Jules Verne
Keraban uparty
(Rozdział VII-IX)
Przekład J.[oanna] B.[elejowska]
101 ilustracji i jedna mapa Benetta
w "Przyjaciel Dzieci"
Warszawa, 1883-1884
© Andrzej Zydorczak
Rozdział VII
Konie robią to nareszcie ze strachu, czego nie zdołał na nich wymódz bat pocztyliona.
yła dziesiąta wieczór. Keraban, Van Mitten i Brunon, posiliwszy się częścią zapasów żywności zachowanych w kufrze powozowym, zapalili fajki i zaczęli przechadzać się po kawałku wązkiej ścieżki, której grunt nie ustępował pod nogami.
– Zapewnie nie masz nic przeciw temu, przyjacielu Kerabanie, abyśmy wsiedli do powozu i przespali się zanim konie nadejdą.
– Nie mam nic przeciw temu, odrzekł po głębokim namyśle, co u niego było rzeczą niezwykłą.
– Chcę wierzyć że nie mamy się czego obawiać w pośród tej bezludnej płaszczyzny.
– I ja chcę temu wierzyć, odrzekł Keraban.
– Napaść jakaś jest prawie niepodobna, rzekł znowu Holender.
– Prawie niepodobna, odpowiedział Keraban.
– Z wyjątkiem napaści mustyków! zawołał Brunon, który klapnął się porządnie w czoło, aby zgnieść z pół-tuzina tych natrętnych owadów.
I rzeczywiście chmary tych żarłocznych owadów zaczęły gromadzić się koło powozu, zwabione zapewnie światłem latarni.
– A! jakże to niezliczona moc tych niegodziwców! rzekł Van Mitten; wsiądźmy lepiej do powozu bo nas zjedzą żywcem.
– Masz słuszność. Cała okolica Dolnego Dunaju trapiona jest temi żarłocznemi owadami. Aby się od nich uchronić, trzeba we dnie koszule i pończochy, a w nocy całe łóżko obsypywać proszkiem wyrabianym z pewnego gatunku rumianku, rzekł Keraban.
– A nie mamy go, na nieszczęście! rzekł Brunon.
– Któż mógł przewidziéć że ulegniemy w bagnach Dobruczy, odrzekł Keraban. Mówiono mi, przyjacielu Van Mitten, że osiedliła się tu kolonia Tatarów krymskich, którym rząd nadał rozległe grunta i przywileje, i owady te zmusiły ich do opuszczenia swych siedzib.
– To co teraz doświadczam każe temu wierzyć; wsiadajmy co prędzej, mówił Van Mitten opędzając się chustką.
Wsiadając do powozu, Keraban rzekł:
– Jakkolwiek nie ma się czego obawiać, dobrze przecież byłoby żeby Brunon czuwał do czasu powrotu Niziba i pocztyliona. Nie obawiaj się jednak tych przeklętych komarów, gdyż powszechnie utrzymują, że nie kłują nigdy dwa razy w jedno miejsce, zapewne więc już niedługo dadzą ci pokój, rzekł Keraban.
– Tak, jak mnie zakłują; ale przynajmniej niech mi wolno będzie czuwać w kabryolecie, odrzekł Brunon.
– Dobrze, byleś nie zasnął.
Wsiadłszy do kabryoletu, spuścił oszklony fordekiel, dozwalający mu widziéć przestrzeń oświetloną światłem latarni, i walcząc ze snem, rozmyślał nad dziwnym zbiegiem okoliczności, który jego, dziecię starej Batawii, rzucił na drugi koniec Europy.
– I oto mówił, mam odbyć podróż około morza Czarnego, dlatego że przyjaciel mego pana nie chciał zapłacić dziesięć parasów, które najchętniej dałbym z własnej kieszeni… A! znowu te łotry mustyki! choć pan Keraban utrzymuje że to komary.
Wyjął tedy fajkę, nałożył ją jakby nabijał broń palną z której miał dać ognia, zapalił, wciągnął dym całemi piersiami i wypuszczał kłębami. Roje mustyków zaczęły brzęczyć mocniej i nareszcie uciekły kryjąc się w najciemniejszych kątach kabryoletu. Nie chcąc ich więzić, opuścił ferdekiel i wszystkie uleciały, a inne odstraszone dymem nie śmiały się zbliżyć.
