Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Keraban uparty

 

(Rozdział IV-VI)

 

 

Przekład J.[oanna] B.[elejowska]

101 ilustracji i jedna mapa Benetta

w "Przyjaciel Dzieci"

Warszawa, 1883-1884

ker_02.jpg (38392 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

Część DRUGA

 

 

[Rozdział IV]

 

szyscy natychmiast rzucili się do okien aby spojrzéć na morze, którego sproszkowane wichrem bałwany, uderzały o domek latarników jakby deszcz gwałtowny. Głęboka ciemność zaległa dokoła; o kilka kroków nic dojrzéćby nie można było, gdyby chwilami wielkie błyskawice nie rozjaśniały horyzontu.

Właśnie w chwili takiego błysku, Ahmet dostrzegł na morzu mały poruszający się punkcik, na przemian ukazujący się i znikający.

– Czy to okręt? zawołał.

– A jeźli jest to okręt, czy z niego dano wystrzał? zapytał Keraban.

– Wejdę na galeryę latarni dla przekonania się, rzekł jeden z latarników, wchodząc na małe drewniane schodki znajdujące się w rogu izby, z których wchodziło się na zewnętrzne schody, prowadzące na szczyt gdzie znajdowała się latarnia.

– Pójdę za tobą, rzekł Ahmet.

Keraban, Van Mitten, Brunon, Nizib i drugi latarnik, pozostali przy otworach po wyrwanych burzą okien.

ker_63.jpg (170426 bytes)

Ahmet i latarnik przechodzili z trudnością zewnętrzne schody, gdyż wicher nadzwyczaj utrudniał wstępowanie; chwilami obawiali się że ich porwie i rzuci do morza. Dostali się nareszcie na galeryę. Jakże to przerażający widok przedstawił się ich oczom!

Rozhukane morze obijało o skały olbrzymie bałwany; spiętrzone fale podnosiły się aż nad latarnię: czarne obłoki pokryte były gęstemi nisko opuszczającemi się chmurami, z których wysuwały się niekiedy sinawe błyskawice, będące zapewnie odbiciem jakiejś strasznej, oddalonej, ale jeszcze gwałtowniejszej burzy.

Ahmet i latarnik stanęli jeden z prawej drugi z lewej strony galeryi, i mocno uchwyciwszy się jej poręczy, wytężyli wzrok chcąc dojrzéć ów punkcik ruchomy lub odblask wystrzału któryby wskazał gdzie statek się znajduje.

Milczeli bo nie mogli dosłyszéć słów swoich, ale wzrok ich na dość odległą sięgał przestrzeń. Światło latarni zasłonięte reflektorem nie mogło ich razić, a roztaczało swe świetlane promienie na odległość kilku mil morskich.

ker_64.jpg (158370 bytes)

Ale trzeba się było obawiać że latarnia może zagasnąć nagle, gdyż chwilami dął od morza wicher tak gwałtowny, że promień pochylał się i blask swój tracił. Jednocześnie ptaki morskie wystraszone burzą, uderzały o latarnię, niby ogromne owady znęcone światłem lampy, i biedne rozbijały się o żelazną kratę osłaniającego ją przyrządu. Ogłuszające ich krzyki mięszały się z hukiem burzy. Cała drewniana podstawa chwiała się tak silnie, iż zdawało się że runie lada chwila: nic w tem dziwnego. Daje się to niekiedy uczuwać nawet w murowanych latarniach europejskich, i to tak silnie iż oddziaływa na mechanizm nawet zegarów które iść przestają.

Ahmet i latarnik upatrywali daremnie owego dostrzeżonego punkciku, albo znikł już albo błyskawice nie oświetlały miejsca w którem się znajdował. Jeźli był to okręt, mógł bardzo zatonąć wywrócony burzą.

Wtem na morzu powstały dwie trąby morskie; te przerażające fenomena, których przyczyny nie są jeszcze dostatecznie zbadane, i jednocześnie w niewielkiej od jednej z nich odległości, rozległ się głuchy odgłos armatniego strzału.

– Wystrzał armatni! zawołał Ahmet, wyciągając rękę w jego kierunku.

Strażnik bacznie wpatrzył się w tamtą stronę.

– Tam!… tam!… zawołał.

I przy blasku wielkiej błyskawicy, Ahmet dostrzegł niewielki statek walczący z burzą. Była to tartana; wielki drąg utrzymujący maszty był zupełnie połamany; zbaczała ku wybrzeżom, bez nadziei oporu. Ocalenie było niemożliwe; albo zatonie, albo rozbije się o skały nadbrzeżne.

Jednak tartana opierała się, i jeźli uda jej się nie uledz przyciągającej sile trąb, może jaki prąd pomyślny poniesie ją ku portowi Atiny, a dzięki światłu latarni może zdoła zwrócić się w dobrym kierunku. Była to jedyna, ostatnia nadzieja ocalenia.

ker_65.jpg (162771 bytes)

Tartana wszelkiemi sposobami opierała się bliższemu meteorowi, grożącemu jej wciągnięciem w swój wir straszliwy; i w tym celu, a nie na znak niebezpieczeństwa, dawano ognia z dział. Chciano rozdzielić wirująca kolumnę kulą armatnią, ale usiłowanie to w połowie tylko się powiodło. Kula przecięła trąbę około dwóch trzecich części jej wysokości; rozerwane części rozdzieliły się i unosiły w przestrzeni jakby dwa odłamy jakiegoś bajecznego zwierza, lecz połączyły się niebawem rozpoczynając znów swój ruch kołowy, i wyciągając w swem przejściu powietrze i wodę.

Była już trzecia godzina rano; tartana posuwała się ciągle ku skałom. W tejże chwili zerwał się wicher tak gwałtowny, iż podstawa latarni zachwiała się tak silnie, iż Ahmet i latarnik obawiali się że runąć może. Deski gięły się i trzeszczały; musieli zejść co prędzej i schronić się do domku. Lecz nie łatwo było tego dokonać; kręte schody chwiały się pod ich stopami, a wicher zaledwie utrzymać się dozwalał. Zmęczeni niewymownie, zeszli nareszcie do domku.

– Cóżeście dostrzegli? zapytał Keraban.

– Okręt, odrzekł Ahmet.

– Czy znajduje się w niebezpieczeństwie?

– Tak jeźli nie zdoła skierować się wprost ku przesmykom Atiny, rzekł latarnik.

– Czy jest to dlań możebne?

– Tak, jeźli kapitan zna te przysmaki, i jeźli latarnia nie zgaśnie i będzie wskazywać mu ich kierunek.

– I nic nie można uczynić żeby im dopomódz… wskazać ten kierunek? zapytał Keraban.

– Nic, niestety! odrzekł latarnik.

Wtem nagle błyskawica objęła cały domek; grom uderzył, Keraban i towarzysze jego zostali jakby sparaliżowani chwilowo skutkiem wstrząśnienia elektrycznego. W tejże chwili rozległ się straszny hałas; bezmierny ciężar spadł na dach i zwalił go; wielkim tym otworem wpadł do izby straszny uragan niszcząc w niej wszystko i obalając ściany. Szczęściem znajdujący się w niej stali zgromadzeni przy drzwiach na lewo, a dach spadł od prawej strony, żaden więc nie został raniony.

– Wychodzić co prędzej! krzyknął jeden ze strażników, i wybiegłszy z izby wdarł się na nadbrzeżne skały.

