Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Keraban uparty

 

(Rozdział VII-IX)

 

 

Przekład J.[oanna] B.[elejowska]

101 ilustracji i jedna mapa Benetta

w "Przyjaciel Dzieci"

Warszawa, 1883-1884

ker_02.jpg (38392 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

Część DRUGA

 

 

[Rozdział VII]

 

ker_75.jpg (166223 bytes)

zeczywiście Keraban i towarzysze jego, zostawiwszy w zewnętrznych zabudowaniach arabę, konie i muły, wchodzili do karawanseraju. Kidros wprowadził ich kłaniając się nizko, i postawiwszy w rogu podwórza latarkę słabe tylko rzucającą światło.

– Czy ztąd tylko już dwie mile do Trebizondy? zapytał Keraban.

– Tak, nie całe dwie mile, odpowiedział.

– Dobrze. Niech dadzą karmę naszym koniom, wyjedziemy jutro bardzo rano. A zwracając się do Ahmeta prowadzącego Amazyę, dodał: od czasu odzyskania Amazyi, on nią już tylko zajęty, a ja muszę myśléć o dalszej podróży.

– A od czegóż jesteś pan wujem? rzekła Nedia.

– Nie gniewaj się wuju, rzekł Ahmet.

– Ani na mnie, mówiła Amazya.

– Ależ nie gniewam się na nikogo, nawet na poczciwego Van Mittena który przecież… powziął niegodziwą myśl… porzucenia mnie w drodze.

– O! nie mówmy już o tem! zawołał Van Mitten, już się to nigdy, nigdy nie powtórzy.

– Przez Mahometa! czemu nie mielibyśmy mówić o tem? Mała sprzeczka w tym lub choćby innym przedmiocie… wpłynęłaby na lepsze krążenie krwi.

– Zdaje mi się, wujaszku, że postanowiłeś sobie nigdy się już nie sprzeczać? rzekł Ahmet.

– Ah! masz słuszność; no! jeźli mnie to kiedy na tem złapie…

– Zobaczymy! mruknęła Nedia.

– Teraz, zdaje mi się, najlepiej zrobimy idąc prędzej spać, aby wypocząć kilka godzin, rzekł Van Mitten.

– Tak, jeźli tylko można tu będzie zasnąć, mruczał Brunon.

– Masz dla nas wolne pokoje? zapytał Keraban właściciela zajazdu.

– Tak, panie, i niczego w nich nie brakuje.

– Dobrze! Jutro będziemy w Trebizondzie, za dziesięć dni staniemy w Skutari… gdzie czeka nas doskonały obiad, na który was zaprosiłem.

– A który słusznie nam się należy, przyjacielu Kerabanie.

– Obiad w Skutari!… szepnął Brunon do ucha swemu panu; nie jesteśmy tam jeszcze…i kto wie czy dojedziemy.

– Trochę odwagi, Brunonie, odrzekł Van Mitten… cóż, u licha! nie zapominaj że chodzi o honor Hollandyi.

– A! wielki to zaszczyt dla Holandyi, żem wychudł jak szkielet!… nie przyznałaby mnie teraz za swego syna.

Stojąc na uboczu, Skarpant podsłuchiwał rozmowę podróżnych, upatrując chwili gdy wypadnie mu w mięszać się do niej.

– Gdzież jest pokój przeznaczony dla tych młodych dziewcząt? zapytał Keraban.

– Tu, odrzekł Kidros, wskazując na lewo.

– Więc dobranoc, kochana Amazyo, niech Ałłah czuwa nad tobą! rzekł Keraban.

– Do jutra, ukochana moja, rzekł Ahmet, całując rękę narzeczonej.

Amazya i Nedia weszły do pokoju, którego drzwi otworzył im Kidros.

– A gdzież spać będą nasi służący? zapytał Keraban, wskazując Brunona i Niziba.

– Zaprowadzę ich do jednego z zewnętrznych pokoików, rzekł Kidros.

I zwrócił się ku bramie w głębi, skinąwszy na Brunona i Niziba, którzy znużeni mocno, chętnie pośpieszyli za nim.

– Teraz czas działać! rzekł do siebie Skarpant.

Keraban, Van Mitten i Ahmet, przechadzali się po dziedzińcu oczekując powrotu Kidrosa. Keraban był w doskonałym humorze, wszystko szło po jego myśli. Przybędą w oznaczonym czasie do Skutari, i cieszył się na samą myśl jaką minę zrobią władze tureckie, zobaczywszy go po drugiej stronie Bosforu. Dla Ahmeta przybycie do Skutari, kładło kres długiemu jego oczekiwaniu. Co do Van Mittena, ten choćby przez wzgląd na Brunona, wyglądał także końca podróży.

– Cóż to zapomnieli o nas! nikt nie przychodzi wskazać nam pokoju? rzekł Keraban.

Skarpant zwolna podszedł ku niemu.

– Zapytuje pan o pokój przeznaczony dla pana Kerabana i jego towarzyszy? rzekł kłaniając się nizko – oto tu!

I wskazał na prawo, w korytarzu, drzwi pokoju zajętego przez kurdyjską podróżniczkę, panią Sarabulę, tuż obok pokoju Kurda Yanara.

– Chodźmy! rzekł Keraban do towarzyszy, popychając silnie drzwi wskazane przez Skarpanta. Drzwi prowadziły do korytarza. Weszli do niego, lecz zanim jeszcze mieli czas zamknąć drzwi na powrót, rozległ się przeraźliwy krzyk kobiecy, a zaraz za nim groźny głos męzki.

Keraban, Van Mitten i Ahmet, cofnęli się prędko na dziedziniec, nie pojmując co znaczy ten hałas.

W jednej chwili ze wszech stron drzwi się otwarły; podróżni powychodzili ze swych pokoi. Amazya i Nedia wybiegły także. Brunon i Nizib przybiegli zaniepokojeni, i nagle ukazała się dzika postać Yanara. Tuż za nim kobieta jakaś wybiegła na korytarz, wrzeszcząc przeraźliwie:

– Złodzieje!… zbóje!… mordercy!…

Była to pani Sarabula, wysoka, silna, śmiałej postawy; oczy miała bystre i pełne ognia, cerę rumianą, włosy czarne, usta zdradzające gwałtowność, słowem Yanar w kobiecej postaci.