Pozbywszy się groźnych nieprzyjaciół, Brunon odważył się wychylić głowę i rozejrzéć dokoła. Chwilami zrywał się wiatr gwałtowny i mocno wstrząsał powozem, ale ten tak przykuty był do gruntu, iż można było nie bać się obalenia. Wpatrywał się w oddal czy nie ujrzą światła zwiastującego powrót Niziba i pocztylio na z końmi, ale noc czarna nic widziéć nie dozwalała. Jednak wpatrzywszy się bacznie w jedną stronę, zdawało mu się że w odległości jakich sześćdziesięciu kroków dostrzega jakieś iskrzące punkciki, prędko i cicho poruszające się, już to nad ziemią, już o parę stóp wyżej.
Myślał z początku że może jest to fosforesencya błędnych ogników, wydobywających się z bagnisk, ale jednocześnie zwróciło jego uwagę że konie zaczynają objawiać pewien niepokój. Wietrzyły i parskały silnie.
– Co to być może? myślał sobie; nowy jakiś kłopot. Czyźby to były wilki?
Nie było to niepodobnem; w delcie Dunaju znajdują się liczne gromady tych zwierząt zawsze zgłodniałych, mogłyby więc zwęszyć konie powozu.
– Tam do licha! szepnął Brunon, byłaby to gorsza sprawa niż z mustykami, dym z fajki by ich nie odstraszył.
Konie zaczęły objawiać coraz większy niepokój; spinały się, chciały zerwać, silnie wstrząsały powozem. Świetlane punkta zdawały się zbliżać; jakieś głuche mruczenie mieszało się ze świstem wiatru.
– Zdaje mi się że trzeba zawiadomić o tem pana mego i Kerabana, rzekł Brunon.
Wyszedł więc z kabryoletu i otworzywszy drzwiczki wsunął się do wnętrza powozu i zamknął je co prędzej. Obaj przyjaciele spali spokojnie obok siebie.
– Panie! panie!… zawołał cicho, dotykając ramienia Van Mitten’a.
– Pal licho! natrętnika co mnie budzi! krzyknął zaspany Holender, przecierając oczy.
– Proszę pana, nietrzeba przyzywać licha, a szczególniej wtedy gdy może jest bardzo blizko, rzekł Brunon.
– Kto jesteś?
– Brunon, sługa pański.
– A!… to ty!… Brunonie? Cóż tam zaszło nowego?
– Chciej pan jeźli łaska obudzić pana Kerabana; tylko nie tracąc czasu.
Nie pytając o powód, w pół śpiący Van Mitten wstrząsnął ręką towarzysza podróży.
Bodaj to sen Turka, który ma zdrowy żołądek i czyste sumienie, a w tym właśnie wypadku znajdował się przyjaciel Van Mitten’a; to też nie od razu tenże zdołał go obudzić.
Nie podnosząc powiek, Keraban mruczał, jakby dając tem znać że nie chce być obudzonym; a jeźliby i we śnie był tak uparty jak na jawie, to chyba daremnie sililiby się żeby go rozbudzić. Jednakże Van Mitten i Brunon tak nalegająco nim wstrząsali iż nareszcie przebudził się, przeciągnął, otworzył oczy, i przemówił ospałym głosem:
– Hum! czy nareszcie Nizib i pocztylion przyprowadzili konie?
– Nie jeszcze, odpowiedział Van Mitten.
– Więc po cóż mnie budzicie?
– Bo choć nie ma koni, nadchodzą za to inne jakieś bardzo podejrzane zwierzęta, zamierzające na nas napaść? rzekł Brunon.
– Co za zwierzęta?
– Chciej pan wyjrzéć.
Spuszczono szybę i Keraban wychylił głowę z powozu.
– Niech nas Allah strzeże! zawołał, całe stado dzików.
Keraban nie mylił się; w całej tej naddunajskiej okolicy znajdują się niezliczone stada dzików; napad ich jest bardzo groźny i niebezpieczny.
– Cóż mamy robić? zapytał Van Mitten.
– Siedziéć spokojnie, jeźli nas nie zaczepią, bronić się jeźli napadną.
– Ale dlaczego zwierzęta te miałyby na nas napaść? Przecież dziki nie są drapieżne ani mięsożerne, rzekł Van Mitten.
– Być może, odpowiedział Keraban, może więc nie poźrą nas tylko rozszarpią, trzeba zatem na wszelki wypadek, przygotować się odrzekł Keraban.
Obejrzeli i nabili broń. Van Mitten i Brunon mieli sześcio-strzałowe rewolwery i pewną liczbę ładunków, ale Stary Turek, zacięty nieprzyjaciel wszelkich nowych wynalazków, posiadał dwa pistolety tureckiego wyrobu, wysadzane drogiemi kamieniami, pięknie wyglądające za pasem bogatego agi, ale niewiele warte.
