Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

promień zielony

(Rozdział VI-X)

 

44 ilustracje L. Benetta i jedna mapa

Tłumaczył Stanisław Miłkowski

Nakładem i drukiem J. Czaińskiego

Warszawa 1887

ray_02.jpg (50557 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział VI

Odmęt Corryvrekan.

 

yła godzina szósta wieczorem. Słońce zaledwie przebyło cztery piąte swego okręgu. Najniezawodniej Glengarry przybędzie do Oban zanim gwiazda dzienna spocznie w głębiach oceanu Atlantyckiego. Miss Campbell tedy była przekonana że jej życzenia spełnią się jeszcze dzisiejszego wieczoru. W istocie, czyste, bez chmury niebo, nie zaciemnione żadnym wyziewem, wydało się jej odpowiedniem do badania zjawiska, a poziom horyzontu morza widziany był miedzy wyspami Oronsay, Colonsay, Mull, w całej swej rozległości. Lecz wydarzenie nadspodziewane opóźniło nieco bieg statku. Miss Campbell, zajęta stale swoja myślą, nieporuszając się z miejsca ani na chwilę nie spuszczała oka z linii ciągnącej się między dwoma wyspami. Na stropie niebieskim światło odbijało się jak trójkąt z lanego srebra, ostatnim odblaskiem oświetlając boki statku Glengarry.

Bez wątpienia na całym pokładzie tylko jedna miss Campbell zwracała szczególną uwagę na tę część horyzontu; ona też jedna spostrzegła, jak morze było wzburzone od swych krańców aż do wyspy Skarba. W tym samym czasie głuchy odgłos jakby uderzeń żelaza dobiegł aż do jej uszów. Mimo to, lekki wietrzyk zaledwie muskał powierzchnią morza i marszczył fale prawie lipkie, tak były spokojne i nieruchome po przejściu okrętu.

– Zkąd pochodzi ten hałas? zapytała miss Campbell zwracając się do swych wujów.

Bracia Melvill byli tem niezmiernie zakłopotani, bo nie pojmowali wcale jakie to hałasy mogły wychodzić z miejsca oddalonego o jakie trzy mile.

Miss Campbell zatem zwróciła się do kapitana Glengarry przechadzającego się poważnie po wzniesieniu, pytając się co znaczyły te huki i wznoszenie na morzu.

– Zwykłe zjawisko, odparł kapitan. To co pani słyszysz jest hukiem wychodzącym z odmętów Corryvrekan.

– Ależ pogoda przepyszna, rzekła znowu miss Campbell, zaledwie daje się uczuwać lekki wietrzyk.

– Zjawisko to nie zależy wcale od pogody lub niepogody, odpowiedział kapitan. Jest to skutek przybierającego morza, które wypływając z Jura-Sund, nie znajduje innego wyjścia jak miedzy dwoma wyspami Jura i Scarba. Fale toczą się z niesłychaną szybkością i wielkie niebezpieczeństwo grozi tam małym, lekkim statkom.

Odmęt Corryvrekan ma tutaj straszliwą opinię i należy do najciekawszych miejsc na archipelagu Hebrydów. Możnaby go porównać do kaskady na rzece Sein, utworzonej ze zwężenia się morza pomiędzy traktem tego imienia a Trepassés, na brzegach Bretanii i do kaskady Blanchart, przez którą przechodzą wody kanału La Manch, między Aurigny i gruntami Cherburga. Podanie twierdzi, że zawdzięcza on nazwę księciu skandynawskiemu, którego okręt zatopił się w czasach celtyckich. Rzeczywiście jest to przejście niebezpieczne, gdzie okręta łatwo rozbijają się i giną. Ma ono taka samą sławę straszliwą jak Maelström na brzegach Norwegii.

Tymczasem miss Campbell przypatrywała się gwałtownej fluktuacyi odmętu, gdy nagle jej uwagę zwróciła cieśnina. Tutaj zdawało się, że jakaś skała tkwi pod wodą na środku cieśniny, woda burzyła się jak fale po niedawno przebytej burzy.

– Patrz kapitanie, rzekła miss Campbell, czy to nie jest przypadkiem skała?

– Rzeczywiście, odpowiedział kapitan, jeżeli tylko nie jest to jaki przedmiot wyrzucony przez morze... to...

I wziąwszy lunetę.

– Statek mały! zawołał.

– Statek? powtórzyła miss Campbell.

– Tak jest! Nie mylę się. Szalupa bliska zatonięcia w wodach Corryvrekan.

Na te słowa kapitana podróżni zaczęli się cisnąć na wzniesienie. Patrzyli w stronę odmętu. Że statek został pociągnięty odmętem nie ulegało wątpliwości. Pochwycony przypływem morza, opanowany przez ruchliwe fale, pędził ku oczywistej zgubie...

ray_12.jpg (212105 bytes)

Wszystkie spojrzenia skierowały się w tamtą stronę, o cztery lub pięć mil od Glengarry.

– To niezawodnie zabłąkana łódź, wyrzekł jeden z pasażerów.

– Ależ nie, przecież widzę jakiegoś człowieka, dodał drugi.

– Jeden człowiek... dwóch ludzi! zawołał Partridge, który właśnie znalazł się obok miss Campbell.

W istocie było tam dwóch ludzi. Nie mogli sobie poradzić ze statkiem. Przy słabym bardzo wietrze, nie podobna im było wycofać się, a robiąc wiosłami, równie nie posuwali się ani naprzód ani w tył.

– Kapitanie, zawołała miss Campbell, nie pozwolimy zginać tym nieszczęśliwym... Zguba ich nieuchronna gdy nie pospieszymy z pomocą. Należy koniecznie tam podpłynąć... koniecznie!...

Wszyscy podróżni byli tego samego zdania i wszyscy też czekali na odpowiedź kapitana.

Glengarry, rzekł tenże, nie może narażać się. Lecz kiedy zbliżymy się, dosiągniemy szalupę.

I zwracając się do pasażerów, zdawał się pytać o ich w tym względzie przyzwolenie.

Miss Campbell jeszcze raz zawołała:

– Trzeba kapitanie, trzeba koniecznie. Moi towarzysze podróży tego samego pragną co ja. Chodzi tu o życie dwóch ludzi, których możemy uratować... Proszę pana!

– Tak jest! Tak jest! zawołali niektórzy z pasażerów, wzruszeni gorącą prośba tej młodej dziewczyny.

Kapitan wziął lunetę, badał uważnie kierunek wiatru i przepływ fal, poczem rzekł do sternika stojącego obok niego:

– Baczność! Do steru! Kierować statek w prawo!

Za uderzeniem rudla, statek zwrócił się na zachód od przylądka. Maszynista otrzymał rozkaz zdwojenia pary i Glengarry na lewo pozostawiła wyspę Jura.

Nikt nie odezwał się. Wszystkich spojrzenia skierowane były na statek już prawie widzialny.

Nie była to wcale łódź rybacka, gdyż miała wysoki maszt ale złożony, bo niepodobna było oprzeć się gwałtownemu wiatrowi.

W szalupie znajdowało się dwóch ludzi, jeden spoczywał na tyle łodzi, drugi z wysileniem robił wiosłami. Jeżeli mu się nie powiedzie cofnąć szalupy obaj będą zgubieni.

W pół godziny później Glengarry dotarła do granic Corryvrekan i rozpoczęła swój szybki bieg ku pierwszym falom; nikt na statku nie pytał nawet, czy szybkość prądu może być niebezpieczną dla okrętu.

Rzeczywiście w tej części cieśniny morze było zupełnie białe jak gdyby wewnętrzny ruch fal burzył je nieustannie. Widziano tylko pianę, buchająca olbrzymiemi masami z powodu uderzeń bałwanów o przeszkody w głębi ukryte.

