba będzie posiedzieć – chyba żebyśmy linami statek ztąd wyciągnęli.

– Bierz djabeł pański statek z tem wszystkiem co na nim się znajduje i ze mną pierwszym, com był tak głupi nająć na nim miejsce.

– Panie! – odrzekł kapitan – Czy nie zechciałbyś pan przyjąć odemnie dwóch dobrych rad?

– Jakich? Proszę.

– Pierwsza pójść spokojnie spać, tak jak i ja zrobię; co będzie bardzo mądrą rzeczą po całej nocy przepędzonej bezsennie na pokładzie.

– A druga? – spytał Kin-Fo, którego spokój kapitana draźnił bardziej jeszcze niż cisza morska.

– Naśladować mych pasażerów spakowanych na dnie okrętu. Ci nie skarżą się na nic i godzą z losem milcząco.

Po tej filozoficznej uwadze, godnej samego Wana, kapitan wszedł do swej kabiny, pozostawiwszy kilku czuwających majtków na pokładzie.

Przez cały kwadrans Kin-Fo chodził po pokładzie tam i napowrót, z rękami założonemi, wybijając palcami takt swej niecierpliwości. Potem rzuciwszy ostatnie wejrzenie na ów smutny bezbrzeżny obszar wodny rozciągający się w około okrętu, wzruszył ramionami i zeszedł także do siebie, nie przemówiwszy ani słowa do Krega i Fraja.

Obaj ajenci stali oparci tuż obok siebie, prowadząc z sobą sympatyczną milczącą rozmowę. Słyszeli o co pytał Kin-Fo kapitana, słyszeli odpowiedzi tegoż, nie odzywając się wcale. Czegoż mieliby się mięszać do rozmowy i czego zwłaszcza oskarżać się na opóźnienie, na które Kin-Fo tak srodze się zżymał.

Wszak co tracili na czasie, zyskiwali na bezpieczeństwie. Gdy Kin-Fo był na statku zupełnie bezpieczny, a Lao-Szen nie mógł go tutaj dosięgnąć, czegoż było im więcej potrzeba?

Zresztą zbliżał się też już i termin, z którego upływem kończyła się ich odpowiedzialność. Jeszcze czterdzieści godzin czasu – a później gdyby cała armja Tajpingów opadła statek eks-klienta Wieku, nie poświęciliby jednego włosa swego w jego obronie. Amerykanie ci bardzo praktycznymi byli ludźmi. Dopóki Kin-Fo wart był 200.000 dolarów, oddani mu byli duszą i ciałem. Ale zupełnie obojętni na to, co się z nim stanie, skoro nie będzie wart ani sapeki.

Kreg i Fraj wyrozumowawszy sobie cały stan rzeczy w powyższy sposób, zjedli z dobrym apetytem śniadanie. Jedzenie było wyborne. Zjedli z jednego półmiska, z jednego talerza, zupełnie równą ilość kęsów chleba i kawałków zimnego mięsiwa. Wypili jeden jak drugi tyleż kieliszków wybornego wina Szao-Szyńskiego za zdrowie szanownego Will. J. Bidulfa. Wypalili obadwa po pół tuzina jednakowych cygar i dowiedli znów po raz nie wiedzieć już który, że można być „braćmi Sjamskimi” z przyzwyczajeń i gustów, nie będąc nimi z urodzenia.

Dzielne jankesy, którym się zdawało że już są u końca swych kłopotów.

Dzień minął bez przygody, bez wypadku, a ciągle taż sama cisza w atmosferze, toż samo pogodne niebo w górze. Nic nie zapowiadało jakiejkolwiek zmiany meteorologicznej. Całe morze było tak ciche, jakby spokojne wody jeziora.

Około godziny czwartej po południu Sun pokazał się na pokładzie, zataczający się, chwiejny, podobny do człowieka pijanego, chociaż nigdy w życiu swojem nie pił tak mało, jak ostatniemi właśnie dniami.

