Jules Verne
promień zielony
(Rozdział I-V)
44 ilustracje L. Benetta i jedna mapa
Tłumaczył Stanisław Miłkowski
Nakładem i drukiem J. Czaińskiego
Warszawa 1887
© Andrzej Zydorczak
Rozdział I
Brat Sam i brat Sib.
et!
– Beth!
– Bess!
– Betsey!
– Betty!
Tyle z kolei imion wywołano w wspaniałym apartamencie w Helensburgh, w ten sposób bowiem, wiedzeni dziwną manią brat Sam i brat Sib, zwykli przywoływać gospodynię domu.
W tej chwili jednak, pomimo tak pieszczotliwego zdrobnienia imienia Elżbiety, nie pokazała się wcale ta dzielna kobieta, którą jej panowie musieli przywołać całem imieniem.
Natomiast w własnej osobie, z czapką w ręku, pojawił się we drzwiach apartamentu intendent Partridge.
Partridge zwracając się do dwóch osób pięknie odżywionych, siedzących w framudze okna, którego trzy spłaszczone kwadraty elegancko rysowały się na fasadzie budowli, rzekł:
– To panowie wołali panią Bess, ale jej nie ma w mieszkaniu.
– Gdzież ona jest? Partridge?
– Towarzyszy miss Campbell, która przechadza się w parku.
I Partridge z powagą oddalił się, spełniając rozkaz wydany ręka dwóch osób.
Był to brat Sam i Sib, czyli mówiąc właściwie, brat Samuel i brat Sebastyan, wujowie miss Campbell. Bracia, z urodzenia Szkoci, pochodzący z prastarego domu, z starożytnego klanu Wysokiej Ziemi, liczyli sobie razem lat 112, z małą różnicą piętnastu miesięcy miedzy starszym bratem Sam, a młodszym bratem Sib.
Do naszkicowania w kilku pociągach tych prototypów honoru, dobroci, poświecenia, wystarczy napomknienie, że całe swoje życie, całą przyszłość poświęcili swojej siostrzenicy. Byli braćmi jej matki, która w rok po swojem owdowieniu, przeniosła się do wieczności zachorowawszy śmiertelnie. Sam i Sib Melvill pozostali tedy sami na tym świecie jedynymi opiekunami maluchnej sierotki. Doznając jednakowego dla niej uczucia, żyli dla niej, myśleli i marzyli o niej.
Dla niej to wyrzekli się ożenienia, pozostali kawalerami, bez najmniejszego żalu, ponieważ byli tak usposobieni, że jedynym celem ich życia była rola opiekunów. Należy jeszcze przy tem dodać: że starszy odgrywał rolę ojca, młodszy odgrywał rolę matki dziecięcia. Często też zdarzało się, że miss Campbell pozdrawiała ich w sposób bardzo naturalny:
– Dzień dobry, ojcze Sam; jakże zdrowie mamy Sib?
Do kogóż przyrównać najstosowniej tych dwóch wujów, nie mających wielkiej zdolności do prowadzenia interesów, jeżeli nie do tych dwóch miłosiernych negocyantów, tak dobrych, tak zgodnych, tak uczuciowych, jeżeli nie do dwóch braci Cheeryble z miasta Londynu, istot najdoskonalszych jakie kiedykolwiek stworzyła imaginacya Dickensa! Niepodobna znaleść odpowiedniejszego podobieństwa i choćbyśmy musieli posądzać autora o zapożyczenie ich typów z arcydzieła p. t. Mikołaj Nichleby, nikt nie mógłby żalić się na tę pożyczkę.
Sam i Sib Melvill, połączeni przez małżeństwo ich siostry z boczną linią starożytnej rodziny Campbell, nigdy się nie rozstawali ze sobą. Jednakowe wykształcenie uczyniło ich podobnymi również pod względem moralnym. Pobierali oni wspólnie nauki w jednem i tem samem kolegium, w jednej i tej samej klasie. A ponieważ definiowali jednakowo, jednakowe mieli idee o wszystkiem, i ponieważ idee te wyrażali prawie jednemi i temi samemi frazesami, przeto co jeden rozpoczynał, drugi dokończał z tym samym naciskiem w głowie, z tym samym ruchem. Jednem słowem, te dwie istoty stanowiły jednych tyle ciało, z małą różnicą w kompleksyi fizykolwiek z
Rzeczywiście, Sam był nieco wyższego wzrostu, za to Sib więcej pełny, ale mogli śmiało zmienić swe włosy już siwe, przenieść je z jednej głowy na drugą, w niczem nie odmieniając charakteru ich szlachetnych postaci, na każdej bowiem z nich odciskała się ta sama zacność pochodzenia z klanu Melvill.
Czyliż potrzebujemy dodawać że nawet ich odzież, wedle prostej dawniejszej mody, pod względem doboru prawdziwego angielskiego sukna, zdradzała jednakowy gust; z małą, drobną, nieznaczącą różnicą w takowym, bo istotnie Sam lubił kolor ciemno niebieski, Sib zaś barwę ciemnego kasztana.
Doprawdy któżby nie chciał żyć w przyjaźni z tymi dwoma dzielnymi ludźmi? Przywykli do przemierzania życia jednym i tym samym krokiem, zatrzymywali się bez wątpienia w pewnem nieznaczącem oddaleniu jeden od drugiego, gdy nareszcie nadeszła chwila ostatecznego zatrzymania się. W każdym razie te dwa ostatnie filary domu Melvill odznaczały się trwałością i wytrzymałością. Zmuszeni oni byli podpierać oddawna starożytną potęgę ich rasy, datująca się od XIV stulecia, epokę epiczną, Roberta Bruce i Wallace, heroiczną, podczas której to Szkocya odwołała się do Anglii o prawa własnej niezależności.
Lecz jeżeli Sam i Sib Melvill nie mieli dość tem doości do walczenia za pomyślność kraju, jeżeli ich życie, mniej ruchliwe, spłynęło w spokoju i wygodach, jakie zapewniał im majątek, nie należy im z tego powodu czynić wyrzutu, ani też posądzać że się wyrodzili. Przeciwnie, czyniąc dobrze, w dalszym ciągu utrzymywali tradycyę ich przodków.
Obaj odznaczając się silnem zdrowiem, nie mieli sobie do wyrzucenia najmniejszego ekscesu, a jeżeli, jak i wszyscy musieli się starzeć, to starość ta nie pozbawiała ich młodzieńczości, tak pod względem umysłu, ducha jako i ciała.
Być może mieli jakieś wady, któż jest bowiem bezwzględnie doskonałym? Wadą tą było urozmaicanie rozmowy obrazami i cytacyami czerpanemi z sławnego kasztelana z Abbotsford, lub po prostu z poematów epicznych Ossiana, dla których przejęci byli namiętnem uwielbieniem. Któż jednak z krainy Fingala i Walter-Scotta, mógł im to mieć za złe?
Dla dokończenia tego obrazu ostatniem posunięciem pędzla, wypada zaznaczyć, że byli namiętnymi amatorami zażywania tabaki. Lecz nikt nie wie, że godłem trafikantów w Zjednoczonem królestwie był najczęściej namalowany na szyldzie dzielny Szkot, z tabakierką w ręku, pyszniący się narodowym, tradycyjnym strojem. Otóż bracia Melvill mogliby wybornie figurować na jednym z miedzianych szyldów, zawieszonych pod daszkiem jakiego kramu. Zażywali oni tyle, a może nawet więcej tabaki, niż którykolwiek z mieszkańców powyżej lub poniżej rzeki Tweed. To było tylko szczególnem, że posiadali jedną tylko, ale olbrzymią tabakierę. Sprzęt ten ruchomy przechodził kolejno z kieszeni jednego do kieszeni drugiego. Był to rodzaj ruchomego połączenia miedzy nimi. Ma się rozumieć, odczuwali oni potrzebę prawie w jednej chwili i dziesięć razy co najmniej na godzinę wciągania wybornego proszku nikotyny, jaki sprowadzali z Francyi. Skoro jeden z nich z głębokości kieszeni wydobył tabakierkę, obadwaj naraz czuli pociąg do zażycia i kiwnąwszy potem głowami wzajemnie sobie życzyli: Niech nas Bóg błogosławi.
Koniec końcem, dwóch tych prawdziwych dzieciaków, brat Sam i brat Sib, nie miało pojęcia o realnem życiu; mniej jeszcze o rzeczach praktycznych tego świata; mianowicie w sprawach dotyczących przemysłu, skarbowości i handlu, i nie okazywali też chęci zapoznania się z niemi bliżej; w polityce, być może z przekonania Jakóbini, zachowali nieco uprzedzenia do dynastyi panującej w Hanowerze, myśląc o ostatnim Sztuarcie, tak jak Francuz mógłby myśleć o ostatnim Walezyuszu; w rzeczach dotyczących uczucia, jeszcze bardziej byli nieświadomi.
A jednakże bracia Melvill mieli tylko jedna ideę: patrzeć jasno w serce miss Campbell, odgadywać jej najtajniejsze życzenia, kierować nimi jeżeli będzie można rozwijać jeżeli tego zajdzie potrzeba i w końcu wydać za mąż za jakiego dzielnego chłopca wedle własnego wyboru, który powinienby ją koniecznie uszczęśliwić.