Szalupa nie była zbyt daleko. Z dwóch ludzi, ten co był nachylony nad sterem, wytężał wszystkie siły aby się wycofać z odmętu. Zrozumiał doskonale że Glengarry przybywa im na pomoc, ale pojmował i to, że okręt nie może bez niebezpieczeństwa bardziej zbliżyć się do nich, i że im koniecznie należy podpłynąć ku statkowi. Drugi spoczywający na tyle, zdaje się jakby był zupełnie pozbawiony czucia i ruchu.

Miss Campbell pod wpływem nadzwyczajnego wzruszenia, nie spuszczała oka z tej szalupy zagrożonej niebezpieczeństwem, ona to pierwsza zauważyła jej położenie, i dzięki też jej wstawieniu się Glengarry płynęła ku niej.

Jednakże położenie stawało się coraz groźniejszem. Była nawet obawa że Glengarry na czas nie przybędzie. Płynęła teraz bardzo powoli, z ostrożnością i bacznością. Przygaszono nieco ogień i okręt posuwał się dość żywo ale jednak miarkował swój bieg, jak to ma miejsce przy wprowadzaniu statków do portu.

Szalupa tymczasem nie mogła zgoła wycofać się z pośrodka fal uderzających nań z szybkością piorunu. Czasami zupełnie nikła pod naporem olbrzymiej masy wody, czasami znowu kręciła się w koło lub biegła z prędkością kamienia wyrzuconego z procy.

– Prędzej! Prędzej! wołała miss Campbell, nie mogąca powstrzymać swej niecierpliwości.

Ale na widok tych szalejących bałwanów, już niektórzy z pasażerów poczęli wydawać krzyki przerażenia. Kapitan zrozumiał odpowiedzialność na jaką się naraża, zaczął więc powoli powstrzymywać bieg statku kierującego się co raz bardziej ku stronie Corryvrekan.

A jednakże miedzy okrętem a szalupa nie było więcej nad 200 metrów odległości, można było doskonale już widzieć tych nieszczęśliwych walczących ze śmiercią.

Był to stary marynarz i młodzieniec; pierwszy leżał na tyle statku drugi walczył z falami.

W tej chwili wielki bałwan uderzył o bort okrętu i uczynił położenie jeszcze trudniejszem.

Kapitan nie mógł zbliżać się bardziej do odmętu i zaczął manewrować w ten sposób aby mógł bez niebezpieczeństwa pozostać na miejscu.

Nagle szalupa zadrzawszy znikła w masie szalejących fal!

Na pokładzie wydano jeden okrzyk, okrzyk przerażenia!

Czy rzeczywiście szalupa została przewrócona? Nie, unosiła się jeszcze nad bałwanami, ale napór wody coraz bardziej oddalał ją od okrętu.

– Trzymajcie się! wołali majtkowie zebrani na pokładzie okrętu, gotując liny do rzucenia na szalupę.

Kapitan kazał zdwoić parę i Glengarry szybkim ruchem posunęła się ku odmętowi. Zarzucono liny, które z szybkością niezmierną oplotły się około masztu szalupy, gdy tymczasem Glengarry wypuściła kontrparę i pociągnęła za sobą przyczepiony już teraz do niej mały statek.

W tej chwili młodzieniec oddalając się od steru pochwycił w ramiona swego towarzysza i marynarze dopomogli mu do przeniesienia starca na pokład.

Nowa fala uderzyła w szalupę a młodzieniec zapominając o własnem niebezpieczeństwie, zręcznie skoczył i dostał się do okrętu. Nie stracił wcale zimnej krwi, twarz jego była spokojna, a cała postawa okazywała, że posiada nie tylko odwagę moralną ale i niepoślednią siłę fizyczna.

Z całą przytomnością umysłu pospieszył do starca, zajmując się nim z wielką troskliwością. Był to właściciel szalupy. Szklanka wódki, którą podano mu na okręcie, w oka mgnieniu postawiła go na nogi.

– Panie Oliwierze! rzekł.

– Ach mój poczciwy stary, zawołał młodzieniec, a nasza wyprawa morska?

– To nic. Widziałem ich dosyć! Teraz nie mamy się czego obawiać.

ray_13.jpg (201000 bytes)

– Dzięki Bogu, ale to skutkiem mojej niebaczności, moglibyśmy byli przypłacić życiem. Wielka była nieroztropność z mojej strony, chcieć przepłynąć odmęt... Na szczęście jesteśmy uratowani.

– Z twoja pomocą panie Oliwierze!

– Nie... z pomocą Boga.

Przy tych słowach młodzieniec przycisnął do piersi starego marynarza i usiłował zapanować nad wzruszeniem, które miało tyle świadków.

ray_14.jpg (206697 bytes)

Następnie zwracając się do kapitana Glengarry w chwili kiedy ten schodził z pomostu obserwacyjnego, rzekł:

– Kapitanie, nie wiem czem będę mógł odwdzięczyć się panu za te usługę prawdziwie szlachetną.

– Panie, odpowiedział kapitan, wypełniłem tylko mój obowiązek, i prawdę powiedziawszy, moi pasażerowie bardziej niż ja zasługują na podziękowanie.

Młodzieniec uścisnął z uczuciem rękę kapitana; następnie zdejmując kapelusz, ukłonił się z wdziękiem obecnym na pokładzie podróżnym.

Niewątpliwie bez pomocy Glengarry on i jego towarzysz pochwyceni odmętem Corryvrekan, byliby zginęli.

Tymczasem podczas całej tej sceny miss Campbell oddaliła się na stronę. Nie chciała aby opowiedziano o niej, że to za jej staraniem cały ten dramat skończył się tak szczęśliwie. Właśnie stała na pomostku, gdy nagle jakby mimo woli zawołała:

– A promień? A słońce!

– Nie ma słońca! odpowiedział brat Sam.

– Ani promienia! dodał brat Sib.

Już było bardzo późno. Tarcza słoneczna, która zwolna znikała po za horyzontem morza, świeciła zielonemi promieniami w przestrzeni nieba czysta jak łza. Ale w tym właśnie momencie myśl miss Campbell była gdzieindziej, i tym sposobem utraciła sposobność ujrzenia zjawiska, które zapewne nie tak prędko zdarzy się jej widzieć.

– Jaka szkoda szepnęła, ale mówiła to bez wielkiego żalu, przypomniawszy sobie to, co niedawno zaszło.

Tymczasem Glengarry czyniła ewolucye aby wydobyć się z odmętów Corryvrekan i skierować się na drogę ku północy. W tej chwili stary marynarz, uściskawszy rękę młodego towarzysza powrócił do szalupy i rozwinął żagle ku wyspie Jura.

Co się tyczy młodzieńca, ten usiadł na burcie okrętu i powiększył liczbę turystów Glengarry żeglującego ku Oban.

Okręt pozostawiony na boku wyspy Shuna i Luing, gdzie się znajdowały bogate cegielnie margrabiego Breadalbana, przesunął się około wyspy Seil, która leżała na granicach Szkocyi, wszedł wkrótce do zatoki Loru, popłynął między wyspą wulkaniczną Kerrera i granicą i nareszcie dobrym już zmrokiem zarzucił kotwicę w porcie Oban.

 

Rozdział VII

Aristobulus Ursiclos.

 

ban znakomitą liczbę gości przyciągnął do siebie. Przybyli pasażerowie z Brighton, Margate, i Ramsgate a Aristobulus Ursiclos, osoba tak ważna, nie mogłaby przejechać tędy niepostrzeżona.

