Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Keraban uparty

 

(Rozdział IV-VI)

 

 

Przekład J.[oanna] B.[elejowska]

101 ilustracji i jedna mapa Benetta

w "Przyjaciel Dzieci"

Warszawa, 1883-1884

ker_02.jpg (38392 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

Część PIERWSZA

 

 

Rozdział IV

Keraban najupartszy z upartych stawia się hardo władzom otomańskim.

 

adżi przybył zawiadomić pana swego że kaik jego oczekuje w porcie.

ker_12.jpg (165691 bytes)

Kaików takich uwija się tysiące po wodach Bosforu i Złotego Rogu. Są to łodzie dwu-wiosłowe, ostro zakończone z obu stron aby można było kierować niemi w podwójnym kierunku. Mają kształt łyżw piętnaście po dwudziestu stóp długich, zbudowane są z drzewa bukszpanowego lub cyprysowego, a wewnątrz rzeźbione lub malowane. Szybko i nader zręcznie łodzie te płynąc, krzyżują się i wymijają w pięknej cieśninie oddzielającej wybrzeża dwóch lądów.

Keraban z Van Mittenem a za nimi Brunon i Nizib skierowali swe kroki ku statkowi, gdy dał się widziéć ruch jakiś w tłumie zalegającym Top-Hane. Keraban zatrzymał się, pytając:

– Co się tam stało?

W tejże chwili wchodził na plac naczelnik policyi przedmieścia Galata, otoczony strażą. Przed nimi szedł dobosz z bębnem i trębacz; jeden uderzył w bęben, drugi zatrąbił i powoli nastała cisza.

– Zapewne znów jakie niemądre postanowienie, za mruczał Keraban, tonem człowieka umiejącego zawsze i wszędzie bronić praw swoich.

Naczelnik policyi rozwinął papier z urzędowemi pieczęciami, i odczytał głośno następujące postanowienie.

 

„Z rozkazu Muszyra przewodniczącego w Radzie policyjnej, od dnia dzisiejszego nakłada się podatek dziesięć parasów, na każdego przepływającego Bosfor, czy to z Konstantynopola do Skutari, czy ze Skutari do Konstantynopola, bez względu czy płynąć będzie kaikiem, czy jakim bądź statkiem parowym lub żaglowcem. Każdy odmawiający opłaty tego podatku, ulegnie karze pieniężnej lub więzieniu.

Dan w pałacu, 10 miesiąca Szaabanu.

                                                     „Podpisano: Muszyr.”

 

Szmer niezadowolnienia powitał nowy ten podatek, wynoszący nie całe trzy grosze.

– Znów nowy haracz! zawołał stary jakiś Turek, który powinien był przecie oswoić się z finansowemi wymaganiami Padiszaha.

– Dziesięć parasów! cena pół filiżanki kawy! rzekł inny.

Naczelnik ogłosiwszy rozkaz, chciał pójść dalej, gdy w tem Keraban zbliżył się do niego.

– Tak więc, rzekł, nowy znów podatek dotknie przepływających Bosfor?

– Taki jest rozkaz Muszyra.

A postanowienie to kiedy wchodzi w wykonanie?

– Od chwili ogłoszenia.

– Więc jeźlibym, jak to mam zwyczaj codziennie, dziś wieczorem udał się do Skutari…

– Zapłaci pan dziesięć parasów.

– Tak pan sądzi? zapytał Keraban i skrzyżowawszy ręce na piersiach, popatrzył śmiało w oczy naczelnikowi policyi, mówiąc dalej głosem zdradzającym gniewne rozdrażnienie. Kaik mój oczekuje na mnie, a ponieważ zabieram z sobą przyjaciela Van Mitten’a, oraz mego i jego służącego…

– Więc razem zapłacisz pan 40 parasów – ale cóż to dla niego znaczy?

– Nie o to chodzi czy mi co znaczy zapłacić 40 parasów, czy choćby sto, tysiąc, czy sto tysięcy, czy pięćkroć. Dość że odpłynę i nie zapłacę.

– Przykro mi że muszę sprzeciwić się panu Kerabanowi, ale powtarzam że nie dostaniesz się do Skutari, nie zapłaciwszy podatku.

– Otóż dostanę się! krzyczał.

– Nie!

– Tak, mówię!

– Przyjacielu Kerabanie… zaczął Van Mitten chcąc go odciągnąć.

– Dajże mi pokój, odrzekł gniewnie. Podatek ten jest niesłuszny, któremu poddawać się nie należy! O! nigdy, przenigdy rząd Starych Turków nie byłby obciążał podatkiem kaików Bosforu.