Dwudziestu dzików otoczyło powóz; światło latarni, które zapewnie ich zwabiło, dozwalało widziéć jak się rzucały i ryły ziemię ostremi kłami Były to zwierzęta ogromne i nadzwyczaj silne; każdy z osobna mógłby rozszarpać całą sforę psów.
Czuły to dobrze konie, i jak tylko posłyszały krząkanie licznego stada, zaczęły zrywać się, szarpać, rzucać w bok, tak że trzeba się było obawiać że złamią dyszel i porozrywają zaprząg.
Wtem rozległo się kilka wystrzałów; to Van Mitten i Brunon dali po dwa strzały: ugodzone kulami dziki rzuciły się na ziemię z wściekłym rykiem, a inne, rozwścieczone gorzej, uderzyły na powóz, gwałtownie bijąc w niego kłami. W kilku miejscach przedziurawili drzwiczki i łatwo było przewidziéć że mogą rozbić cały powóz.
– Źle z nami do kroćsto-tysięcy! zawołał Bruno.
– Strzelać! krzyknął Keraban i zaczął dawać ognia z pistoletów – na cztery razy, raz zaledwie trafiając, czego przecież przyznać nie chciał.
Brunon i Van Mitten ranili znów kilku dzików, te rzuciły się na konie, które nie mogąc ruszyć się z miejsca, broniły się tylko kopytami. Szarpały silnie, chcąc zerwać postronki, ale te zrobione z nadzwyczaj grubej i mocnej liny, oparły się ich usiłowaniom.
Wtem nagle uczuli tak gwałtowne wstrząśnienie, jak gdyby oderwał się cały przód powozu.
– Może to i lepiej! rzekł Keraban; jeźli konie zbiegane popędzą stepem, dziki pogonią za niemi i nam dadzą pokój.
Ale przód powozu oparł się wstrząśnieniom, dając tem dobre świadectwo angielskim fabrykantom pojazdów. Przód tedy nie oderwał się, ale powóz się poruszył, i po kilku szarpnięciach rozpaczliwych konie wydobyły go z błota, w którem zagrązł aż po osie i galopem wraz z nim popędziły. Dziki jednakże nie dały za wygranę, biegły za powozem rzucając się już to na niego już na konie, które dotąd nie zdołały ich wyprzedzić.
Keraban, Van Mitten i Brunon schronili się w głąb powozu.
– Albo powóz się przewróci… zaczął Van Mitten.
– Albo nie, dodał Keraban.
– Trzebaby pochwycić lejce, rzekł przezorny Brunon.
Spuścił przednią szybę i wysuwając rękę probował czy mu się ich nie uda dosięgnąć. Ale widać konie porwały je szarpiąc się, trzeba więc było zdać się na ślepy los i czekać na czem się skończy ta szalona jazda po nieznanej bagnistej okolicy. Za każdem wstrząśnieniem powozu podróżni nasi uderzali o siebie jak piłki, Keraban, jako dobry muzułmanin, z obojętnością poddawał się swemu przeznaczeniu, Van Mitten i Brunon, flegmatyczni jak zazwyczaj Holendrzy, nie mówili ani słówka.
Upłynęło sporo czasu, konie nie przestawały pędzić galopem, dziki nie przestawały ich ścigać i podróżni mogli miéć nadzieję ocalenia, jeźli nie zajdzie jakiś wypadek, jeźli koło nie złamie się albo nie spadnie, lub powóz nie uderzy o pień lub kamień i nie wywróci się w bagnie.
Kierując się wrodzonym instynktem, konie trzymały się tej części stepu którą przebywać nawykły, i pędziły wprost ku stacyi pocztowej, i gdy pierwsze brzaski dnia świtać zaczynały, już tylko o kilka wiorst były od niej oddalone.
Dziki powoli zaczęły zostawać w tyle; mimo to konie nie zwolniły biegu, pędząc dopokąd nie padły o jakie paręset kroków od domu pocztowego: tak więc Keraban i towarzysze jego zostali ocaleni.
W chwili gdy powóz przybył do stacyi, Nizib i pocztylion mieli z niej dopiero odjechać, gdyż pierwej, wśród tak czarnej nocy, nie mogli puszczać się w drogę. Po założeniu świeżych koni za które Keraban grubo zapłacił, i po naprawieniu uszkodzeń zaprzęgu i powozu, puszczono się zaraz drogą wiodącą do Kilii.