Widocznie, czuwała nierozebrana. Miała na sobie sukienny „mintan” ozdobiony złotym haftem na staniku i na rękawach jasne jedwabne „entari” w żółty rzucik; kibić jej otaczał szal czyli pas, za którym założone były dasmasceńskie pistolety, yatagan, w pochwie z zielonego safianu; na głowie fez opasany jaskrawą chustką, od którego zwieszał się długi kwast zwany „puskul”; na nogach buty z czerwonej skóry, pod cholewy których wsunięte były „szalwary”. Niektórzy podróżnicy utrzymują, że strój Kurdystanek czyni je podobnemi do osy, co do Sarabuli to możemy zaręczyć, że posiadała nader przerażające żądło.

– A to mi kobietka! rzekł półgłosem Van Mitten.

ker_76.jpg (170939 bytes)

– Godna siostra swego brata! odpowiedział Keraban, pokazując Yanara.

Wtem Yanar krzyknął:

– Znowu napad złoczyńców!… aresztować wszystkich obecnych!

– Bądźmy ostrożni, rzekł Ahmet cicho do wuja, bo zdaje mi się że my właśnie staliśmy się powodem tego wrzasku i hałasu.

– Eh! nikt nas nie widział, a przecież sami się nie przyznamy.

– Co się stało, Ahmecie, zapytała Amazya.

– Nic, rzeczywiście, droga Amazyo, bądź spokojna.

W tej chwili Kidros przybiegł z dziedzińca, wołając:

– Ah! sędzia przybywa w samą porę!

I rzeczywiście zawezwany sędzia przyjechał z Trebizondy, aby przenocować w karawanseraju, a nazajutrz rozpocząć śledztwo, którego domagał się Yanar i jego siostra. Towarzyszył mu pisarz sądowy.

– Jakto! zawołał, stając w progu, więc złoczyńcy ponowili swoją napaść?

– Tak się zdaje, panie sędzio, odrzekł Kidros.

– Zamknąć wszystkie bramy karawanseraju! rzekł poważnie sędzia. Niech nikt nie waży się wyjść ztąd bez mego pozwolenia!

Rozkaz spełniono natychmiast, i wszyscy podróżni zostali czasowo więźniami karawanseraju.

– Panie sędzio, rzekła szanowna pani Sarabula, żądam wymierzenia kary na złoczyńców, którzy poważyli się napadać na bezbronną kobietę…

– I to jeszcze na Kurdystankę! dodał Yanar z groźnym ruchem.

Skarpant bacznie słuchał i przyglądał się wszystkiemu.

Sędzia przebiegły i frant co się zowie, miał oczy tak bystre iż zdawało się że przejrzą każdego na wylot, nos przytem haczykowaty, usta zaciśnięte. Zaczął tedy bacznie przypatrywać się wszystkim podróżnym, co nie było łatwem, gdyż jedyna stojąca w rogu podwórza latarnia nader słabe rzucała światło. Po dokonaniu tego przeglądu, zwrócił się do pani Sarabuli.

– Twierdzi więc pani, rzekł, że zeszłej nocy złoczyńcy zamierzali dostać się do jej pokoju?

– Tak, odpowiedziała.

– I że ponowili dziś ten zbrodniczy zamiar?

– Tak, ciż sami lub inni.

– I to właśnie przed chwilą?

– Tak.

– Czy poznałaby ich pani?

– Nie; w pokoju i na dziedzińcu było ciemno, nie mogłam dostrzedz ich twarzy.

– Wielu ich było?

– Nie wiem.

– Dowiemy się niebawem, siostro moja! krzyknął Yanar; dowiemy się, i biada zuchwałym łotrom!

W tejże chwili, Keraban nachylił się do ucha Van Mittena, mówiąc:

– Nie mamy się czego obawiać; nikt nas nie widział; sam Mahomet by nas nie poznał.

– To wielkie szczęście, odrzekł Holender, niepokojący się trochę o następstwa tej przygody, bo z tymi Kurdami ciężka byłaby sprawa.

Jednak sędzia chodził tylko tam i na powrót, jakby nie wiedząc co począć, co bardzo się nie podobało skarżącym.

Sędzio! zawołała pani Sarabula, czyż sprawiedliwość stanie się martwem narzędziem w twojem ręku? Wszak jako poddani sułtana, mamy prawo do jego opieki! Kobieta tak wysokie jak ja zajmująca stanowisko, stała się ofiarą zbrodniczej napaści, złoczyńcy nie mogli uciec, i miałożby im to ujść bezkarnie?…

– Z jakże pyszną powagą przemawia ta Kurdystanka! mruknęła Nedia.

– Pyszną – może – ale to pewna że przerażającą, odrzekł Van Mitten.

– Jakiż wydasz wyrok, sędzio? zapytał Yanar.

– Niech zapalą pochodnie! wołała pani Sarabula. Zobaczę… będę się starać… może przy świetle zdołam poznać złoczyńców którzy poważyli się…

– Nie trzeba, odparł sędzia. Sam potrafię wykryć złoczyńców.

– Jakto, bez światła?

– Bez światła.

To powiedziawszy, szepnął coś pisarzowi, który wyszedł, twierdząco skinąwszy głową.

Jednocześnie, Van Mitten szepnął Kerabanowi:

– Nie wiem dlaczego, ale jakoś sprawa ta bardzo mnie niepokoi.

– Eh! czegóż u licha! możesz się obawiać, odrzekł tenże.

Wszyscy milczeli zaciekawieni, oczekując niecierpliwie powrotu pisarza.

– Mówisz więc, panie sędzio, że wśród panującej tu ciemności, zdołasz poznać…

– Ja?… bynajmniej! przerwał sędzia; powierzę to zadanie rozumnemu zwierzęciu, które mi nieraz wielkie w trudnych śledztwach oddawał przysługi.

– Zwierzęciu? zawołało kilka głosów.

– Tak… mojej kozie… bystre to i zmyślne zwierzę; potrafi wykryć zbrodniarza, jeźli tylko jest tu obecnym. A zdaje się nie podlega to wątpliwości, skoro nikt nie mógł wyjść z karawanseraju, od chwili zamierzonej napaści.

– Co za głupiec ten sędzia! szepnął Keraban.

ker_77.jpg (167218 bytes)

W tejże chwili wszedł pisarz, prowadząc kozę za uzdę.