– Być może, ale rząd nowych Turków, potrzebując pieniędzy, nie waha się tego uczynić, odrzekł naczelnik policyi.

– Zobaczymy! krzyknął Keraban.

– Żołnierze! zawołał naczelnik policyi do towarzyszącej mu straży, rozkazuję wam czuwać nad wykonaniem nowego postanowienia.

– Chodź, Van Mitten, zawołał Keraban, Nizibie, Brunonie, idźcie za nami!

Lecz jak tylko zwrócił się ku zejściu do portu, żołnierze zagrodzili mu drogę i musiał się zatrzymać.

– Z drogi! krzyknął; przez Allaha! przejdę i nie dam ani parasa.

– Pójdziesz pan, ale do więzienia! i nie wyjdziesz z niego póki nie zapłacisz wysokiej kary pieniężnej! krzyknął zniecierpliwiony nareszcie naczelnik policyi.

– Udam się do Skutari! wrzeszczał Keraban.

– Nic z tego! bez zapłaty podatku nie przepłyniesz Bosforu, a do Skutari niepodobna dostać się inaczej…

– Tak sądzisz? odparł Keraban zacisnąwszy pięście, czerwony jak burak, otóż mówię ci, że nie przepłynę Bosforu, nie zapłacę i będę w Skutari!

– Doprawdy?

– Tak, choćbym miał… choćbym miał opłynąć morze Czarne.

– Odbyć siedemset mil drogi aby nie zapłacić dziesięciu parasów! zawołał naczelnik policyi wzruszając ramionami.

– Wolę przebyć tysiąc, dziesięć tysięcy, sto-tysięcy mil, niźli zapłacić niesłusznie choćby jeden, choćby pół parasa.

– Ależ mój przyjacielu… wtrącił Van Mitten.

– Dajże mi pokój! krzyknął Keraban.

– Dobrego piwa sobie nawarzył, rzekł Brunon do Niziba.

– Przejadę przez Turcyę, Chersones, Kaukaz, Anatolię i przybędę do Skutari, nie opłaciwszy ani parasa waszego niecnego podatku.

– Zobaczymy! odrzekł z szyderskim uśmiechem naczelnik policyi.

ker_13.jpg (168593 bytes)

– Nie zaczekasz pan na to długo, krzyczał Keraban rozłoszczony do najwyższego stopnia, wyjadę dziś wieczorem.

– Ależ, przyjacielu Kerabanie… odezwał się znów Van Mitten pragnący odwieźć go od tak szalonego zamiaru, cóż będzie z weselem siostrzeńca twego Ahmeta?

– Właśnie mi teraz wesele w głowie, oburknął się Keraban.

Scarpant szepnął Yarhudowi:

– Chodź nie mamy godziny do stracenia.

– Rzeczywiście, odrzekł Maltańczyk; jutro pierwszym rannym pociągiem kolei adryanopolskiej jadę do Odessy.

I obydwa odeszli. Jednocześnie Keraban zwrócił się nagle do swego sługi.

– Nizib!

– Słucham, panie.

– Pójdź za mną do kantoru, chodź i ty Van Mitten, i ty Brunonie, jedziemy razem.

– Co? zapytali oba z największem zdziwieniem.

– Nie inaczej. Zaprosiłem cię, przyjacielu, na obiad do Skutari, więc, przez Mahometa będziesz obiadował tam ze mną… za powrotem.

– Jakże to prędko nastąpi? zapytał zdziwiony Van Mitten.

– Za miesiąc, za rok, za dziesięć – mniejsza o to! przyjąłeś zaproszenie na obiad musisz zjeść go ze mną, odrzekł głosem nie dopuszczającym zaprzeczenia.

– Pozwól, przyjacielu Kerabanie…

– Nie, Van Mitten, nic nie pozwalam. I to powiedziawszy zwrócił się ku placowi.

– Djabeł nie człowiek! rzekł Van Mitten do Brunona, niepodobna mu się oprzeć.

– Jakto, ulegniemy dziwactwu tego upartego fantastyka?

– Podobno to nastąpi, bo mniejsza gdzie będę, tu czy gdzie indziej, byle nie w Rotterdamie, odpowiedział.

– Ależ panie…

– A skoro ja towarzyszę memu przyjacielowi, i ty musisz jechać, Brunonie.

– Masz tobie! odpowiedział.

– No, chodźmy! zawołał Keraban, a zwracając się do naczelnika policyi spoglądającego na niego z drwiącym uśmiechem, dodał:

– Wyjeżdżam dziś jeszcze, i na przekor wszelkim waszym postanowieniom dostanę się do Skutari nie przepływając Bosforu, nie płacąc wam ani jednego parasa.