Oban, które wprawdzie nie dorównywa swym rywalom, jest jednak miejscem kąpielowem poszukiwanem wielce przez ludzi swobodnych z połączonego królestwa. Pozycya jego w cieśninie Mull, zabezpieczająca od wiatrów zachodnich których przepływ wprost powstrzymuje również wyspa Kerrera, przywabia znakomitą liczbę cudzoziemców. Jedni przybywają tu po to, aby kąpać się w jej zbawiennych wodach, drudzy zakładają tu swoje siedlisko, ponieważ w Obanie krzyżują się drogi do Glasgowa, Invernes i do najciekawszych wysp Hebrydy. Trzeba jeszcze dodać, że Oban nie jest jak inne miejscowości kuracyjne, rodzajem podwórza szpitalnego: ponieważ większa cześć przyjeżdżających tutaj podczas letnich upałów są zdrowi zupełnie i nie narażają się jak w innych kąpielowych miejscowościach na granie w wista z dwoma choremi i jednym umarłym!

ray_15.jpg (177842 bytes)

Oban zaledwie liczy 150 lat swojej egzystencyi. Oddaje też do dyspozycyi turystów swe place, wnętrza swych domów, przestrzeń swoich ulic i schronienia urządzone w modny sposób. Przedstawia się tu wszystko malowniczo i kościół zbudowany w dawnym stylu normandzkim, z przepyszną nad nim wieżą i starożytny zamek Dumolly otoczny dokoła pnącemi się roślinami i masy skał na północnym stoku i panorama siedlisk ludzkich, i wille różnobarwne mieszczące się na drugim planie i wody spokojne portu, po których przesuwają się prześliczne jachty przeznaczone do wycieczek dla przyjemności.

W tym roku, w miesiącu sierpniu, cudzoziemcy, turyści i kąpielowicze, zgromadzili się w Oban w wielkim komplecie. Na liście jednego z najpierwszych hoteli można było wyczytać już od kilku tygodni pomiędzy najznakomitszemi nazwiskami i nazwisko pana Aristobulusa Ursiclos przybyłego z Dumfries ze Szkocyi.

Była to osobistość około 28 lat wieku. Człowiek ten, zdaje się nigdy nie był młodym, ale też i prawdopodobnie nie będzie też nigdy starym. Widocznie zrodził się w takim roku1, w którym człowiek nie zmienia się przez całe życie. Z powierzchowności nie wyglądał ani źle, ani dobrze: z postawy, dość mizernie; jasny blondyn, nosił okulary dla krótkiego wzroku; przytem miał nos krótki, który nie zdawał się być nosem jego twarzy. Z 300 tysięcy włosów, jaką to ilość wedle ostatnich badań naukowych powinna posiadać każda głowa, nie pozostało mu więcej nad 60.000. Mocny zarost ocieniał podbródek i policzki, co nadawało jego twarzy podobieństwo do małpy. I rzeczywiście gdyby był małpa, byłby małpą w najlepszym gatunku, boć bywają i małpy ludzie, jako przejściowe indywidua w łańcuchu stworzeń utworzonym przez darwinistów, a to dla połączenia królestwa zwierzęcego z człowiekiem.

Aristobulus Ursiclos obfitował nie tylko w pieniądze ale i w bogatcwo myśli. Za nadto ukształcony jak na młodego uczonego, nie wiedział w jaki sposób naprzykrzać się swoją mądrością, przytem dyplomowany przez Uniwersytet w Oxfordzie i w Edimburgu, posiadał więcej wiadomości dotyczącej fizyki, chemii, astronomii i matematyki niż literatury. W gruncie rzeczy nadzwyczaj zarozumiały, nie wdawał się w nic takiego, coby podawało powód do zwątpienia o jego erudycyi a tem mniej do nadania mu tytułu głupca. Jego główną manią a raczej monomanią było rozprawiać o wszystkiem tem, co było naturalnem, stanowiło to rodzaj pedantyzmu niezbyt przyjemnego. Nie śmiano się z niego, bo i on nie śmiał się także, ale wyśmiewano go, bo był śmiesznym. Do niego to właśnie stosowała się w zupełności formułka używana przez wolnych mularzy: słuchaj, patrz, milcz. On czyni jeszcze więcej bo nie słuchał wcale, nie widział i nie milczał nigdy. Jednem słowem zapożyczając porównania, jak to bywa we zwyczaju w kraju Walter-Scota, z jego dzieł, Aristobulus Ursiclos, ze swemi usposobieniami podobnym był w zupełności do sędziego Nicol-Jarvie a jeszcze bardziej do poetycznego kuzyna Rob-Roya, Mac-Gregor.

Któraż z córek wysokiego kraju, nie wyłączając nawet miss Campbell nie wybrałaby Rob-Roy'a zamiast Nicol Jarvie?

Takim był Aristobulus Ursiclos. Jakim sposobem bracia Melvill zawarli związek z tym pedantem pragnąc go uczynić członkiem swojej rodziny? Jakim sposobem tenże okazał się godnym szacunku tych starców 60 letnich? Być może z tej przyczyny, że on jeden z pierwszych objawiał zamiary matrymonialne względem ich wychowanicy. Z pewną radością, w zachwycie naiwnym braciaSam i Sib zapewne wykrzyknęli:

– Oto młodzieniec bogaty, z pięknej familii, swobodnie rozporządzający majątkiem spadłym na niego ze strony rodziców i dalszych krewnych, a co najważniejsza, wysoko wykształcony! Będzie to wyborna partya dla naszej drogiej Heleny. Małżeństwo dopełni się bez przeszkód i będzie bardzo odpowiednie.

Poczem zażyli tabaki ze wspólnej tabakierki, zamknęli ją z lekkim trzaskiem, zatarli ręce, mówiąc sami do siebie:

– Sprawa załatwiona zupełnie!

Bracia nawet spoglądali na siebie domyślnie z uśmiechem, gdy na żądanie ujrzenia zielonego promienia sprowadzili miss Campbell do Oban. Tutaj więc bez poprzedniego przygotowania, bez jakiegokolwiek podstępu, zawiążą się na nowo z panem Ursiclos stosunki przerwane z powodu jego wyjazdu.

Bracia Melvill i miss Campbell zajęli najpiękniejsze apartamenta w hotelu Caledonii, zamiast dawniejszych w Hellensbourgh. Jeżeli pobyt ich przedłuży się w Oban to trzeba będzie wynająć jaką willę w górnej stronie miasta, do tego jednak momentu, przy pomocy pani Bess i Partridge urządzili się jak mogli najwygodniej w gmachu należącym do pana Mac-Fyne. Później się zobaczy jak to będzie dalej.

Nazajutrz po przybyciu bracia Melvill, o godzinie dziewiątej rano wyszli z przedsionka hotelu Caledonii położonego prawie na prost portu i szluzy otoczonej dokoła wspaniałemi drzewami. Miss Campbell jeszcze spoczywała w swym pokoju na pierwszem piętrze, nie domyślając się wcale, że jej wujowie udali się z odwiedzinami do p. Aristobulusa Ursiclos.

Obaj niewidzialni zeszli na taras i przekonani że ich protegowany mieszka w jednym z hotelów znajdujących się na północnej stronie zatoki, udali się w tym kierunku.

Trzeba dodać, że wiodło ich po części przeczucie. Rzeczywiście, w dziesięć minut po ich odejściu Aristobulus Ursiclos, który codziennie odbywał wycieczki naukowe nad stacyą nadmorska, spotkał obu braci i wymieniwszy z nimi uścisk ręki, zdawał się być wielce uradowanym.

– Pan Ursiclos, zawołali bracia Melvill.

– Panowie Melvill, odpowiedział Aristobulus, tonem dobrze udanego zdziwienia. Panowie tutaj? W Oban?

– Od wczorajszego wieczoru, rzekł brat Sam.

– I jesteśmy uszczęśliwieni, panie Ursiclos, że znajdujemy pana w zupełnym zdrowiu, dodał brat Sib.

– O w doskonałem, panowie... Zapewne wiecie treść nadeszłej tu depeszy?

– Depeszy? rzekł brat Sam. Czy może zawiadamia ona o przybyciu ministra Gladstona?