Byłą to ładna koza z gatunku tych w których wnętrznościach wytwarza się zsiadłość kamienista, zwana bezoar, której mieszkańcy wschodu przypisują własności higieniczne. Miała rzeczywiście dość rozumną fizyognomię, i zdawała się godną wielkiego zadania jakie pan sędzia jej wyznaczał. W Azyi Mniejszej, Anatolii, Armenii i Persyi, spotyka się bardzo liczne trzody tych owiec, odznaczających się bystrością wzroku, słuchu i węchu, oraz zadziwiająca szybkością biegu.

Koza ta której mądrość sędzia tak wychwalał, była średniej wielkości, podbrzusze miała białe, takież piersi i kark, ale czoło, podbródek i grzbiet czarny.

– Jaka śliczna koza! zawołała Nedia.

– Ale co ten sędzia chce od niej? zapytała Amazya.

– Pewnie jakieś niby czary, na które ci głupcy dadzą się złapać, odrzekł Ahmet.

Tak samo myślał Keraban, bez ceremonii wzruszając ramionami; tylko Van Mitten patrzył na te przygotowania z pewnem niepokojem.

– Jakto, sędzio, rzekła Sarabula, więc to koza ma poznać złoczyńcę?

– Tak jest, odrzekł.

– I wszakże go nam?

– Niezawodnie.

– Ale jakimże sposobem? zapytał Yanar, który jako Kurd gotów był wierzyć we wszystko co tylko zakrawało na czary.

– To się pokaże, odpowiedział sędzia. Niech każdy z obecnych to podróżnych, jeden po drugim przesunie ręką po grzbiecie tej kozy, która zabeczy zaraz jak tylko uczuje dotknięcie ręki przestępcy.

– Eh! ten sędzia to prosty jarmarczny kuglarz! rzekł cicho Keraban.

– Ależ, panie sędzio… to niemożebne… nigdy proste zwierzę nie może miéć tego rozumu, rzekła pani Sarabula.

– Zobaczymy, odrzekł Sędzia.

– Nie widzę w tem nic niepodobnego, i dlatego choć przecież na mnie nie może padać podejrzenie, daję z siebie przykład i pierwszy przesuwam rękę.

ker_78.jpg (158331 bytes)

To powiedziawszy, zbliżył się do stojącej nieruchomie kozy, i przesunął ręką po jej grzbiecie, od karku aż do ogona.

Koza ani mruknęła.

– Na innych kolej! rzekł sędzia.

I z kolei wszyscy podróżni zgromadzeni na dziedzińcu karawanseraju, idąc za przykładem Yanara, przesunęli ręce po grzbiecie zwierzęcia; ale widać nie było między nimi przestępców, gdyż koza żadnego z nich nie oskarżyła beczeniem.

 

[Rozdział VIII]

 

dy się to działo, Keraban wziąwszy na bok Van Mittena i Ahmeta, miał z nimi rozmowę dowodzącą że niepoprawny ten człowiek zapominając najzupełniej o swojem bardzo chwalebnem postanowieniu, aby nigdy i o nic się nie upierać, postanowił sobie narzucić drugim swój sposób widzenia i postępowania.

– Moi przyjaciele, rzekł, ten sędzia czarownik jest po prostu ostatnim niedołęgą.

– Dlaczego? zapytał Holender.

– Bo któż zabroni przestępcy, czy też przestępcom, nam naprzykład, przesunąć rękę ponad kozą, nie dotykając jej grzbietu? Gdyby ten sędzia miał choć trochę rozumu, byłby przynajmniej zażądał światła dla niedopuszczenia podejścia… Ale tak po ciemku… to prosta niedorzeczność!…

– Rzeczywiście, rzekł Van Mitten.

– Otóż ja tak właśnie zrobię, rzekł Keraban, i proszę pójdźcie za moim przykładem.

– Ależ, kochany stryju, rzekł Ahmet, wiesz przecie że dotknąć jej grzbietu czy nie, koza nie zabeczy tak dobrze dla niewinnego jak i dla winowajcy.

– Rzecz prosta, Ahmecie; ale ponieważ ten sędzia jest tak ograniczony, pokażę mu że mam więcej rozumu, i nie dotknę się kozy… Proszę bardzo, postąpcie tak samo.

– Ależ stryju…

– Tylko bez opozycyi! zawołał Keraban, zaczynając się niecierpliwić.

– Jednakże… rzekł Holender.

– Van Mitten, pamiętaj że nigdy ci nie przebaczę, jeźli okażesz się tak… naiwnym, iż dotkniesz ręką grzbietu tej kozy.

– Niech i tak będzie, nie dotknę ani nawet rogów lub ogona, aby ci się nie sprzeciwiać, przyjacielu Kerabanie, tem więcej że po ciemku nikt tego nie dostrzeże.

Już większość podróżnych poddała się próbie, a koza nie oskarżyła nikogo.

– Na nas kolej, Brunonie, rzekł Nizib.

– A! jakże ograniczeni są ci mieszkańcy Wschodu, żeby też kozie powierzać wydawanie wyroku, rzekł Brunon.

I obaj z kolei głasnęli kozę po grzbiecie – nie zabeczała.

– Ależ koza milczy uparcie, panie sędzio! zawołała pani Sarabula.

– Czy to żarty? krzyknął z kolei Yanar; przestrzegam że to rzecz nader niebezpieczna stroić sobie żarty z Kurdów.

– Cierpliwości! rzekł sędzia, złośliwie mrugając oczami, jeźli koza nie zabeczała, to dowód że przestępca nie dotknął jeszcze jej grzbieta.

– Tam do licha! mruknął Van Mitten, nie mogący sam pojąć miotającego nim niepokoju, myśmy już tylko zostali.

– Na nas kolej! rzekł Ahmet.

– Tak… ja pójdę najpierw, odpowiedział Keraban; a przechodząc pomiędzy Ahmetem i Van Mittenem, szepnął: pamiętajcie, nie dotykać!

I przesuwając ręką po nad kozą, nie dotknął jej wełny. Koza nie zabeczała.

– Jakoś dobrze idzie! rzekł Ahmet.

I naśladując stryja, zaledwie lekko dotknął grzbietu kozy. Nie zabeczała.

Przyszła kolej na Holendra, który ostatni z obecnych miał poddać się próbie. Przysunął się więc do kozy, zdającej się spoglądać na niego z podełba, ale wierny danemu przyrzeczeniu, przesunął rękę po nad grzbietem zwierzęcia.

