Jules Verne
Keraban uparty
(Rozdział I-III)
Przekład J.[oanna] B.[elejowska]
101 ilustracji i jedna mapa Benetta
w "Przyjaciel Dzieci"
Warszawa, 1883-1884
© Andrzej Zydorczak
[Rozdział I]
aremnie Van Mitten pragnął gorąco zwiedzić tę ciekawą okolicę, ale trzeba było jak najspieszniej opuścić Poti, puścić się w pogoń za Kerabanem i doścignąć go na granicy turecko-rossyjskiej.
Tak więc biedny Holender znów doznał zawodu.
Podczas tych rozmyślań Van Mittena, Ahmet zajął się wyszukaniem jakiego wehikułu, mogącego zastąpić podróżną karetę, która, gdyby nie upór i nierozwaga jej właściciela, długo jeszcze służyćby mu mogła. O znalezieniu w tej mieścinie nowego lub choćby starego powozu, ani myśléć było można, może trafi się jakaś kibitka, lecz kibitki są to wozy niewygodne i ciężkie, a że Ahmet chciał jak najspieszniej dogonić wuja, obawiając się aby zniecierpliwiony nie wplątał się w nową jaką awanturę, postanowiono więc przestrzeń tę przebyć konno. Ahmet był doskonałym jeźdzcem, Nizibowi nie brakowało wprawy, Van Mitten nie bardzo obawiał się podobnej podróży, a co do Brunona, ten zgadzał się na wszystko byle się rozstać z panem.
Nazajutrz o godzinie piątej rano opuszczano Poti. Co kilkanaście wiorst zatrzymywali się dla wypoczynku; około drugiej po południu dojechali do Batum, leżącego w północnej części Lezgestanu, należącej do Rossyi.
Port ten, dawniej należący do Turcyi, leży przy ujściu Czoroku, starożytnego Batys; jest on obszerny, posiada doskonałą przystań, mogącą pomieścić znaczną liczbę większych nawet statków. Potrzebowali jeszcze przebyć ze trzydzieści wiorst, aby nareszcie stanąć na granicy.
Tu na samym brzegu granicy tureckiej stał Keraban pod niezbyt ojcowskim nadzorem oddziału kozaków; niepodobna opisać miotającej nim wściekłości. W przeddzień dnia tego odstawiono go do granicy. Biedna chatka przy drodze, źle postawiona, źle pokryta, źle się zamykająca, i zaledwie w jak najnędzniejszą zaopatrzona żywność, posłużyła mu za przytułek. Jak tylko Ahmet i Van Mitten spostrzegli go z oddali, puścili cugle koniom aby prędzej doń przybyć.
Keraban stawał, chodził, robił przeróżne ruchy, a nie mając z kim, rozprawiał sam z sobą, i zdawał się nie widziéć nadjeżdżających towarzyszy.
– Wuju! zawołał Ahmet wyciągając do niego ręce i zeskakując z konia, wuju kochany!
– Mój przyjacielu! wołał Van Mitten, podczas gdy Brunon i Nizib trzymali ich konie.
Keraban ujął ich dłonie, i pokazując kozaków stojących przy drodze, wołał:
– Patrzcie! ci niegodziwcy zmusili mnie jechać koleją żelazną!… jechać koleją!… ja!… Keraban!…
– Tak, wielką popełnili niegodziwość! rzekł Ahmet, widząc że nie pora teraz chciéć przekonywać wuja.
– No, zapewnie, niegodnie postąpili, rzekł Van Mitten, ale przecież nie stało ci się nic tak strasznego, przyjacielu Kerabanie.
– Ah! miarkuj swoje wyrażenia, panie Van Mitten! krzyknął Keraban… Nic strasznego, powiedziałeś? Czy zechcesz wytłomaczyć mi co chciałeś powiedziéć przez te tak niestosowne wyrazy?
Ahmet skinął na Van Mittena aby się miał na baczności; wuj nazwał go panem Van Mitten, była to już zapowiedź burzy.