– Szczęśliwej drogi! bardzo bym pragnął widziéć pana wracającego z tak ciekawej podróży, rzekł mu naczelnik policyi.

– Wielkąby mi to sprawiło przyjemność spotkać tu pana gdy powrócę, odrzekł Keraban.

– Muszę jednak uprzedzić, iż jeźli opłata będzie jeszcze obowiązującą, nie pozwolę panu przepłynąć Bosforu aby wrócić do Konstantynopola, jak tylko za uiszczeniem po dziesięć parasów od osoby, rzekł naczelnik policyi.

– Jeźli ta niesłuszna opłata nie będzie zniesioną, potrafię wrócić do Konstantynopola, nie dawszy wam ani jednego parasa, odrzekł Keraban.

To powiedziawszy wziął pod rękę Van Mitten’a, skinął na Niziba i Brunona aby szli za nimi, i znikli w tłumie przyklaskującym głośno temu stronnikowi starych Turków, tak zawzięcie broniącemu praw swoich.

W tejże chwili rozległ się wystrzał armatni; słońce zaszło pod horyzont morza Marmora, skończył się post Ramazanu, wierni poddani Padiszaha mogli wynagrodzić sobie długi dzień umartwień.

Cały Konstantynopol zmienił się jak scena w teatrze. Głośne śmiechy i okrzyki radości, zastąpiły ciszę zalegającą dotąd Top-Hane; w mgnieniu oka pozapalano fajki, cygaretki, nargile, woń ich i dym rozchodziły się w powietrzu. Kawiarnie zapełniły się głodnymi i spragnionymi gośćmi; ulubione na Wschodzie potrawy pojawiły się na stołach i wystawach sklepowych, a małe lampki przytwierdzone do miedzianych drutów, podnosiły się w górę i opuszczały na dół, poruszane ręką właścicieli kawiarni.

Stare miasto i nowe dzielnice świetnym zajaśniały blaskiem. Meczety: Św. Zofii, Suleimana, Sułtana Ahmeta, wszystkie gmachy religijne i świeckie błyszczały różnokolorowemi ogniami. Od jednego do drugiego minaretu, ciągnęły się illuminowane ustępy z koranu, jakby kreśląc jego zasady na ciemnem tle nieba. Przesuwające się po Bosforze kaiki z płonącemi lampkami, które fale poruszały nieustannie, migotały fantastycznie tak iż zdawać się mogło iż gwiazdy ze sklepienia niebios spadły w jego łożysko. Wznoszące się na wybrzeżach pałace, wille stojące od strony Azyi i Europy, Skutari, dawne Chryzopolis i jego amfiteatr, piętrzące się domy, przedstawiały jakby rzędy ogni, których blask podwajał się przez odbicie w wodzie.

ker_14.jpg (133918 bytes)

Zdala dochodziły odgłosy tamborin, gitar, taburek, fletów, rebelów, połączone ze śpiewaniem psalmów wieczornych, a z wyżyn minaretów przeciągły głos muezinów rzucał rozbawionemu miastu ostatnie wezwanie do wieczornej modlitwy, składające się z jednego wyrazu tureckiego i dwóch arabskich: „Allah, hoekk kebir!” (Bóg jest wielki!)

 

Rozdział V

Pan Keraban wypowiada swój pogląd na podróże i opuszcza Konstantynopol.

 

ker_20.jpg (230073 bytes)ker_21.jpg (218704 bytes)

onieważ Keraban zamierzał okrążyć morze Czarne, musiał więc najpierw przebyć wybrzeża Rumelii, Bulgaryi i Rumunii, ahy dostać się do granicy rossyjskiej. Ztamtąd należało przejechać Besarabię, Chersones, Taurydę, Kaukaz, okrążyć północne i wschodnie wybrzeża starego Pontus-Euxinus, aż do granicy oddzielającej Rossyą od cesarstwa Otomańskiego. Nakoniec wybrzeżami Anatolii na południe morza Czarnego, najupartszy z Osmanlisów dostałby się do Bosforu i Skutari nie opłacając nowego podatku.

Taka podróż obejmowała 650 „agacz” tureckich, czyli 2800 kilometrów, a licząc na mile tureckie, to jest na odległość jaką koń pociągowy zwykłą jazdą przebyć może w godzinę, stanowiło to odległość 700 mil 25-stopniowych. Był to 17 sierpnia (szabanu) zatem do 30 września (ramazanu) pozostawało 45 dni; tak więc chcąc wrócić na tenże dzień, trzeba było odbywać po 15 mil na każde dwadzieścia cztery godzin, gdyż w przeciwnym razie Amazya straciłaby prawo do spadku po ciotce. Bądź co bądź Keraban i gość jego nie mogli zasiąść do obiadu w willi w Skutari, przed upływem 45 dni.