I teraz koza nie zabeczała; jednogłośnie „oh!” zadziwienia, i „ah!” zadowolnienia rozległo się wśród otaczających.

– Koza pana jest głupie bydlę i nic więcej! krzyknął grzmiącym głosem Yanar.

– Nie poznała złoczyńcy! krzyknęła pani Sarabula, a jednak jest tu obecny skoro nikt nie mógł się oddalić.

– Pociesznie śmieszny jest ten sędzia ze swoją kozą! przedrwiwał Keraban do Van Mittena.

– Biedna koza! rzekła Nedia do swej pani, pewnie zrobią jej coś złego za to że nie poznała przestępcy.

Wszyscy zwrócili wzrok na sędziego, którego złośliwością błyszczące się oczy, błyszczał w ciemności jak dwa rozżarzone węgle.

– A teraz, panie sędzio, rzekł Keraban z odcieniem szyderstwa, skoro śledztwo już ukończone, sadzę że możemy wszyscy przejść do swoich pokoi.

– Nic z tego! krzyknęła rozłoszczona pani Sarabula; nic z tego!… napaść miała miejsce…

– Eh! pani Kurdystanko, przerwał cierpko Keraban, nie masz przecie prawa wzbraniać uczciwym ludziom udać się na spoczynek, skoro im się chce spać!

– Strasznie górnym tonem przemawiasz, panie Turku, rzekł Yanar.

– Mówię tonem właściwym, panie Kurdzie! odparł Keraban.

Skarpant który już był w obawie, że ułożony przez niego plan się nie powiedzie, skoro winowajcy nie zostali odkryci, przysłuchiwał się z zadowolnieniem rozpoczętej sprzeczce między Kerabanem i Yanarem, z której wyniknąć mogły jakieś sprzyjące jego zamiarom następstwa.

Jakoż sprzeczka się zaostrzała, a Keraban naraziłby się raczej na uwięzienie i potępiający wyrok, byle na włos nie ustąpić. Ahmet nawet wysunął się aby stanąć po stronie stryja, gdy wtem sędzia rzekł poważnie:

– Stanąć w szeregu, i niech przyniosą światło!

Kidros z pośpiechem spełnił rozkaz. Za chwilę czterech posługaczy z karawanseraju, weszli na dziedziniec z zapalonemi pochodniami. Zrobiło się jasno.

– Niech każdy podniesie w górę prawą rękę! rzekł sędzia.

I wszyscy wznieśli ręce do góry.

Wszyscy mieli zasmolone dłonie i palce, wszyscy prócz Kerabana, Ahmeta i Van Mittena. To też wskazując ich trzech sędzia, zawyrokował:

– Oto są winowajcy!

– Co!!! krzyknął Keraban.

– My!!! zawołał Van Mitten.

– Tak, to oni, rzekł sędzia. Mniejsza o to czy wierzyli w to lub nie, że koza ich wyda, ale to pewna że poczuwając się do winy, przesunęli rękę po nad nią, zamiast pogłaskać grzbiet wysmarowany sadzami. Tak więc sami się wydali.

Rozległ się szmer nader pochlebny dla dowcipnego sędziego, a Keraban i towarzysze jego stali mocno zmieszani.

– A więc to ci trzej przestępcy, rzekł Yanar, poważyli się przeszłej nocy…

– Za pozwoleniem! zawołał Ahmet, przeszłej nocy byliśmy o dziesięć mil od karawanseraju w Risar.

– Jakiż na to dowód?… rzekł sędzia. W każdym razie, wy to przed godziną probowaliści zakraść się do pokoju tej szlachetnej damy.

– No! tak, zawołał Keraban, rozgniewany że dał się złapać w zastawione sidła, tak rzeczywiście my weszliśmy na korytarz… ale przez prostą pomyłkę, której przyczyną stał się jeden z posługaczy karawanseraju.

– Doprawdy? odrzekł szydersko Yanar.

– Tak jest, wskazał nam pokój tej pani, jako przeznaczony dla nas

– Nie wywiedziesz nas w pole, rzekł sędzia.

– Masz tobie! będzie teraz ciepło stryjowi, synowcowi i memu panu z nimi, pomyślał sobie Brunon.

Pomimo całej swej buty i pychy, Keraban zmieszał się rzuconem w oczy oskarżeniem, a cóż dopiero gdy wskazując jego, Ahmeta i Van Mittena, sędzia zawołał:

– Odprowadzić ich do aresztu!

– Doskonale! Wziąć ich do kozy! wołał Yanar.

I wszyscy podróżni i służba karawanseraju, zaczęli powtarzać jednogłośnie:

ker_79.jpg (172002 bytes)

– Do kozy… do kozy…

Skarpant cieszył się niewymownie a takiego obrotu sprawy. Zaaresztowanie Kerabana, Van Mittena i Ahmeta, przerywało podróż a tem samem opóźniało zawarcie małżeństwa. Lecz co najważniejsze rozłączało Amazyę z jej narzeczonym, ułatwiając tym sposobem porwanie Amazyi, z lepszem niż pierwsze powodzeniem.

Ahmet także odrazu zrozumiał wszystkie te następstwa, i uczuł wielki żal do stryja, który niegodziwym swoim uporem, takich nabawił ich kłopotów. Wszakże on to zakazał im dotykać się kozy, w celu zażartowania sobie z sędziego, który przecież okazał się sprytniejszym od nich. On więc będzie winien temu że wpadli w zastawione zręcznie sidła, w następstwie czego przyjdzie im co najmniej kilka dni posiedziéć w kozie.

Lecz i Keraban w gruncie nie posiadał się ze złości, myśląc jak mało już mają czasu na ukończenie podróży, żeby mogli stanąć w Skutari przed oznaczonym terminem. Tak więc niczem nie uzasadniony i niedorzeczny jego upór, narazi Ahmeta na utratę tak wielkiego majątku!

Co do Van Mittena ten nie wiedząc co począć, przestępował z nogi na nogę, nie śmiejąc spojrzéć na Brunona, z którego twarzy czytał wyraźnie:

– A co? czyż nie ostrzegałem pana, że prędzej czy później nieszczęście jakieś spotka go w tej podróży.

To też nie mógł się powstrzymać od uczynienia Kerabanowi tego aż nadto zasłużonego wyrzutu.