– Przyjacielu Kerabanie, odpowiedział Holender, miałem na myśli straszne wypadki wydarzające się na kolejach, jak wykolejenie, starcie lub rozbicie się pociągów…
– Wiedz o tem, panie Van Mitten, krzyknął Keraban, że stokroć lepiej być zmiażdżonym, stracić rękę, nogi, głowę, niż doznać podobnej hańby i być zmuszonym ją przeżyć!…
– Wierzaj mi, przyjacielu Kerabanie… mówił Holender nie wiedząc co powiedziéć aby się wyplątać z tej matni.
– Nie chodzi o to co ja mam wierzyć, ale o to co pan sądzisz! krzyknął Keraban posuwając się ku Holendrowi… Chodzi o to jak się pan zapatrujesz na to co spotkało człowieka, który od lat trzydziestu uważał się za twego przyjaciela!…
Ahmet chciał zwrócić rozmowę na inny przedmiot, aby nie dopuścić zajścia, i w tym celu rzekł:
– Kochany wuju, zdaje mi się że źle zrozumiałeś pana Van Mitten…
– Doprawdy! przerwał Keraban.
– Czyli raczej pan Van Mitten źle się wyraził. Zarówno jak ja oburza on się na niegodziwość jakiej dopuścili się kozacy, ale w rzeczywistości, winien tu wszystkiemu, zuchwalec, który śmiał stawić opór przejazdowi w poprzek kolei – niegodziwy Saffar!
– Ah! prawda, Saffar winien wszystkiemu! krzyknął Keraban.
– Tak, tak, nikt inny tylko ten nędznik Saffar! dodał spiesznie Van Mitten, i to właśnie miałem na myśli, przyjacielu Kerabanie.
– Niegodziwy Saffar! rzekł Keraban.
– A! żebyśmy go tylko spotkali kiedy!… dorzucił Ahmet.
– I nie módz wrócić do Poti, aby mu kazać drogo przypłacić jego zuchwalstwo, wyzwać go, wydrzéć mu życie, oddać pod miecz kata! krzyczał Keraban.
– Wbić go na pal! zawołał Van Mitten, stając się okrutnym w słowach dla przejednania przyjaciela.
To zawyrokowanie tak czysto tureckie, zjednało mu wdzięczny uścisk dłoni Kerabana.
– Kochany wuju, rzekł Ahmet, daremnie szukalibyśmy w Poti tego nikczemnego Saffara, gdyż dawno je opuścił. Gdyśmy tam przybyli, on odpływał na statku płynącym ku wybrzeżom Azyi Mniejszej.
– Ku wybrzeżom Azyi Mniejszej! krzyknął Keraban, ależ i my w tamtą właśnie udajemy się stronę.
– Tak, mój wuju.
– No! biada temu nędznikowi! jeźli go spotkam w drodze, krzyknął Keraban; Vallach billach, lillach! biada mu!
Wypowiedziawszy tę formułę przysięgi, Keraban zamilkł, nie mogąc nic straszniejszego powiedziéć.
Ale jak tu odbywać dalszą podróż, nie mając powozu? O jeździe konno i myśléć nie można było, ze względu znacznej duszy Kerabana; i dla niego byłoby to zbyt utrudzającem i koń miałby za swoje. Postanowiono więc udać się do najbliższego miasteczka o parę wiorst tylko odległego; tam Keraban dojdzie piechotą w towarzystwie Brunona, który nie czuł się na siłach jechać dalej konno.
W kilka minut później podróżni nasi zwrócili się na drogę ciągnącą się wzdłuż wybrzeży Lezgistanu.
[Rozdział II]
ziwny kraj! pisał Van Mitten w swoich notatkach podróży, w których przelotne notował wrażenia. Kobiety pracujące około roli, dźwigają ciężary, a mężczyźni przędą len i robią wełniane pończochy!
Część Armenii tureckiej ciągnąca się do granicy kaukazkiej, jest jeszcze bardzo mało znaną, gdyż rzadko kiedy podróżnicy zapuszczają się w te okręgi paszaliku Trebizondy, i zwiedzają Erzurum stolicę Armenii.
A przecież kraj ten był widownią wielkich faktów historycznych! Opuszczając płaszczyzny w których biorą źródła dwie odnogi Eufratu, Ksenofont ze swemi Dziesięciu Tysiącami, przybył tu nad brzegi Fazu, cofając się przed wojskiem Artakserkesa Mnemona.