Jednakże korzystając z różnych istniejących na tej przestrzeni kolei żelaznych, możnaby zyskać na czasie i skrócić sobie drogę.

Ale ani marzyć nie można było aby ktoś zdołał namówić Kerabana do zajęcia miejsca w wagonie kolei, a tem samem uznania dobrodziejstw tegoczesnego przemysłu i postępu, przeciw któremu on, Stary Turek, od lat czterdziestu walczył tak zawzięcie. Wolałby raczej całą tę drogę odbyć piechotą, niż zaprzestać powstawać przeciw pożyteczności wszelkich wynalazków europejskich.

To też gdy wieczorem, przybywszy do kantoru jego w Galata, Van Mitten nadmienił mu o kolejach otomańskich i rossyjskich, wzruszył ramionami i słuchać nawet o nich nie chciał. Zdobywszy się na odwagę, Van Mitten probował go przekonać – daremnie.

– Kiedy raz powiedziałem że nie, to nie! krzyknął Keraban. Zresztą jesteś moim gościem, należysz do mnie, powinienem więc myśléć i miéć staranie o tobie, a ty poddać się i słuchać.

– Niechże i tak będzie, odrzekł Holender; nie mówmy więc o kolejach, ale jest bardzo prosty środek dostania się do Skutari, nie przepływając Bosforu i nie okrążając morza Czarnego.

– Naprzykład? odpowiedział marszcząc brwi; jeźli dobry, zgodzę się, jeśli zły odtrącę.

– Doskonały, rzekł Van Mitten.

– Więc mów prędko; nie mamy czasu do stracenia, trzeba się zająć przygotowaniami do podróży.

– Otóż, przyjacielu Kerabanie, udajmy się do najbliższego od Konstantynopola portu na morzu Czarnem, tam wynajmiemy statek parowy…

– Statek parowy! krzyknął Keraban, którego sama nazwa „statek parowy” doprowadzała do wściekłości.

– No! nie parowy… prosty żaglowiec, szebek, tartan, karawell, jaki zechcesz, dopłyniemy nim do jednego z portów Anatolii, naprzykład do Kirpih, a ztamtąd już spokojnie lądem dostaniemy się do Skutari, i przez drwiny wypijemy zdrowie Muszyra.

Keraban nie przerywał przyjacielowi i tenże mógł przypuszczać że zgadza się na jego propozycyę, zresztą bardzo rozsądną i zadośćczyniącą jego miłości własnej; lecz słuchając jej oczy upartego Turka zaiskrzyły się, palce rąk kurczyły i rozkładały, i nareszcie zacisnął pięście w sposób dość groźny, jakby powiedział Nizib.

– Tak więc radzisz mi abym unikając przepłynięcia Bosforu, puścił się statkiem na morze Czarne? rzekł surowo.

– Zdaje mi się że wypłatałbyś im dobrego figla, odrzekł Van Mitten.

– A czy słyszałeś kiedy o pewnej chorobie zwanej chorobą morską?

– Któż nie wie o niej.

– Pewnie sam nigdy na nią nie cierpiałeś?

– Masz słuszność; ale ta żegluga trwa tak krótko…

– Tak krótko! wszak zdaje mi się powiedziałeś „tak krótko”?

– Nie całe sześćdziesiąt mil, odpowiedział Van Mitten.

– A choćby było pięćdziesiąt, dwadzieścia, dziesięć, pięć, choćby nawet jedna tylko, i tego dla mnie za wiele, odpowiedział unosząc się Keraban. Czy znasz Bosfor?

– Naturalnie że znam.

– Wszak pod Skutari ma zaledwie pół mili szerokości?

– Rzeczywiście.

– Otóż aby tylko najlżejszy wiatr się podniósł, gdy go przepływam w moim kaiku, dostaję morskiej choroby. I dostałbym jej choćby na stawie, choćby w wannie, czyż więc odważysz się jeszcze doradzać mi podróż wodną, czy to szebekiem, tartaną, karawellą, lub innym jakim podobnie zgubnym wymysłem?

Ma się rozumiéć że poczciwy Holender już ani pisnął, i nie wspomniano już o morskiej podróży. Ale jakże odbyć zamierzoną drogę?