– Nie chodzi tu wcale o ministra Gladstone, odpowiedział dość pogardliwie Aristobulus Ursiclos, lecz jest mowa o depeszy meteorologicznej.

– Tak? odpowiedzieli obaj wujowie.

– Tak jest. Zapowiadają, że obniżenie się Swinemunde postępuje dość wyraźnie ku północy. Jego główny prąd obecnie znajduje się blisko Sztokholmu, gdzie barometr, opadł na jeden cal i 25 milimetrów. Ponieważ zaś zwykle używają do swych obliczeń systemu decymalnego, przeto znaczy w ogóle, możemy to określić w ten sposób, że jest zniżenie na dwadzieścia pieć cali i sześć dziesiątych czyli 726 milimetrów. Jeżeli obniżenie to różni się cokolwiek miedzy Anglią i Szkocyą, to tem bardziej przy Walenii, gdzie barometr obniżył się wczoraj o jedną dziesiątą a przy Stornoway o dwie dziesiąte.

– Cóż zatem to obniżenie? pytał brat Sam.

– Jaka konkluzya? dodał brat Sib.

– Ze się długo nie utrzyma piękna pogoda, odpowiedział Aristobulus Ursiclos, i że niebo zmieni wkrótce wiatr na południowo zachodni, przynosząc nam wyziewy z północnego Atlantyku.

Bracia Melvill podziękowali młodemu uczonemu, że im pozwolił dowiedzieć się o tak wyraźnym prognostyku, i że tym sposobem trzeba będzie czekać na pojawienie się zielonego promienia o co się wcale nie gniewali, gdyż pobyt ich przedłuży się w Oban.

ray_17.jpg (179366 bytes)

– A panowie przybyliście w jakim celu? zapytał zbierając krzemienie i przyglądając się im bardzo uważnie.

Obaj bracia niezmiernie byli zmieszani tem zachowaniem się uczonego.

Kiedy jednak kollekcya krzemieni coraz bardziej powiększała się, tak że już one wypełniły kieszeni p. Ursiclos, odezwali się:

– Przybyliśmy w bardzo naturalnym celu, zabawienia czas niejaki, rzekł brat Sib.

– I dodamy iż towarzyszy nam także i miss Campbell.

– Ah! miss Campbell! odparł Aristobulus Ursiclos. Zdaje mi się, że krzemień sięga epoki gaelickiej. Znajdują się ślady... Doprawdy jestem zachwycony że ujrzę miss Campbell... ślady meteorycznego żelaza... klimat ten nadzwyczaj łagodny, będzie dla niej bardzo odpowiedni.

– Zdrowa jak ryba, zrobił uwagę brat Sam, i nie potrzebuje wcale pokrzepiać zdrowia.

– Nic nie szkodzi odpowiedział Aristobulus. Tutaj powietrze wyborne. Zero 21 (0×21) kwasorodu i zero 79 (0×79) azotu z przymieszką cokolwiek pary wodnej w stosunku hygienicznym. Co się tyczy kwasu węglowego, zaledwie mały ślad tylko. Robiłem analizę przez całe rano.

Bracia Melvill, chcieliby żeby więcej zajmowała go obecność miss Campbell.

– Lecz, mówił Aristobulus, jeżeli nie przybyliście panowie do Oban z powodu zdrowia, czy mogę się zapytać, dla czego opuściliście waszą kolonię w Helensbourgh.

– Nie mamy potrzeby ukrywać się przed panem i określimy pozycyę w jakiej się znajdujemy, odpowiedział brat Sib.

– Mamże w tej zmianie miejsca pobytu, rzekł młody uczony, widzieć życzenie, zresztą bardzo naturalne, spotkania się ze mną miss Campbell, porozumienia się i poznania wzajemnego, to jest uszanowania się i pozyskania zobopólnego szacunku?

– Bez wątpienia, odpowiedział brat Sam. Myśleliśmy że w ten sposób, cel prędzej będzie osiągnięty.

– Zgadzam się panowie, rzekł Aristobulus. Tutaj na gruncie neutralnym możemy przy sposobności rozmawiać o fluktuacyach morza, o kierunkach wiatrów, o wysokości piętrzących się bałwanów, o innych fenomenach  fizycznych, co nadzwyczaj powinno zaciekawić.

Bracia Melvill porozumiawszy się ze sobą uśmiechem, skinęli głową na znak potwierdzenia, dodając, że za ich powrotem do kolonii Helensbourgh, będą bardzo szczęśliwi, skoro przyjmą miłego gościa z tytułem więcej stanowczym.

Aristobulus Ursiclos oświadczył, iż jest zachwycony tem, że rząd postanowił w tej chwili dokonać projektu uregulowania Clydy, są to bowiem prace, które rozpoczną się wedle nowego systemu, za pomocą machiny elektrycznej... Wówczas, zamieszkawszy stale w kolonii bez straty czasu będzie mógł je badać i starać się aby równie w pracach tych był użytecznym.

Bracia Melvill nie posiadali się z radości. Było to szczególne zetknięcie się prac z ich projektami. W godzinach wolnych od zajęć w kolonii, młody uczony będzie mógł odbywać potrzebne mu studya.

– Ależ, zapytał Aristobulus, musieliście panowie wynaleść jaki preteskt przybycia tutaj, ponieważ miss Campbell nie miała pewno zamiaru spotkania się tu ze mną w Oban.

– Rzeczywiście, a tego pretekstu dostarczyła nam sama miss Campbell.

– Tak i jakiż to?

– Zależy on na badaniu fizycznem w pewnych warunkach jakich nie przedstawia kolonia Helensbourgh.

– Doprawdy? zawołał Aristobulus poprawiając palcami okulary. Z tego wnoszę, że pomiędzy mną a miss Campbell istnieje już jakieś powinowactwo sympatyczne. Czy mogę wiedzieć, jakie to mianowicie zjawisko, nie może być zbadane w kolonii?

– Fenomenem tym jest po prostu promień zielony, powiedział brat Sam.

– Promień zielony? rzekł Aristobulus nadzwyczaj zdziwiony. Nigdy nie słyszałem o tem. Czy mógłbym ośmielić się zapytać panów co to jest ten promień zielony?

Bracia Melvill wytłumaczyli mu jak umieli co stanowi ten fenomen, o jakim Morning Post wspomniał i zachęcił do jego widzenia czytelników.

– Ba! rzekł Aristobulus, to zwykła ciekawość nie przedstawiająca zbyt wielkiego interesu, wchodzi on nawet w zakres fizyki ale dziecięcej.

– Miss Campbell jest także młoda dziewczyną, odpowiedział Sib, i przywiązuje do tego fenomenu wielką ważność, przesadza bez wątpienia...

– Nie chce nawet iść za mąż, jak sama mówiła dopóty, dopóki nie ujrzy zielonego promienia.

– Bardzo dobrze, panowie, odpowiedział Ursiclos, ukażemy jej promień zielony.

Poczem, wszyscy trzej po ścieżce wijącej się przez piękne trawniki, skierowali się do hotelu Caledonia.

Aristobulus Ursiclos nie tracił chwili nadaremnie, starając się wystawić braciom Melvill o ile umysł kobiety skłonnym jest do wybryków i rozwinął bardzo szeroko program, w jaki sposób należy uzupełnić jej wychowanie; zaprzeczając w ogóle aby poziom umysłowy kobiety, mógł się równać z poziomem umysłu mężczyzny, że jednem słowem, kobieta nie jest zdolną zająć się wysokiemi i podniosłemi zadaniami filozofii. Lecz nie sięgając tak daleko, może ją przekształcimy nadając wyjątkowy, specyalny kierunek, chociaż od czasu istnienia na ziemi kobiety, żadna z nich nie odznaczyła się tak znakomitemi odkryciami jak Aristot, Euklides, Hervey, Hanenhman, Paskal, Newton, Laplace, Arago, Humphrey Dawid, Edison, Pasteur i t. d. Potem rzucił się do określenia różnych zjawisk fizycznych i romawiał de omni re scibili, nie wspomniawszy ani na chwilę o miss Campbell.