Ah! gdybyż Van Mitten miał czas na to, jakże to szacowne poczyniłby spostrzeżenia, z których korzystaćby mogli erudyci holenderscy! Kto wie, może odnalazłby i oznaczył dokładnie miejsce w którem Ksenefont, zarazem wódz, historyk i filozof, stoczył bitwę z Taskami i Szabylami, i tę górę Szenium, z której Grecy powitali głośnemi okrzykami, upragnione fale Pontus Euksinus!
Ale nie dano mu na to czasu, niestety! Brunon zaś nieustannie nalegał na pana, aby pożyczył od Kerabana pieniędzy potrzebnych na powrót.
– Dobrze, jak staniemy w Choppa, odpowiedział Van Mitten.
Jechali tedy do Choppa, Van Mitten zsiadł z konia aby towarzyszyć idącemu pieszo Kerabanowi; Brunon prowadził konia pana i swego; Nizib jechał przodem prowadząc małą karawanę, Ahmet zaś pojechał naprzód zamówić mieszkanie, aby nazajutrz mogli wyjechać równo ze wschodem słońca.
Drogę odbywali w milczeniu. Keraban wrzał tłumionym gniewem, obawiającym się tylko wymawianemi często wyrazami: „kolej, wagon, kozacy, Saffar”. Van Mitten upatrywał sposobnej chwili aby wspomniéć o zamiarze zaprzestania dalszej podróży, ale widział że obecnie uczynić tego nie może, gdyż Keraban tak był wzburzony, że za pierwszem słowem wybuchnąłby niepohamowanym gniewem.
Stanęli w Choppa o dziewiątej wieczorem. Podróż pieszo wymagała cało-nocnego wypoczynku, a jakkolwiek zajazd był dość biedny, jednak, dzięki znużeniu, pomimo niezbyt wygodnego noclegu, przespali smacznym snem noc całą. Ahmet zaraz wieczorem wyszukał i zamówił arabę, czyli prosty wózek na dwóch kołach, w którym zaledwie trzy osoby pomieścić się mogło, przytem Araba jest tak ciężka że para koni ma co ciągnąć i jest odkryta. Ahmet kazał rozpiąć nieprzemakalne płótno rozciągnięte na drewnianych obręczach, dla osłonięcia podróżnych od wiatru i deszczu.
Pomimo całej swojej filozofii, Van Mitten skrzywił się zobaczywszy arabę, a biedny Brunon aż się otrząsał; na surowe jednak spojrzenie Kerabana, obadwa rozpogodzili czoła.
– Nie mogłem znaleźć nic dogodniejszego, kochany wuju, rzekł Ahmet.
– Bo też nie trzeba nic lepszego, odpowiedział, nie chcąc za nic w świecie okazać jak bardzo żałuje wygodnej swojej karety.
Postanowiono tedy że Keraban, Van Mitten i Brunon, zajmą miejsce w Arabie, a pocztylion powozić będzie z konia Ahmet zaś i Nizib, jako wytrawni jeźdzcy, pojadą konno.
– W drogę! – krzyknął Keraban, i zajął miejsce w arabie.
Ruszyli dość pośpiesznie; ale pogoda była niepewna. Groźne burzą chmury gromadziły się na zachodzie, czuć było jakby zbliżającą się burzę. Często one panują w tej okolicy wybrzeży, napędzane nadciągającymi z oddali prądami atmosferycznymi, ale nie można przecież rozkazywać w powietrzu, a wierzący w fatalizm wyznawcy proroka, umieją z poddaniem przyjmować wszystko. A jednak można się było obawiać czy może Czarne długo usprawiedliwiać będzie grecką swoją nazwę Pontus Euksinus, znaczącą dosłownie „bardzo gościnny” czy też turecką Kara-Dekuitz zapowiadającą mniej pomyślną wróżbę.
Szczęściem podróżnicy nasi nie potrzebowali przebywać wyższej, górzystej części Lezgestanu, w której dróg nie ma zupełnie, i trzeba przedzierać się przez lasy nietknięte dotąd siekierą. Tamtędy prawie niepodobieństwem było przedrzéć się arabą. Na wybrzeżu przeciwnie istnieją jakie takie drogi miedzy wioskami i mieścinami, ciągnące się wśród drzew owocowych, pod cieniem orzechów i kasztanów, krzaków wawrzynu i róż Alpejskich, otoczonych zwojami dzikiego wina.