Wszyscy poszli za jego przykładem. Poznali teraz powód katastrofy.

Piorun uderzył w podstawę latarni; ta zawaliła się niebawem pociągając za sobą latarnię, która padając na dach spowodowała jego zawalenie a gwałtowny uragan uzupełnił zniszczenie strażniczego domku.

Tak więc zagasło światło latarni oświetlające kierunek małego portu schronienia; choćby więc tartana zdołała uniknąć grożącego jej od trąb niebezpieczeństwa, nic nie uchroni ją od rozbicia o podwodne skały. Już zaledwie sześćdziesiąt sążni oddzielało ją od ogromnej podwodnej skały.

Keraban i towarzysze jego chodzili po wybrzeżu, patrząc z przerażeniem na ten przejmujący widok zagrożonego niechybną zgubą statku, nie mogąc żadnej udzielić mu pomocy. Sami zaledwie zdołali utrzymać się na nogach, tak miotał nimi wicher, orzucając zarazem piaskiem pomięszanym z wodą morską.

Nadbiegło kilku rybaków z portu Atina, może dla rozchwytania szczątków tartany, które bałwany mogły lada chwila wyrzucić na skały. Ale Keraban i towarzysze jego chcieli nie zaniedbać niczego coby mogło uratować zagrożonych rozbiciem, a szczególniej wskazać im kierunek w jakim płynąć należało.

– Zapalić pochodnie!… krzyknął Keraban.

I w tejże chwili odłamane grubo żywiczne gałęzie z morskich sosen rosnących około zawalonego domu zapalono, i dymiące ich światło zastąpiło w pewnej mierze zniszczoną latarnię.

Tartana nie przestawała zbaczać z drogi; przy świetle błyskawic można było dostrzedz manewrowanie osady. Kapitan probował kierować statek ku ogniom wybrzeży; lecz zaledwie rozwinął wielki żagiel, uragan go rozszarpał unosząc i rozrucając po wybrzeżu kawałki jego płótna. Pudło statku podnosiło się niekiedy nadzwyczaj wysoko i zapadało znów w otchłań w której rozbiłoby się niezawodnie, jeźliby napotkało pod nią jakąś skałę podwodną.

– Nieszczęśliwi! zawołał Keraban; czyż nic nie można przedsięwziąść dla ich ocalenia?

– Nie ma sposobu! odpowiedzieli rybacy.

– Tysiąc piastrów!… dziesięć tysięcy!… sto tysięcy piastrów temu, kto zdoła przynieść im pomoc!

Ale i tak wielka nagroda nie zdoła skłonić nikogo do rzucenia się w tak rozhukane morze. W innych portach znajdują się przyrządy za pomocą których można niekiedy uratować zagrożonych rozbiciem, ale w mały porcie Atina, nie było nawet łódki bezpieczeństwa.

– Ależ niepodobna pozwolić na ich zgubę, nie przedsiębiorąc nic dla uratowania! zawołał Keraban nie mogący znieść dłużej strasznego tego widoku.

Wtem nagle rozległ się w przestrzeni krzyk wydany na pokładzie tartany; usłyszawszy go Ahmet, zadrżał. Zdawało mu się, że z pośród huku rozszalałych fal, usłyszał wyraźnie wymówione swoje imię.

I rzeczywiście, dał się powtórnie słyszeć rozpaczliwy okrzyk:

– Ahmecie!… Ahmecie!… ratuj!…

Kto mógł go tak przyzywać? Serce biło mu gwałtownie pod wrażeniem nieprzepartego przeczucia… Zdawało mu się teraz, że poznaje tę tartanę… że ją gdzieś już widział… ale gdzie i kiedy?… Ah! czy nie w Odessie przed willą bankiera Selima, w sam dzień swego wyjazdu?…

– Ahmecie!… Ahmecie!… rozległo się znów w przestrzeni.

Keraban, Van Mitten, Brunon, Nizib, przysunęli się prędko do Ahmeta, który stał z rękami wyciągniętemi ku morzu, jakby przykuty do miejsca.

– Twoje imię… ktoś powtarza twoje imię, Ahmecie, rzekł Keraban.

– Tak… tak… moje imię… ale te głos…

Nagle wielka błyskawica trwająca blizko dwie sekundy, objęła całą przestrzeń, i przy jej świetle tartana uwydatniła się tak wyraźnie, jak gdyby biało narysowana jakiemś działaniem elektrycznem. Piorun uderzył w jej wielki maszt, który płonął jak pochodnia podniecana wiatrem.

Na tyle statku stały dwie młode dziewczyny trzymające się w objęciu; z ust ich wydarł się krzyk rozpaczliwy:

Ahmecie!… Ahmecie!…

– To ona!… to ona!… to Amazya!… krzyknął Ahmet, zeskakując ze skały.

– Ahmecie!… zawołał Keraban, i prędko zbliżył się do siostrzeńca, nie w chęci zatrzymania go, ale dla przyjścia mu w pomoc gdyby to było możebnem.

– Ahmecie!… ratuj!… wołanie to raz jeszcze rozległo się w przestrzeni.

– Amazyo!… Amazyo moja!… krzyknął i rzucił się w rozhukane fale.

W tejże chwili jedna z dwóch trąb dosięgła przodu tartany, i wyciągnąwszy ją w swój wir, rzuciła o podwodną skałę. Mały statek rozbił się z wielkim hukiem, zagłuszającym chwilowo odgłos burzy, i w tejże chwili poszedł na dno, a meteor, jakby także rozbity tem uderzeniem, znikł wybuchając jak olbrzymia bomba, oddając morzu swą wodną podstawę, a obłokom pary tworzące wirowe jej zakończenie.

Zdawało się że jak tartana z całą osadą tak i odważny młodzieniec śpieszący ratować nieszczęśliwe dziewczęta, niechybnie znaleźli śmierć w rozhukanych falach.

Keraban chciał rzucić się w morze ratować Ahmeta, i towarzysze jego zaledwie zdołali go powstrzymać aby daremnie nie narażał się na śmierć.

ker_66.jpg (150946 bytes)

Nieustające błyskawice dozwoliły w tej chwili dostrzedz Ahmeta, z nadludzkim wysiłkiem wdzierającego się na skałę. Jedną z dziewcząt trzymał w objęciu, druga trzymała się jego szaty. Nikogo więcej widać nie było; zapewne cała osada statku musiała zginąć w chwili gdy trąba uderzyła o niego i one tylko ocalały.

Wdarłszy się na skałę niedostępną wzburzonym falom, Ahmet zatrzymał się chwilkę, rozglądając się jak daleko znajduje się od wybrzeży; najwięcej piętnaście stóp oddzielało go do nich. Korzystając z cofnięcia się olbrzymiego bałwanu, skutkiem czego woda pozostała na piasku była zaledwie kilka cali głęboka, puścił się prędko ku skałom nadbrzeżnym i dosięgnął ich szczęśliwie, wraz ze swoim ciężarem; druga dziewczyna przeszła za nim.

Za chwilę znalazł się już na wybrzeżu wśród ucieszonych towarzyszy. Tu oddał wujowi ocaloną dziewice i upadł złamany wysiłkiem i wzruszeniem.

– Amazya!… Amazya!… krzyknął Keraban trzymając w objęciach uratowaną, podczas gdy jeden ze strażników podniósł zemdloną Nedię.