Bracia Melvill słuchali z wielkiem poszanowaniem i przymusowo, ponieważ Ursiclos mięszaniem do zdań swych hum! hę! nie dozwalał cokolwiek wtrącić i zamykał po prostu usta braciom.

Przybyli w ten sposób rozmawiając aż do hotelu Caledonia i wreszcie zatrzymali się przed nim na jakie sto kroków, aby się wzajemnie pożegnać.

Jakaś młoda osoba w tej chwili stała w oknie swego pokoju. Zdawała się być mocno zajętą, nawet zakłopotaną nadzwyczajnie. Spoglądała to przed siebie, to po za siebie, na prawo i lewo badając horyzont jakby pragnęła coś na nim ujrzeć.

Nagle miss Campbell, była to bowiem ona, dostrzegła swych wujów. Natychmiast z żywością zamknęła okno i w kilka chwil później, zeszła aż na aleję żwirową, z rękami skrzyżowanemi, w postawie surowej, z czołem na którem zdawało się, gromadziły się gromy i wyrzuty.

Bracia Melvill spojrzeli na siebie. Co się stało Helenie? Czy to obecność Aristobulusa Ursiclos, takie symptomy gniewu sprowadziły na jej czoło?

Tymczasem młody uczony posunął się naprzód i pozdrowił jakby mechanicznie miss Campbell.

– Pan Aristobulus Ursiclos, rzekł brat Sam prezentując ceremonialnie przybyłego.

– Który przypadkiem znalazł się... tutaj właśnie jak by naumyślnie w Oban... dodał brat Sib.

– A, pan Ursiclos?

I miss Campbel zaledwie poruszyła głową.

Potem odwracając się do braci Melvill, zmięszana i nie wiedząc jak się pohamować:

– Moi wujowie! rzekła surowo.

– Droga Heleno, odpowiedzieli obaj wujowie, z tem samem zakłopotaniem w głosie.

– Wszak jesteśmy w Oban? zapytała.

– W Oban, nie ulega wątpliwości.

– Na morzu hebrydzkiem?

– Tak jest.

– A więc za godzinę nie będziemy już tutaj.

– Za godzinę?

– Pragnęłam widzieć horyzont morski.

– Zapewne...

– Proszę mi go ukazać!

Bracia Melvill przerażeni odwrócili się.

W prost, a nawet dobrze na południo-zachód jak równie na północno-zachód, nie było najmniejszego pola swobodnego między wyspami, a nadto niebo zaciągnęło się chmurami. Seil, Kerrera, Kismore, stanowiły jakby przegrodę między nimi. Łatwo więc wyprowadzić wniosek że mieszkańcy Oban byli zupełnie pozbawieni horyzontu.

Dwaj bracia również w czasie spaceru w przystani, nie zauważyli go zupełnie. W tak dziwnie kłopotliwem położeniu nie wiedząc jak się tłumaczyć i co powiedzieć, zawołali jak prawdziwi szkoci:

– Pooh!

– Pswha!

 

Rozdział VIII

Chmura na horyzoncie.

 

yjaśnienie i tłumaczenie się było zatem konieczne; a ponieważ w tem objaśnieniu pan Aristobulus Ursiclos nie potrzebował przyjmować żadnego udziału, przeto miss Campbell pożegnała go chłodnem ukłonem i zwróciła się ku hotelowi Caledonia.

Aristobulus Ursiclos niemniej chłodnem skinieniem głowy odpowiedział na pożegnanie. Najwyraźniej rozgniewany tem, że jego osobistość porównana została wraz z promieniem zielonem, skierował się ku piaskom przystani, ciągle rozmawiając ze sobą wyrazami nadzwyczaj wyszukanemi.

Bracia Sam i Sib nie czuli się jakoś dość odważni w obec wypadku, którego skutków wkrótce zapewne doświadczą. Jakoż wszedłszy nareszcie do salonu z miną pokorną, jak to mówią i z uszami po sobie, czekali aż się miss Campbell odezwać do nich raczy.

Wyjaśnienie było krótkie, ale energiczne. Przyjechano do Oban w tym celu aby mieć przed swemi oczami horyzont morski, a tymczasem nic zgoła nie można było widzieć, więc i mówić o tem nie warto.

Dwaj bracia na usprawiedliwienie przytoczyli tylko to, że postępowali w dobrej wierze. Nie znali zupełnie tej miejscowości Oban, któż mógł przypuścić, że morze, prawdziwe morze, nie znajduje się tutaj, ponieważ nagromadziła się taka masa kąpielników. Być może że jest tutaj jedyny punkt, a to z powodu rozrzucenia na wszystkie strony wysp hebrydzkich, w którym linia poziomu morskiego nie łączy się z horyzontem.

– Bardzo dobrze, odpowiedziała miss Campbell, tonem któremu chciała nadać powagę i surowość, potrzeba wynaleść inny punkt, nie w Oban, gdziekolwiek bądź, a nawet chociażby to miało narazić na ofiarę spotkania się z panem Aristobulusem Ursiclos!

Bracia Melvill instynktownie opuścili głowy, i nie odpowiedzieli wcale.

– Proszę przygotować się do podróży, rzekła miss Campbell, ponieważ dziś jeszcze wyjeżdżamy.

– Wyjeżdżajmy, odezwali się bracia nie mogąc inaczej wyjść z kłopotliwego położenia, jak tylko zgadzając się na  wszystko z pokorą.

I wnet też rozległo się donośne wołanie:

– Bet!

– Beth!

– Bess!

– Betsey!

– Betty!

Pani Bess przybyła w towarzystwie Partridge. Oboje natychmiast zostali uprzedzeni o wyjeździe, a wiedząc że ich młoda pani we wszystkiem miała słuszność, nie pytali się zgoła o przyczynę tak nagłej podróży, o powód tak nieoczekiwanego odjazdu.

Projektowano zapominając zupełnie o panu Mac-Fyne, właścicielu hotelu Caledonia.

Było to dowodem, że nie znali wcale co to są owi sławni przemysłowcy, nawet w tak gościnnem kraju jak Szkocya, i nie przypuszczali żeby taki pan Mac-Fyne łatwo się nie zgodził na puszczenie od siebie tak znakomitej rodziny, składającej się z trzech państwa i dwojga domowników, żeby ich starał zatrzymać się jak najdłużej.

Jak więc tylko postanowienie to rozeszło się po hotelu, pan Mac-Fyne oświadczył najwyraźniej że całą tę sprawę załatwi z ogólnem zadowoleniem a nawet i ze szczegółowem każdej osoby, bo nie podobna aby ci państwo odjechali i żeby nie miał środka zatrzymania wszystkich. Otóż cóż się tedy dalej stało?

Czego żądała miss Campbell i co ma się rozumieć chcieli wykonać panowie Sam i Sib Melvill? Widzieć morze i szeroko wzniesiony nad nim horyzont! Nic łatwiejszego, ponieważ nie można go inaczej widzieć jak przy zachodzie słońca. Nie można go widzieć z brzegów Oban? Dobrze. A czy nie było lepiej na wyspie Kerrera? Nie. Na wielkiej wyspie Mull zaledwie południowo-zachodnia część Atlantyku jest widzialna. Zchodząc jednak nieco w bok, mamy wyspę Seil, której port dotyka północnej strony brzegów Szkocyi. Tutaj nic zgoła nie zaćmiewa widoku.

Udać się zaś tam można prawie spacerem, jest zaledwie 4 lub 5 mil wcale nie więcej, a skoro czas pogodny, wygodny powóz i dwa dobre konie mogą za półtory godziny przewieść miss Campbell i jej orszak.