Słysząc ich rozmowę, możnaby domyśleć się, że rzeczywiście wynaleźli podobnie dzielnego chłopca, na którego barkach miał spocząć ten przyjemny ciężar.
– Wiec Helena wyszła, bracie Sib?
– Tak bracie Sam; ale oto piąta godzina nie spóźni się zatem ze swym powrotem do domu.
– A skoro wejdzie...
– Sadzę, bracie Sam, że należy nam rozmówić się z nią stanowczo.
– Za kilka tygodni, bracie Sib, nasza córka skończy lat ośmnaście.
– Wiek Diany Vernon, bracie Sam. Czyliż nie jest równie powabna jak urocza heroina Rob-Roy’a?
– Tak, bracie Sam, już to pod względem wdzięcznych ruchów...
– Głębokości umysłu...
– Oryginalności myśli...
– Przypomina więcej Dianę Vernon niż Florę Mac Ivor, wielką i wspaniała postać Wawerleya.
Bracia Melvill dumni ze swych narodowych pisarzy, cytowaliby jeszcze i inne imiona heroin z Antykwaryusza, Guy Mannering’a, Opata klasztoru, Pięknej córki z Perth, zamku de Kenilsworth i t. d.1 ale wszystkie nie dałyby się porównać z miss Campbell.
– Jest to krzak róży zbyt szybko rozwinięty, bracie Sib, dla którego odpowiednim...
– Jest opiekun, bracie Sam. Otóż pozwalam sobie wnioskować że najlepszym opiekunem...
– Byłby niewątpliwie mąż, bracie Sib... ponieważ puściłby korzenie w tym samym gruncie...
– I rósłby naturalnie, bracie Sam, wraz z młodziuchnym krzakiem róży, któryby pielęgnował.
Obaj bracia Melvill, wujowie, odnaleźli tę metaforę w dziele: Doskonały Ogrodnik. Bez wątpienia byli z niej zadowoleni, ponieważ wywołała równocześnie na ich ustach uśmiech. Otwarta została wspólna tabakiera przez brata Sib, który delikatnie zanurzył w niej dwa palce i potem przeszła do brata Sama, a ten wziąwszy spory niuch tabaki, schował ją do kieszeni.
– Więc zgadzamy się na jedno, bracie Sam?
– Jak zawsze, bracie Sib.
– Nawet w wyborze opiekuna?
– Czyliż możnaby znaleść więcej sympatycznego, więcej przypadającego do gustu Heleny człowieka niż młody uczony, który w wielu razach, okazał nam tak szlachetne uczucie...
– Tak poważny...
– Rzeczywiście byłoby trudno. Ukształcony, posiadający stopień naukowy Uniwersytetu w Oxfordzie i Edinburgu.
– Fizyk jak drugi Tyndall...
– Chemik jakby sam Faraday...
– Pojmujący przyczyny wszelkich przedmiotów na tym padole ziemi, bracie Sam.
– Którego nie można pochwycić na nieznajomości czegokolwiek, bracie Sib.
– Pochodzący ze znakomitej rodziny hrabstwa Fife a przytem posiadacz dostatecznego majątku...
– Nie mówiąc o powierzchowności przyjemnej, nawet z temi okularami oprawionemi w aluminium.
Okulary tego bohatera czy byłyby z miedzi, z niklu lub też ze złota, nie stanowiłyby dla braci Melvill powodu do zerwania układu. Co prawda, narzędzia te optyczne bardzo odpowiednie dla młodych uczonych albowiem nadają ich fizyognomiom, stosownie do życzenia wielka powagę.
Ale czy ten ustopniowany fizyk, chemik, nada się miss Campbell? Jeżeli miss Campbell byłaby podobna do Diany Vernon, to wiadono, że Diana odczuwała dla owego uczonego kuzyna Rashleigh tylko przyjaźń i nie poślubiła go wcale, jak o tem przekonywa zakończenie dzieła.
Nie wzbudzało to wcale obawy w obu braciach. Jako starzy kawalerowie nie mieli w tym względzie najmniejszego doświadczenia, byli niekompetentni w tego rodzaju wypadkach.
– Już się często ze sobą spotykali, bracie Sib, i nasz młody przyjaciel nie zdawał się być obojętnym na piękność Heleny.
– Wierzę temu bracie Sam. Boski Ossian, gdyby chciał uwiecznić pieśnią jej cnoty, piękność i wdzięki, nazwałby ja niezawodnie Moiną to jest kochana przez wszystkich.
– A co najmniej nadałby jej imię Fiona, bracie Sib, czyli inaczej mówiąc nazwałby ją pięknością jakiej nie było równej w epoce gaelickiej!
– Wszak można prawie odgadnąć, bracie Sam, że następne wyrazy wypowiadał o naszej Helenie:
„Opuściła schronienie, gdzie wzdychała tajemniczo i okazała się w całej swej piękności jak księżyc w mglistej stronie wschodu...”
– W blasku uroczych wdzięków, które ją otaczały niby promienie, bracie Sib, a szelest jej lekkich kroków wpadał do ucha jak przyjemna muzyka!
Szczęściem obaj bracia, powstrzymali się od dalszych cytacyi schodząc z zachmurzonego nieco nieba do krainy rzeczywistości.
– Nie wątpliwie, rzekł jeden z nich, jeżeli się nasza Helena podoba młodemu uczonemu, nie zaniedba i on podobać się jej także...
– Co zaś do niej, bracie Sam, jeżeli jeszcze nie zwróciła uwagi, na jego niezaprzeczone przymioty, któremi obficie udarowała go natura...
– Bracie Sib, wypadek wyjątkowy, ponieważ jeszcze nic nie mówiliśmy jej że to już czas do pomyślenia o pójściu za mąż...
– Ale w dniu, w którym będziemy się starali skierować jej myśli ku temu celowi, skoro zapytamy się czy nie ma co przeciwko mężowi, lub przeciwko małżeństwu...
– Nie omieszka odpowiedzieć: tak, bracie Sam.
– Jak ten znakomity Benedykt, bracie Sib, który zbyt długo opierając się...
– Skończył oświadczeniem się i poślubił Beatryczę.
Otóż w taki sposób układały się plany dwóch wujów miss Campbell i rozwiązanie takowych wydawało się im tak naturalne jak w komedyi Shakespeare’a.
Powstali jakby wiedzeni jedną myślą. Patrzyli na siebie z domyślnym uśmiechem. Zacierali ręce. Była to sprawa skończona, małżeństwo postanowione. Jakież mogłyby nasunąć się przeszkody? Młodzieniec poprosi ich o jej rękę. Młoda dziewczyna udzieli przychylna odpowiedź co nie ulega najmniejszej wątpliwości. Uczyni się zadość przyzwoitości. Należy oznaczyć dzień ślubu.
Rzeczywiście była by to piękna ceremonia. Odbyłaby się w Glasgowie. Nie wybranoby do jej spełnienia katedry Saint Mungo, jedynego kościoła w Szkocyi, który wraz z świątynią Saint-Magnus des Orcades zbudowany został w czasie Reformacyi. Nie! To zanadto olbrzymia budowla, a następnie i bardzo smutna na ceremonią ślubu, który wedle wyobrażeń braci Melvill powinien być tak czarowny jak sama młodość, tak promieniejący jak miłość. Wybiorą raczej kościół św. Andrzeja lub św. Enocha albo św. Jerzego, który należy do dzielnicy miasta więcej arystokratycznej.
Brat Sam i brat Sib dalej rozwijali swe projekta pod formą przypominającą bardziej monologi niż dyalogi, ponieważ był to szereg idących po sobie idei, wypowiadanych w jednakowy sposób. Tak rozmawiając patrzyli przez okno na piękne drzewa parku pod cieniem których przechadzała się teraz miss Campbell; na grzędy zielone otoczone ruchomemi strumieniami wody; na niebo zaciągnięte jasną osłoną co jest właściwością klimatu wyższej Szkocyi. Nie patrzyli na siebie, było to bowiem zbyteczne, ale od czasu do czasu, jakby pod wpływem instynktownej afektacyi chwytano się za ręce, ściskano, niby dla wzajemnego udzielenia sobie myśli, przepływających przez te dwa ciała jak prądy magnetyczne.
Tak jest! Było by to pyszne! Dokonanoby wielkiego i szlachetnego czynu. Biedni mieszkańcy z West-George-Street, gdyby jacy byli, ale gdzież nie ma ubogich i biednych, nie zostaliby zapomnieni przy tej ceremonii. Chyba, ale to nie podobna, miss Campbell wyraziłaby życzenie żeby ślub odbył się cicho; w tym razie, pierwszy raz w życiu wujowie sprzeciwiliby się stanowczo, nie ustąpili by ani w tej sprawie ani w żadnej innej. Z wielką ceremonią na uczcie weselnej zaproszeni piliby na zdrowie państwa młodych wedle starożytnego obyczaju. I oto obaj bracia, za jednym ruchem, podnieśli w górę prawą rękę, jakby dla spełnienia owego zdrowia.