Nazajutrz, wyjechawszy równo ze dniem, dojechali nie długo do granicy rossyjskiej. Tu zaszły pewne trudności z urzędnikami na komorze, gdyż Keraban odmawiał im prawa rewidowania jego powozu i rzeczy. Byłoby to może pociągnęło jakie niemiłe następstwa, ale cudem jakimś udało się Van Mitten’owi nakłonić go do ustępstw i uiszczenia żądanej opłaty celnej. Nie powstrzymał się jednak od wypowiedzenia:
– Ze wszystkie rządy podobno nie warte łupiny tureckiego orzecha.
Przebyli prędko granicę rumuńską i powóz sunął się częścią Bessarabii, ciągnącej się na północno-wschodniem wybrzeżu morza Czarnego. Teraz znajdowali się już tylko o dwadzieścia mil od Odessy.
Rozdział VIII
W którym przedstawi się Czytelnikom młoda Amazya i narzeczony jej Ahmet.
łoda Amazya, jedyna córka bankiera Selima i służebna jej Nedia, przechadzały się rozmawiając po galeryi ślicznego domu, którego ogrody spuszczając się tarasowato, dosięgały wybrzeży morza Czarnego.
Z najniższego tarasu, którego stopnie oblewały, spokojne dnia tego, ale miotane wichrem wschodnim wody starożytnego Pontus-Euxinus (morze Czarne) Odessa, odległa o jakie pół mili, wspaniale się przedstawiała.
Miasto to, oaza w pośród niezmierzonego otaczającego ją stepu, przedstawia przepyszną panoramę pałaców, kościołów, hoteli, domów, zbudowanych na stromem wybrzeżu morskiem. Z mieszkania bankiera Selima, można było dojrzéć wielki plac ozdobiony drzewami i pomnikiem księcia de Richelieu, który był założycielem i przez wiele lat administratorem tego miasta.
Północne i wschodnie wiatry niekorzystnie oddziaływają na klimat zbyt wysuszając powietrze, co zniewala bogatych mieszkańców Odessy, że w porze gorącej szukają cienia i chłodu w pięknych willach podmiejskich. Do najpiękniejszych należała willa bankiera Selima.
Odessa liczy sto-kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców składających się z Rossyan, Turków, Greków, Armenian i różnych narodowości, a większość ich zajmuje się głównie handlem, przemysłem i najrozmaitszemi interesami. Każdy w ogóle handel, a szczególniej wywozowy, potrzebuje koniecznie agentów i bankierów, i dlatego powstały tu liczne domy bankowe, w początkach w skromnych działające rozmiarach a następnie zaliczające się do miejscowych potęg finansowych, do jakich to należy dom bankowy Selima.
Bankier Selim był wdowcem i miał tylko jedynaczkę córkę Amazyę, narzeczoną Ahmeta, siostrzeńca Kerabana, z którym od lat najmłodszych wychowana uważała go jak brata rodzonego.
Małżeństwo Ahmeta i Amazyi miało być zawarte w Odessie. Jak wiadomo, ciotka Amazyi zapisała jej znaczną sumę z warunkiem aby poszła za mąż przed skończeniem lat ośmnastu, a oznaczony termin upływał za sześć tygodni. Jeźli w tym przeciągu czasu warunek zastrzeżony w testamencie nie byłby spełniony, wtedy zapis dla młodej dziewczyny przeszedłby na dalszych krewnych.
Co do Amazyi, najwybredniejszy nawet Europejczyk musiałby przyznać że jest bardzo miłą. Odsłoniwszy jej „iachmak” czyli białą muślinową zasłonę pokrywającą jej twarz i głowę, oraz potrójny rzęd cekinów zasłaniający czoło, ujrzanoby ogromne sploty czarnych włosów i milutką nadzwyczaj twarzyczkę. Ruchy jej był wdzięczne, chód pełen powabu, a pod fałdami „feredii” czyli szerokiego płaszcza osłaniającego ją od szyi aż do stóp, łatwo było odgadnąć zgrabną jakby utoczoną figurkę.
Dnia tego znajdowała się w galeryi wychodzącej na ogrody otaczające mieszkanie. Miała na sobie długą spódnicę z jedwabnej materyi, obszerny „kalwar” z pod którego wychodziła mała bogato zahaftowana kamizelka, obszyta rodzajem koronki w samej tylko Turcyi wyrabianej. Z klejnotów prócz kolczyków i pierścionka, nic więcej na sobie nie miała: małe nóżki pokrywały bogato złotem haftowane pantofelki.
Przy niej siedziała na poduszce Nedia, żywa i wesoła dziewczyna, pokojówka a raczej wierna i przywiązana towarzyszka. Rozmawiając i śmiejąc się ciągle, ożywiała wszystko dokoła swoją wesołością.