Tak, była to Amazya, którą pozostawili w Odessie, u Ojca Selima. Jakimże sposobem mogła znajdować się, wraz ze swą służącą, o trzysta mil ztamtąd, na drugim krańcu morza Czarnego, na statku który uległ rozbiciu? Ale ani Amazya ani Nedia nie mogły odpowiedziéć na to pytanie, gdyż obie straciły przytomność.

Ahmet najpierwszy przyszedł do siebie, ale myśli jeszcze zebrać nie mógł; wszyscy udali się do Atiny, w której jeden z rybaków dał im schronienie w swej chacie.

Amazyę i Nedię umieszczono przed kominem na którym płonął wielki ogień. Ahmet, pochylony na narzeczoną, podtrzymywał jej głowę, wołając niespokojnie:

– Amazyo!… Amazyo!… – nie słyszy… nie odpowiada mi… Ach! jeźli umarła, nie przeżyję jej straty.

– Nie!… nie!… Ahmecie! ona nie umarła… oddycha!… żyje!… zawołał Keraban.

W tejże chwili Nedia odzyskała przytomność i klękając około Amazyi, zaczęła wołać składając ręce:

– Pani!… pani moja ukochana!… poczem dodała radośnie: Żyje!… żyje!… otwiera oczy!…

I rzeczywiście Amazya zwolna otwierała oczy.

– Amazyo!… Amazyo!… zawołał Ahmet.

– Ahmecie!… zbawco mój!… odpowiedziała.

– Co to był za statek?… zapytał Ahmet.

– Tartana którą miałyśmy zwiedzić przed odjazdem pana z Odessy, odpowiedziała Nedia.

Guidara kapitana Yarhuda?

– Tak… on to porwał nas obie.

– W jakimże celu?… z czyjego polecenia?

– Nie wiemy.

– W którąż stronę płynął Yarhud?

– I tego nie wiemy, odpowiedziała Amazya; – ale teraz z tobą i przy tobie niczego się nie boję… Zapominam przebytych trosk i smutku.

– Ale ja nigdy tego nie zapomnę! krzyknął Keraban, i biada nędznikowi jeźli go spotkam kiedy.

Gdyby się był odwrócił w tej chwili, zobaczyłby uciekającego człowieka który śledził ich z przed drzwi chaty. Był to Yarhud, kapitana tartany, który sam jeden ocalał z rozbicia. Niewidziany znikł niebawem w przeciwnym kierunku niż droga prowadząca do Atiny.

Yarhud tedy słyszał wszystko; wiedział teraz że niepojętem zbiegiem okoliczności, Ahmet znalazł się w miejscu rozbicia Guidary i uratował Amazyę gdy już zaczynała tonąć. Minąwszy ostatnie chaty, zatrzymał się na zakręcie drogi.

– Strasznie jeszcze daleko z Atiny do Bosforu, wyszeptał, zanim się tam dostaną potrafię jeszcze spełnić polecenie bogatego Saffara.

 

[Rozdział V]

 

ie potrzebujemy opisywać jak wielką była radość narzeczonych że się spotkali tak niespodzianie, jak gorąco dziękowali Ałłahowi za tak cudowne prawie uratowanie i oswobodzenie Amazyi.

ker_67.jpg (175099 bytes)

Amazya i Nedia zaspakajając niecierpliwą ciekawość Kerabana i Ahmeta, opowiedziały szczegółowo co zaszło w Odessie po ich wyjeździe. Za drogą zapłatę kupiono dla obu dziewcząt jaką taką odzież; Ahmet przydział także prostu ubiór krajowców, poczem panowie i służba zasiedli na drewnianych stołkach przed kominkiem na którym suty płonął ogień, a na zewnątrz burza zaczynała się uspakajać.

Z jakiemże to przejęciem słuchali tego co zaszło w villi bankiera, w kilka godzin potem gdy Keraban zniewolił ich pędzić po drogach Chersonesu.

Nie w celu to sprzedania Amazyi drogocennych materyi, Yarhud zorzucił kotwicę w małej zatoce, u stóp villi bankiera Selima, ale w zamiarze spełnienia ohydnego czynu, jakim było porwanie młodej dziewczyny, i wszystko kazało wnosić że gwałt ten od dawna i rozmyślnie był przygotowany. Natychmiast po porwaniu obu dziewcząt, tartana odpłynęła na pełne morze.

Tego tylko nie wiedziały i nie mogły powiedziéć, że Selim dosłyszawszy ich krzyki pobiegł im na pomoc właśnie w chwili gdy Guidara wypływała już z zatoki, i że nieszczęśliwy Ojciec padł ugodzony kulą z jej pomostu, może śmiertelnie ranny, co nie dozwoliło mu puścić się w pogoń lub wysłać ludzi dla ścigania zbrodniarzy.

ker_68.jpg (155246 bytes)

Co do pobytu na statku, oddano im najlepszą kajutę, i tak kapitan jak osada obchodzili się z niemi z uszanowaniem, zapewnie w skutku wydanych im rozkazów. Sypiały i jadały oddzielnie w swojej kajucie; mogły wychodzić na pomost kiedy chciały, czuły jednak że śledzą je bacznie, aby czasem w przystępie rozpaczy nie przełożyły śmierci nad czekającą ich dolę.

Ahmet słuchał tego opowiadania ze ściśnionem sercem, stawiając sobie pytanie: czy dopuszczając się tego gwałtu kapitan działał w własnym interesie, aby, jak to często miewa miejsce, sprzedać piękne dziewczęta na targach Azyi Mniejszej, lub też z polecenia jakiegoś bogacza z Anatolii.

Ale tej wątpliwości żadna z dziewcząt rozjaśnić nie mogła.

Ilekroć, miotane rozpaczą, błagały ze łzami Yarhuda aby im powiedział jaki los je czeka, zawsze im tego odmawiał, nie chcąc nawet powiedziéć dokąd płynie – czego Ahmet tak pragnął się dowiedziéć.

Z początku żegluga była dobrą, tylko z powodu że przez kilka dni wiatru prawie nie było, płynęli wolno, co bardzo niepokoiło Yarhuda, z czego można było wnosić że potrzebował przybyć na czas oznaczony: ale gdzie? tego odgadnąć było niepodobna. To przecież zdawało się pewnem że Guidara zmierzała do jakiegoś portu morza Czarnego, w Azyi Mniejszej.

Z nastaniem pomyślniejszego wiatru, Guidara prze dwa tygodnie szybko płynęła ku wschodowi; żaden wypadek się nie wydarzył. Nieraz tartana mijała okręty żaglowe, wojenne lub handlowe albo też szybkie sztemery regularnie przepływające tę część morza Czarnego, lecz wtedy Yarhud zmuszał je aby weszły do kajuty, z obawy aby nie dały jakiegoś sygnału wzywającego ratunku, co mogłoby być dostrzeżone ze statków.

Zwolna stan powietrza stawał się coraz gorszym, a nareszcie groźnym. Już na dwa dni przed rozbiciem Guidary straszna nastała burza. Yarhud nie posiadał się ze złości że zniewalało go to do zmiany zamierzonej drogi, gdyż wicher w przeciwną popychał go stronę.

– My przeciwnie, mówiła Amazya, witałyśmy burzę tę z radością, ponieważ zrozumiałyśmy że oddala nas od celu do którego zmierzał Yarhud, a stokroć wolałyśmy śmierć niż los jaki nam gotował… Ale wybuchnęła ta gwałtowna burza, mająca stać się dla nas zbawieniem… ujrzałam ciebie na skale… i zostałyśmy ocalone.