W tej chwili drzwi otworzyły się. Młoda dziewczyna z rumieńcem na twarzy pokazała się na progu. Trzymała w ręku dziennik. Skierowała się ku braciom Melvill i każdego z nich obdarzyła pocałunkiem.
– Dzień dobry, wuju Sam, wyrzekła.
– Dzień dobry, droga córko.
– Jakże zdrowie wuja Sib?
– Wybornie.
– Heleno, rzekł brat Sam, powzięliśmy jeden projekt względem ciebie i musimy się porozumieć.
– Projekt? Jaki projekt? Co uradziliście moi wujowie? pytała patrząc na nich figlarnie.
– Czy znasz młodzieńca nazwiskiem Aristobulus Ursiclos?
– Znam go.
– Nie podoba ci się?
– Dlaczegożby mi się nie podobał, wuju Sam?
– Więc ci się podoba?
– Dla czego ma się podobać? wuju Sib?
– Otóż mój brat i ja po dojrzałem zastanowieniu się, zamierzyliśmy zaproponować ci go jako małżonka.
– Ja mam iść za maż! Ja? wykrzyknęła miss Campbell i zaczęła się śmiać do rozpuku.
– Nie chcesz iść za mąż? pytał brat Sam.
– W jakim celu?
– Nigdy? dodaje brat Sib.
– Nigdy, odpowiada miss Campbell, z twarzą nadzwyczaj poważną a uśmiechem wesołym na ustach... a przynajmniej dopóty, dopóki nie ujrzę...
– Czego? zawołali razem brat Sam i Sib.
– Dopóki nie ujrzę Zielonego Promienia!
Helena Campbell.
olonia zamieszkała przez braci Melvill i miss Campbell, była położona o trzy mile od małego miasteczka Helensbourgh, nad brzegiem Gare-Loch, w jednej z tych malowniczych miejscowości jakie utworzyły się na prawym brzegu Clydy.
W czasie zimy, bracia Melvill i ich siostrzenica zamieszkiwali w Glasgowie, w starożytnym gmachu na ulicy West-George-Street, w dzielnicy arystokratycznej nowego miasta, nie daleko od Blythswood Square. Tutaj bawili oni przez sześć miesięcy, lub krócej, jeżeli ma się rozumieć kaprys Heleny, któremu nie opierali się wcale, nie nakłonił ich do dłuższego pobytu na brzegach Włoch, Hiszpanii lub Francyi. W czasie tych podróży, patrzyli na wszystko oczami ukochanej pupilki, szli tam, gdzie się jej iść podobało, zatrzymywali się tam, gdzie uważała za stosowne zatrzymać się, admirując to, co zasługiwało na jej uwielbienie. Następnie kiedy miss Campbell zamknęła swoje album w którym pomieszczała szkice już to ołówkiem, już to piórem, jako wspomnienie po odbytej podróży, powracali do połączonego królestwa i na nowo obejmowali w posiadanie wygodny apartament na West-George-Street.
Już maj zbliżał się do końca gdy brat Sam i brat Sib uczuli gwałtowne pragnienie udania się na wieś. Przypadło to jakoś w tym samym czasie, gdy i miss Campbell objawiła życzenie niemniej stanowcze pożegnania Glasgowa, schronienia się przed hałasem wielkiego przemysłowego miasta, uwolnienia się od kłopotliwych spraw, ujrzenia nieba nie zaciemnionego dymem, odetchnięcia powietrzem nie nasyconym kwasem węglowym, tak jak niebo i powietrze metropolii, którą lordowie tabaczni (Tobano-Lords) założyli, przed kilku wiekami, przeznaczając na wielki handel tego produktu.
Cały tedy dom i państwo i służba, pojechali na wieś.
Helensbourgh jest wioseczką nadzwyczaj przyjemną. Jest to stacya kąpielowa, bardzo uczęszczalna przez tych wszystkich, którym czas pozwala zmieniać spacery nad Clydą na wycieczki już to między jeziorem Katrine już Lomond, co jest zbyt kosztowne dla turystów.
O milę od wioski, nad rzeką Gare-Loch bracia Melvill wybrali sobie najodpowiedniejszą miejscowość do zbudowania willi, ocienionej wieńcem drzew, pośród dwóch strumieni, na gruncie bardzo przydatnym do założenia parku. Powietrze świeże, grzędy przepełnione zielonością, gałki, kwiaty, łąki z ziołami hygienicznemi, tak potrzebnemi dla trzód owiec, stawy z powierzchnią jasną odbijającą się wyraźnie od czarnego dna łożyska wód, po której pływało masy łabędzi, tych cudownych ptaków o których mówi Wordsworth że:
– Łabędź się zdwaja na wodzie, płynie bowiem on i jego cień – jednem słowem wszystko to, co natura utworzyła czarownego dla oczów a do czego nie dotknęła się nigdy ręka ludzka, składało się na letnią rezydencyę bogatej rodziny.
Należy jeszcze dodać, że część parku powyżej Gare-Loch, tworzyła czarowny krajobraz. Na prawo widać było uroczą włoską willę należącą do księcia d’Argyle. Na lewo, mała wioseczka Helensbourgh uwydatniała się w szeregu małych domków, malowniczo rozrzuconych nad brzegiem rzeki. W prost na lewym brzegu Clydy, wznosił się port Glasgowa, ruiny zamku Newark i Greenock i las masztów różnofarbnych, co tworzyło panoramę bardzo urozmaiconą, od której niepodobna było oderwać wzroku.
Widok ten jeszcze się bardziej rozwijał, upiększał, dochodził majestatyczniejszych rozmiarów gdy się wstąpiło na główna wieżę willi.
Na ostatniej też kondygnacyi tej wieży, ustrojonej w chorągwie i emblemata narodowe, zwykła była miss Campbell spędzać godziny na marzeniu. Urządziła tu bardzo wdzięczne schronienie, przewietrzne jak obserwatoryum, gdzie mogła czytać, pisać, nawet spać zabezpieczona od wiatru, słońca i od deszczu. Tu ją też najczęściej szukano. Jeżeli zaś nie znajdowała się tutaj, to niewątpliwie, ulegając fantazyi, przechadzała się w aleach parku sama lub w towarzystwie pani Bess, jeżeli nie wyjeżdżała konno do wsi sąsiedniej z wiernym Partridge, galopując gwałtownie tak, że intendent musiał nieustannie popędzać swego konia by nie pozostał w tyle.
Pomiędzy liczną służbą willi, wypada wyróżnić szczególniej te dwie osoby, tych zacnych sług, którzy do późnego wieku pozostali wierni rodzinie Campbell.
Elżbieta „Luckie” (matka), jak zwykli tu nazywać gospodynię, liczyła sobie tyle lat wieku, ile lat nosiła u pasa klucze, a miała ni mniej, ni więcej, jak 45 lat. Była to prawdziwa gospodyni, poważna, lubiąca porządek, roztropna i z wielkim taktem zarządzała domem. Zdawało się jej nawet, że wychowała obu braci, chociaż byli od niej starsi; dla miss Campbell żywiła prawdziwie macierzyńskie uczucia.
Przy niej wyrastała inna potężna osobistość, szkot, Partridge; sługa oddany duszą i ciałem swemu państwu, jak to bywa zawsze z ludźmi pochodzącemi z tego samego co on klanu. Nigdy nie zmieniał stroju narodowego, nosił się wedle tradycyi górala; beret niebieski ubrany w pstre kolory, tartan albo raczej surdut jaki noszą miejscowi górale, który mu spadał aż do stóp, pod spodem zaś rodzaj dziwnego rodzaju spodnicy, torbę myśliwską zrobioną z futra i wysokie nagolenniki oraz trzewiki, w guście sandałów zdziałane z krowiej skóry.
Pani Bess do prowadzenia domu i Partridge do jego strzeżenia aż nadto wystarczali, nie potrzeba więcej służby, jeżeli się chce być zupełnie spokojnym na tym padole ziemi.
Widzieliśmy bez wątpienia Partridge w chwili kiedy wezwany przez braci Melvill odpowiedział im na pytanie; wyraził się on wówczas o młodej dziewczynie: miss Campbell.
Gdyby dzielny Szkot nazwał ja miss Heleną, to jest imieniem chrzestnem dopuściłby się wykroczenia przeciwko prawom stopnia herarchicznego; wykroczenia, jakie zwykle zwane jest pod nazwą: snobizmu.
Nigdy rzeczywiście, starsza córka albo jedynaczka rodu szlachetnego, nawet w kolebce nie nosi imienia, jakie otrzymała na chrzcie. Gdyby miss Campbell była córką para, tytułowanoby ją: lady Helena, ale gałąź rodu Campbellów, do którego należała, była poboczną linią i bardzo odległą od rodu Palatyna, Sir Colin Campbell, sięgającego jeszcze czasów wojen krzyżowych, nosiła przeto tytuł miss. Od wielu wieków rozgałęzienie z głównego pnia, rozdzieliło linie starszych przodków tego rodu, do którego należały klany: Argyle, Breadalbane, Lochnell i inne; lecz jakkolwiek przez swego ojca Helena zbyt była oddalona od głównego szczepu, czuła przecież w swych żyłach krew zacnej szlachetnej rodziny.