Pochodzenia cygańskiego, Nedia nie była jednak niewolnicą. Jakkolwiek po dziś dzień na niektórych targach cesarstwa otomańskiego sprzedają jeszcze Etyopczyków i czarnych z Sudanu, jednakże w zasadzie niewolnictwo jest tam zniesione.
Dom bankiera Selima urządzony był na wysoką stopę, a Nedia, przeznaczona wyłącznie do usług Amazyi, od dziecka wychowana z nią razem, zajmowała wyłączne stanowisko i nie była zobowiązaną do żadnej domowej pracy.
Nawpół leżąc na otomance pokrytej kosztowną zyotą materyą, Amazya zapatrzyła się w zatokę od strony Odessy.
– Kochana pani moja, mówiła Nedia klękając przy stopach młodej dziewczyny, co to się znaczy że pan Ahmet jeszcze nie przybył?
– Udał się do miasta i może przyniesie nam list od wuja swego Kerabana, odrzekła Amazya.
– Eh! list! list! co nam tam po nim; nie listu ale samego wuja nam potrzeba, a tak długo każe na siebie czekać.
– Cierpliwości, Nedio! odpowiedziała z uśmiechem Amazya.
– Tak, łatwo to powiedziéć; będąc na mojem miejscu, pewnie nie byłaby pani bardzo cierpliwą.
– A to dlaczego?
– Albo to rzecz małego znaczenia dla mnie że będąc dziś pokojówką młodej panny, zostanę pierwszą służebnicą wielkiej pani.
– Nie będę dlatego więcej już kochać cię jak teraz.
– I ja też najdroższa pani. Ale gdzie pan Ahmet?
– Jak już mówiłam, poszedł do banku zkąd zapewne przyniesie wiadomość lub list od swego stryja.
– Wiem o tem. Oh! ten nieznośny pan Keraban!… gdyby on tak moim był stryjem!…
– Cóżbyś zrobiła w takim razie?
– Niestety! najpewniej nic, a jednak gdyby tak przyjechał dziś, a najpóźniej jutro, spisałoby się zaraz nmowę małżeńską u sędziego, pojutrze iman odmówiłby modlitwę i byłoby po ślubie, poczem nastąpiłyby gody trwające dwa tygodnie… Bawilibyśmy się w willi, a pan Keraban mógłby sobie odjechać, gdyby tego gwałtem zapragnął.
I rzeczywiście takby być mogło gdyby stryj Keraban nie odwlekał swego przybycia.
Wtem spojrzawszy ku przystani, Nedia zawołała.
– Czy pani moja widzi ten statek zarzucający kotwicę w ogrodowej przystani?
– Widzę odrzekła Amazya, mogę nawet odczytać jego nazwę: Guidara.
Obie podeszły do schodów prowadzących do morza aby lepiej przypatrzéć się statkowi. Była to tartana mały statek o żaglu trójkątnym wiszącym teraz na sznurach. Lekki wietrzyk pozwolił mu przepłynąć zatokę Odeską. Łańcuch trzymał tartanę o jakie sto sążni od brzegów, kołysała się lekko na falach obijających się u stóp ogrodu. Na drągu przytwierdzonym u góry masztu i podtrzymującym żagiel powiewała chorągiew turecka, srebrny pół-księżyc w czerwonem polu.
Kapitan Yarhud zarzucił kotwicę Guidary w tej części zatoki; widać jednak niedługo miała tu zostawać, gdyż żagle nie były zwinięte, mogła więc odpłynąć w każdej chwili.
– Ah! jakby to było przyjemnie popływać tym pięknym statkiem po morzu przy lekkim wietrzyku! zawołała Nedia.
Amazya spojrzała, gdy wtem ktoś zwołał:
– Amazyo! moja droga siostro.
Stał przed nią dwudziesto-kilkoletni młodzieniec, więcej jak średniego wzrostu, zręcznej i śmiałej zarazem postawy. Miał czarne pełne słodyczy oczy, czarne krucze włosy, i wąsy zręcznie zakręcone.
Ahmet miał na sobie strój turecki, i nie mógł naturalnie ubierać się inaczej jako synowiec człowieka, który uważałby sobie za hańbę przebierać się po europejsku jakby jakiś urzędniczek. Ubrany był w kaftan wyszywany złotem, pas zręcznie owinięty odznaczał muskularną jego budowę; na głowie miał fez i na nogach buty safianowe. W stroju tym bardzo mu było do twarzy.
Zaledwie przywitał się z narzeczoną, Nedia zapytała:
– I cóż, panie, czy jest list z Konstantynopola?