Stawszy się z razu fioletową, następnie czerwonawą, potem niebieską, w końcu zieloną, twarz jego przybrała obecnie już kolor żółtawy, a po wstąpieniu na ląd, wróciwszy do zwykłej swej barwy pomarańczowej, gdy jeszcze spłonie czerwonym rumieńcem gniewu, przejdzie tym sposobem koleją właściwą całą gamę kolorów widma słonecznego.

Sun przywlókł się zwolna z głową pochyloną i oczami na wpół zmróżonemi, bojąc się spojrzeć po za okręt.

– Przybiliśmy już do lądu? spytał.

– Nie – odpowiedział Fraj.

– Przybijemy wnet?

– Nie – odpowiedział Kreg.

– Ajajaj!

I w rozpaczy nie będąc w stanie słowa więcej wymówić, rozciągnął się Sun u stóp wielkiego masztu, w konwulsyjnych drganiach, śród których króciutki jego warkocz kiwał się na różne strony, jak ogonek małego pieska.

Tymczasem z rozkazu kapitana otworzono otwory pomostu, aby przewietrzyć spód okrętu. Przezorność to znamionująca wytrawnego marynarza. Słońce wysuszy tym sposobem wnet wnętrze okrętu, zamoczonego podczas burzy.

Kreg i Fraj przechadzając się na pokładzie, zatrzymali się parę razy u wnijścia pod pomost. Ciekawość pociągnęła ich aby obaczyć skład trumien. Spuścili się więc po drabinie, która tam prowadziła.

Słońce szerokim pasem oświetlało wnętrze okrętu. Sam spód jednakże był pogrążony w ciemności, z którą wzrok obu wnet się oswoił, tak iż byli w stanie dobrze widzieć całą ładugę Samjepa.

Spód okrętu nie był, jak to się dzieje zazwyczaj na statkach kupieckich, przedzielony ściankami poprzecznemi. Cała przestrzeń była tedy przeznaczona na ładugę jakąkolwiek, albowiem majtkowie mieli dla siebie dość miejsca do pomieszczenia się pod pokładem okrętu.

Po obu bokach, jakby wewnątrz czysto umiecionego grobowca, ułożone stosami były owe sześćdziesiąt pięć trumien, przeznaczonych do Fu Ninu. Silnie przymocowane nie mogły się ruszyć z miejsca nawet podczas największej burzy, i przyprawić statek o jakiekolwiek niebezpieczeństwo.

Ścieżka pozostawiona pomiędzy obu rzędami trumien, pozostawiała wolne przejście z jednego końca do drugiego, częścią oświetlone dochodzącem tu słońcem, częścią pogrążone w ciemności.

Kreg i Fraj, milcząc jakby się znajdowali we wnętrzu grobowca, postępowali z cicha tą ścieżką, ciekawie rozglądając się w około.

Były tam trumny najrozmaitszego kształtu, i wszelkich rozmiarów – jedne bogate – drugie ubogie. Z tych wychodźców, których konieczność zarobienia na swe życie wygnała w dalekie strony po za wody oceanu Spokojnego, jedni zrobili majątek w Kalifornji, w kopalniach Newady lub Colorado – lecz takich mało było, niestety! Inni wracali tak ubodzy jak wyszli. Ale wszyscy, zrównani palcem śmierci, wracali do ojczyzny. Z dziesięć trumien było z kosztownego drzewa, zdobnych całym przepychem chińskiej fantazji; reszta zbita po prostu z czterech desek i pomalowana na żółto. Bogata czy uboga każda trumna miała na sobie napisane nazwisko. Kreg i Fraj czytali przechodząc: Lien Fu z Jun Pinfu, Nan Lu z Funinu, Szen Kin z Lin Kin, Luan z Ku li Koa itd. itd. Nie mogła zajść żadna omyłka. Każdy nieboszczyk z napisem miał być odesłany według adresu, i tam śród pól i ogrodów, pod gołem niebem oczekiwanie chwili pogrzebu ostatecznego.

– Porządny skład, rzekł Fraj.

– I dobre opakowanie, dodał Kreg.

Nie inaczej byliby się wyrazili o jakim składzie modnych towarów, lub dokach okrętowych w San-Francisco lub Nowym Jorku.