W właściwej Turcyi, komunikacya jest bardzo trudną, przecież nie zupełnie niemożebną. Na zwykłych drogach są stacye pocztowe, i nic nie przeszkadza podróżnemu jechać konno, ze swoją służbą, prowiantami i przewodnikiem, albo też trzymać się kuryera odbywającego służbę pocztową; lecz że ten obowiązany jest pędzić i nie zatrzymywać się nigdzie, podróż zatem jest nadzwyczaj męcząca, prawie niemożliwa, dla nienawykłego do niej. To też łatwo pojąć że Keraban nie zamierzał tym sposobem okrążać morza Czarnego. Chciał jechać prędko, ale wygodnie.

– A więc, zapytał po chwili przygotowany na wszystko Van Mitten, skoro nie mamy jechać koleją ani płynąć statkiem, w jakiż sposób odbędziemy podróż, przyjacielu Kerabanie?

– Własnym powozem? odpowiedział.

– Czy  i swemi końmi?

– Nie, końmi pocztowemi.

– Jeźli będą do wzięcia przez całą drogę.

– Znajdą się, odrzekł Keraban.

– Ależ będzie cię to kosztować bajeczne snmy.

– Niech kosztuje co chce, odpowiedział zniecierpliwiony.

– Co najmniej tysiąc, a może i tysiąc pięćset liwrów tureckich.1

– A choćhy i milion! krzyknął; czy nareszcie skończyłeś już wynajdywać zarzuty i trudności?

– Tak, odrzekł Holender, skończyłem.

– Przecież!

Ostatnie słowa wypowiedział takim tonem, że Van Mitten nie śmiał żadnych już czynić przełożeń, nadmienił tylko delikatnie: iż wprawdzie kazał przysłać sobie z Rotterdamu znaczną sumę, którą zamierza złożyć w banku Konstantynopolskim, ale przy sobie nie ma dość pieniędzy na tak kosztowną podróż, że więc…

Keraban nie dozwolił mu skończyć, mówiąc że koszta podróży nic go nie mogą obchodzić ponieważ jest jego gościem, a on nie ma zwyczaju kazać sobie płacić zaproszonym gościom, etc, etc.

Gdyby nie to że bogacz z Galata posiadał stary, wyprobowany już powóz z fabryki angielskiej, musiałby chyba odbyć trudną tę i daleką podróż, turecką arabą zaprzężoną w woły. Ale w wozowni jego stał doskonale utrzymany ów powóz, którym odbył już drogę do Rotterdamu. Był urządzony na trzech już podróżnych. Na przodzie między resorami było miejsce na wielki kufer i pakunki; po za pudłem był drugi duży kufer, a po nad nim kabryolet z wygodnem miejscem na dwóch służących. Ponieważ pocztylioni powożą z konia, więc nie było kozła. Była to landara starego fasonu, wyglądająca dość śmiesznie dla obeznanych z tegoczesnemi powozami, ale nader trwała i mocna, mogąca wytrzymać najgorsze drogi.

Keraban i Van Mitten mogli usadowić się wygodnie w głębi oszklonego powozu, a Brunon i Nizib w kabryolecie, opatrzonym szybami i fartuchem. Przystąpiono niezwłocznie do przygotowań podróżnych. Wprawdzie Keraban nie mógł wyjechać tegoż wieczora, jak to powiedział w zapale sprzeczki, ale pragnął przynajmniej nazajutrz równo ze światem opuścić Konstantynopol.

Tak więc jedna noc tylko pozostawała na wybranie się w długą podróż i uregulowanie interesów. Przywołano pracowników kantoru w chwili gdy wygłodzeni postem, mieli właśnie powetować go sobie w jakiejś garkuchni, a i Nizib, w takich razach był tak czynny i sprytny, iż za trzech mógł starczyć.

ker_15.jpg (173952 bytes)

Brunon powrócił do Hotelu Peszteńskiego stojącego w Pera, przy ulicy Wielkiej, gdzie stanęli przyjechawszy, aby zająć się przeniesieniem do kantoru pakunków pana i swoich; sam Van Mitten, widząc że Keraban nie spuszcza z niego oczu, nie śmiał się oddalić.

– Więc stanowczo już pan jedzie, zapytał go Brunon odchodząc.

– A cóż nam robić! to szatan nie człowiek, odpowiedział Van Mitten.

– I mamy objechać morze Czarne?

– Tak, jeźli przyjaciel mój Keraban nie zmieni zamiaru, ale to nieprawdopodobne.

– Widziałem na jarmarkach kuglarzy pokazujących drewniane głowy Turków, ale żadna nie była tak twarda jak tego pańskiego przyjaciela, rzekł Brunon.

– Słuszne porównanie choć nie bardzo grzeczne.