– Nie, odrzekł, nie ma nawet od stryja zwykłej handlowej korespondencyi.
– Szkaradnik jakiś! krzyknęła cyganeczka.
– Nie mogę pojąć dlaczego kuryer żadnej nie przywiózł wiadomości z kantoru, odezwał się Ahmet. Dziś właśnie jest dzień w którym stryj ma zwyczaj regulować rachunki z bankiem twego Ojca; terminu tego nie chybia nigdy, a jednak dziś żaden nawet list nie przyszedł.
– Rzeczywiście może to dziwić a nawet niepokoić; stryj twój Keraban jest zawsze tak punktualny i systematyczny… Ale może nadejdzie telegram?…
– Telegram od stryja! Czyż nie wiesz, droga Amazyo, że stryj mój nigdy nie posługuje się telegrafami i nie jeździ koleją jako nowoczesnemi wynalazkami i pewny jestem że wolałby odebrać złą wiadomość prze list, niż najlepszą przez telegraf.
– Ale wszak pisałeś do stryja? zapytała Amazya.
– Pisałem już z dziesięć razy prosząc aby przyśpieszył swój przyjazd; napisałem nawet że jest najniemiłosierniejszym ze wszystkich stryjów jacy są tylko na świecie.
– A! to dobrze! zawołała Nedia.
– Najokrutniejszym tyranem i despotą, co nie przeszkadza mu być najlepszym pod słońcem człowiekiem…
– Oho! jakoś mi się to nie zdaje, rzekła Nedia kręcąc głową.
– Napisałem że nie ma litości nad swoim synowcem, choć obok tego jest dla niego najlepszym Ojcem. Wszystko daremnie, stryj odpisał iż nie możemy wymagać od niego więcej nad to aby przyjechał przed sześciu tygodniami.
– A więc zaczekamy aż przyjdzie ochota przyjechać, odpowiedziała Amazya.
– Musimy czekać, a jeżeli ostatni mój list nie zdoła przyspieszyć przyjazdu mego stryja i do jutra nie odbiorę odpowiedzi, nie pozostaje mi jak samemu pojechać do Konstantynopola…
– Może jakaś szczęśliwa okoliczność zmieni postanowienie twego stryja.
– Zmienić postanowienie mego stryja! zawołał Ahmet; stokroć łatwiej byłoby zmienić bieg gwiazd, przesunąć księżyc na miejsce słońca, przeinaczyć porządek praw niebieskich!
Podstęp usnuty przez kapitana Yarhuda.
tej chwili ukazał się we drzwiach galeryi służący, którego jedynym obowiązkiem według zwyczajów tureckich, było meldowanie przybywających gości.
– Proszę pana, rzekł do Ahmeta, przybył jakiś nieznajomy i pragnie widziéć się z panem.
– Któż to jest? zapytał Ahmet.
– Jakiś kapitan statku; nalega usilnie aby pan raczył go przyjąć.
– Dobrze, pójdę zaraz…
– Każ go tu prosić, Ahmecie, nie chodzi zapewnie o żadną tajemnicę.
– Może to kapitan tej ślicznej tartany stojącej w naszej przystani? rzekła Nedia.
– Zapewnie, odrzekł Ahmet, a zwracając się do służącego, dodał.
– Proś tego pana.
W chwilkę później nieznajomy ukazał się we drzwiach galeryi. Był to rzeczywiście kapitan Yarhud komendant tartany Guidary.Z wielkiem niezadowolnieniem, nie tak prędko jak pragnął mógł zarzucić kotwicę w pobliżu willi bankiera Selima. Po owej rozmowie ze Scarpantem, intendentem bogacza Saffara, nie tracąc godziny czasu udał się do Odessy koleją przez Bulgaryę i Rumunię, i tym sposobem mógł uprzedzić o kilka dni przybycie Kerabana, który z właściwą starym Turkom powolnością, nie ujedzie pewno jak jakie 10 do 12 mil na dwadzieścia-cztery godzin. Ale gdy przybył do Odessy czas był tak szkaradny, iż obawiał się wypłynąć z portu. Musiał czekać pomyślniejszego wiatru i tego zaledwie poranku Guidara mogła zatrzymać się w pobliżu willi. Skutkiem tego opóźnienia może nie o wiele wyprzedził Kerabana, co mogło bardzo utrudnić lub nawet uniemożliwić jego przedsięwzięcie.
Musiał więc działać nie tracąc czasu, a plan miał gotowy. Najpierw użyje podstępu, gdy ten się nie uda, to gwałtu, byle tylko tego jeszcze wieczora Guidara mogła odpłynąć mając Amazyę na pokładzie. Zanim zdołanoby dostrzedz jej zniknięcie i puścić za nią w pogoń, tartana mogłaby odpłynąć bardzo daleko, korzystając z pomyślnego wiatru.