Jednakże, lubo nie pochodząca z głównej linii, była rzeczywistą szkotką, jedną z szlachetnych cór Thulé z niebieskiem okiem i włosami blond, której portret wykonany przez Findona lub Edwardsa, mógłby śmiało pomieścić się obok Minny, Brendy, Anny Robsart, Flory Mac Ivor, Dyany Vernon, miss Wardour, miss Katarzyny Glover, Mary Avenel, to jest: w albumie znakomitości, w których Anglicy zwykli pomieszczać najpiękniejsze typy swych wielkich romansopisarzy.
Na prawdę miss Campbell była czarującą. Uwielbiano jej piękną postać z niebieskiemi oczami, niby lazur jezior Szkocyi, jak się zwykli malowniczo wyrażać mieszkańcy; jej smukłą kibić, jej dumną postawę, jej twarzyczkę z odcieniem rozmarzenia, do którego mięszała się po części ironia, całą jej postawę odznaczającą się wdziękiem i dystynkcyą.
Miss Campbell nie tylko była piękną ale i dobrą. Bogata przez wujów, nie pyszniła się z tego wcale. Miłościwa, usprawiedliwiała stare przysłowie gaelickie:
– Niech ręka, co się otwiera, będzie zawsze pełną.
Przedewszystkiem przywiązana do swego kraju, do klanu, do swej rodziny, była szkotką duszą i ciałem. Jej patryotyczne serce drżało rozkosznie na każdą nótę, jaka przepływała nieraz do niej z gór Highlands.
De Maistre mówił: Jest w nas dwie istoty: jedną jestem ja sam i inna jeszcze.
Ja miss Campbell była to istota poważna, rozsądna, pojmująca życie więcej z obowiązków jak z praw osobistych.
Inną była istota romansowa, cokolwiek skłonna do przesądów, lubiąca opowieści czarodziejskie jakie ma się rozumieć wyłącznie obiegają kraj Fingala; zbliżająca się w pewnym względzie do Lindamirów, tych zachwycających bohaterek romansów rycerskich, lubiła ona wybiegać do sąsiednich dolin, żeby przysłuchywać się „dudom Strathdearne” tak nazywają miejscowi Highlanders2 wiatr, który dmie w wązkich przejściach i wąwozach.
Brat Sam i brat Sib zachwycali się jednakowo: tą ja miss Campbell i tą inną jej istotą, lecz trzeba przyznać, że o ile tamta czarowała ich, o tyle ta druga czyniła im pewną dystrakcyą, niespodziewanemi wybuchami, wycieczkami w krainy marzeń, polotami ku lazurowemu niebu.
Czyliż to nie ta druga istota spowodowała tak dziwną odpowiedź miss:
– Pójść za mąż? Ja? Zaślubić pana Ursiclos... Zobaczymy. Przypomnimy to sobie!
– Nigdy, odpowiada ja miss. Nigdy! a przynajmniej dopóty, dopóki nie zobaczę zielonego promienia!
Bracia Melvill spojrzeli na siebie nie wiedząc co czynić, gdy tymczasem miss Campbell zasiadła w gotyckim fotelu pomieszczonym we framudze okna.
– Czy słyszałeś o jakimś tam zielonym promieniu? pyta brat Sam.
– Dlaczego koniecznie chce widzieć ten promień? odparł brat Sib.
Dlaczego? Dowiemy się.
Artykuł w Morning Post.
to co w tym dniu zamieścił w swych szpaltach Dziennik Morning Post jako wiadomość dla wszystkich zajmujących się osobliwościami fizycznemi świata:
„Czy kiedykolwiek badaliście słońce, gdy ono zachodzi za horyzont morza? – Tak jest, bez wątpienia. Ale czy też zauważyliście ową chwilę w której wyższa część jego tarczy znika musnąwszy poziom wody? – Bardzo przypuszczalnie. Jednakże czy zwróciliście uwagę na zjawisko, wytwarzające się w tym właśnie momencie, gdy promieniejąca gwiazda rzuca ostatnie promienie, zwłaszcza gdy niebo jest bez mgły i jaśnieje w całej czystości swego lazuru? – Być może nie. Otóż przy pierwszej sposobności a nadarza się bardzo rzadko, zauważycie, że nie będzie to, jak dotąd sądzono, promień czerwono-jaskrawy, podrażniający siatkówkę waszego oka, lecz promień zielony, tak cudownego odcienia, takiej zieloności, jakiej nigdy jeszcze nie wytworzyła paletka malarza, na jaką nie zdobyła się natura malując tyle miriadów roślin, ani powierzchnia wód oceanu. Jeżeli w raju znajduje się zieloność, to niezawodnie musi być takiej jak ta barwy, jest ona bez wątpienia, zielonością nadziei!”
Taki artykuł pomieszczony został w Morning Post a z dziennikiem tym właśnie weszła do pokoju miss Campbell. Prosta wiadomość obudziła w niej niezwykły zapał. Odczytała też z równym zapałem wujom, powyżej wymienioną wiadomość, opiewającą pod formą liryczną piękności zielonego promienia.
Ale to, czego nie wypowiedziała miss Campbell było daleko ważniejsze, bo właśnie zielony promień odnosił się do dawnej legendy, na której głębsze znaczenie nie zwracała dotąd uwagi. Legenda miedzy innemi legendami jakie zrodziły się w Wysokim kraju głosiła: „że ten promień posiada własność taką, że kto raz go ujrzy, ten nigdy nie dozna w uczuciach zawodu, że jego pojawienie się rozprasza illuzye i kłamstwo; że nakoniec ten, który będzie miał szczęście ujrzenia go po raz pierwszy, posiędzie zdolność czytania jasno we własnem sercu i w sercu innych.”
Przebaczcie tej młodej szkotce z Wysokiej ziemi jej poetyczną wiarę ożywioną nadspodziewanie przeczytaniem artykułu w Morning Post.
Słuchając miss Campbell, brat Sam i brat Sib patrzyli na siebie zaniepokojeni, zrobiwszy wielkie oczy. Aż dotąd, w ciągu całego życia nie zdarzyło się im ujrzeć zielonego promienia i wyobrażali sobie, że można jednak żyć, nie widząc go wcale. Zdawało się, że Helena miała inne przekonanie i postawiła jako zadanie życia, ujrzeć ów promień koniecznie.
– Ah! to jest to, co nazywają zielonym promieniem, rzekł brat Sam z lekka poruszając głową.
– Tak jest, odpowiedziała, miss Campbell.
– Jaki koniecznie chcesz widzieć, dodał brat Sib.
– A co nastąpi za waszem pozwoleniem moi wujowie i do tego jak najprędzej, jeżeli to nie zrobi wam przykrości.
– Bardzo dobrze a jak go nareszcie ujrzysz...
– Skoro go ujrzę pomówimy wówczas o panu Aristobulusie Ursiclos.
Brat Sam i brat Sib spojrzeli na siebie ukradkiem i uśmiechnęli się z zadowoleniem.
– A zatem idźmy ujrzeć ów Zielony Promień, rzekł jeden.
– Nie tracąc drogiego czasu, dodał drugi.
Miss Campbell zatrzymała ich poruszeniem ręki w chwili, kiedy właśnie otwierali okno w salonie.
– Trzeba czekać zachodu słońca, rzekła.
– Wiec dzisiejszego wieczoru... odpowiedział brat Sam.
– Skoro słońce zachodzić będzie na jasnym zupełnie horyzoncie, dodała miss Campbell.
– A zatem po obiedzie, pójdziemy we troje aż do Rosenheat, odezwał się brat Sib.
– Albo po prostu wejdziemy na wieżę, dodał brat Sam.
– W Rosenheat, jak równie i z naszej wieży, odpowiedziała miss Campbell, ujrzymy tylko horyzont rozciągający się nad brzegami Clyde. Tymczasem należy czynić spostrzeżenia i badać słońce zachodzące na horyzoncie nad brzegami morza. Otóż należy do was moi wujowie, abyście w jak najkrótszym czasie ukazali mi błękit owego horyzontu.
Miss Campbell mówiła z taka stanowczością, przytem uśmiechała się tak wdzięcznie, że bracia Melvill zgodzili się na wyznaczenie terminu wykonania tej obietnicy.
– Być może że to nic nagłego, zrobił uwagę brat Sib.
A brat Sam pospieszył z dodatkiem:
– Będziemy mieli zawsze dość czasu...
Miss Campbell poruszyła głową z wdziękiem.
– Nie będziemy mieli dość czasu, odpowiedziała, lecz przeciwnie jest to bardzo nagłe.
– Czyliżby to ze względu na sprawę pana Aristobulusa Ursiclos, rzekł Sam.
– Którego szczęście, zdaje się, zawisło od zbadania zielonego promienia... dodał brat Sib.