Lecz jeźli przebycie tej części Lezgistanu nie nastręcza trudności, za to pobyt w niższych okolicach groźnym jest dla zdrowia. Rozlegają się tam zaraźliwe bagniska, i od maja do sierpnia tyfus panuje tam stale. Szczęściem był to wrzesień, tak więc Keraban i jego towarzysze nie potrzebowali obawiać się o swoje zdrowie.
Podróż przytem odbywała się dość śpiesznie, araba nie podlegała uszkodzeniom, i gdyby nie to że straszliwie trzęsła, w niewiele mieliby jej do zarzucenia.
Droga nie była zupełnie pustą; tu i owdzie napotykali Lezgińców przybywających z gór w celach handlowych lub przemysłowych. Gdyby Van Mitten nie był tak zajęty pragnieniem powrotu do Konstantynopola, byłby zaznaczył podróżnym notesiku różnice zachodzącą w ubiorze ludności Kaukazu i Lezgińców. Ostatni noszą rodzaj frygijskiej czapki z szerokiemi końcami, które owijają w około głowy. Są wszyscy dobrze zbudowani, cery białej, zręczni, wysmukli; na szerokich piersiach widnieją dwie ładownice; a zwykle ich uzbrojenie składa się z krótkiej fuzyi i sztyletu z szerokiem ostrzem, zatkniętym za pas nabijany mosiądzem.
Niektórzy pędzili przed sobą osły dostawiając na nich do nabrzeżnych wsi, owoce i różne produkta. Gdyby nie groźba burzy zawisła w przestrzeni, podróżni nasi nie mogliby jeszcze tak bardzo uskarżać się na trudy i niewygody.
O jedenastej stanęli w Witse, ztąd, po skromnem śniadaniu, które tym razem Kerabanowi wydawało się za skromnym, i z tego powodu nie ukrywał złego humoru – w dalszą puścili się drogę.
– No, jakże panie? zapytał Brunon swego pana, który i tym razem nie znalazł odpowiedniej sposobności do zażądania pieniędzy, na powrót do domu.
– W najbliższem miasteczku, Brunonie, pomówię z nim.
– Już to pan po raz trzeci przyrzeka i zawsze na próżno.
– Jak staniemy w Artachen.
Oburzony taką słabością charakteru, Brunon odszedł mrucząc i zajął swoje miejsce w arabie.
Też same pytania i odpowiedzi powtarzały się na wszystkich przystankach; tak było i w Artachen. Stanęli tam o trzeciej, o czwartej w dalszą puścili się drogę. Lecz nie mogąc doczekać się skutków swoich przełożeń, Brunon zdołał wymódz tylko na panu przyrzeczenie, że rozmówi się stanowczo z Kerabanem zanim przybędą do Atina gdzie mieli przenocować.
Od granicy do Atina było mil pietnaście; jak na jazdę wozem podróż szła dość pośpiesznie; zachodziła tylko obawa aby deszcz grożący ciągle nie lunął i drogi nie zrobił niepodobną do przebycia.
Ahmet patrzył z obawą jak groźne chmury coraz więcej się nagromadzały, a powietrze stawało się tak ciężkiem że utrudniało oddech. Niewątpliwie w nocy lub wieczorem jeszcze, burza wybuchnie na morzu i deszcz obfity spadnie na wybrzeżu, a tu więcej nad trzy osób nie mogło pomieścić się w arabie. Tak więc ani on ani Nizib nie mogliby w niej szukać schronienia, a nadto pokrycie jej nie zdołałoby pewnie oprzéć się sile wichru. Zatem ogólne bezpieczeństwo wymagało, aby jak najprędzej dostać się do pierwszej lepszej wsi czy miasteczka.
Niejednokrotnie Keraban wychylał głowę z pod nieprzemakalnego przykrycia araby, rozglądając się po niebie zachmurzającem się coraz więcej.
– Brzydki czas, mówił do Ahmeta.
– Tak, mój wuju, żebyśmy aby dojechali na nocleg zanim burza wybuchnie.
– Jak tylko deszcz zacznie padać, wsiądziesz do araby, Ahmecie.