– Ałłach nie chciał waszej zguby, droga Amazyo! rzekł Ahmet; czy wiesz że uprzedziłem wuja Kerabana, który chciał rzucić się w morze aby cię ratować?

– Na Mahometa! krzyknął, uczyniłbym to gdyby mnie gwałtem nie powstrzymali.

– I ktoby się spodziewał że człowiek tak uparty ma tak dobre serce! rzekła cicho Nedia.

Dosłyszał to jednak Keraban.

– Czy to słychana rzecz! zawołał; ta mała śmie mi przymawiać! Przyznacie przecież, kochani przyjaciele, że uporowi memu wiele zawdzięczamy.

– Czy podobna! zawołał mimowolnie Van Mitten, nie mogący w to uwierzyć aby upór mógł kiedykolwiek wyjść na dobre.

– Najniezawodniej, odparł Keraban. Pomyśl tylko, przyjacielu Van Mittenie, gdybym był uległ waszym naleganiom, aby jechać kolejami żelaznemi Krymu i Kaukazu, zamiast odbywać podróż morskiem wybrzeżem, Ahmet nie byłby tu w chwili rozbicia, a tem samem nie uratowałby swej narzeczonej.

– Zapewnie, odrzekł Van Mitten, ale gdybyś nie zmusił go do opuszczenia Odessy, porwanie jego narzeczonej nie miałoby miejsca, a więc…

– Tak to zaczynasz rozumować, Van Mittenie; zamyślasz już rozpocząć sprzeczkę w tym przedmiocie…

– Ależ nie!… nie!… przerwał Ahmet; już późno, wartoby spocząć trochę…

– Aby jutro wyjechać jak najraniej! dodał Keraban.

– Jak najraniej, kochany wuju? rzekł Ahmet; trzebaby może aby Amazya i Nedia wypoczęły nieco…

– Nie, nie, Ahmecie, już nie czuję zmęczenia, rzekła Amazya.

– Oho! panie siostrzeńcze! zawołał Keraban, nie pilno ci jakoś od czasu jak Amazya jest z nami… Nie należy przecież zapominać o tym nieszczęsnym terminie… koniec miesiąca się zbliża… a tak ważnego interesu zaniedbywać się nie godzi… Pozwól mi więc być praktyczniejszym od ciebie. Tak więc starajmy się wszyscy spać jak najlepiej, a jutro obmyślimy w jaki sposób dalszą odbyć drogę.

Rozgospodarowali się jak mogli w chatce rybaka. Po tak silnych wrażeniach, bardzo potrzebowali kilku godzin wypoczynku. Van Mittenowi śniło się że stacza kłótnię ze swym niezgodnym przyjacielem; ten zaś śnił że spotkał się oko w oko z Saffarem, na którego nie przestawał przyzywać pomsty proroka.

Sam tylko Ahmet nie mógł zasnąć. Rozmyślał nad tem co mogło skłonić Yarhuda do porwania Amazyi? Niepokojąc się zarazem o przyszłość, stawiał sobie pytanie, czy z rozbiciem Guidary ustawało niebezpieczeństwo. Mógł wnosić że cała jej osada zatonęła, i nie wiedział że kapitan ocalał; ale niepodobna było przypuszczać że katastrofa ta się nie rozgłosi, a wtedy ów bogacz czy może pasza z prowincyi anatolskich, z którego polecenia Yarhud porwał Amazyę, niezawodnie dowie się o wyratowaniu dziewcząt, i z łatwością wyśledzić zdoła w którą udali się stronę. A jakże to łatwo było urządzić jakąś zasadzkę na tej prawie pustej drodze, ciągnącej się między Trebizondą a Skutari. Kto wie jak straszne jeszcze może zagrażają im niebezpieczeństwa?

Postanowił tedy czuwać nieustannie, miéć się na ostrożności, i nie odstępować Amazyi. Odtąd postanowił sam objąć kierunek podróży, a w razie potrzeby wybrać pewnego przewodnika, któryby prowadził ich najkrótszemi drogami wybrzeża.

Ahmet postanowił sobie także zawiadomić Ojca Amazyi, o wszystkiem co zaszło od chwili porwania jego córki. Wiele bardzo zależało na tem aby bankier Selim dowiedział się o swobodzeniu Amazyi, i przybył do Skutari w oznaczonym czasie, to jest za dni piętnaście. List wysłany z Atiny lub Trebizondy nie doszedłby na czas do Odessy, to też zamierzał wysłać telegram z Trebizondy, nie wspominając o tem wujowi, który uniósłby się niepohamowanym gniewem, na samo wspomnienie korespondowania za pomocą drutu telegraficznego. Postanowił także zawiadomić go że może nie jedno jeszcze grozi im niebezpieczeństwo, dobrzeby więc było gdyby wyjechał naprzeciw nim z kilku pewnymi ludźmi.

Nazajutrz, dnia 15 sierpnia, zawiadomił o tem Amazyę, która ucieszyła się niewymownie że Ojciec jej tak prędko otrzyma uspokajającą co do niej wiadomość, i równie gorąco jak Ahmet pragnęła jak najśpieszniej przybyć do Trebizondy.

ker_69.jpg (159705 bytes)

Po kilkogodzinnym wypoczynku, wszyscy byli gotowi do drogi. Keraban niecierpliwił się więcej jak kiedykolwiek; Van Mitten gotów był poddać się wszelkiem jego wymaganiom; Brunon tylko spoglądał z boleścią na swój opadły brzuszek, myśląc że przed końcem tej przeklętej podróży wyschnie jak szczapa.

Atina, dawne „Ateny” Pontus-Euksinus, jest to dziś nędzna mieścina. Zachowało się w niej jeszcze kilka kolumn porządku doryckiego, resztki świątyni Pallady, ale ruiny te tylko Van Mittena zaciekawiały; Ahmet przebiegł koło nich nie spojrzawszy nawet. On nad wszelkie choćby najstarożytniejsze ruiny, wolałby znaleźć jakiś wehikuł nie tak niewygodny jak ich wóz kupiony na granicy turecko-rossyjskiej. Ale na nieszczęście nic lepszego dostać nie mógł; trzeba więc było zatrzymać arabę i umieścić w niej Amazyę i Nedię, a dla reszty podróżników nabyć konie, osły lub muły, aby na nich mogli dojechać do Trebizondy.

Ah! jakże Keraban żałował teraz swojej tak wygodnej karety, rozbitej na drodze żelaznej w Poti! Jak złorzeczył nienawistnemu Saffarowi, który, według niego winien był wszystkiemu!

Amazya i Nedia bardzo zadowolnione były ze swojej araby: nigdy jeszcze tak nie jechały. Siedzenie miękko wysłane był wygodne; nieprzemakalne pokrycie broniło od zmian powietrza, i czegoż trzeba więcej! Już sama podróż w tak niezwykłych odbywana warunkach miała dla nich urok nowości, a nadto tak niedługo trwać miała! Wszakże za parę tygodni przybędą do Skutari.

– Oh! pewna jestem, mówiła Nedia, że śpiąwszy się dobrze na palce, możnaby już ztąd dojrzéć Skutari!