– Przeciwnie. Dla tego że mamy już miesiąc sierpień, odpowiedziała miss Campbell i że wkrótce mgła zaciemni niebo naszej Szkocyi. Należy zatem korzystać z końca lata i z początku jesieni kiedyż pojedziemy?
Nie ulegało wątpliwości, że gdyby miss Campbell koniecznie jeszcze w tym roku pragnęła ujrzeć zielony promień, to należało się spieszyć i nie tracić czasu, mianowicie udać się na wschodnie brzegi Szkocyi, umieścić się tam z możliwą wygodą, co dziennie przyglądać się zachodowi słońca i czatować na jego ostatni promień, oto co trzeba było uczynić i do tego jak najprędzej choćby w ciągu jednego dnia.
Być może że miss Campbell wkrótce ujrzy spełnione życzenia, gdyż jak wspominał artykuł Morning Post, niebo nie zawsze a nawet bardzo rzadko jest odpowiednie do okazania tego zjawiska.
Dziennik ten miał zupełną słuszność.
Przedewszystkiem należało odszukać i wybrać punkt na zachodniej stronie nieba gdzie ten fenomen jest widzialnym i w tym celu opuścić dotychczasową zatokę Clyde.
Rzeczywiście bowiem, całe to wgłębinie, na przestrzeni Firth of Clyde, było najeżone przeszkodami, ograniczającemi widnokrąg. Takiemi były: Kyles, Arran, półwyspy Knapdale i Cantyre, Jura, Islay, szeroko rozrzucone zręby skruszonych skał w czasie geologicznych przewrotów, które tworzą rodzaj archipelagu na całej zachodniej części hrabstwa Argyle. Niepodobna wynaleść tu wycinka morskiego horyzontu, na którym oko mogłoby pochwycić zachodzące słońce.
A zatem nie chcąc wydalać się ze Szkocyi, należało udać się albo na północ albo bardziej na południe ku szeroko ciągnącym się przestrzeniom, koniecznie jednak przed porą trwającej w jesieni mgły.
Dokąd się udadzą było obojętnem dla miss Campbell. Czy na brzegi Irlandyi, Francyi, Hiszpanii lub Portugalii, byle tylko udali się do takiego miejsca, w którem promieniejąca gwiazda pozdrawia ziemię ostatnim swym promieniem. A postanowiła tego dokonać koniecznie, bez względu czy się to podoba lub nie, braciom Melvill.
Obaj panowie przygotowywali się do odpowiedzi, porozumiewając się spojrzeniami. Ale jakiemi spojrzeniami, wiele to w nich było zręcznej filuteryi i dyplomacyi.
– A więc moja droga Heleno, rzekł brat Sam, nie ma nic łatwiejszego jak spełnić twoje życzenie. Pojedziemy do Oban.
– Nie ulega wątpliwości, że nie ma odpowiedniejszej miejscowości jak Oban, dodał brat Sib.
– Jedźmy do Oban, odpowiedziała miss Campbell. Ale czy jest morze w Oban?
– Czy jest? zawołał brat Sam.
– Dwa morza! krzyknął brat Sib.
– A zatem jedźmy.
– Za trzy dni, rzekł jeden z wujów.
– Za dwa dni, dodał drugi, który uważał za stosowne uczynić pewne ustępstwo.
– Nie, jutro, odparła miss Campbell powstając w chwili, gdy odezwał się dzwon przywołująy na obiad.
– Jutro... dobrze... jutro, dodał brat Sam.
– Chcielibyśmy już być na miejscu, wtrącił brat Sib.
Mówił prawdę. Dla czego ten pośpiech? Dla tego, że tam właśnie, w Oban, przebywał na letniem mieszkaniu pan Aristobulus Ursiclos. I dla tego wreszcie, że miss Campbell, nie wiedząc o niczem, znajdzie się nagle w obec młodzieńca, wybranego z pomiędzy uczonych, najmniej nudnych, tak przynajmniej sądzili obaj bracia Melvill. Myśleli oni nadto, że miss Campbell znużywszy nadaremnie wzrok badaniem zachodzącego słońca, wyrzeknie się swej fantazyi i skończy na tem, że wyciągnie rękę do swego narzeczonego. Zresztą Helena wcale się nie domyśli zręcznego podstępu. Obecność pana Aristobulus Ursiclos, wcale jej nie zmięsza.
– Bet!
– Beth!
– Bess!
– Betsey!
– Betty!
Serya imion znowu rozległa się donośnie w salonie, lecz tym razem pani Bess przybyła i otrzymała polecenie przygotować się do natychmiastowej nazajutrz podróży.
Rzeczywiście trzeba się było spieszyć. Barometr, który się podniósł do 30 cali i 3/10 (769mm) zapowiadał stałą pogodę do pewnego czasu. Wyjechawszy rano nazajutrz, przybędą dość wcześnie i będą mogli obserwować zachód słońca.
Naturalnie, przez cały ten czas i pani Bess i Partridge byli nadzwyczaj zajęci przygotowaniami. Czterdzieści siedm kluczy w kieszeni jej sukni, brzęczały jak dzwonek muła hiszpańskiego. Wieleż to trzeba było otworzyć szaf, wiele szuflad, a wiele potem znowu zamknąć. Być może, że kolonia Helensbourgh pozostanie na długo osamotnioną. Czyliż nie trzeba liczyć na kaprysy miss Campbell? A jeżeli się jej podoba po ujrzeniu Promienia Zielonego zrobić dalsza wycieczkę? Jeżeli Promień Zielony nie przedstawi się jak należy i ukryje przed nią część swoich powabów? Jeżeli wreszcie horyzont w Oban nie będzie dość odpowiednim, dość jasnym, do wykonania owej obserwacyi? Jeżeli będzie potrzeba szukać innego posterunku astronomicznego na brzegach więcej południowych Szkocyi, Anglii lub Irlandyi, lub udać się na stały ląd; wyjadą jutro niewątpliwie ale kiedy powrócą? Za miesiąc, za pół roku, za rok, za dziesięć lat?
– Zkąd ta chęć oglądania Promienia zielonego? zapytała pani Bess Partridga, który jej dopomagał.
– Nie wiem, odpowiedział tenże, ale musi to mieć swoje znaczenie, bo wiesz mavourneen, że nasza kochana młoda pani nie czyni nic bez przyczyny.
Mavourneen jest wyrażeniem szkockiem oznaczającem to samo co: „moja droga” a dzielna kobieta nie gniewała się, że ją w podobny sposób tytułował poczciwy Partridge.
– Jestem zupełnie tego samego zdania Partridge, że fantazya miss Campbell ukrywa w sobie jakąś myśl tajemną.
– Jaką?
– Któż wie? Może to właśnie zręczna odmowa, odroczenie spełnienia zamiaru wujów.
– Rzeczywiście, potwierdził Partridge, nie wiem, dlaczego panowie Melvill tak się uporczywie zajmują tym panem Ursiclos! Czy to rzeczywiście mąż odpowiedni dla naszej panienki?
– Bądź pewnym, rzekła pani Bess, że jeżeli nie będzie całkowicie dla niej odpowiednim, nie pójdzie za niego. Powie śliczne: „nie” swoim wujom, ucałuje jednego i drugiego a nasi bracia ze zdumieniem zapytają się siebie, jakim sposobem mogli proponować człowieka, który jest wcale nieodpowiednim na małżonka. Co i mnie się zdaje.
– I mnie także.
– Uważasz Partrigde, serce miss Campbell jest jak szufladka zamknięta na trzy zamki. Ona sama posiada klucz od niego i chcąc je otworzyć, trzeba ją o to prosić.
– Albo zabrać gwałtem, dodał poważnie Partridge.
– Nikt jej nie zabierze, gdyż nieustannie nad nim czuwa, odpowiedziała pani Bess, powiadam ci, że prędzej mi moją perukę wiatr zaniesie na szczyt wieży w Saint-Mungo, niż nasza panienka poślubi pana Ursiclos.
– Południowiec!3 zawołał Partridge, który się urodził w Szkocyi, a ciągle mieszkał na południu Tweed.
Pani Bess wstrząsła głowa. Oboje rozumieli się doskonale. Dla nich jeszcze Basses-Terres4 tworzyła część dawnej Caledonii, bez względu na akt unii. Zresztą nie byli wcale zwolennikami ułożonego małżeństwa.
Spodziewali się czegoś lepszego dla miss Campbell. Nie zgadzali się nawet i wówczas, choćby zaproponowany kandydat był odpowiednim.
– Ach Partridge, rzekła pani Bess, dawne obyczaje górali były daleko lepsze i małżeństwo dopełnione wedle tradycyi klanów było daleko szczęśliwsze niż dziś.
– Wypowiedziałaś moja droga istotną prawdę, odparł poważnie Partridge. Dawniej szukano więcej w okolicy serca a mniej w okolicy kieszeni. Pieniądze są dobre bez wątpienia, ale uczucie lepsze.