– Na dobitkę trzeba jeszcze było wzbraniać nam pogłaskania tej niewinnej kozy!

Po raz pierwszy w życiu, Keraban nie wiedział co odpowiedziéć.

Krzyki: do aresztu! do aresztu! nie ustawały; ma się rozumieć podniecał je Skarpant, krzycząc najgłośniej ze wszystkich.

– Tak, do więzienia złoczyńców! powtarzał mściwy Yanar, gotów w razie potrzeby dopomódz władzy do ich zaaresztowania. Do więzienia wszystkich trzech! powtarzał.

– Wszystkich trzech!… chyba że jeden z nich przyzna się do winy, rzekła pani Sarabula, nie chcąc aby za winowajcę karano dwóch niewinnych.

– Słusznie! rzekł sędzia. No! który z was chciał wedrzéć się do pokoju tej pani?

Oskarżeni namyślali się trochę; nareszcie Keraban zażądał aby mógł porozumieć się z towarzyszami, na co sędzia zezwolił. Poczem wziąwszy na bok Ahmeta i Van Mittena, rzekł tonem nie dopuszczającym odmowy:

– Moi przyjaciele, nie ma innej rady; jeden z nas przyjąć musi na siebie tę niemądrą awanturę, bynajmniej nie groźną!

Jakby przeczuciem zdjęty, Van Mitten nadstawił uszu.

– Otóż wybór osoby nie może być wątpliwym. Obecność Ahmeta niezbędna jest w Skutari dla zawarcia ślubu…

– O! tak stryju, zawołał Ahmet.

– Ja muszę być na tym ślubie, jako jego opiekun.

– Hę!… rzekł Van Mitten.

– Tak więc, przyjacielu Van Mitten, nie ma rady!… musisz się poświęcić!

– Co!… ja!… mam…

– Tak, musisz sam się oskarżyć!… Cóż ryzykujesz?… kilka dni aresztu?… Dzieciństwo!… potrafimy cię uwolnić!!…

– Ależ… odpowiedział, uważając że nadto samowolnie zarządzono jego osobą.

– Jest to koniecznem, kochany panie Van Mitten, rzekł Ahmet… Błagam pana w imię Amazyi. Czyż chciałbyś zgubić całą jej przyszłość, z powodu nie przybycia na czas do Skutari…

– Ah! panie Van Mitten!… zawołała przybliżając się Amazya

– Jakto… więc chcielibyście… mówił Van Mitten.

– Hum! pomyślał sobie Brunon, rozumiejący dobrze o co chodzi, pewny jestem że zniewolą mego pana do popełnienia nowej niedorzeczności.

– Panie Van Mitten!… błagał Ahmet.

– Bądź wspaniałomyślnym, przyjacielu; ściskając go tak silnie za rękę, że o mało nie pogruchotał mu w niej kości.

A tu krzyki: do więzienia ich! do więzienia coraz natarczywiej się odzywały.

Nieszczęśliwy Holender, nie wiedział co myśléć i co mówić, i już to potakująco, już przecząco kiwał głową.

W chwili gdy służba karawanseraju, na skinienie sędziego posunęła się aby aresztować przestępców, Van Mitten zawołał bardzo niepewnym głosem.

– Wstrzymajcie się!… zdaje mi się… że może to ja…

– Masz tobie!… przewidziałem to, mruknął Brunon.

– Nie udało mi się! powiedział sobie Skarpant, nie posiadając się ze złości.

– Więc to pan?… zapytał sędzia Holendra.

– Ja!… a tak… tak, ja!

– Dobry panie Van Mitten, szepnęła mu do ucha Amazya.

– Oh! tak… bardzo dobry i szlachetny! dodała Nedia.

Cóż robiła przez ten czas pani Sarabula? Oto przypatrywała się z zajęciem temu co to niby poważył się chciéć wejść do jej pokoju.

– A więc to pan jesteś tym zuchwalcem?… zapytał Yanar.

– A no… tak… ja! odrzekł Van Mitten.

– Nie wyglądasz przecież na złodzieja! rzekł sędzia.

– Ja miałbym być złodziejem!… ja!… przemysłowiec… Holender!… zawołał, nie mogąc powstrzymać okrzyku oburzenia.

– A więc?… spytał Yanar.

– Więc… pan ten chciał okraść mnie! rzekła pani Sarabula.

– Okraść Kurdystankę! krzyknął Yanar chwytając za rękojeść yatagana, wszystka krew pana nie zmyje tak strasznej zbrodni! krzyczał Yanar.

– Bracie!… bracie!… wołała Kurdystanka.

– Jeźli odmówisz pan wynagrodzenia wyrządzonej krzywdy…

– Cóż to znowu? rzekł Ahmet.

– Zaślubisz pan moją siostrę, albo!…

– Przez Mahometa! rzekł do siebie Keraban, sprawa się wikła.

– Ja miałbym zaślubić!… ja ją zaślubić!… ja!… powtarzał biedny Van Mitten, wznosząc ręce ku niebu.

– Odmawiasz pan?… wrzasnął piorunującym głosem Yanar.

– Czy odmawiam?… odrzekł przerażony Van Mitten, ależ ja mam już…

Nie mógł dokończyć, Keraban uchwycił go za rękę, mówiąc:

– Ani słowa o tem!… nie wahaj się… przystań na wszystko… nie ma innej rady.

– Ja miałbym przystać!… mając już żonę… miałbym popełnić wielożeństwo!…

– Cóż wielkiego! w Turcyi przecie wielożeństwo jest dozwolone… Więc przystań na to!

– Ależ…

– Żeń się, żeń Van Mittenie; tym sposobem już ani na godzinę nie pójdziesz do kozy. Odbędziemy razem dalszą podróż, a raz przybywszy do Skutari, rozstaniesz się swobodnie z nową panią Van Mitten.

– Daruj, przyjacielu Kerabanie, ale domagasz się niepodobieństwa.

– Jeźli odmówisz, wszystko stracone!

W tejże chwili Yanar zawołał, chwytając prawą ręką Holendra:

– Musisz się ożenić!

– A! skoro jestem zmuszony!… odrzekł Van Mitten, tak drżący że zaledwie mógł utrzymać się na nogach.

– Jakto, panie mój, pozwolisz zniewolić się do tego? rzekł przysuwając się Brunon.

– I cóż nam robić! odrzekł tak słabym głosem, że zaledwie można było dosłyszéć.