– Czyjeżbym zajął miejsce?
– Brunona, odrzekł Keraban, poczciwy chłopak wsiądzie na twego konia…
– Jak najchętniej, powiedział prędko Van Mitten, poczuwając się do tej grzeczności przez zastępstwo swego służącego.
– Pośpieszajmy, to będzie najlepiej, odrzekł Ahmet. Jeźli burza się rozszaleje, płótno osłaniające arabę nie wytrzyma jej nacisku, a w takim razie niepodobnaby w niej dosiedziéć.
– Poganiaj, nie żałując koni! zawołał Keraban zwracając się do pocztyliona.
Pocztylion chętnie spełnił ten rozkaz, bo i jemu pilno było jak najprędzej dojechać do Atimy; ale powietrze tak było duszne i ciężkie, że nawet i na konie oddziaływało, utrudniając ich bieg.
Około siódmej wieczorem, araba zminęła się z powozem pędzącym w przeciwną stronę. Jechał w nim kuryer angielski, co dwa tygodnie przewożący depesze z Europy do Teheranu. W przeciągu dwunastu dni przebywa drogę z Trebizondy do stolicy Persyi, eskortuje go zawsze kilku zaptów pilnujących jego bagaży. Na przeprzągach kuryer ma pierwszeństwo przed innymi podróżnymi, Ahmet więc obawiał się nowej jakiej przeszkody. Tymczasem Araba toczyła się teraz z trudnością. Niebo tak ciężkiemi pokryte było chmurami, iż zdawało opuszczać nad morze. Głuche mruczenie bałwanów obijających się o wybrzeża, świadczyło o gwałtownem wzburzeniu fal morskich; wiatr świszczący głośno zapowiadał nadchodzącą burzę.
Pocztylion jak mógł popędzał konie, ale biedne zwierzęta ledwie iść mogły.
Była już dziewiąta wieczorem – czarna noc zapadała. Burza zaczynała się gwałtowna. Wielkie białe błyskawice przesuwały się nad horyzontem, jednak nie rozlegały się jeszcze uderzenia piorunów. Przestraszone i zziajane konie, stawały co chwila, lnb cofały się i spinały, – pocztylion z trudnością mógł je powstrzymać.
Co tu począć? Niepodobna było zatrzymać się na pustem, burzą wstrząsanem wybrzeżu – a do Atiny było jeszcze przynajmniej pół godziny drogi. Zaniepokojony Ahmet bił się z myślami, gdy nagle na zakręcie ukazało się światełko błyszczące w niedalekiej oddali. Była to atińska latarnia morska, wznosząca się na urwistem wybrzeżu, w pewnej odległości od miasta, dość silne wśród ciemności rzucająca światło. Postanowił więc prosić o gościnność i przytułek na noc, czuwających w niej strażników.
Zapukał do drzwi domku stojącego u stóp latarni morskiej: otworzono mu; gdyby nie to schronienie, staliby się niebawem ofiarami burzy, której dłużej nie zdołaliby już stawić oporu.
ędzny domek drewniany składający się z dwóch izb których okna wychodziły na morze, czworokątna z desek zrobiona wieża, w której mieścił się przyrząd katoptryczny, to jest latarnia z reflektorami, wyniesiona sześćdziesiąt stóp po nad dach domku, taką był atińska latarnia morska, urządzona w całkiem pierwotny sposób. Ale w tych oddalonych stronach i taka oddawała nader ważne usługi żegludze.
Zbudowano ją dopiero przed kilkoma laty; przed oświetleniem trudnych dostępów do małego portu Atiny, wiele bardzo okrętów ginęło w tym zaułku bez wyjścia azyatyckiego lądu.
Dwóch nadzorców mieszkało tu stale, pierwsza izba służyła im za wspólny salon; w drugiej znajdowały się dwa posłania, których nigdy nie zajmowali jednocześnie, gdyż co noc jeden stać musiał na straży aby pilnować ognia i dawać ostrzegawcze znaki, gdy okręt jakiś zapuszczał się bez sternika w przesmyki atińskie.
Jak tylko Ahmet zapukał, drzwi domku otworzono, i pod parciem burzy, Keraban i towarzysze jego, jakby uragan wpadli do izby.
– Czego panowie żądacie? – zapytał jeden ze strażników.