– A ja, proszę pana, cieszyłem się że sobie odpocznę w Konstantynopolu, a tu znów nieprzewidziana podróż…

– Nie jest to podróż, Brunonie, to tylko przyjaciel mój Keraban, inną niż zwykle drogą wraca do domu.

Wytłomaczenie to nie uspokoiło jakoś Brunona; nie lubił zmieniać miejsca pobytu, a oto przez całe tygodnie a może i miesiące miał przebywać różne kraje których wcale nie był ciekawy poznać, i może narazić się na niewygody i niebezpieczeństwa, czego wcale nie pragnął. To też z płaczliwą miną przekładał panu aby zaniechał tej podróży, kończąc przerażającą przepowiednią:

– Zobaczy pan że spotka go jakie nieszczęście!

Brunon udał się do hotelu i za parę godzin powrócił z tragarzami, którzy na plecach przenieśli pakunki. Ustawiono je w dziedzińcu dla upakowania w powozie wytoczonym już z wozowni.

Jednocześnie Keraban porządkował interesa, wydawał rozporządzenia, sprawdzał stan kasy, napisał kilka listów, i polecił zabrać znaczny zapas żywności, nie zapominając także o broni, aby być przygotowanymi na wszelki wypadek. Zamówione konie pocztowe miały być przyprowadzone równo ze świtem, godziny zaś oczekiwania do świtu, przeznaczano na wieczerzę i krótki odpoczynek, a gdy Keraban dał znak wstawania, wszyscy zerwali się i ubrali w jednej chwili.

Powóz upakowany i zaprzężony oczekiwał na podróżnych. Keraban powtórzył niektóre rozporządzenia pracownikom kantoru i wskazał Van Mitten’owi otwarte drzwiczki powozu. Gdy ten zajął miejsce po lewej stronie, Keraban siadł po prawej, a Brunon i Nizib weszli do kabryoletu.

– Ah! mój list! zawołał Keraban w chwili gdy już powóz miał ruszyć, i spuszczając szybę, skinął na jednego z podwładnych, rozkazując aby zaraz rano oddał go na pocztę. Był to list do kucharza, zawarty w tych słowach:

– Obiad odłożony do mego powrotu – niech będzie wytworny i nieprzegotowany.

Powóz ruszył; minął ulice przedmieścia, przebył Złoty-Róg mostem Sułtanki-Walidy, i wyjechał przez nową bramę, Jeni-Kapussi. Keraban puścił się w drogę, niech go Allach strzeże!

 

 

Rozdział VI

Nasi podróżni zaczynają doznawać pewnych trudności, szczególniej w delcie Dunaju.

 

od względem administracyjnym Turcya europejska podzielona jest na wilayety, gubernatorstwa, administrowane przez „walego” czyli gubernatora jeneralnego; wilayety znów dzielą się na „sandżaki” czyli obwody, rządzone przez „mustesarifa” na „kazasy” czyli kantony administrowane przez „kaimakanów” nahije czyli gminy któremi zarządza „mudir” czyli wójt wybieralny. Ale z temi wszystkiemi władzami Keraban prawie nie potrzebował miéć żadnych stosunków przejeżdżając wilajety Rumelii, przez które ciągnie się droga wiodąca z Konstantynopola do granicy. Droga ta była najbliższą wybrzeży morza Czarnego i przez to o ile było możebnem skrócała podróż.

Czas był prześliczny, ochładzał powietrze wietrzyk wiejący od morza, mogący bez przeszkody latać po tym płaskim kraju. Dokoła roztaczały się wielkie łany kukurydzy, jęczmienia i żyta, oraz piękne winnice utrzymujące się dobrze w południowych częściach cesarstwa ottomańskiego. Po za niemi wznosiły się piękne lasy dębowe, jodłowe, bukowe, brzozowe, dalej rozrucone tu i owdzie kępy platanów, laurów, fig, karubii, a w miejscowościach blizkich morza drzewa granatowe i oliwne i inne właściwe takiemże szerokościom niższej Europy.

Wyjechawszy bramą Jeni udali się drogą wiodącą z Konstantynopola do Szumli, a ztamtąd przez Kirk-Kilisse do Adrianopola, tej drugiej stolicy Turcyi europejskiej. Gdy przejeżdżali około kolei żelaznej, pociąg właśnie przechodził, i jeden z podróżnych wyglądających z wagonu zobaczył powóz Kerabana ciągniony przez dzielne rumaki. Był to kapitan Yarhud jadący do Odessy, gdzie dzięki szybkości kolei, będzie mógł stanąć daleko prędzej niż wuj młodego Ahmeta.