– Dalej! trzymaj się pan prosto! krzyknął Yanar, uderzając w bok przyszłego szwagra.

Van Mitten wyprostował się pod tym naciskiem, ale głowa jego chwiała się w tę i ową stronę, jakby na w pół odłączona od karku.

– Kurdystanka!… szeptał. Ja! obywatel roterdamski… mam żenić się z Kurdystanką!… Ja Holender!

– Ależ, uspokój się, przyjacielu… wszak to małżeństwo dla śmiechu tylko… szeptał mu do ucha Keraban.

– Nie trzeba nigdy żartować z rzeczy poważnych! odrzekł Van Mitten, tonem tak pociesznie kosmicznym, że towarzysze jego zaledwie zdołali się powstrzymać aby nie parsknąć śmiechem.

Nedia wskazała swej pani rozpromienioną twarz pani Sarabuli.

– Biedny! biedny pan Van Mitten! rzekła Amazya.

– Wolałbym stokroć przetrwać ośm miesięcy wiezienia, niż ośm dni podobnego małżeństwa! rzekł Brunon kiwając głową.

Wtem Yanar odwrócił się do zgromadzonych, wołając głośno:

– Jutro w Trebizondzie, obchodzić będziemy świetnie i wystawnie, uroczyste zaręczyny pana Van Mittena i siostry mojej, szlachetnej pani Sarabuli.

Usłyszawszy, że nie ślub, ale zaręczyny zapowiedział, Keraban, Ahmet, szczególniej Van Mitten mówili sobie, że przygoda ta będzie mniej ważną niż się obawiali.

 Ale musimy powiedziéć, że według zwyczaju panującego w Kurdystanie, właśnie zaręczyny stanowią nierozerwalność małżeństwa. Obrządek ten u nich możnaby porównać do ślubów cywilnych istniejących w niektórych krajach, a następnie do małżeństwa religijnego zawieranego u chrześcian w kościołach. W Kurdystanie po zaręczynach uroczystych, przyszły mąż uważa się za swą wybraną.

Yanar wytłomaczył to dokładnie Van Mittenowi.

– Eh! mniejsza o to, szepnął Keraban przyjacielowi; czy cię nazwą narzeczonym czy mężem, nie będziesz na prawdę ani jednym ani drugim.

Jak tylko otworzono drzwi karawanseraju, Skarpant wybiegł mówiąc sobie:

– Podstęp się nie udał… pozostaje przemoc!

I znikł nie zwróciwszy na siebie niczyjej uwagi.

– Biedny! biedny! pan Van Mitten, powtarzał Ahmet patrząc na jego znękaną minę.

– Eh! to tylko śmiechu warte! mówił Keraban. Co mi to za zaręczyny! Za dziesięć dni i śladu po nich nie zostanie. Nie ma na co zważać!…

W kilka minut później nikogo już nie było na dziedzińcu karawanseraju w Risar; goście porozchodzili się na noc do swoich pokoi. Van Mitten zostawał pod strażą strasznego swego szwagra; nareszcie milczenie zaległo widownię tej tragicznej komedyi, która najniespodziewaniej spadła na kark biednego Holendra.

 

 

[Rozdział IX]

 

rebizonda miasto bardzo starożytne, za Konstantyna Wielkiego było chrześciańskiem, później znów powróciło do bałwochwalstwa. Dawid Kemnenos, ostatni cesarz Trapezuntu, pozbawiony wszelkiej pomocy, poddał je w roku 1461 pod władzę Muhamada II-go, który rozkazawszy ściąć go w Aryanopolu wraz z całą rodziną, kraj wcielił do państwa tureckiego.

To też przez całą pierwszą część podróży, Van Mitten cieszył się myślą ze zwiedzi Trebizondę, ten słynny gród starożytny, obrany przez pisarzy za widownię zadziwiających przygód ich rycerskich bohaterów.

Lecz wtedy jeszcze biedny Holender nie był w tak kłopotliwem jak obecnie położeniu, mógł swobodnie towarzyszyć Kerabanowi, kiedy przeciwnie obecnie, zaręczony, choć tylko na dni kilka, z jejmość panią Sarabulą, pilnującą go bacznie, nie był w usposobieniu rozpatrywania się i oceniania jak należy, wspaniałych historycznych zabytków Trebizondy.

ker_81.jpg (169717 bytes)

Dnia 17-go wrźeśnia o 9 rano, całe towarzystwo przybyło do starożytnej stolicy dawnego cesarstwa Trapezuntu, zbudowanej w prześlicznem położeniu, wśród dolin, wzgórz, strumieni wód wijących się kapryśnie, przypominających niektóre okolice Szwajcaryi i Tyrolu jakby czarodziejską przeniesione tu mocą.

ker_80.jpg (154968 bytes)

Trebizonda leżąca 325 kilometrów od Erzurum, stolicy Armenii, dzieli się na dwa miasta, rozłożone na wzgórzu, w amfiteatr. Jedno z nich, tureckie, opasane murem najeżonym wieżycami, posiada starą warownię morską, liczy przeszło czterdzieści meczetów, których minarety wyłaniają się z pośród prześlicznych drzew oliwnych, pomarańczowych i innych. Drugie, handlowe miasto, jest chrześciańskie; tu znajduje się wielki bazar, bogato zaopatrzony, w kobierce, materye, broń, klejnoty, starożytne monety, drogie kamienie i t. p. Statki parowe regularnie wpływają co tydzień do portu i z portu i z portu, łącząc Trebizondę z głównemi punktami morza Czarnego.

Ludność dochodzi do 40,000 i składa się z Turków, Persów, chrześcian obrządku łacińskiego i armeńskiego, Greków, Kurdów i Europejczyków. Lecz w dniu przybycia naszych podróżnych, obejmowała 200,000 z powodu napływu wiernych przybyłych z różnych stron Azyi Mniejszej, dla wzięcia udziału w okazałych uroczystościach, jakie miały być obchodzone na cześć Mahometa. I dlatego też karawana nasza, zaledwie mogła znaleźć w Trebizondzie pomieszczenie na dwadzieścia cztery godzin, nie mając czasu bawić dłużej, gdyż i tak zaledwie zdołają zdążyć do Skutari, w oznaczonym terminie.