– Gościnności i noclegu, odrzekł Ahmet.
– Jeźli chodzi o schronienie przed burzą, drzwi domku stoją otworem.
– O schronienie na dzisiejszą noc i o jakiś posiłek, bośmy głodni.
– Chętnie, ale wygodniej by panom było stanąć w oberży w Atinie.
– Jakże to daleko ztąd? zapytał Van Mitten.
– Z pół mili, odrzekł strażnik.
– Jechać pół mili podczas tak gwałtownej burzy! krzyknął Keraban, to zupełne niepodobieństwo, moi dobrzy ludzie… Przepędzimy noc na tych ławkach, tylko, jeźli można, obmyślcie jakie schronienie dla nasze araby i koni… Jutro, jak tylko zaświta, dojedziemy do miasta, w którem uda się może wynaleźć jaki dogodniejszy wehikuł.
– A szczególniej dozwalający prędzej jechać, dodał Ahmet.
– I żeby nie trząsł tak okropnie, mruknął pod nosem Brunon.
Keraban ostro spojrzał na niego.
– Domek nasz jest na usługi panów, rzekł nadzorca; wielu podróżnych znajduje w nim przytułek przed burzą, poprzestając…
– Na czem i my poprzestaniemy, powiedział Keraban.
Zasiedli na ławach, dziękując Bogu za schronienie, choć niezbyt wygodne, ale chroniące ich od gwałtownego wichru i ulewnego deszczu.
Jednak pragnęli się czemś posilić przed udaniem na spoczynek: trudno zasnąć o głodzie. Brunon odezwał się z tem pierwszy, przypominając że podróżne ich zapasy zupełnie się już wyczerpały.
– Co moglibyście dać nam do zjedzenia, dobrzy ludzie? zapytał Keraban, ma się rozumiéć za odpowiednią zapłatę.
– Złe czy dobre, możemy to tylko dać co mamy; za całe bogactwo cesarskiego skarbu, nie dostałby pan tu nic nad resztę naszych zapasów żywności.
– Będzie to dostatecznem, rzekł Ahmet.
– Tak… jeźli tylko nie będzie za mało! mamrotał Brunon, któremu mdławo się robiło z głodu.
– Przejdźcie panowie do drugiego pokoju, wszystko co leży na stole jest na wasze rozkazy.
– Brunon będzie nam posługiwał, rzekł Keraban, a Nizib dopomoże pocztylionowi zabezpieczyć, o ile się da, arabę i konie.
Nizib wyszedł natychmiast, spełnić rozkaz pana, a jednocześnie Keraban, Van Mitten i Ahmet, a za nimi Brunon, przeszli do przyległej izby, siadając przy stoliku stojącym przed kominkiem na którym suty płonął ogień. Tu na prostych miskach leżały resztki zimnego mięsiwa, do którego zabrali się z apetytem. Patrząc jak chciwie zajadają, Brunon pomyślał sobie że za wiele jedzą.
– Ale nie zapominajmy o Brunonie i Nizibie, rzekł Van Mitten po upływie kwadransa, który Brunonowi wydawał się wiekiem.
Keraban z towarzyszami po wieczerzy nader skromnej ułożywszy się na ławkach, otulili się płaszczami probując zasnąć, ale w takich warunkach i podczas burzy trudno było to sobie obiecywać.
Deski z których domek był zbudowany trzeszczały i zdawały się uginać; wicher wstrząsał gwałtownie drzwiami i okiennicami; musiano popodpierać je silnie. Ściany domku chwiać się zdawały, z czego można było sądzić o sile wichru i gwałtowności burzy o kilkadziesiąt stóp po nad dachem. Czy latarnia morska zdoła się oprzéć potędze wichru? czy płomień jej nie przestanie oświetlać przesmyków Atiny, z których morze tak musi być wzburzone? Oto pytania jakie podróżni nasi zadawali sobie.
Było już wpół do dwunastej w nocy.
– Niepodobna zasnąć! zawołał Keraban wstając z ławy, i zaczął wolnym krokiem chodzić po izbie.
– Rzeczywiście, odrzekł Ahmet; a jeźli burza tak coraz gorzej szaléć będzie, można się obawiać czy ta domina nie runie; bądźmy więc gotowi na wszelki wypadek.