– Tak jest, Partridge. Starano się przed ślubem poznać dobrze. Przypominasz sobie zapewne, co się działo na jarmarku w dzień św. Olla w Kirkwall? Przez cały czas jego trwania, od początku miesiąca sierpnia, młodzi ludzie stowarzyszali się w pary, i te pary nazywano: „bratem i siostrą pierwszego sierpnia”. Czyliż to nie jest łatwy sposób przysposobienia z takiego brata i siostry, męża i żony? I rzeczywiście, jesteśmy właśnie w tej porze, kiedy odbywa się jarmark śgo Olla; dałby Pan Bóg, żeby wróciły dawne zwyczaje!
– Oby cię On wysłuchał, odpowiedział Partridge. I pan Sam i pan Sib, gdyby się byli stowarzyszyli z jaką przystojną szkotką nie uniknęliby wspólnego wszystkim losu i miss Campbell miałaby dwie ciotki więcej w rodzinie.
– Zgadzam się zupełnie, odpowiedziała pani Bess, ale zechciej teraz stowarzyszyć miss Campbell z panem Ursiclos a prędzej Clyde przeniesie się z Helensbourgh do Glasgowa, niż to stowarzyszenie które potrwa dłużej nad 8 dni.
Pomijając już niestosowność owej poufałości, jaką nakazywał zwyczaj w Kirkwall, dawno zapomniany, potrzeba przyznać, że fakta następne po części usprawiedliwiły twierdzenie pani Bess. Zresztą, ani miss Campbell, ani p. Aristobulus Ursiclos nie byli bratem i siostrą z pierwszego sierpnia i jeżeliby rzeczywiście nie pobrali się, to jedynie dlatego, że narzeczeni nie znali się wcale, jakby to miało miejsce wówczas, gdyby istniał jeszcze obyczaj jarmarczny na św. Olla.
Wreszcie mówiąc prawdę, jarmarki zaprowadzone są jedynie do regulowania interesów, nie zaś do zawierania małżeństw. Niech więc pani Bess i p. Partridge dręczą się upadkiem zwyczajów, a my przystąpimy do dalszego ciągu naszej opowieści.
Odjazd został zdecydowany. Miejsce odpoczynku wybrane. W dziennikach high-life, to jest wielkiego świata w rubryce villegiatur i letnich mieszkań, od jutra bracia Mellvill i miss Campbell pomieszczeni zostaną na liście gości bawiących u wód w Oban. Ale w jaki to sposób się uskuteczni; w tem właśnie zachodzi kwestya.
Dwoma zupełnie odmiennemi drogami dojeżdża się do tego małego miasteczka, które leży nad brzegiem Mull, w północno wschodniej stronie od Glasgowa.
Pierwsza jest droga zwyczajna, lądem. Jedzie się do Bowling potem do Dumbarton, prawem brzegiem rzeki Leven, około Balloch, leżącego na ostatnim krańcu Lomond przebywa się najpiękniejszą okolicę jezior szkockich, około trzydziestu wysp, między rzekami historycznemi, słynącemi z podań i tradycyi o Mac-Grehor, Mac-Farblane przez kraj Rob-Roya i Roberta Bruce, wreszcie dojeżdża się do Dalmaly i ztąd znowu drogą wijącą się po spadkach gór, po nad wodospadami, fiordami, w poprzek łańcucha wzgórz Grampians, przez doliny, w których rosną sosny, dęby, brzozy, tak że turysta schodzi do Oban oczarowany tym widokiem. Brzegi malownicze tej miejscowości, można śmiało porównać z najpiękniejszemi krajobrazami rozścielającemi się nad oceanem atlantyckim.
Wycieczka zatem urocza, którą odbyć powinien każdy podróżnik zwiedzający Szkocyę; jednakże na całej tej przestrzeni nie masz horyzontu morskiego. Otóż tedy bracia Melvill, którzy doradzili miss Campbell puścić się tą drogą, czy nie cofną swej propozycyi?
Druga droga odbywa się rzeką lub morzem. Płynąc po Clyde aż do zatoki tego samego nazwiska pomiędzy wyspami i wysepkami przyczepionemi do tej części Oceanu jak olbrzymia ręka szkieletu, zkąd po prawej stronie owej ręki płynie się do portu Oban. Tutaj to właśnie było czem przywabić miss Campbell dla której cudowny kraj miedzy jeziorem Lomond i jeziorem Katrine nie miał żadnej tajemnicy. Zresztą pomiędzy wyspami a zatoką znajdowała się przestrzeń okolona linią wody. Lecz czy przy zachodzie słońca, gdy na horyzoncie wypogodzonym nie pojawi się żadna chmurka, będzie można dostrzedz zielony promień, którego istnienie trwa zaledwie piątą część sekundy?
– Pojmujesz tedy wuju Sam, rzecze miss Campbell, i ty wuju Sib, że wystarczy na wszystko jedna chwila! Gdybym ujrzała to co chcę widzieć, podróż by się skończyła i nie potrzeba by było wcale jechać do Oban.
Zupełnie innego przekonania byli bracia Melvill. Chcieli oni koniecznie jakiś czas zamieszkać w Oban, wiadomo dla czego, i nie przypuszczali nawet że zbyt szybkie pojawienie się zjawiska pomiesza im szyki.
Jednakże, ponieważ miss Campbell miała glos stanowczy, i ponieważ wybrała drogę morską, musiano się na to zgodzić.
– Bodaj licho porwało ten zielony promień! rzekł brat Sam, gdy miss Campbell oddaliła się ze salonu.
– I tych którzy go wynaleźli! dodał brat Sib.
Poniżej Clydy.
azajutrz dnia 1. sierpnia, o godzinie 1., miss Campbell w towarzystwie braci Melvill, z nieodstępnym Partridge i panią Bess, wsiadła do wagonu kolei w Helensbourgh. Należało w Glasgowie przesiąść się znowu na statek parowy płynący do Oban, ponieważ w tej okolicy pociąg niezatrzymywał się wcale.
O godzinie siódmej pociąg dostawił pięć osób do dworca kolei w Glasgowie a następnie do Broomielaw Bridge pojechali powozem.
Tam już statek Columbia oczekiwał na swych pasażerów, z obu kominów buchały kłęby dymu łącząc się z mgłą jeszcze gęstą unoszącą się nad Clyde; lecz wyziewy wodne poranku zaczęły się zwolna rozpraszać i rożek z tarczy słonecznej zarysował się na niebie jakby plama złota. Zapowiadało to wyśmienitą pogodę.
Miss Campbell i jej towarzysze, wkrótce dostali się do statku, nakazując przenieść na pokład swoje pakunki.
W tej chwili po raz trzeci i ostatni rozległ się dźwięk dzwonu, wzywający opóźnionych. Po-czem maszynista zasiadł tuż przy maszynie, poruszyły się tryby kół to naprzód to w tył, podnosząc ogromna massę żółtawej wody, rozległa się piszczałka, zdjęto mostek, odczepiono liny przytrzymujące statek i Columbia popłynęła szybko.
W połączonem królestwie podróżni nie mogą zgoła narzekać, ponieważ towarzystwa wszędzie przygotowały statki do ich rozporządzenia. Nie znajdzie się ani jeden pas wody, ani najmniejsze jeziorko, ani żadna zatoka, w którejby codziennie nie przesuwały się eleganckie parowce. Nic dziwnego, że na rzece Clyde liczba tych jest bardzo znaczna. Nawet wzdłuż Broomielaw Street, na stacyi Steam-boat Quay, widzieć się dają w wielkiej liczbie statki parowe z bębnami czyli kołami pomalowanemi na rozmaite kolory, poczynając od cynobru a kończąc na złocie, buchające dymem, i zawsze gotowe do wypłynięcia w rozmaitych kierunkach.
Columbia nie była wyjątkiem od ogólnej reguły. Statek to bardzo długi, na przodzie bardzo wysmukły, bardzo dzielny na swej linii wodnej, zaopatrzony w olbrzymią maszynę o szerokiej średnicy, odznaczał się nadzwyczajną szybkością. Co do wnętrza, salony urządzone z możliwym komfortem jak nie mniej i sala jadalna; na pokładzie, szeroka weranda rodzaj namiotu pokrytego lekką materyą, z ławkami i siedzeniami wygodnemi i miękkiemi, prawdziwy taras otoczony elegancką galeryjką, na którym podróżni mieli wyborne powietrze i pyszny widok.
Podróżnych nigdy nie brakło. Było ich sporo już to przybywających ze Szkocyi, już z Anglii. Miesiąc sierpień należał do pory, w której najwięcej odbywa się wycieczek. Między innemi najbardziej uczęszczalnemi miejscami była okolica nad Clydą i Hebrydy. Na pokładzie zgromadziły się rodziny wyraźnem obdarzone błogosławieństwem pod względem liczby członków; młode dziewczęta niezmiernie wesołe, młodzieńcy nadzwyczaj poważni, dzieci przywykły już do wypadków podróży; dalej pastorzy zwykle bardzo liczni na okrętach, w wysokich jedwabnych kapeluszach, w długich czarnych sutannach ze stojącym kołnierzem, w białych krawatach, spadających aż na brzeg kamizelki; potem właściciele ziemscy w beretach szkockich, przypominających swą ociężałą powierzchownością dawniejszych tak zwanych: Bonnet-lairds5 przed sześćdziesięciu laty; nakoniec pół tuzina cudzoziemców, przeważnie niemców, którzy nawet po za granicami Niemiec nie tracą nic ze swej oryginalności i dwóch lub trzech francuzów, zawsze żywych, wesołych i ruchliwych.