Na poparcie swego twierdzenia wymowny właściciel hotelu okazał to wszystko na mapie, zawieszonej w przedsieniu hotelu. Miss Campbell mogła tedy wierzyć temu że Mac-Fyne wcale nie chciał jej obałamucać. Rzeczywiście na przestronnej wyspie Seil rozwijał się znacznej wielkości wycinek, obejmujący prawie 1/3 horyzontu na którem słońce posuwało się w ciągu kilku tygodni poprzedzających i towarzyszących porównaniu dnia z nocą.

Sprawa zatem załatwiła się na wielką radość właściciela Mac-Fyne i uciechą obu braci Melvill. Miss Campbell udzieliła im przebaczenie nie czyniąc najmniejszej aluzyi do obecności Aristobulusa Ursiclos.

– Lecz, rzekł brat Sam, jest to szczególne, że istotnie w Oban brak horyzontu morza.

– Natura jest dziwna i kapryśna, odparł brat Sib.

Aristobulus Ursiclos był niezawodnie bardzo kontent, dowiadując się że miss Campbell nie pojedzie szukać gdzieindziej dla siebie punktu obserwacyjnego, ale tak był zajęty rozwiązaniem ważnego zadania, że nie miał czasu okazać swego zadowolenia.

Fantastyczna młoda dziewczyna była mu przypuszczalnie bardzo wdzięczna za to zachowanie się bo jakkolwiek pozostała dla niego zupełnie obojętna przyjęła go inaczej zupełnie niż poprzednio. Tymczasem stan powietrza nieco się odmienił. Jeżeli zatem powietrze zawsze zostanie równie pięknem to kilka chmur, które zmniejszały upał południa, zaciemnią horyzont przy wchodzie i zachodzie słońca. W takim razie należy zachować cierpliwość i nie potrzeba nadaremnie szukać punktu obserwacyjnego na wyspie Seil. Nadaremny trud, trzeba czekać.

ray_18.jpg (200784 bytes)

Przez ciąg tych dni miss Campbell pozostawiwszy wujów w towarzystwie upatrzonego dla niej przyszłego męża, chodziła wraz z panią Bess, a czasami sama jedna błąkała się po piaskach przystani, unikała wszelkich zgromadzeń i nie zbliżała się wcale do grona osób przybyłych na kuracyę. Wszędzie było pełno tych gości, całe rodziny bezczynnie spędzały dni w przystani, młode dziewczęta i chłopcy tarzali się w wilgotnym piasku z prawdziwie angielską zimną krwią; panowie, poważnie i flegmatycznie, ubrani w kostyumy kąpielowe, często bardzo proste i pospolite, przychodzili tu i oddawali się zwykłym zajęciom które stanowiło zanurzanie się przez sześć minut w wodzie słonej morza; inni znowu goście tak mężczyźni jak kobiety z całą majestatycznością zasiadali na ławkach wyścielanych i wybitych czerwoną materyą, przerzucali niedbale kartki książek, gazet lub albumów; niektórzy przechodni turyści z lunetą na pasku, w kapeluszu podobnym do kaska na głowie, w długich kamaszach z parasolami pod pachą, spacerowali korzystając z pogody, przybyli bowiem wczoraj a dziś odjeżdżają; nareszcie między tym tłumem znajdowali się i przemysłowcy, których przemysł był koczujący i przenośny, należeli do nich tak zwani elektornicy sprzedający prądy elektryczne po dwa pensy tym, którzy znajdowali dziwne upodobanie w wybrykach fantazyi własnych; dalej artyści z piano mechanizmem, na kołach, wygrywający rozmaite melodye przekształcone z piosnek francuskich; fotografowie na wolnem powietrzu dający dowody swego talentu w robieniu na poczekaniu fotografii rozmaitych grup; kramarze w czarnych surdutach, w kapeluszach ustrojonych w kwiaty, popychający przed sobą małe wózki na których rozłożone były rozmaite najpiękniejsze jakie tylko są w świecie owoce; nakoniec minstrelle z twarzą wykrzywioną i przekształconą malaturą z szuwaksu, przedstawiając rozmaite sceny dość zręcznie trawestowane, wyspiewując kuplety samorodne, pośród grona dzieci, które jak to zwykle się dzieje, akompaniowały im chórem.

Dla miss Campbell to życie miast nadbrzeżnych nie było tajemnicą, ani też nie stanowiło najmniejszego powabu. Wolała uniknąć tych grup, obcych dla siebie, napływających z czterech części świata.

Często też wujowie, strwożeni jej nieobecnością, zmuszeni byli ją odszukiwać i znajdywali zwykle na dalekim brzegu piasczystego portu.

Tu, miss Campbell siadywała jak rozmarzona Minna z Korsarza z łokciem wspartym na skale, z głową opuszczoną na jednej ręce a drugą przebierającą w ziołach rosnących między złomami kamieni.

Jej błędne spojrzenie skierowane było ku Stack, którego szczyt skalisty wysuwał się na nieboskłonie, ujawniając ciemne wgłębienia, w których, jak mówią szkoci, przypływające fale morskie prowadziły głośną rozmowę.

W dali widać było szeregi kormoranów stojących w postawach nieporuszonych, ścigała je okiem, gdy nagle jakiś wypadek przerażał stado i majestatyczne stworzenia unosiły się w powietrzu na ogromnych swych skrzydłach.

O czem myślało młode dziewczę? Aristobulus Ursiclos byłby odpowiedział zarozumiale, że to o nim, nawet wujowie to samoby potwierdzili, a jednak wszyscy zawiedliby się w tem najhaniebniej.

W swych wspomnieniach miss Campbell przywiodła sobie na pamięć sceny z Corryvrekan. Widziała szalupę zagrożoną niebezpieczeństwem zatonięcia, ewolucye Glengarry, wirującą pośród rozszalałego żywiołu. W głębi swego serca odczuwała jeszcze ból, jaki ją przejął, gdy widziała jak nieroztropni żeglarze zniknęli pośród spienionych fal. Potem, przypomniała sobie chwilę jak zarzucono ratunkowa linę, jak elegancki młodzieniec pokazał się na pokładzie, spokojny, uśmiechający się, mniej niż ona wzruszony i pozdrawiający zebranych na statku pasażerów.

Dla głowy romansowej, był to już prawie romans, ale zdawało się, że rozgrywał się dopiero jego pierwszy rozdział. Książka tylko co rozpoczęta, nagle zamknęła się w oczach miss Campbell. W jakiem miejscu ma ją znowu otworzyć, gdy bohater jak jaki Wodan z epopei gaelickiej dotąd się nie pokazał?

Czyliż należało go szukać w tej gromadzie gości zaludniających Oban? Być może. Czy się z nią spotkał kiedy? Dotąd prawdopodobnie nie. Dla czego na pokładzie Glengarry obudził jej uwagę? Dla czego miałby pojawiać się? Przecież nie domyślał się, że jej winien swoje wybawienie? A przecież to ona pierwsza dostrzegła niebezpieczeństwo grożące szalupie, ona pierwsza uprosiła kapitana, aby pospieszył na ratunek. I w istocie, tego wieczoru poniosła ofiarę, bo nie mogła widzieć zielonego promienia, czego się najbardziej obawiała.

W ciągu trzech dni pobytu rodziny Melvill w Oban, niebo doprowadzało do rozpaczy astronomów z Edymburga i Greenwich. Było jakby podwatowane mgłą wyziewami dziwnej natury, jaką nieodznaczają się nigdy chmury. Lunety i teleskopy najsilniejsze, nawet reflektor z Cambridge – Parsontownu, nie były zdolne przeniknąć ich. Jedynie tylko promienie słoneczne posiadały tę siłę, przy zachodzie wszakże, linia horyzontu morza przedstawiała cudne barwy. Nie podobna przecież było aby zielony promień przebłysnął dla oczów widza.