W rzeczywistości teraz z całej tej gromadki dwóch tylko ludzi budziło politowanie: Keraban, który niepokoił się bardzo czy z powodu tak utrudnionej podróży, zdołają przybyć na czas oznaczony, i Brunon którego rozpacz ogarniała na samą myśl jechania na mule trzydzieści pięć mil oddzielających ich jeszcze od Trebizondy. Nizib pocieszał go że tam przybywszy, Ahmet będzie mógł zapewnić im wygodniejszą podróż.

Około jedenastej rano, karawana opuściła Atinę. Po gwałtownej wczorajszej burzy zupełna cisza nastała w powietrzu. Chmury się rozeszły; słońce rzucało promienie ożywiając krajobraz. W morzu tylko wrzało jeszcze głuche wzburzenie; fale roztrącały się o skaliste wybrzeża.

Keraban i towarzysze jego, jechali teraz jak mogli najśpieszniej drogą przerzynającą Lezgistan zachodni: pragnęli przebyć przed wieczorem granicę paszaliku Trebizondy. Droga ta nie była pustą; przeciągały po niej karawany liczące setki wielbłądów. Obijał się ciągle o ich uszy ogłuszający odgłos grzechotek i dzwonków przyczepionych do karków wielbłądów, a jaskrawe różnobarwne pompony i muszle w jakie były przystrojone, bawił wzrok. Karawany te ciągnęły do Persyi lub z niej powracały.

ker_70.jpg (153452 bytes)

I morskie wybrzeża dość były ożywione; co krok spotykano gromady rybaków i myśliwych. Z zapadnięciem nocy, rybacy wypływają na łodziach, których tyły oświetlają, dla połowu rodzaju sardeli zwanych „kamzi”, których niezliczona liczba spożywana jest na całych wybrzeżach anatolijskich, jako też w środkowych prowincyach Armenii.

Myśliwi spotykają tu niezwykłą obfitość zwierzyny. Tysiące ptaków morskich z gatunku czubatych nurów, zwanych tu „kukarinas” unosi się na wybrzeżach tej części Azyi Mniejszej. Nadzwyczaj poszukiwane i drogo płacone ich skórki, hojnie opłacają trudy polowania i czas jemu poświęcony.

Około trzeciej po południu zatrzymali się na obiad a miasteczku Mapawra, leżącem przy ujściu rzeki tego nazwiska, której czyste wody mieszają się ze strumieniami nafty, nadpływającemi z okolicznych źródeł. Nie potrzebujemy mówić że podano na stół sardele świeże i solone, gdyż w paszalikach Azyi Mniejszej, jest to ulubiona potrawa. Oprócz tych ryb podano jeszcze parę pożywniejszych potraw, które podróżnicy nasi spożyli z dobrym apetytem. Wszyscy tak byli uradowani że podróż zbliża się do końca, tak uszczęśliwieni uratowaniem Amazyi, iż sam ten dobry humor najlepszą stanowił przyprawę.

– No, cóż Van Mittenie, czy bardzo jeszcze ubolewasz nad uporem – uporem tak uzasadnionym twego przyjaciela i korespondenta, który zniewolił cię do odbycia tej podróży? zapytał Keraban.

– O nie! przyjacielu Kerabanie, jestem bardzo zadowolniony, i jeźli zechcesz, gotów jestem odbyć drugą podobną podróż.

– Zobaczymy!… zobaczymy!… przyjacielu Van Mittenie!… No! a ty, pieszczotko, rzekł zwracając się do Amazyi, co też myślisz o twoim niedobrym przyszłym wuju, co ci porwał twojego Ahmeta?

– To co myślałam zawsze, odpowiedziała, że jest najlepszym z ludzi.

– I najuleglejszym… dodała Nedia. Co więcej zdaje mi się nawet że pan Keraban nie jest już tak upartym jak dawniej.

– Masz tobie!… ta szalona dziewczyna poważa się żartować sobie ze mnie, zawołał Keraban śmiejąc się wesoło.

– Ależ nie… panie mój… czyżbym śmiała… rzekła Nedia.

– Eh! mała, nie zapieraj się!… masz słuszność… nie sprzeczam się już i nie upieram… Już nawet przyjaciel Van Mitten nie zdołałby podniecić mnie do kłótni.

– Ho!… ho!… wolno o tem wątpić! rzekł Holender powątpiewająco poruszając głową.

– To rzecz jasna jak słońce, Van Mittenie.

– Gdyby tak zwrócić rozmowę na pewne przedmioty…

– A choćby na nie wiedziéć jakie!… przysięgam ci…

– Nie przysięgaj.

– A to czemu?… alboż mi to nie wolno?… odrzekł zaczynając się unosić, no! mówże, dlaczego nie mam przysięgać?

– Bo często nader trudno jest dotrzymać przysięgi.

– Zawsze łatwiej niż powstrzymać język który widocznie cię świerzbi, Van Mittenie, i widocznie dla przyjemności swojej sprzeczasz się ze mną.

– Co?… ja!… ja!… przyjacielu Kerabanie?…

– Tak ty… i gdy ja powtarzam ci że postanowiłem nigdy o nic się nie sprzeczać i nie upierać, proszę bardzo abyś i ty także nie sprzeczał się ze mną i nie upierał…

– O! już co tym razem nie ma pan bynajmniej słuszności, panie Van Mitten, rzekł Ahmet.

– Ani odrobinki słuszności!… dodała Amazya.

– Nawet cienia słuszności!… potwierdziła Nedia.

Poczciwy Holender już ani pisnął, widząc że ma wszystkich przeciw sobie.

Czy w rzeczywistości Keraban uparty poprawił się z tej wady, jak to utrzymywał, czy skutkowały nauczki jakie odbierał w ciągu tej tak nierozważnie przedsięwziętej podróży gorsze jeszcze niż dotąd mogącej sprowadzić niebezpieczeństwa? przyszłość pokaże. To tylko pewna że w gruncie duszy towarzysze podróży podzielali niedowierzanie Van Mittena, że guz uporu nie zmniejszył się na jego czaszce.

– Czas nam w drogę! zawołał Keraban wstając od stołu, obiad był wcale nie zły, ale czeka nas daleko lepszy.

– Gdzie? zapytał Van Mitten.

– W mojej willi w Skutari.

Około ósmej wieczorem przybyli do miasteczka Rize, gdzie mieli zanocować. Pokoik dano im tak mały i tak niewygodny, że Amazya i Nedia postanowiły przespać noc w arabie. Szło głównie o to aby konie i muły mogły pożywić się i wypocząć dla nabrania sił na dzień następny, a na szczęście siana i jęczmienia nie brakło w żłobach. Keraban i towarzysze jego dostali świeżej słomy na posłanie; poprzestali na tem chętnie, pocieszając się nadzieją że nazajutrz nocować będą w Trebizondzie, w którymś z najlepszych hoteli tego wielkiego miasta, gdzie już znajdą wszelkie wygody.

ker_71.jpg (158764 bytes)

Ahmet nie położył się wcale, dręczony jakimś niewysłowionym niepokojem. Nie mógł odegnać tej myśli, że z rozbiciem się Guidary nie ustało gzożące Amazyi niebezpieczeństwo, i dlatego przez całą noc czuwał uzbrojony w pobliżu araby.

I nie myliło go przeczucie.

Rzeczywiście przez cały ten dzień kapitan Yarhud nie spuszczał z oka karawany, lecz wiedząc że Ahmet, a szczególniej obie dziewczęta poznałyby go niezawodnie, ukrywał się przed ich wzrokiem. Szedł za nimi, śledził, szpiegował, układał plany w celu powtórnego porwania Amazyi, i napisał do oczekującego w Trebizondzie Skarpanta, aby nazajutrz znajdował się w karawanseraju Rissar, o milę od Trebizondy. Nie zawiadomił go jednak o rozbiciu Guidary i wynikłych z tego następstwach.