Gdyby miss Campbell podobna była do większej części swoich ziomków, którzy od chwili dostania się na okręt niezmienili dotąd siedzącej pozycyi, nie widziałaby brzegów rzeki Clydy płynącej przed jej wzrokiem. Ale ona lubiła ruch, nie mogła zatem pozostać na jednem miejscu, przebiegając pokład wzdłuż i wszerz, przypatrując się nieustannie przesuwającym się miastom, zamkom, chatom, której brzegi były nimi posiane. Ztąd też wywiązała się rozmowa i bracia Sam i Sib odpowiadali na jej zapytania, objaśniali, a wreszcie zgodzono się, że nie potrzeba spoczywać między Glasgowem a Oban. Zresztą nie skarżyli się wcale, przyjąwszy na siebie obowiązek strzeżenia nieodstępnie młodej dziewczyny i zamiast chmurzyć się, poszli za wrodzonym instynktem i okazywali wyśmienity humor.
Pani Bess i Partridge, zająwszy miejsce na tyle pokładu rozmawiali po przyjacielsku o minionych czasach, o zwyczajach zapomnianych, o organizacyi starożytnych klanów. Gdzież się podziały wieki dawne, po których tylko pozostało smutne wspomnienie. W owej epoce, czystego horyzontu Clydy nie zaciemniał dym wydobywający się z fabrycznych kominów, nie rozlegał się nad jej przestrzenią huk i trzask przesuwających się statków, nie mąciły jej bezwzględnego spokoju tysiączne okręta, buchające parą.
– Czasy te powrócą wcześniej niż myślimy, rzekła pani Bess przekonywającym głosem.
– Tak się spodziewam, odparł Partridge, a wraz z nimi powrócą i dawne obyczaje naszych przodków.
Tymczasem z pokładu Columbia widać było mknące na prawo i na lewo brzegi Clydy, rozścielała się przed wzrokiem podróżnych malownicza panorama. Z prawej widać było wieś Patrick, w zatoce Kelwin i szerokie doki przeznaczone do budowy łodzi z żelaza a znajdujące się naprzeciw Govan położonego na drugiej stronie. Co za straszliwy huk i brzęk żelaza, jakiż dym gesty, jakie wyziewy, drażniły one nieprzyjemnie słuch i wzrok Partridge i jego towarzyszki.
Wreszcie jednak ten hałas jako oznaka przemysłowego zakładu, ten dym z węgla, zwolna zaczął znikać. Zamiast magazynów, otwartych na ściężaj, warstatów okrętowych, zamiast wysokich kominów fabrycznych, olbrzymich składów żelaza, które były podobne do klatek dla mastodontów, pojawiły się powabne siedliska, kolonijki i wille ukryte w cieniu drzew, letnie mieszkania zbudowane w stylu anglo saksońskim, rozproszone po wzgórzach porosłych zielenią. Były one jakby przedłużeniem nierozerwanego łańcucha wiejskich domków i zamków, znajdujących się pomiędzy jednem a drugiem miastem.
Clyde, od tego punktu właśnie coraz szerszem płynęła korytem, wydając się prawdziwą odnogą morską. Pani Bess i Partridge powitali z przyjemnością ruiny zamku Duglasów, które przypominały kilka epizodów z historyi Szkocyi, ale odwrócili oczy od obelisku wzniesionego na cześć Harry Bell, wynalazcy pierwszego statku mechanicznego, którego koła mąciły tonie wód spokojnych.
Nieco dalej turyści z Murrayem w ręku, przyglądali się zamkowi Dumbarton, który się wznosił na pięćset lub więcej stóp nad morzem na skale z bazaltu. Z dwóch ostrosłupów, zakończających jego szczyty, wyższy nosił nazwę: Tronu Wallace jednego z bohaterów w walce o niepodległość.
W tej chwili jakiś gentleman z wysokości mostka okrętowego, nieproszony zupełnie przez nikogo, chociaż wystąpienie jego nie było zgoła nieprzyjemne, rozpoczął pewien rodzaj wykładu dla poznajomienia z historyą towarzyszów podróży. W pół godziny później już nie wolno było żadnemu pasażerowi, chyba tym tylko, którzy byli głusi, nie wiedzieć, że prawdopodobnie Rzymianie ufortyfikowali Dumbarton; że te skały historyczne przekształciły się w fortecę królewską z początkiem trzynastego wieku; że skutkiem dobrodziejstwa układu Unii, zaliczają ją do czterech miejscowości królestwa Szkockiego niepodlegających nigdy zburzeniu; że z tego portu Marya Stuart w r. 1548 wyjeżdżała do Francyi, na ślub swój z Fanciszkiem II. by się stać królową: „jednego dnia”, a zaś w r. 1815 był tutaj osadzony Napoleon, zanim minister Castlereagh zdecydował się zamknąć go na wyspie św. Heleny.
– Bardzo rzeczy pouczające, rzekł brat Sam.
– Nauczające i ciekawe, odpowiedział brat Sib. Ten gentleman zasługuje na pochwały z naszej strony.
Rzeczywiście obaj bracia nie tracili ani jednego wyrazu z tej uczonej konferencyi. Nie zaniedbali też okazać nieznanemu profesorowi dowodów swego uznania.
Miss Campbell pogrążona w myślach, zupełnie zgoła nie słuchała lekcyi bieżącej historyi. Przynajmniej teraz wcale nie była ciekawa. Nie spojrzała nawet na prawy brzeg rzeki, na którym znajdowały się ruiny zamku Cardross gdzie zmarł Robert Bruce. Horyzont morza, był jedynym przedmiotem jej zajęcia, nie mogła jednak dopóty należycie mu się przypatrzeć, dopóki Kolumbia nie wypłynie na pełnią morza pozostawiwszy na boku brzegi Clydy, wzgórza i okolicę dotykającą zatoki. Tymczasem statek przepływał obok małego zamku Hellensburgu. Port Glasgów, resztki zamku Newark, półwysep Rosenheat, młoda miss Campbell widywała codziennie z okien pokoju. Zapytywała się też czy statek nie popłynie czasem na figlarne wody jej parku.
A dalej jeszcze dla czego myśl jej gubiła się pośród setki statków, które się gromadziły przy Greenock, w załomach rzeki? Cóż ją to obchodziło że nieśmiertelny Watt urodził się w tem mieście, mającem 40 tysięcy mieszkańców a będącem jakby przedpokojem przemysłowego i handlowego Glasgowa? Dla czego o trzy mile ztąd, zatrzymała swe spojrzenie na wsi Gouroch leżącej po lewej stronie i na wsi Dunoon leżącej po prawej stronie fiordu?
Wiemy dla czego, oto miss Campbell szukała niecierpliwie wieży na ruinach w Leven. Czy sądziła że jej się pokaże jakie dziwne zjawisko? Bynajmniej, ale chciała być pierwszą zapowiadając zbliżenie się do latarni morskiej Clock, jaka oświetla ujście Firth of Clyde.
Nakoniec pokazała się latarnia, jak olbrzymia lampa, na zawrocie rzeki.
– Clock, wuju Sam, mówiła, Clock! Clock!
– Tak jest Clock, odpowiedział brat Sib, niby echo Highlandu.
– Morze, wuju Sib.
– Morze, rzeczywiście, dodał Sib.
– Jak to jest cudowne! wykrzyknęli obaj bracia.
Możnaby myśleć że go widzą po raz pierwszy.
Nie ulegało wątpliwości, w zatoce był horyzont morski.
Tymczasem słońce nie dokończyło jeszcze swego dziennego biegu. Dopiero pod nachyleniem 57 stopnia, czyli co najmniej w ciągu siedmiu godzin, zajdzie ono po za fale wód ... siedm godzin niecierpliwego oczekiwania dla miss Campbell! Zresztą ten horyzont zarysowywał się ku południo-zachodowi to jest obejmował wycinek łuku jakiego nie dotyka gwiazda promienna chyba w zimie gdy jest najbardziej oddalona od równika. Nie tu więc należało szukać pojawienia się fenomenu, lecz więcej jeszcze ku zachodowi a nawet nieco ku północy, ponieważ pierwsze dni sierpnia uprzedzają o sześć tygodni porównania dnia z nocą, mające miejsce we wrześniu.
Ale to nic nie szkodzi, bo oto morze rozwijało się teraz w całym majestacie przed wzrokiem miss Campbell. Naprzeciw przesmyka między wyspami Cumbray, a powyżej wielkiej wyspy Bute, powyżej niewielkiego wąwozu Aisla-Craig i gór Arran, linia nieba i wody zarysowała się w całej szerokości tak czysto i równo jakby pociągnięta piórem.