Kreg i Fraj doszedłszy do końca, w miejsce najciemniejsze, zwrócili się i zatrzymawszy patrzyli wzdłuż przebytej ścieżki, podobnej do alei cmentarnej.

Nasyciwszy się tym widokiem, zabierali się już wracać na pokład gdy lekki szelest zwrócił ich uwagę.

– Szczury, szepnął Kreg.

– Szczury, szepnął Fraj.

Nie miały się tu czem bardzo pożywić. Proso, ryż lub kukurydza lepiej by im smakowały.

Szmer tymczasem nie ustawał. A słychać go było z góry, z prawego boku okrętu, z wyższego rzędu trumien. Było to albo gryzienie albo drapanie pazurami lub paznogciami.

chin38.jpg (182823 bytes)

– Tsss! Tsss! – zasyczeli razem Kreg i Fraj.

Ale szmer nie ustawał.

Kreg i Fraj podeszli z cicha bliżej i słuchali z wstrzymanym w piersi oddechem.

– Miałżeby się tu w której trumnie znajdować Chińczyk, zabrany z Ameryki w letargu? – rzekł Kreg zdumiony.

– Któryby się zbudził po pięciotygodniowej podróży morskiej? – dodał niemniej zdziwiony Fraj.

Przyłożyli obadwaj rękę do podejrzanej trumny i przekonali się że się w niej coś rusza.

– Sto djabłów! rzekł Kreg.

– Sto djabłów! rzekł Fraj.

Jednej chwili, rzecz naturalna, taż sama myśl zabłysła obu, że Kin Fowi może tu grozić niebezpieczeństwo.

Naraz usuwając ręce z trumny poczuli że wieko jej zaczyna się podnosić ostrożnie.

Kreg i Fraj, ludzie, których nic w świecie nie mogło zastraszyć, stali nieporuszeni, a gdy w ciemnościach tych nic widzieć nie mogli, słuchali niespokojnie co dalej będzie.

– Czy to ty, Kuo? – zapytał z trumny głos nadzwyczaj ostrożny.

Równocześnie prawie podniosło się wieko drugiej trumny i dał się z niej słyszeć głos drugi:

– Czy to ty, Fa Kien?

– A następnie wszczęła się następująca szybka rozmowa:

– Czy to już tej nocy?

– Tak jest – dziś.

– Przed wschodem księżyca?

– O drugiej porze.

– A nasi towarzysze?

– Już zawiadomieni.

– Trzydzieści sześć godzin wyleżeć się w trumnie – mam już tego dosyć.

– I ja także.

– Cóż począć? Lao Szen tak kazał.

– Cicho.

Usłyszawszy wymówione imię sławnego Tajpinga, Kreg i Fraj, pomimo całego panowania nad sobą, nie mogli powstrzymać lekkiego poruszenia.

Nagle wieka trumien zapadły napowrót. Zapanowała głucha w około cisza.

Fraj i Kreg pełzając na kolanach dotarli do otworu pomostu i wrócili na pokład, a ujrzawszy się w miejscu, gdzie ich nikt nie mógł usłyszeć

– Umarli, którzy mówią… rzekł Kreg.

– Nie są umarłymi – skończył Fraj.

Jedno nazwisko objaśniło im całą zagadkę – nazwisko Lao szena.

Tak więc spółtowarzysze tego straszliwego Tajpinga wkradli się na okręt. Możnaż było wątpić, że to się stało z wiedzą i za pomocą kapitana Ina, jego majtków i ludzi co przenosili trumny w porcie Takuańskim? Nie. Po przeniesieniu ze statku amerykańskiego, który je przywiózł z San Francisco, stały trumny te w dokach portowych przez dwa dni i dwie nocy. Dziesięciu, dwudziestu, więcej może tych rabusiów z bandy Lao szena, odbiło trumny, wyrzuciło znajdujące się w nich zwłoki, aby ich miejsce zająć. Ale aby to uczynić z rozkazu swego herszta musieli przecie wiedzieć że na pokład Samjepa wsiądzie Kin Fo. A zkądże mogli się o tem dowiedzieć?

Było to zagadką, na której zresztą rozwiązaniu nie wiele już w tej chwili zależało.