W nocy, Yarhud zakradł się cicho, aby się przekonać czy dziewczęta pozostały w arabie, ale szczęściem dla niego spostrzegł dość wcześnie bacznie czuwającego Ahmeta, i oddalił się niewidziany.

Tym razem zamiast jak dotąd iść w pewnej odległości za karawaną, zwrócił się na drogę wiodącą do Trebizondy, aby wyprzedzić naszych podróżnych i naradzić się ze Skarpantem zanim oni przybędą do tego miasta. Wsiadł na konia którego nabył w Atinie i prędko popędził do Rissar.

Nazajutrz, dnia 16 września, wszyscy wstali równo ze dniem, zdrowi i weseli; Keraban był w doskonałym humorze.

– Chodź do mnie, śliczna Amazyo, niech cię uściskam na dzień dobry.

– Najchętniej, kochany wuju, jeźli pozwolisz mi teraz już tak cię nazywać?

– Jeźli pozwolę! ależ kochane dziecię, nazywaj mnie nawet Ojcem; przecież Ahmet jest jakby synem moim.

– Konie czekają, rzekł Ahmet wchodząc, śpieszmy się żeby wieczorem stanąć w Trebizondzie.

– Jesteśmy gotowi, Ahmecie, a zwracając się do Van Mittena dodał:

– No, przyjacielu, napisane było w przeznaczeń księdze, żebyś zobaczył Trebizondę.

– Trebizondę!… jaka to wspaniała nazwa! odrzekł Holender. Według mego „Przewodnika” który zdaje się doskonale ułożony, w Trebizondzie to i na jej wzgórzu Diesięc tysięcy Ksenefonta odbywało igrzyska i ćwiczenia szermierskie, pod przewodnictwem Drakoncyusza. Doprawdy, rad jestem bardzo że zobaczę Trebizondę.

– Przyznaj sam, przyjacielu Van Mitten, że podróż ta pozostawi ci niezwykłe wspomnienia, rzekł Keraban.

– Przyznaję to najchętniej.

– Tylko że nie skończyła się, i nie wiemy co jeszcze spotkać nas może!… szepnął Brunon swemu panu, niby złowrogi prorok przypominający jak zmienne są rzeczy ludzkie.

O siódmej rano puścili się w drogę. Niebo piękną jaśniało pogodą, promienie słoneczne rozpraszały mgły poranne.

O dwunastej, zatrzymano się na śniadanie w małej mieścinie Of. Tu zajazd był bardzo biedny, musieli więc poprzestać na posiadanych jeszcze resztkach zapasów podróżnych.

O piątej zatrzymali się na obiad w miasteczku Surmeneh, zkąd wyjechali o szóstej, z zamiarem przybycia przed nocą do Trebizondy; ale przeszkodziło temu złamanie się koła araby, o dwie mile od miasta. Było już około dziewiątej; zmuszeni więc zostali zanocować w stojącym tuż przy drodze kazawanseraju, dobrze znanym podróżnym przebywającym często tę część Azyi Mniejszej.

 

 

[Rozdział VI]

 

ker_72.jpg (163019 bytes)

arawanseraj rysarski, zarówno jak inne tego rodzaju budowle, zapewniał wszelkie wygody podróżnych udającym się do Trebizondy. Właściciel jego, Turek nazwiskiem Kidros, chytry i przebiegły, utrzymywał go bardzo starannie, starał się zadawalniać przybyłych gości, rozumiejąc dobrze iż wymaga tego własny jego interes. Uprzejmość swoją posuwał tak daleko, że w razie żądania zmniejszał nawet swoje bezmiernie przesadzone podawane rachunki; jak mówił, jedynie dla zadowolnienia tak znakomitych gości, chociaż w rzeczywistości pomimo obcięcia pozostała suma kilkakrotnie przewyższała jeszcze jego należność.

Karawanseraj rysarski, stanowił wielki dziedziniec zamurowany do koła, a w środku miał szeroka bramę wychodzącą na drogę. Po obu stronach tej bramy stały małe strażnice zdobne tureckim pawilonem, ze szczytu których można było widziéć czy drogi są bezpieczne. W otaczających budowlach było bardzo wiele drzwi prowadzących do oddzielnych pokoi, w których nocowali podróżni, bo rzadko się zdarzało żeby w dzień bywały zajęte. Z jednej strony dziedzińca rosło kilka sokomorów, rzucających nieco cieniu na grunt piasczysty, któremu południowe słońce nie skąpiło swoich promieni. W środku dziedzińca studnia nieco wystająca po nad ziemię; po za murami kryte szopy ze żłobami, dla koni, wielbłądów i mułów.

Tego wieczoru przybyła do karawanseraju znaczna liczba podróżnych; ze dwadzieścia pokoi było zajętych, i większość gości spożywała w nich wieczerzę. Około dziewiątej dwóch tylko mężczyzn przechadzało się po dziedzińcu; rozmawiali żywo, przerywając sobie tylko niekiedy, aby rozejrzéć się na zewnątrz. Obaj ubrani byli bardzo skromnie, nie chcąc widać zwracać uwagi podróżnych; był to bogacz Saffar i intendent jego Skarpant.

– Tak, panie Saffar, mówił Skarpant, dziś właśnie Yarhud polecił nam przybyć do karawanseraju rysarskiego.

– I czemuż, ten pies niewierny nie czeka tu na nas! zawołał Saffar.

– Zapewnie nadejdzie lada chwila.

– Cóż znów za pomysł mu przyszedł, żeby zamiast wprost do Trebizondy, tu przyprowadzać całą karawanę?

Jak widzimy Saffar nie wiedział o rozbiciu się Guidary i wynikłych z niego następstwach.

– List Yarhuda wysłany był z portu Atina, odpowiedział Skarpant, nie ma w nim żadnej wzmianki o porwanej dziewczynie, prosi tylko abym dziś wieczorem znajdował się w tym karawanseraju.

– I nie ma go dotąd! zawołał Saffar; niech się strzeże, może drogo przypłacić to nadużywanie mojej cierpliwości! Przeczuwam jakąś katastrofę!

– Morze Czarne nadzwyczaj był wzburzone, morze burza zapędziła tartanę do portu Atiny, i dlatego nie mogła dopłynąć do Trebizondy.

– Lecz nie mamy pewności, że udało mu się porwać dziewczynę z Odessy?

– Panie mój, Yarhud jest nietylko wytrawnym i śmiałym marynarzem, ale zarazem nader zręcznym i przebiegłym człowiekiem.

– Największa przebiegłość zawodzi niekiedy! odezwał się kapitan maltański, już od kilku chwil stojący w progu karawanseraju.

Saffar i Skarpant odwrócili głowy; a intendent zawołał: „Yarhud!”

– Jesteś nareszcie! rzekł dość gburowato Saffar, zwracając się ku przybyłemu.

– Tak, panie Saffar, odrzekł kłaniając się kapitan tak… jestem… nareszcie!

– A gdzież jest córka bankiera Selima? zapytał Saffar; więc nie udało ci się w Odessie?