Zobaczywszy pociąg pędzony siłą pary, Van Mitten nie mógł się powstrzymać aby nie wskazać go Kerabanowi, mówiąc:

– Eh! przyjacielu, jadąc koleją przejeżdża się prędko.

– Jeźli się dojedzie, odpowiedział Keraban wzruszając ramionami.

W pierwszym dniu podróży nie stracili ani godziny czasu. Pieniądze usuwały wszelkie trudności na stacyach pocztowych, konie i pocztylioni pędzili chętnie z podróżnym płacącym tak hojnie.

ker_16.jpg (153941 bytes)

Dnia 12 sierpnia późnym już bardzo wieczorem, przybyli do Burgaz i musieli przenocować w tak zwanym „kani” bardzo nędznym zajeździe, gdzie spali daleko niewygodniej niż w powozie. Dnia 13 dojechali do Bulgaryi, na południe po za Dobruczę, u stóp łańcucha Bałkanów. Tu już droga wielkie nastręczała trudności, ciągnąc się to przez bagniste doliny, to przez lasy roślin wodnych tak rozgałęzionych że powóz zaledwie przedrzéć się przez nie zdołał, płosząc tysiączne stada słomek, bekasów i różnego ptactwa, osiedlonego na tych górzystych przestrzeniach.

Cierpliwość Kerabana na ciężką tu wystawiona była próbę, gdy trzeba było przebywać koniec łańcucha Bałkanów aby się dostać do Dobruczy przez tak strome pochyłości i załomy, że konie nie mogły ciągnąć razem. To też nie obeszło się bez narzekań, wygadywań i licznych oznak złego humoru. Szczególniej miejscami droga była tak niebezpieczną i trudną do przebycia, iż trzeba było przepłacać pocztylionów aby jechali dalej, gdyż co chwila odgrażali się że wyprzęgną konie i wrócą na stacyą.

Dopiero to Keraban miał sposobność wymyślać i złorzeczyć tegoczesnemu rządowi tak źle utrzymującemu drogi, tak niedbającemu o wygodę poddanych, który umiał tylko doskonale nakładać przeróżne opłaty i podatki, obmyślać rozmaite ździerstwa; dziesięć parasów za przepłynięcie Bosforu.

– Dziesięć parasów! powtarzał, jakby dotknięty monomanią.

Van Mitten nic mu nie odpowiadał, wiedząc już z doświadczenia że najlepsze zaprzeczenie pobudzało go do niepohamowanego gniewu.

Z powodu braku zajazdów w tym na wpół dzikim kraju, noce 19 i 20 sierpnia przepędzono w powozie. Dopiero nad ranem, przebywszy ostatnie odnogi Bałkanów, minęli granicę rumuńską, i znaleźli się na gruntach Dobruczy, więcej nadających się na drogi powozowe.

Turcy urodzajną tę okolicę Dobruczy nazywają „dobrym krajem” w którym ziemia staje się własnością pierwszego co ją zajmie. Jest ona zamieszkana a przynajmniej przebiegana przez pasterzy tatarskich, a w części bliższej Dunaju zaludniona przez Wołochów. Ogromne te przestrzenie należące do Turcyi, stanowią niezliczony szereg płaszczyzn rozciągających się aż do lasów rozłożonych przy ujściach Dunaju, a rozpoczynających się u stóp ostatnich ogniw łańcucha Bałkanów.

Na tym gruncie, drogi wolne od stromych brzegów i raptownych spadków, dozwoliły jechać prędko, to teź 20 sierpnia wieczorem stanęli w Bazardziku, gdzie Keraban postanowił przenocować dla wypoczynku, z wielkiem zadowolnieniem Brunona.

Nazajutrz wyruszyli równo ze dniem, i ujechawszy 24 mil w przeciągu 12 godzin, około ósmej wieczorem dojechali do kolei idącej z Kustendzi do Czarnejwody. Jest to miasto nowe jeszcze, a liczy już 20,000 mieszkańców i zapewnie w niedługim czasie stanie się jednem z ważniejszych. Tu z wielkiem niezadowolnieniem Kerabana, nie mogli zaraz przejechać przez drogę kolejową, ponieważ pociąg nadchodził i trzeba było czekać dobry kwadrans zanim przeleciał długi szereg wagonów.

Było co słuchać jak zżymający się Stary Turek piorunował na zarząd kolei żelaznych.

– Urzędnicy jego, mówił, utroili sobie że im wszystko wolno, nietylko rozmiażdżać podróżnych, tak niemądrych że zajmują miejsce w ich budach, ale i opóźniać podróż rozumnych co wsiadać do nich nie chcą.