– Ty śpisz, Van Mitten? zapytał Keraban; jak mogłeś zasnąć? i pociągnął go za rękę.
– Zdrzemnąłem się, odpowiedział przecierając oczy.
– Bogdaj to takie flegmatyczne natury! My nie mamy chwili spokoju, a pan Holender spał sobie w najlepsze.
– Nie pamiętam podobnej nocy! rzekł jeden ze strażników; wicher szaleje nad morzem, kto wie czy jutro nie pokryją go szczątki rozbitych statków.
– Czy ukazywał się jaki okręt w pobliżu Atiny? zapytał Ahmet.
– Nie, dzięki niebu, a przynajmniej nic nie widać było do zachodu słońca. Wszedłszy na szczyt dla zapalenia latarni, nic dostrzedz nie mogłem; i daj Boże abym żaden statek nie pojawił się na tej przestrzeni, bo jakkolwiek światło latarni pięć mil do koła rozświetla, przepłynięcie przesmyków podczas takiej burzy, wielkiem groziłoby niebezpieczeństwem.
W tej chwili burza gwałtownie wstrząsnęła domem.
– Straszna burza! rzekł Ahmet.
– Straszna, rzeczywiście, rzekł Van Mitten; prawie możnaby ją porównać z burzami szalejącemi na wybrzeżach naszych holenderskich, nadchodzącemi od oceanu Atlantyckiego.
– Oh! zawołał Keraban, to dopiero porównanie!…
– Ale pomyśl tylko, przyjacielu Kerabanie; owe burze nadciągają do nas z Ameryki, przebywszy cały ocean.
– Cóż znaczy miotanie się oceanu, w porównaniu z burzami morza Czarnego! rzekł Keraban.
– Przyjacielu Kerabanie, nie chciałbym ci przeczyć, ale rzeczywiście…
– Rzeczywiście, tego tylko pragniesz, odparł Keraban nie będący bynajmniej w dobrem usposobieniu.
– Ale bynajmniej… chciałem tylko powiedziéć…
– I cóż takiego?
– Ze w porównaniu z oceanem Atlantyckim, morze Czarne możnaby uważać za jezioro.
– Za jezioro! krzyknął prostując się Keraban; przez Ałłacha! zdaje mi się że powiedziałeś: jezioro!
– No! wielkie jezioro, jeźli już chcesz koniecznie! odrzekł Van Mitten, chcąc złagodzić swe określenie, – ogromne, niezmierzone, – ale jezioro!
– Czemużby nie staw? rzekł drwiąco Keraban.
– Tego nie powiedziałem.
– Może sadzawka!…
– Nie mówiłem tego.
– A może kałuża?…
– Nie mówiłem nic podobnego.
– Aleś myślał… tak, tak, Van Mitten.
– Ależ zapewniam cię…
– No! niechże już będzie kałuża… ale niechnoby wypadł jaki straszny kataklizm któryby wrzucił całą twoja Holandię w tę kałużę, a zatonęłaby w niej jak kropla w morzu… kałuża!…
I zaczął chodzić po izbie, ciągle powtarzając: kałuża!
– A jednak pewny jestem że nie użyłem tego wyrażenia, rzekł Van Mitten do Ahmeta – nawet mi w myśli nie postało.
– Kałuża!… rzekł znowu uparty Turek, i stanął przed przyjacielem patrząc mu bystro w oczy. Biedny Van Mitten nie śmiał nawet przemówić w obronie ukochanej swojej Holandyi, której Keraban groził zatonięciem w morzu Czarnem.
Przez całą jeszcze godzinę, burza stawała się coraz gwałtowniejszą, strażnicy wychodzili co chwila tylnemi drzwiami czuwać na słupami drewnianemi stanowiącemi podstawę latarni, ciągle miotanej burzą. Keraban i towarzysze jego uczuli się nareszcie tak znużeni, i znów pokładli się na ławach, ale zasnąć nie mogli. Około drugiej po północy panowie i słudzy zerwali się na równe nogi; domek zachwiał się na podstawach; wicher wyrwał okna które padając roztrzaskały się na kawałki. Nastała nareszcie chwilowa cisza, – od morza dał się słyszéć wystrzał armatni.