Miss Campbell, w swych marzeniach, uniesiona wzburzona imaginacyą, nieco fantastyczna, połączyła wypadki odmętu Corryvrekan z zielonym promieniem. Co jest pewnem że ani jedne ani drugi nie powtórzyły się. Pierwsze okrywała tajemniczość, drugi wyziewy wodne.

Bracia Melvill, doradzając jej cierpliwość, wybrali się bardzo niewłaściwie. Miss Campbell nie wahała się uczynić ich odpowiedzialnymi za zamięszania w atmosferze. Oni też z pewnym oburzeniem badali barometr przywieziony z Helensbourgh, którego wskazówka wcale nie posuwała się. Byliby zaofiarowali własną tabakierkę, byle niebo pozbyło się chmur.

Co zaś do uczonego Ursiclos, pewnego dnia z powodu zachmurzonego nieba śmiał wypowiedzieć zdanie, iż to było bardzo naturalnem. O mało nawet w obecności miss Campbell nie rozpoczął lekcyi fizyki. Mówił o chmurach w ogólności, o ich ruchu mającym związek z obniżeniem się temperatury, o obłokach przeradzających się w wydęcia, o ich naukowym podziele na nimbus, stratus, cumulus, cyrrus! Nie potrzeba dodawać, że to był świeży jego nabytek naukowy.

Tak się zapalił, że bracia Melvill nie wiedzieli jak się zachować w obec tej rozprawy.

Ale miss Campbell rezolutnie przerwała tę chwalbę samego siebie, odwróciła się w przeciwną stronę żeby nie słyszeć, potem nagle spojrzała na szczyty zamku Dunolly i poczęła oglądać końce swych trzewików, co było oznaką jawną pogardy zupełnej dla mówiącego.

Aristobulus Ursiclos, który nie słuchał i nie widział tylko siebie, który mówił zawsze tylko dla siebie, nie zwrócił uwagi na tak wyraźną oznakę niechęci.

Tak minął 3, 4, 5, i 6 sierpnia. Podczas tego na wielką pociechę braci Melvill, wskazówka barometru poruszyła się cokolwiek w stronę „odmiana”.

Dzień zapowiadał się pod szczęśliwą wróżbą. O godzinie 10 rano, słońce jaśniało w całym blasku, a niebo było czyste, bez chmury.

Miss Campbell nie chciała opuścić tak przyjaznej pory. Powóz zawsze stał na rozkazy gości w hotelu Caledonii. Należało korzystać.

Otóż o godzinie 5 wieczorem miss Campbell i bracia Melvill zajęli miejsce w powozie kierowanym przez forysia wprawnego do jazdy 4 końmi. Partridge siadł z tyłu i czwórka popędziła galopem po drodze z Oban do Clachan.

Aristobulus Ursiclos na nieszczęście zajęty będąc jakimś ważnym pamiętnikiem naukowym nie przyjął udziału w wyprawie.

Wycieczka była urocza. Powóz toczył się wzdłuż brzegów po drodze oddzielającej wyspę Kerrera od Szkocyi. Wyspa ta z natury wulkaniczna, była nadzwyczaj malownicza, ale nie podobała się miss Campbell, gdyż zasłaniała horyzont morza. Ponieważ zaś było tylko cztery i pół mili do przebycia, chętnie przyglądała się jej profilowi i ruinom zamku zdobiącego jej szczyty od południa.

– Była to niegdyś siedziba Mag-Duglasów z Lorn, odezwał się brat Sam.

– A dla naszej rodziny, dodał Sib, zamek ten ma znaczenie historyczne, ponieważ go zburzyli Campbelle, spalili i wycieli w pień mieszkańców.

Partridge w zapale przyklasnął czynowi swych panów.

Kiedy minęli wyspę Kerrera, powóz wjechał na wąska drożynę, prowadzącą do wioseczki Clachan. Tu wąski przesmyk łączy wyspę Seil ze stałym lądem. W pół godziny później, nasi podróżnicy pozostawiwszy powóz w wąwozie, oddalili się na pagórek i zasiedli na szczycie nie wielkiej skały.

Tym razem nic nie zasłaniało widoku naszym turystom zwróconym ku zachodowi, ani wyspa Easdale, ani Inisch znajdujący się blisko wyspy Seil. Pomiędzy wyspą Ardanalisch a wyspą Mull jedną z największych pomiędzy wyspami Hebrydów, na północo zachodzie i wyspy Colonsay na wschodzie, wyłaniała się wielka przestrzeń morza, nad która wysuwała się wielka tarcza słońca.

Miss Campbell, ciągle pogrążona w myślach, siedziała cokolwiek na przodzie. Kilka ptaków drapieżnych a między niemi orły i sokoły zamiłowane w samotności, siedziały na pewnym rodzaju doliny wydrążonej w parowach skał.

Astronomicznie, słońce, w tej części roku i pod ta szerokością powinno było zachodzić o godzinie 7 i 54 minut, tuż w kierunku szczytów wyspy Ardanalisch.

Lecz, po upływie dwóch tygodni nie podobna było widzieć je zachodzące po za linią morza, ponieważ masy wyspy Colonsay zakrywały je przed wzrokiem.

Tego wieczoru zatem pora do obserwacyi była wyborna.

W tej chwili właśnie słońce skierowało promienie ku lustrzanej powierzchni morza.

Z trudnością można było przypatrwyać się jego tarczy zalanej jaskrawo-czerwonawem światłem.

Mimo to ani miss Campbell ani wujowie Melvill nie zmrużyli oczów ani na chwilę.

Kiedy jednak gwiazda owa świetlna zniżyła coraz bardziej swoją tarczę, miss Campbell wydała przeraźliwy okrzyk.

Pojawił się maluchny obłoczek, jakby lekkie muśnięcie, lekka plamka, długi jak pasek ognisty. Przedzielił on tarczę słoneczną na dwie połowy i zdawał się posuwać aż do poziomu morza.

Zdawało się że wietrzyk swym podmuchem rozgoni chmurę, ale podmuch nie nastąpił a obłoczek pozostał na miejscu.

A kiedy nareszcie tarcza słoneczna zmniejszyła się do rąbka kolistego, obłoczek zastąpił jego miejsce.

W tem lekkiem przycieniu promień zielony całkowicie zniknął i nie dobiegł źrenicy widzów.

 

Rozdział IX

Uwaga pani Bess.

 

owrót do Oban nastąpił wśród ogólnego milczenia. Miss Campbell wcale nie odezwała się; nie odważyli się równie wyrzec jednego słowa i bracia Melvill. Wszakże nie była ich wina, że właśnie w tak stanowczej chwili pojawił się ów ciemny obłoczek zasłaniający promienie słońca. Zresztą nie należało oddawać się rozpaczy. Piękna pora lata mogła się jeszcze przedłużyć i trwać co najmniej sześć tygodni. Jeżeli podczas trwania jesieni, nie pojawią się choćby kilka wieczorów bez chmury na niebie, będzie to istotnym fatalizmem.

W każdym razie stracono nadaremnie już jeden wieczór a barometer nie zapowiadał wcale pogody. Rzeczywiście w nocy kapryśna wskazówka posunęła się ku stronie: odmiana a właściwie: pogoda niestała.

Nazajutrz dnia 8 sierpnia, gorące wyziewy morskie nieco zaćmiły promienie słoneczne. Wiaterek południowy tym razem nie miał dość siły do rozpędzenia gromadzących się chmur. Wieczorem tarcza słoneczna zajaśniała purpurowem światłem. Słońce, niby paletra malarza przeszło wszystkie odmiany barw, od żółtawej chromu aż do błękitnej lazuru. Pod naciskiem obłoczków niby lekkie strzępki wełniane, słońce zaledwie dawało się widzieć, bez względu na to, że miss Campbell przedstawiała je sobie jasnem w bujnej wyobraźni.