Podobne porwania, częściej niżby się zdawało, wydarzają się na wybrzeżach, i to nietylko na wodach tureckich i w okolicach Anatolii, ale nawet na terrytoryach podległych bezpośrednio władzom rosyjskim. Przed kilku laty niewyśledzeni dotąd sprawcy, porwali w Odessie kilka dziewcząt należących do wyższych sfer społecznych, i nie ulegało wątpliwości że zabrane na okręta dostawione były na targach niewolnicami w Azyi Mniejszej.
Yarhud chciał naśladować tych złoczyńców dla spełnienia poleceń Saffara. Guidara nie po raz pierwszy przedsiębrała podobną wyprawę, a kapitan jej wiedział jak wielką otrzyma zapłatę jeźli mu się powiedzie.
Yarhud ułożył sobie następujący plan. Pod pozorem przedstawienia i sprzedania Amazyi przepysznych materyi nabytych w najsłynniejszych fabrykach, ściągnie ją na pokład Guidary. Pierwszym razem zapewnie towarzyszyłby jej Ahmet, ale zapewnie uda mu się nakłonić ją do powtórnego przybycia z samą tylko Nedią, a wtedy odpłynąłby zanim mógłby kto przybyć jej na pomoc. Jeźli zaś Amazya nie zechce przybyć na statek, wtedy postara się porwać ją gwałtem. Pałacyk bankiera Selima był dość odosobniony, a służba jego nie zdoła się oprzéć dziesięciu silnym ludziom z jego załogi. Tylko że w takim razie nie obeszłoby się bez walki, i dowiedzianoby się łatwo w jakich okolicznościach nastąpiło porwanie, zatem interesem było nędzników dokonać porwania bez rozgłosu.
– Jestem kapitan Yarhud, dowódca tartany Guidara, stojącej w przystani w pobliżu willi bankiera Selima, rzekł kłaniając się wchodzący tak niespodzianie kapitan. Towarzyszył mu majtek niosący kilka sztuk materyi.
– Czego pan żądasz? zapytał Ahmet.
– Mówiono mi o blizkiem ożenieniu pana, przychodzę oddać do jego rozporządzenia bogactwa nagromadzone na pokładzie mego statku.
– Wcale dobry pomysł! kapitanie Yarhudzie, odrzekł Ahmet.
– Ależ, Ahmecie, tyle mi już dałeś podarków, odezwała się Amazya.
– Od przybytku głowa nie boli, przerwała Nedia; kupujmy jak najwięcej, choćby nam przyszło zrujnować pana Kerabana; byłaby to słuszna kara za opóźnianie przybycia.
– I jakież przedmioty zawiera twój ładunek? kapitanie zapytał Ahmet.
– Drogocenne materye i różne przedmioty damskiej toalety, zakupione w najpierwszych fabrykach i składach.
– Przedstaw wszystko tym młodym paniom, lepiej się na tem znają ode mnie, rzekł Ahmet.
– Przyniosłem próbki, może panie raczą je obejrzéć przed zejściem na pokład.
I na skinienie Yarhuda wszedł towarzyszący mu majtek i podał mu pakiet najrozmaitszych próbek, które przedstawił Amazyi.
– Oto materye z Brussy, przerabiane srebrem lub złotem, jakie po raz pierwszy pojawiły się w Konstantynopolu.
– Bardzo piękne, rzekła Amazya przyglądając się materyom tak błyszczącym się pod światło jak gdyby były utkane ze świetlanych promieni.
– Niech pani raczy przypatrzéć się tym muślinom ze Skutari i Turnowy; z próbki może pani tylko sądzić o doskonałości wyrobu, ale zobaczywszy na pokładzie całe sztuki, będzie pani podziwiać prześliczne barwy tła i najcudowniejsze desenie.
– Pani moja, trzeba nam pójść na pokład Guidary zawołała Nedia.
– Zapewniam że nie pożałuje pani tego trudu, rzekł Yarhud zwracając się do Amazyi. Mam jeszcze na pokładzie brylantowane brokarty, koszule z jedwabnej krepy, muśliny, szale perskie na pasy, cudowne pantofelki, i wiele innych rzeczy.
Amazya podziwiała prześliczne drogocenne materye, co widząc Ahmet rzekł do narzeczonej:
– Wszak nie pozwolisz na to, Amazyo, aby kapitan trudził się tu daremnie, skoro więc podobały ci się jego towary, a powiada że na statku ma piękniejsze jeszcze, pójdziemy na pokład obejrzéć je i kupić.