– Córka bankiera Selima została porwana przez mnie przed sześciu blizko tygodniami, zaraz prawie po odjeździe narzeczonego jej Ahmeta, który zmuszony był towarzyszyć wujowi swemu, w podróży około morza Czarnego. Odpłynąłem natychmiast ku Trebizondzie, ale wichry równonocne zagnały tartanę moją na wschód, i pomimo największych usiłowań moich, Guidara rozbiła się o nadbrzeżne skały Atiny, i cała osada śmierć znalazła.

– Cała osada! krzyknął Skarpant.

– A Amazya? zapytał Saffar, nie troszczący się wcale o rozbicie Guidary.

– Została uratowaną wraz z młodą jej służącą, którą porwałem razem z nią, odrzekł Yarhud.

– Więc skoro została uratowaną, gdzież jest? zapytał Saffar.

– Panie mój! odrzekł Yarhud, fatalizm widocznie…

– Mówże prędzej co się stało! krzyknął Saffar groźnie.

– Córka bankiera Selima została uratowaną przez swego narzeczonego, Ahmeta, który nieszczęsnym trafem znajdował się na miejscu rozbicia.

– On ją więc uratował!… krzyknął Skarpant.

– Gdzież jest obecnie Amazya? zapytał Saffar.

– W drodze do Trebizondy, pod opieką narzeczonego, wuja jego Kerabana i kilku towarzyszących im osób, odrzekł Yarhud. Z Trebizondy wszyscy jechać mają do Skutari, gdzie odbyć się ma wesele.

– Niedołęgo! krzyknął Saffar; powinieneś był sam uratować Amazyę.

– Byłbym to zrobił choćby z narażeniem własnego życia, i obecnie jużby znajdowała się w pałacu w Trebizondzie, gdyby fatalizm nie sprowadził tam Ahmeta.

– Nie godzien jesteś poleconej ci sprawy! krzyknął Saffar z gniewem.

– Racz pan wysłuchać mnie cierpliwie, a przekonasz się że Yarhud zrobił wszystko co tylko było możebnem.

– To nie dosyć, skoro chodzi o spełnienie mego rozkazu! krzyknął Saffar.

– Co się stało, odstać się nie może, rzekł Skarpant; zastanówmy się teraz co obecnie czynić należy. Porwanie córki bankiera Selima z Odessy, mogło się nie udać, jednakże zostało dokonanem. Przez rozbicie Guidary narażona była na śmierć, a jednak żyje. Do tej chwili mogłaby być już żoną Ahmeta, jednak nie została nią jeszcze! Zatem nie ma nic straconego!

– Nic! nic! odrzekł Yarhud. Po rozbiciu Guidary, nie przestałem śledzić Ahmeta i jego towarzyszy, od chwili wyjazdu ich z Atiny. Podróżują spokojni nie przewidując żadnego niebezpieczeństwa, a jakże to długa jest jeszcze droga z Trebizondy przez Anatolję do brzegu Bosforu. Ani Amazya ani towarzysząca jej służąca nie wiedzą dokąd płynęłaGuidara, a co więcej nikt z całej karawany nie zna ani pana Saffara ani Skarpanta – trzebaby więc tylko wciągnąć karawanę w jakąś zasadzkę.

– Słuchaj Skarpancie, i ty Yarhudzie, chcę bądź co bądź dokuczyć Kerabanowi i porwać Amazyą, bo wiem że to mu sprawi największą przykrość. Nie dopuszczę się tem karogodnego przestępstwa; z Amazyą nawet się nie zobaczę i polecę obejście z nią jak najgrzeczniejsze, pełne uszanowania. Będzie więc to figiel dla Kerabana może za dokuczliwy, ale nie więcej, jak niewinny figielek, aby poznał że choćby nie wiem jaki fatalizm zawziął się na mnie, potrafię stoczyć z nim walkę i zostać zwycięzcą.

– O to nie ma obawy, odrzekł Skarpant. Yarhud ma słuszność; od Trebizondy do Skutari roztaczają się puste okolice… możnaby więc postarać się aby karawana w nich zbłądziła… nastręczając jej przewodnika któryby rozmyślnie wprowadził ją na bezdroża. Tam napadliby na nich nastawieni umyślnie ludzie… Jednakże wolałbym działać podejściem niż uciekać się do siły.

– Ale jakimże sposobem? spytał Saffar.

– Powiedziałeś, Yarhudzie, spytał Skarpant zwracając się do niego, że Ahmet i jego towarzysze, jadą teraz do Trebizondy?

– Tak, a nadto przybędą tu niezadługo, i niezawodnie będą nocować.

– Możeby się udało wynaleźć jakąś przeszkodę… wplątać ich w jakąś sprzeczkę; któraby zatrzymała ich tu dłużej… a nadewszystko rozłączyła Amazyę z Ahmetem?

– Wolałbym uciec się do siły, rzekł Saffar.

– Uciekniemy się do niej jeźli podstęp się nie uda, odrzekł Skarpant.

– Cicho! zawołał Yarhud, ktoś nadchodzi.

Jakoż dwóch mężczyzn weszło na dziedziniec; jednym był Kidros nadzorca karawanseraju, drugi musiał być ważną jakąś osobistością, jak przynajmniej należało wnosić z dosłyszanej rozmowy.

Saffar, Skarpant i Yarhud ujrzawszy go cofnęli się w ciemny kąt podwórza, zkąd niewidzialni mogli słyszéć całą rozmowę, tym więcej że przybyły nie wystrzegał się wcale i mówił głośno i wyniośle.

Był to bogaty bardzo Kurd, nazwiskiem Yanar.

Górzysta część Azyi obejmująca starożytną Assyryą, nosi w nowoczesnej geografii nazwę Kurdystanu. Kurdystan dzieli się na dwie części, turecką i perską, odnośnie do tego czy graniczy z Turcyą czy z Persyą, a mianowicie część północna, znacznie większa, należy do sułtana, zaś część mniejsza, południowa do szaha. Część należąca do Turcyi liczy kilkakroć sto tysięcy mieszkańców, pomiędzy któremi bogaty Yanar wcale niepoślednie zajmował miejsce.

Yanar przybył w przeddzień do karawanseraju Ryssar, wraz z siostrą swoją panią Sarabul. Już od dwóch miesięcy opuścili Mossul, odbywając podróż dla przyjemności. Jechali teraz do Trebizondy, gdzie zamierzali zabawić kilka tygodni. Pani Sarabula, mająca lat przeszło trzydzieści, była od lat już kilku wdową po tureckim dygnitarzu, paszy i gubernatorze sandżaku.

Yanar, był to mężczyzna czterdziestopięcio letni, wysoki, silny, z dzikim wyrazem twarzy, patrząc nań zdawało się że musiał przyjść na świat ze zmarszczonemi brwiami.

ker_73.jpg (174789 bytes)

Miał nos orli, oczy głęboko zapadłe, ogromne wąsy i głowę ogoloną, przedstawiał raczej typ armeński niż turecki. Na głowie miał wysoką futrzaną czapkę, otoczoną wielkim kawałem jaskrawo czerwonej materyi; ubrany był w długą zwierzchnią suknię, z długiemi szerokiemi i otwartemi rękawami, pod nią kaftan zahaftowany złotem, szerokie, do kostek sięgające pantaliony, skórzane oblamowane buty, a w pasie opasany był wełnianym szalem, za którym mieściła się cała zbrojownia pistoletów, sztyletów i jataganów. Wszystko to razem nadawało mu tak straszną minę, iż mrowie przechodziło patrząc na niego. To też Kidros mówił do niego z wielką uniżonością, prawie na wpół zgięty, miał minę człowieka zmuszonego uśmiechać się stojąc przed otworem armaty nabitej kartaczami.