Stanęli w hotelu francuzko-włoskim, położonym przy placu Giaur-Meidan, zapełnionym podróżnymi, w handlowej części miasta, zdala od tureckiej. Hotel był dość wygodny, a więc Keraban nie miał powodu narzekać na właściciela. Ale kiedy jak on tak cała karawana mniemała że skończyły się już największe trudy i kłopoty, a przynajmniej że nie potrzebują się już obawiać się niebezpieczeństw, w mieście tureckiem, gdzie zamieszkiwał ich nieprzyjaciel, straszną przeciw nim układano zmowę.

Było to w pałacu bogacza Saffara, wzniesionym na pierwszych stokach góry Bostopeh, zwolna pochylającej się ku morzu, gdzie godziną pierwej przybył intendent Saffar. Tu oczekiwał na niego Saffar i kapitan Yarhud, i tu Skarpant opowiedział co zaszło ubiegłej nocy, jakim sposobem Keraban i Ahmet uniknęli więzienia, które, gdyby nie poświęcenie Holendra, byłoby na łup jego rzuciło Amazyę. Tu trzej wspólnicy powzięli postanowienie zagrażające naszym podróżnikom, później dowiemy się co uradzili; ale do wykonania przystąpili widać niezwłocznie, gdyż nie czekając na mające się rozpocząć uroczystości, Saffar i Yarhud wyjechali niezwłocznie, udając się ku zachodowi Anatolii, drogą wiodącą do ujść Bosforu.

Skarpant pozostał w mieście, gdyż nieznany Kerabanowi Ahmetowi i obu dziewczętom mógł działać swobodnie. Zmieszany z tłumem, kręcił się nieustannie po placu, śledząc bacznie Kerabana i jego towarzyszy.

ker_82.jpg (154873 bytes)

Spostrzegł niezadługo Ahmeta wychodzącego z hotelu ku portowi; tam zapytał jakiegoś przewoźnika o biuro telegraficzne, gdzie udawszy się wysłał długi telegram do bankiera Selima, w Odessie. Widząc to, śledzący go Skarpant pomyślał sobie:

– Bah! można być pewnym że adresant nie odbierze nigdy tego telegramu! Bankier Selim padł śmiertelnie ugodzony przez Yarhuda, z tej strony więc nie mamy się czego obawiać.

Ahmet powrócił do hotelu i oznajmił Amazyi iż za kilka godzin Ojciec będzie o nią zupełnie spokojny.

– Prosiłem go, rzekł, aby jak najprędzej przybywał do Skutari, dla załatwienia niezbędnych do zawarcia naszego małżeństwa formalności.

Amazya serdecznie podziękowała narzeczonemu że uspokoił jej Ojca, za pośrednictwem telegrafu, choć mogła go za to spotkać straszna bura od stryja Kerabana.

Cóż przez ten czas porabiał Van Mitten, będący wbrew własnej woli narzeczonym pani Sarabuli i szwagrem groźnego Yanara? Ale cóż miał począć skoro Keraban tak usilnie nalegał na niego aby zrobił z siebie tę ofiarę, gdyż inaczej nie mogliby na czas wrócić do Skutari, a z drugiej strony przedstawiał: że przecież małżeństwo to, ważne w Turcyi, nie obowiązuje go wcale w Holandyi.

Z drugiej znowu strony Kurd i szanowana jego siostrunia obstawiali przy tem zadośćuczynieniu za nie istniejącą obrazę, nie pozostawało Van Mittenowi jak poddać się do czasu.

Na jego szczęście, Keraban zdołał wymódz że Yanar i siostra jego przed stanowczem zawarciem małżeństwa, mającego odbyć się w Mossul, udadzą się z nimi do Skutari, gdzie będą na weselu Ahmeta i Amazyi, i dopiero w parę dni po niem pani Sarabula pojedzie wraz z narzeczonym do swego rodzinnego kraju.

Jakkolwiek Brunon myślał sobie że z powodu swej słabości charakteru, pan jego zasłużył na biedę jaka go spotkała, jednak mimo to żałował go szczerze iż popadł w moc tej przerażającej Kurdystanki. Lecz gdy go ujrzał ubranego w narodowy strój Kurdów, tak dziwaczny i niepodobny do europejskiego, o mało się nie udusił chcąc przez uszanowanie powstrzymać szalony wybuch śmiechu. Strój ten przywdział Van Mitten do mających się odbyć zaręczyn, a tak pociesznie w nim wyglądał iż i Keraban, i Ahmet i obie dziewczęta zanosili się od śmiechu.

– Czy to ty jesteś, przyjacielu Van Mitten, ubrany w ten strój wschodni? zapytał Keraban.

– Tak, przyjacielu Kerabanie, odrzekł zapytany płaczliwym głosem.

– W stroju kurdyjskim? Doprawdy wcale ci w nim ładnie; jestem pewny iż oswoiwszy się z nim, uznasz że jest wygodniejszy niż europejski.

– Daj pokój żartom, przyjacielu Kerabanie.

– Ejże! przyjacielu Van Mitten, porzućże tą płaczliwą minę. Powiedz sobie że to zapust i że jest to przebranie do fikcyjnego małżeństwa.

– To też nie przebranie niepokoi mnie, odrzekł Van Mitten.

– A więc cóż? zapytał Keraban.

– To małżeństwo!

– Bah! małżeństwo dla śmiechu! nie ty ale pani Sarabula przypłaci drogo swoją żądzę zbyt prędkiego pocieszenia się, gdy oznajmisz jej że to zaręczyny bynajmniej cię nie zobowiązują, ponieważ masz żonę w Rotterdamie. Ale proszę cię, przyjacielu Van Mitten, zrób to dla mnie, i w mojej obecności daj odprawę dzikiej Kurdystance, co po gościńcach wciąga ludzi w zasadzki, aby ich potem przymuszać do wykupu pieniężnego, bo naturalnie wszystko się na tem skończy. Jest to rabunek najzwyczajniejszy, ale gdzie wszyscy są złodziejami, tam złodzieja kara nigdy nie spotyka.

Zważywszy to wszystko, poczciwy Holender poddał się swemu losowi dla dobra przyjaciół i uznał że z przygody tej lepiej śmiać się niż rozpaczać.

Zresztą w tym dniu nie miał nawet wolniejszej chwilki dla zebrania myśli. Yanar i siostra jego nie lubili bawić się w odwłóczki; zwłaszcza wielkie miasto dawało sposobność odbycia zaręczyn z jak największą uroczystością.