– O! dobrze! dobrze! zawołała Nedia podskakując i chcąc biedz ku morzu.
– Znajdziemy pewnie także na statku jaką materyę co się spodoba Nedi, rzekł Ahmet, patrząc z uśmiechem na cyganeczkę.
– Tak się spodziewam, odpowiedziała, bo trzeba przecie żeby Nedia nie zrobiła wstydu swojej pani w dzień jej wesela.
– Przybędziemy więc po południu na pokład twojej tartany, kapitanie, rzekł Ahmet.
– O! po co tak odwlekać! zawołała Nedia.
– Jeźli taka wola pana, rzekł Yarhud, mogę kazać aby łódź moja dopłynęła pod sam taras ogrodu, wsiadłszy do niej za kilka minut możnaby dopłynąć do Guidary.
– Zgoda, odrzekł Ahmet.
Kapitan rozkazał majtkowi zabrać przyniesione próbki, a sam zwróciwszy się ku balustradzie, dał znak trąbkom aby łódź spuszczono.
Dał się zaraz dostrzedz jakiś ruch na statku; i łódź w niespełna pięć minut stanęła u stóp tarasu.
– Łódź czeka rozkazów pana, rzekł kłaniając się Yarhud.
Pomimo zahartowania w swojem rzemiośle, Yarhud był mocno zmięszany. Czas naglił, nadawała mu się doskonała sposobność dokonania zamierzonego porwania; a kto wie czy Keraban nie przybędzie lada chwila.
Gdy chodziło o zysk, dla kapitana Yarhud najniecniejsze środki były dobre, a tu tak wyborna nadarzała się sposobność. Gdyby Amazya i Nedia same udały się na pokład, nie namyślałby się ani chwili, obecność Ahmeta zawadzała mu nieco, nie stanowiła jednak nieprzełamanej przeszkody, gdyż pomimo całej odwagi i siły Ahmet w razie napaści, nie zdołałby oprzéć się całej załodze. Co więc się stanie z Ahmetem nic go to nie obchodziło.
Stając na stopniach tarasu czekał póki Ahmet i towarzyszki jego nie wejdą do łodzi i nie dostaną się na pokład Guidary. Wtedy zamierzał powziąć stanowcze postanowienie.
Ahmet sprowadził już Amazyę na ostatni stopień tarasu, gdy nagle otworzyły się drzwi galeryi i ukazał się w nich mężczyzna czterdziesto-kilko-letni ubrany z turecka po europejsku, i wszedłszy na galeryę, wołał:
– Amazyo!… Ahmecie!..
Był to Ojciec Amazyi, bankier Selim, korespondent i przyjaciel Keraban.
– Córko moja!… Ahmecie!.. powtórzył.
Amazya powróciła na galeryę wołając:
– Jestem, mój Ojcze; co się stało? Co jest powodem twego przyśpieszonego powrotu z miasta?
– Wielka nowina! odrzekł.
– Czy dobra? zapytał Ahmet.
– Jak najlepsza! odrzekł Selim; do kantoru mego przybył umyślny posłaniec od przyjaciela mego Kerabana.
– Czy być może! zawołała Nedia.
– Posłaniec zapowiedział mi przyjazd Kerabana, którego zaledwie o pół godziny wyprzedził.
– Mój stryj Keraban opuścił Konstantynopol! zawołał Ahmet niewymownie zdziwiony.
– Tak i oczekuję go lada chwila.
Nikt nie zwrócił uwagi na przykre wrażenie jakie słowa te wywarły na Yarhudzie. Nic nie mogło więcej zagrażać jego planom jak to nagłe przybycie Kerabana.
– Dobry! kochany pan Keraban! wołała uradowana Nedia.
– Dlaczego przybywa tak niespodzianie? zapytała Amazya.
– Aby przyśpieszyć zamężcie pani, rzekła Nedia; gdyby nie to pewnie nie przyjechałby do Odessy.
– Tak się zdaje, odrzekł Selim.
– I ja tak sądzę, rzekł Ahmet; kochany stryj chciał nam zrobić miłą niespodziankę, i dlatego tak nagle opuścił swój kantor i rozległe interesa handlowe.
Yarhud przysłuchiwał się bacznie całej tej rozmowie, aby poznać co spowodowało przyspieszenie przyjazdu Kerabana. Wtem dały się słyszéć jakieś głosy z których jeden panował nad innemi; drzwi się otwarły i wszedł Keraban a za nim Van Mitten, Brunon i Nizib.