– Tak, panie Yanar, mówił z jak najbardziej przekonywającą miną, zapewniam że sędzia przybędzie tu jeszcze dziś wieczór, a jutro, skoro świt, rozpocznie śledztwo.

– Kidrosie, rzekł, jako właściciel tego karawanseraju, odpowiadasz za bezpieczeństwo podróżnych, i niech cię Ałłach skarze, jeźlibyś tego zaniedbał.

– Dokładam też wszelkich starań…

– A jednak, rzekł wskazując na otwartą bramę, przeszłej nocy złodzieje czy inni jacyś złoczyńcy, poważyli się wejść tędy i wtargnąć aż do pokoju siastry mojej, pani Sarabuli.

– A!… łotry! krzyknął Kidros.

– Nie opuścimy karawanseraju dopokąd złoczyńcy nie zostaną pojmani, osądzeni i powieszeni, rzekł Yanar.

Kidros nie był przekonanym zupełnie czy zamiar okradzenia miał rzeczywiście miejsce; to tylko było pewnem że pani Sarabula obudziła się w nocy i wybiegłszy z pokoju zaczęła krzyczéć przyzywając brata, a krzyczała tak głośno że pobudziła wszystkich. Jednakże pomimo najtroskliwszych poszukiwań, nawet na jakiś ślad złoczyńców nigdzie nie natrafiono.

Skarpant przysłuchiwał się uważnie tej rozmowie, i myślał już czy nie da się wyciągnąć z tego pewnej korzyści.

– Jestem Kurdem, wołał prostując się dumnie Yanar, Kurdem z Mossulu, tej wspaniałej stolicy Kurdystanu, nie dozwolę aby krzywda wyrządzona mnie i siostrze mojej Kurdystance, uszła bezkarnie!

– Ależ żadna krzywda nie miała miejsca, odważył się powiedziéć Kidros, cofając się przecież przezornie o parę kroków. Nic wreszcie nie ukradziono.

– Tak, ale tylko dzięki odwadze i dzielności mojej siostry, równie biegle władającej pistoletem jak jataganem.

– Widać przeczuwając to złoczyńcy uciekli, rzekł Kidros.

– Gdyby też nie to, energiczna, dzielna siostra moja, byłaby rozsiekała z pięciu… z dziesięciu nawet. I dlatego też dzisiejszej nocy będzie czuwać zarówno jak ja uzbrojona od stóp do głów, i biada temu ktoby odważył choćby zbliżyć do jej pokoju!…

– Lecz, rzekł nieśmiało Kidros, broniąc bezpieczeństwa swego zakładu, może nie byli to złoczyńcy… ale spekulanci za porwanie domagający się okupu.

– Przez Mahometa! krzyknął Yanar, chwytając za rękojeść jataganu, tegoby jeszcze brakowało!… Dla podobnego zuchwalca więzienie, szubienica, wbicie na pal… wszystko to byłoby jeszcze za mało… jeźliby nie zajmował odpowiedniego stanowiska i majątku, aby mógł zostać jej mężem.

– Uspokój się, szanowny panie, rzekł Kidros; śledztwo wykaże sprawców winy. Jeździłem sam do Trebizondy, do sędziego, przyrzekł przybyć niezwłocznie, zapewniając że posiada niezawodny sposób wykrycia przestępcy.

– Jakiż to jest ten sposób? zapytał z szyderskim uśmiechem Yanar.

– Tego mi sędzia nie powiedział, zaręczał tylko za jego nieomylność.

– No! zobaczymy to jutro; idę teraz do mego pokoju, ale nie zasnę, całą noc czuwać będę nad bezpieczeństwem mojej czcigodnej siostry.

Kidros odetchnął spokojniej, mówiąc sobie:

– Nareszcie jutro się to przecie skończy! Co zaś do złodziei, jeźli byli rzeczywiście, mieli wielki rozum że uciekli.

Przez ten czas Skarpant rozmawiał cicho z Saffarem i Yarhudem.

– Dzięki temu Yanarowi, rzekł, mamy dobrą sposobność.

– Sądzisz więc?… rzekł Saffar.

– Sadzę że uda mi się wywołać jakąś awanturę, dzięki której Ahmet przez jakie kilka dni zmuszony będzie pozostać w Trebizondzie, a może nawet zostanie rozłączony ze swoją narzeczoną.

– Dobrze, ale jeźli podstęp się nie uda? rzekł Saffar.

– Wtedy uciekniemy się do siły, odrzekł Skarpant.

W tej chwili dopiero spostrzegł ich Kidros; podszedł ku nim zapytując:

– Co panowie rozkażą?

– Nic, czekamy tu na mających przybyć na noc podróżnych, odrzekł Skarpant.

Wtem karawana jakaś zatrzymała się przed bramą.

– Zapewnie zajeżdżają, rzekł Kidros, i poszedł nowo przybyłych.

Ale i Skarpant jednocześnie wyjrzał za bramę, zapytując Yarhuda:

– Byłżeby to Ahmet i jego towarzysze?

– Tak… tak… to oni!… odrzekł Yarhud, cofając się prędko aby go nie poznali.

– Bądźmy ostrożni, rzekł Skarpant, schowajmy się aby nas nie widzieli.

– Słyszę głos Kerabana, rzekł Yarhud.

– Co!… Kerabana? krzyknął Saffar, i rzucił się ku drzwiom.

– Co się panu stało? zapytał zadziwiony Skarpant; dlaczego nazwisko Kerabana tak silne na pana wywarło wrażenie?

– To on!… on!… spotkałem się już z nim na kolei kaukazkiej… śmiał karetą swoją chciéć zagrodzić mi drogę, abym nie mógł przejechać.

– Więc zna pana?

– Zapewnie!… mogę wznowić tu tę sprzeczkę… kazać go aresztować…

– Nie pozbawiłoby to wolności jego siostrzeńca, odrzekł Skarpant.

– Potrafię się pozbyć obydwóch, rzekł Saffar.

– Nie!… nie!… unikajmy kłótni i rozgłosu, odrzekł Skarpant. Najlepiej będzie jeźli ten Keraban nic nie będzie wiedział o pańskiej tu obecności, ani tem więcej że Yarhud porwał w Odessie córkę bankiera Selima… Mogłoby to całkiem popsuć sprawę.

– Niechże i tak będzie, spuszczam się na twoja przebiegłość, ale pamiętaj nie zawiedź mego zaufania, odrzekł Saffar.

– Jestem pewny swego, jeźli tylko będę miał swobodę działania. Wracaj pan dziś jeszcze do Trebizondy.

– Dobrze, odjadę.

– I ty Yarhudzie oddal się ztąd natychmiast; znają cię, więc mogliby poznać.

– Otóż i oni! rzekł cofając się Yarhud.

– Ale jakże odjechać, aby nie spotkać się z niemi? zapytał Saffar.

– Tędy, rzekł Skarpant, otwierając furtkę z lewej strony muru.

ker_74.jpg (176099 bytes)

Saffar i kapitan tartany odeszli prędko.

– W sam czas! rzekł do siebie Skarpant; a teraz powinienem wszystko widziéć i wszystko słyszéć.

Poprzednia częśćNastępna cześć