W Trebizondzie znajdowała się znaczna liczba Kurdów, wśród których Yanar i siostra jego spotkali wielu znajomych z Mossul. Narzeczona więc mogła zaprosić bardzo licznych gości, narzeczonemu zaś towarzyszyli Ahmet i Keraban, oraz wierny jego sługa, Brunon. Yanar, z kilku towarzyszami, nie odstępowali narzeczonego, tak że od czasu gdy przybrał strój kurdyjski, nie mógł ani słowa zamienić z przyjaciołmi. Raz tylko Brunonowi udało się szepnąć panu do ucha:

– Ostrożnie, panie mój, bo możesz się strasznych nabawić kłopotów.

– Cóż mam robić, odrzekł smutnie; zapewnie że to niemądra sprawa, ale nie grozi przecież poważnemi zawikłaniami, tylko ograbieniem mojej kieszeni na co jestem zupełnie przygotowany.

– Hum! mruknął Brunon, ale ożenić się, jest to zawsze…

Lecz w tejże chwili Yanar przyszedł do narzeczonego, nie wiadomo więc jak Brunon zakończyłby groźną swoja przestrogę.

Była godzina dwunasta gdy Yanar i inni pysznej postawy Kurdowie, przyszli zabrać oblubieńca, którego aż do ukończenia obrządku mieli nie odstępować. Postawa narzeczonych nie podlegała krytyce. Van Mitten umiał nie okazać miotającego nim niepokoju; pani Sarabula był dumną że się jej interes tak wybornie udał. Zawczasu obliczał korzyści jakie ztąd uzyska.

A pysznie wyglądała w ślubnym stroju, który, na wszelki przypadek miała z sobą w podróży. Jakże okazałym był jej „mitan” ze złotego sukna, którego stan i rękawy zdobił bogaty haft i filigranowe pasmanterye. Jej „entari” szal opasujący ją w pasie jaśniał przepychem i bogactwem; na nogach miała buciki safianowe, haftowane perłami. Z pod pięknego fezu, spadał do pasa długi „puskul” ozdobiony drogocenną koronką. Na czoło spływały klejnoty i wisiadła ze złotej monety; w uszach bujały się kolce od których na złotych łańcuszkach zwieszał się półksiężyc złoty; stanik zapięty na emaliowane klamry, zdobiły jeszcze filigranowe śpilki w kształcie palm indyjskich a szyję błyszczące podwójne naszyjniki, zwane „guerdanliks” ułożone z agatów.

Ale i Van Mitten niemniej wspaniale wyglądał. Ubiór wschodni nadawał mu jakąś marsowatą postawę, pewien wyraz dzikości i dumy, tak niezgodny z jego holenderskim temperamentem. Miał na sobie płaszcz muślinowy, zdobny aplikacyą; szerokie czerwone atłasowe pantaliony wsunięte w buty z ostrogami, zdobne złotym haftem, fez na głowie i suknię otwartą, z długiemi aż do ziemi dostającemi rękawami.

Strój ten, doskonale dopasowany do figury Van Mittena kupiony był w wielkim bazarze Trebizondy. Tam także nabyto przeróżną kosztowną broń, którą miał zatkniętą za pasem bogato zahaftowanym opasującym mu biodra.

Obrządek zaręczyn odbył się według przyjętego zwyczaju; tylko Yanar i pani Sarabula zarzucali narzeczonemu zbytni chłód i obojętność. Zaszczyt spisania niezbędnych aktów, powierzono owemu sędziemu, który tyle zmyślności i przebiegłości okazał w karawanseraju Risarskim: on też pierwszy złożył życzenia oblubieńcom.

ker_83.jpg (154990 bytes)

Po spisaniu aktu, narzeczeni i towarzyszący im orszak, udali się wśród ogromnego tłoku ludności do meczetu, który był niegdyś kościołem bizantyńskim, i którego ściany zdobią piękne mozajki. Tu rozległy się pieśni kurdyjskie, odznaczające się większą harmonią, artyzmem i melodią niż śpiew turecki i armeński. Do głosów przyłączyła się muzyka na instrumentach wydających jakby szczęk metaliczny, wśród którego odróżniał się piskliwy ton pary fletów. Następnie iman odmówił modlitwę, i Van Mitten został narzeczonym pani Sarabuli, której Keraban winszował z nieco drwiącą miną.

Tegoż wieczora, w najwspanialszym w mieście pałacu, wspaniale urządzonym, tysiące wiernych cisnęło się dla przyjęcia udziału w uroczystości wstąpienia do nieba Proroka, dla której przybyli do Trebizondy ze wszystkich okolic muzułmańskiej Azyi.

Pani Sarabula korzystała z tej sposobności aby się ukazać publicznie obok narzeczonego: Keraban, Ahmet, obie dziewczęta, Brunon i Nizib, wzięli udział w tych uroczystościach, jaśniejących niezrównanym przepychem i wystawnością.

I rzeczywiście był to widok cudowny, lecz łatwiej byłoby go odmalować niż opisać, choćby zapożyczając okresów i obrazowości od największych poetów.

Niedarmo mówi przysłowie tureckie: „Bogactw szukaj w Indyach; rozumu w Europie; przepychu i wystawności u Turków.”

Z takim to niepojętym przepychem odbywała się uroczystość, której dodawały uroku śliczne tańce dziewcząt z Azyi Mniejszej. Podstawę uroczystości stanowi legenda że aż do pojawienia się i śmierci Proroka, przypadłej w dziesiątym roku Hegiry, sześćset trzydzieści dwa lat po nowej erze, raj zamknięty był dla wszystkich wiernych uśpionych w przestrzeniach. Dnia tego prorok ukazał się wierzchem na hippogrifie1 oczekującym na niego przed drzwiami świątyni w Jerozolimie. Następnie cudowny grobowiec jego uniósł się z ziemi ku niebiosom, i dotąd pozostaje zawieszony między zenitem z nadirem, w pośród rozkoszy i przepychu mahometańskiego raju. Wtedy wszyscy zbudzili się dla oddania czci Prorokowi; rozpoczął się nareszcie okres wiekuistego szczęścia dla wiernych, i Mahomet wzniósł się w świetnej apoteozie, a jednocześnie gwiazdy muzułmańskiego nieba, krążyły w około Ałłacha, pod postacią niezliczonych hurysek.

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

1 Utwór bajeczny, pół orła, pół konia.