To tylko nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że ludzie najgorszego rzędu znajdowali się na statku, od chwili odbicia od lądu w zatoce Takuańskiej, że jeden z nich wymówił nazwisko Lao-szena, że Kin-Fo znajdował się w niebezpieczeństwie utraty życia lada chwila.

Tej właśnie nocy, z 28. na 29. czerwca miał stracić Wiek 200,000 dolarów. Zaś gdyby w pięćdziesiąt cztery godzin później zginął Kin-Fo, śmierć jego nie naraziłaby na żadną stratę Towarzystwa – albowiem nieodnowiona jego polica gasła w tym czasie.

Trzeba było chyba nie znać Krega i Fraja, aby myśleć że stracą głowę śród tak groźnych okoliczności. Obmyśleli natychmiast co czynić. Trzeba było aby Kin-Fo skłonił się opuścić okręt przed nadejściem drugiej pory i uciec z nim razem.

Ale jak tu uciec? Opanować jedyne czółno okrętowe? Niepodobna. Był to ciężki piróg; aby go spuścić na morze potrzeba było rąk całej załogi okrętowej. Kapitan In, i jego współwinowajcy nie zgodziliby się na to. A zatem trzeba było czynić inaczej, chociażby na jak największe przyszło się narazić niebezpieczeństwo.

Była już siódma godzina wieczór. Kapitan zamknięty w swej kabinie, nie pokazał się jeszcze. Widocznie czekał umówionej z ludźmi Lao-Szena godziny.

– Nie ma ani chwili czasu do stracenia – rzekli razem obadwa, Kreg i Fraj.

Tak – nie było ani chwili do stracenia. Znajdowali się jakby na podłożonej minie, do której lont przyłożono.

Okręt był pozostawiony samemu sobie. Jeden majtek spał na pokładzie.

Kreg i Fraj weszli na tył okrętu, gdzie był Kin-Fo.

Spał właśnie.

Zbudzili go.

– Czego chcecie? spytał.

W kilku słowach opowiedzieli mu rzecz całą. Nie stracił odwagi, ani zimnej krwi.

– Wrzućmy do morza tych udanych nieboszczyków – zawołał.

– Pomysł dobry, ale wcale niewykonalny, zważywszy że kapitan okrętu musi być także w porozumieniu z nieboszczykami.

– A więc cóż począć? spytał.

– Zawdziać to na siebie – odpowiedzieli razem Fraj i Kreg.

I to mówiąc otworzyli skrzynię, wziętą na pokład w Tong Tszeu, z której wydobyli ów cudowny przyrząd do pływania kapitana Boytona.

W skrzyni znajdowały się jeszcze trzy takie przyrządy ze wszystkiem co do nich należało.

– Dobrze – odrzekł Kin-Fo. – Zawołajcie Suna.

Za chwilkę potem Fraj przyprowadził Suna, całkiem oszołomionego. Musieli go ubrać. Nie opierał się, nie rozumiejąc co się z nim dzieje, i tylko od czasu do czasu jęczał Ajajaj! że się dusza krajała.

O ósmej godzinie Kin-Fo i jego towarzysze byli gotowi. Wyglądali jak cztery cielęta morskie z lodowatego morza, gotujące się dać nurka – pod wodę. Przyznać wszakże trzeba że widząc Suna, złegoby się nabrało wyobrażenia o nadzwyczajnej zwinności tych morskich stworzeń, tak wyglądał niezgrabnie i obwiśle w Boytońskim ubiorze.

chin39.jpg (177071 bytes)

Już na wschodzie noc zapadała. Statek kołysał się w miejscu, w pośród zupełnej ciszy, na spokojnej wód powierzchni.

Kreg i Fraj pchnęli okiennicę od strzelnicy, znajdującą się pod pokładem w tyle okrętu. Suna wzięto bez ceremonji i wyrzucono w wodę przez otwór strzelnicy. Kin-Fo skoczył następnie. Kreg i Fraj, zabrawszy z sobą wszystkie potrzebne przyrządy, wskoczyli za nim.

Nikt na statku się nie domyślał że pasażerowie go porzucili.

 

Poprzednia częśćNastępna cześć