Miss Campbell obserwowała wszystko głęboko zamyślona, nie odzywając się wcale. Stojąc na ławeczce okrętu bez ruchu oblana słońcem, zdawała się przemierzać długość łuku jaki ją jeszcze oddalał od punktu w którym słońce zanurzy się w wodach Archipelagu hebrydzkiego. Byle tylko niebo, w tej chwili tak jasne jeszcze i czyste, nie zaciemniły wydobywające się wodne wyziewy.
Jakiś głos wyrwał ją z zamyślenia.
– Otóż nadeszła godzina, rzekł brat Sib.
– Godzina? Jaka godzina moi wujowie?
– Godzina śniadania, rzekł brat Sam.
– Chodźmy więc, odpowiedziała miss Campbell.
Rozdział V
Ze statku na statek.
o śniadaniu składającem się w połowie z potraw na zimno, a w połowie gorących, jednem słowem po wybornem śniadaniu na sposób angielski, spożytem w „dining room”6 Columbii, miss Campbell i bracia Melvill powrócili na pokład.
Helena nie mogła powstrzymać się od krzyku przerażenia, gdy nareszcie zajęli miejsce pod werandą:
– A mój horyzont? zapytała.
Rzeczywiście widnokrąg jakby znikł od kilku chwil zupełnie. Statek zwróciwszy się ku przylądkowi północnemu nagle znalazł się na przesmyku pomiędzy Kyles of Bute.
– To bardzo niedobrze, wuju Sam, rzekła miss Campbell, mocno zadąsana.
– Ależ moja droga córko...
– Będę o tem pamiętała wuju Sib...
Obaj bracia nie mogli na razie zdobyć się na odpowiedź a nareszcie nie można było takowej żądać od nich, gdyż Columbia zmieniwszy kierunek, płynęła ku północo-zachodowi.
Rzeczywiście było dwie różne drogi prowadzące morzem Glasgowa do Oban.
Pierwsza, po której nie płynęła wcale Columbia, jest zbyt długa. Uczyniwszy przestanek, w Rothesay, czarownej miejscowości na wyspie Bute, przyozdobionej starożytnem zamkiem z XI wieku, otoczonej na zachodzie głębokiemi dolinami, które tym sposobem ochraniały ją od wichrów nadciągających z pełni morza; statek płynął w dół brzegów zatoki Clydy, potem wzdłuż wyspy, przesunął się obok wielkiego i małego Cumbray i skierował się w prostym kierunku aż ku części południowej wyspy Arran, która całkowicie należy do księcia Hamilton, mianowicie od podstawy swych skał aż do cypla Groatfell wznoszącego się na 800 metrów nad poziom morza. Wówczas to sternik poruszył sterem, igłę kompasu skierowano ku zachodowi, powtórnie statek okrążył wyspę Arran, zwrócił się ku półwyspie Cantyre, leżącej na zachodzie, potem zagłębił się w przesmyku Gigha wprost przejścia Sundu, lawirował między wyspami Islay i Jura i przybił do odcinka rozwartego między Firth Lom, którego kąt rozwarty, zmniejszał się nieco powyżej Oban.
Wreszcie, jeżeli miss Campbell miała słuszną przyczynę do narzekania że Columbia nie popłynęła tą drogą i bracia niemniej żałowali tego.
Bo rzeczywiście przepływając przy brzegu Islay ujrzeliby ową sławną, starożytną rezydencyę Mac-Donalda, który w początku XI stulecia zwyciężony i wypędzony, zmuszony był ustąpić miejsca Campbellom. W obec tej miejscowości tak doniosłego historycznego znaczenia, bracia Melvill nie wyłączając nawet pani Bess i Partridge byliby jednozgodnie poczuli mocne bicie serca.
Co zaś do miss Campbell, ten widnokrąg tak już opłakany pojawił się przed jej okiem daleko później. Rzeczywiście, od Arran aż do wzgórza Cantyre ciagnęło się na południu morze; jak niemniej na zachodzie od Mull aż do szczytów Islay, zkąd tylko trzy tysiące mil do brzegów amerykańskich wód.
Lecz ta droga jest długa i po części przykra jeżeli nie niebezpieczna, bo trzeba zwracać uwagę na turystów, którzy niezmiernej doznają trwogi wówczas gdy muszą przebywać okolice Hebrydów bardzo często nawiedzanych przez straszliwe burze.
Inżynierowie a międy nimi i Lesseps postanowili przekształcić półwyspę Cantyre na zupełną wyspę. Dzięki ich pracom, wykopany został kanał Crinan od strony północnej, w skutek czego droga skrócona o jakie 200 kilometrów i do przebycia jej wystarcza trzy lub cztery godziny.
Otóż tę drogę obrała Columbia udając się z Glasgowu do Oban, pomiędzy wyrwami i przesmykami, mając za cały widok piaski, lasy i góry. Ze wszystkich pasażerów tylko jedna miss Campbell żałowała że nie udano się tamtą drogą, lecz trzeba było uledz konieczności. Zresztą, czyliż nie ujrzy horyzontu morskiego, dalej nieco od kanału Crinan, cokolwiek później i zanim jeszcze słońce ostatnim promieniem muśnie fale wodne.
W chwili kiedy turyści, spóźniwszy się z przybyciem do sali jadalnej, weszli na pokład, Columbia przepływała około małej wysepki Elbangreig, ostatniej fortecy, w której chronił się książę Argyle, zanim jako bohater, pokonany w walce o swobody polityczne i religijne Szkocyi, nie złożył głowy pod szkocką gilotyną w Edimburgu.
Potem statek zwrócił się ku południowi, przepłynął przez cieśninę Bute, pośród uroczej panoramy wysp piasczystych i lesistych, których wyłaniający się okopy osłania lekka mgła. Nakoniec minąwszy przylądek Ardlamont, okręt popłynął w kierunku północnym, pozostawiając na boku wieś East-Tarbert, przesunął się około przylądka Ardrishaig i dotarł około zamku Lochgilphead do wejścia do kanału Crinan.
W tem miejscu, trzeba było wysiąść z Columbii zbyt wielkiej do żeglowania po kanale. Kanał ten, którego ściany podtrzymuje piętnaście szluz w całej 9 milowej długości, dozwala przepływać statkom wązkim niezbyt pogłębiającym się w wodzie.
Mały statek parowy Linnet czekał na podróżnych Columbii. Przesiadanie dokonane zostało w ciągu kilku minut. Każdy pomieścił się wygodnie na tarasie pod werandą statku, poczem Linnet szybko pomknął ku kanałowi, gdy tymczasem jakiś bagpiper7 grający na fujarce, ubrany w strój narodowy, zaczął produkować się na swym instrumencie. Muzyka to bardzo smutna, której towarzyszą dźwięki ponure trzech basów na sposób dawnych pieśni z minionych wieków. Przejażdżka kanałem jest nadzwyczaj przyjemną, płynie się bowiem już to pomiędzy wysokiemi wzgórzami obrosłemi krzakami, już to dotyka płaszczyzn na których widnieją gaje, już daleko i szeroko ciągnące się pola. Statek często się zatrzymywał w pewnym rodzaju zbiorników wody. Kiedy pontonierzy otwierali szluzy, młode chłopcy i młode dziewczęta, tamtejszo krajowcy, nadbiegali ofiarując turystom mleko prosto od krowy, mówiąc idiomem gaelickim, którym niegdyś posługiwali się Celtowie, niezrozumiałym nawet dla anglików.
W sześć godzin później, statek musiał się zatrzymać aż dwie godziny przy tamie źle urządzonej, przepływano między szeregiem domów, folwarczków smutnej powierzchowności, omijając bagno znajdujące się obok kanału, Linnet zatrzymał się niedaleko wsi Ballanoch. Po raz drugi należało się przesiąść. Pasażerowie Columbii, stali się pasażerami Glengarry, i udali się w kierunku północno-zachodnim aby tym sposobem wydobyć się z przystani Crinan i ominąć punkt, na którym wznosił się feudalny zamek Duntroon-Castle.
Od chwili opuszczenia wyspy Bute, horyzont wcale nie odsłonił się.
Można sobie wyobrazić niecierpliwość miss Campbell. Na tej przestrzeni ograniczonych do koła wód, zdawało się że to jeszcze Szkocya, że to okolice jezior, że to kraj Rob-Roy’a. Wszędzie malownicze wyspy, wszędzie brzozy lekko poruszane wiatrem, kołyszące się niedbale.
Nakoniec Glengarry przepłynął północną część wyspy Jura i morze przedstawiło się w całym obszarze aż do tej linii, w której niby zlewa się z niebem.
– Otóż i upragniony horyzont, moja droga Heleno, rzekł brat Sam, ukazując ręką zachód.
– To nie nasza wina, dodał brat Sib, że te przeklęte wyspy założone przez starego Nicka, zaciemniały horyzont.
– Przebaczono wam obu, moi wujowie, odpowiedziała miss Campbell, ale niech się więcej nic podobnego nie wydarzy.
1 Romanse historyczne napisane przez Walter Scotta. Przyp. tłum.
2 Highlanders właściwie mieszkańcy Wysokiej krainy.
3 Southern.
4 Niziny.
5 Lordowie czapkowi.
6 Sala jadalna.
7 Żebrak wędrowny.