– Ale zjedzą licha! dodał, jeźli potrafią dokazać tego żeby mnie spotkał kiedy jaki wypadek na ich kolejach.

– Kto wie, rzekł nierozważnie poczciwy Holender.

– Ja wiem! krzyknął z gniewem Keraban.

ker_17.jpg (162774 bytes)

Nazajutrz cały dzień jechali pustą płaszczyzną, nie zatrzymując się na noc. Minęli Babadagh, przebywszy Dunaj pod Tulczą, dostali się na deltę tej rzeki, utworzoną z dwóch jej wielkich ramion.

Po za koleją i granicą roztacza się Bessarabia, ciągnie się ku północno-wschodowi na długość piętnastu mil, zarywając nieco wybrzeża morza Czarnego.

Pochodzenie nazwy Dunaju, o które już tyle prowadzono sporów, wywołało rozprawę geograficzną między Kerabanem a Van Mitten’em, ale ostatnie słowo zostało jak zawsze przy Kerabanie, utrzymującego że nazwa Dunaj pochodzi od wyrazu zendyjskiego „asdanu” znaczącego bystra rzeka i Van Mitten, choć nieprzekonany, ustąpił jak zawsze.

Lecz pomimo bystrości prądu, nie jest on w stanie pociągnąć i unieść całej massy wód rzeki i zawrzéć ich w licznych wyżłobionych przez nie łożyskach, i ztąd trafiają się wielkie powodzie z któremi liczyć się należy. Uparty Keraban nie chciał tego uczynić pomimo udzielanych mu przestrog i kazał jechać przez rozległą deltę. Nie był w niej zupełnie osamotniony, towarzyszył mu liczny orszak dzikich gęsi, kaczek, ibisów, czapli, łabędzi i pelikanów. Keraban nie pamiętał o tem że przyroda dlatego obdarzyła wodne te ptaki pletwami i wysokiemi nogami, że trzeba posiadać pletwy lub szczudła chcąc przebywać te przestrzenie tak często zalane w porze deszczowej, podczas wielkich przyborów wody.

ker_18.jpg (159490 bytes)

Otóż koniom zaprzężonym do jego powozu, nie przyprawiano do nóg pletw ani szczudeł, aby mogły stąpać po ziemi przesiąkłej wodą skutkiem ostatniej powodzi. Po za ramieniem Dunaju, wpadającem do morza Czarnego w Sulinie, grunt zamienił się w ogromne bagnisko, wśród którego zaledwie rysowała się droga prawie niepodobna do przebycia. Pomimo rad pocztylionów do których przyłączył się Van Mitten, Keraban kazał jechać i musiano spełnić jego rozkaz. Skończyło się na tem że powóz zagręznął w błocie, tak że konie wyciągnąć go nie mogły.

– Jakież tu złe drogi i jak źle utrzymane, rzekł Van Mitten.

– Są jakie są i jakie być mogą pod takim rządem, mruknął Keraban.

– Może lepiej zawrócić i pojechać inną drogą?

– Lepiej jechać dalej tą którą jedziemy.

– Ale jakimże sposobem?

– Bardzo prostym; posłać do najbliższej wsi po więcej koni, odrzekł Keraban; a przecież wszystko nam jedno czy przenocujemy w powozie czy w jakimś zajeździe.

Nie było rady. Kazał Nizibowi i pocztylionowi udać się do najbliższej wsi – najbliższe jednak były tak daleko iż nie mogli powrócić prędzej jak przed wschodem słońca. Tak więc Keraban, Van Mitten i Brunon, zmuszeni byli przebyć całą noc w tym ogromnym stepie, tak osamotnieni jak gdyby w najdalszych pustyniach środkowej Australii. Szczęściem żo powóz zagręźnięty do połowy kół, nie zapadał głębiej.

Noc była bardzo ciemna; ciężkie, nizko opadające chmury, pędzone wiatrem wiejącym od morza Czarnego, unosily się w powietrzu. Deszcz nie padał, ale wilgoć unosząca się z gruntu napojonego wodą, mokrą była jak mgła polarna. O dziesięć kroków nic widać nie było; dwie latarnie powozu rzucały blade światło przyćmione gęsta parą wydobywającą się z bagniska, a kto wie czy jeszcze i tych nie należało zgasić, aby blask światła nie naprowadził na nich jakichś nieproszonych gości.

Van Mitten zrobił tę uwagę, ale uparty Keraban nie chciał słuchać i latarnie nie przestały się palić.

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

1 Liwr turecki, jest to moneta złota wartości 23 fr. 55 centimów, czyli 100 piastrów wartości po 22 centy.