To samo było na drugi dzień i na trzeci. Powóz nieustannie czekał w hotelu na gości. Po cóż daremnie się trudzić gdy słońce jest prawie niewidzialnem? Wysokości i wzgórzystości wyspy Seil równie stanowiły nieprzychylny do spostrzeżeń teren jak i płaszczyzna w Oban.

Nie zdradzając złego humoru miss Campbell, skoro zbliżył się wieczór, powróciła do swego pokoju z twarzą wielce zachmurzoną. Wypoczywała po całodziennej wycieczce i marzyła. O czem? Czy o legendzie przywiązanej do zielonego promienia? Czy potrzebuje koniecznie go widzieć, aby tem jaśniej spojrzała w głąb własnego serca? W głąb swego bynajmniej, ale w głąb innego serca.

Tego dnia pani Bess towarzyszyła miss Campbell do ruin w Dunolly-Castle. W miejscowości tej, u stóp starożytnych murów, po których wspinały się bluszcze, pysznie wyglądała panorama zatoki przystani w Oban, cudownie zarysował się dziki krajobraz Kerrera, wyspy rozsiane po morzu hebrydzkiem i wielka wyspa Mull, na zachodzie której znajdujące się skały, były jakby przedmurzem, o nie to bowiem obijały się pierwsze fale zachodniego Atlantyku.

ray_19.jpg (222473 bytes)

Miss Campbell przypatrywała się temu wszystkiemu, ale czy jednak co widziała? Czy przypadkiem jakie wspomnienie nie skupiało jej uwagi? Można przecież na śmiało twierdzić, że powodem roztargnienia miss Campbell nie była wcale osoba Aristobulusa Ursiclos. Rzeczywiście niefortunnie znalazł by się młody pedant przybywając w tej chwili, kiedy właśnie pani Bess dość śmiało wyrażała o nim swoje zdanie.

– Nie podoba mi się, mówiła. Nie, niepodoba się mi! Stara się on podobać tylko sobie samemu. Jaką on zrobił minę w Helensbourgh? Niezawodnie jeżeli się nie mylę, należy do klubu Mac-Egoistów. Jakiem dziwnym zbiegiem okoliczności bracia Melvill mogli pomyśleć, że będzie ich siostrzeńcem. Partridge go także znieść nie może a Partridge posiada bystre spojrzenie. A tobie, miss Campbell, jakże się on wydał?

O kim mówisz, pytała młoda dziewczyna, która wcale nie słyszała uwag pani Bess.

– O tym, o którym nie powinnaś myśleć, choćby tylko dla zachowania honoru klanu.

– O kimże to ja nie powinnam myśleć?

– Ależ o tym panu Aristobulus Ursiclos, który lepiejby daleko uczynił udając się na drugą stronę Tweed, bo zdaje mi się że nigdy Campbelle nie łączyli się z jakiemiś Ursiclos.

Pani Bess nie przebierała zgoła w wyrazach, w tym razie przecież nie chciała być w sprzeczności z usposobieniem swej młodej pani czyniła bowiem wszystko coby tylko dla niej mogło być przyjemnem i korzystnem. Przeczuwała doskonale, że Helena dla tego jegomości okazywała więcej niż zwykłą obojętność. Rzeczywiście zaś nie przypuszczała że to uczucie obojętności mogło się jeszcze zdwoić, w porównaniu z inną osobą.

Jeszcze jednak miała w tym względzie pewne wątpliwości, gdy niespodzianie miss Campbell zapytała jej, czy nie widziała przypadkiem w Oban tego młodzieńca, któremu okręt Glengarry wyświadczył tak znakomita usługę.

– Nie, miss Campbell, odpowiedziała pani Bess, miał natychmiast odjechać, ale podobno widział go Partridge.

– Kiedy?

– Wczoraj, na drodze do Dalmaly. Powracał właśnie z workiem podróżnym przez ramię, jak czynić zwykli artyści. O, ten młodzieniec nadzwyczaj lekkomyślnie sobie postąpił. Jeżeli puścił się na odmęty Corryvrekan, źle to wróży o jego przyszłości. Nie znajdzie on zawsze okrętu, który mu pospieszy z pomocą i może niewątpliwie uledz nieszcześcin.

– Tak myślisz? Jakkolwiek był to krok nierozsądny, ale okazał tyle odwagi, tyle zimnej krwi, w chwili grożącego mu niebezpieczeństwa.

– Bardzo być może, ale jednak ten młodzieniec wcale nie wie, że swój ratunek zawdzięcza tobie, i że należało mu nazajutrz po przybyciu do Oban, złożyć winne uszanowanie wybawicielce.

– Podziękować mi? odpowiedziała Campbell. Dla czego? Zrobiłam to nie tylko dla niego wyjątkowo, wszyscy na mojem miejscu postąpiliby podobnie względem innych.

– A czybyś go pani poznała? zapytała pani Bess przypatrując się młodej dziewczynie.

– Doskonale, odparła prostodusznie Miss Campbell, i wyznaję że charakter tej osobistości, odwaga spokojna, jaką okazał wstępując na pokład, czułe wyrazy i przyjacielskie znalezienie się względem starego marynarza, niezmiernie pochwyciły mię za serce.

– Doprawdy, zawołała zacna kobieta, nie wiem do kogo on podobny, ale jestem pewna że nie podobny wcale do pana Aristobulus Ursiclos.

Miss Campbell uśmiechnęła się nie odpowiadając, poczem powstała i długo przypatrywała się wzgórzystościom na wyspie Mull, nareszcie w towarzystwie pani Bess zeszła na dół i udały się obie aleja piasczystą prowadzącą do Oban.

Tego wieczoru słońce zaszło, jakby osłonięte piasczystem, ziarnistem światłem, i osłoną tak lekką i delikatną jak mgła.

Miss Campbell powróciła tedy do hotelu, zjadła z apetytem obiad przygotowany przez braci Melvill i po krótkim spacerze, udała się do swego pokoju.

 

Rozdział X

Partya wolanta.

 

racia Melvill, mówiąc prawdę, nie tylko liczyli dni, ale nawet i godziny. Nie szło im bowiem tak jak oni chcieli. Najwyraźniejsze znudzenie siostrzenicy, ta nieustanna potrzeba samotności, chłodne obejście się z panem Aristobulus Ursiclos, który też równie nie wiele się nią zajmował, wszystko to czyniło pobyt w Oban wielce nieprzyjemnym. Nie wiedzieli w jaki sposób ożywić monotonność życia. Nadaremnie wyczekiwali na zmianę powietrza. Skoroby życzeniu miss Campbell stało się zadosyć, niezawodnie byłaby przystępniejszą.

Miss Campbell tak była czemś głęboko zamyślona, że zapominała nawet witać ich we dnie i wieczorem.

Tymczasem barometr  wbrew  życzeniom zakłopotanych wujów ani na jeden milimetr nie posunął się. Nieraz już uderzali weń ręką, aby tym sposobem zmusić igłę magnesową do poruszenia, ale nie poruszyła się ona wcale.

Nagle bracia Melvill powzięli szczególną myśl.

Dnia jedenastego sierpnia po południu, postanowili zaproponować miss Campbell grę w wolanta, aby ją czemkolwiek rozerwać, w której to grze z pozwolenia Heleny miał mieć udział Aristobulus Ursiclos.

Trzeba wiedzieć, że brat Sib i brat Sam należeli do graczów pierwszej siły, czyniąc tym sposobem zaszczyt Zjednoczonemu Królestwu. Była to dawna gra nazwana: „mail”2, bardzo odpowiednia dla płci pięknej.

W Oban było dość miejsca do podobnej gry. Ponieważ goście kąpielowi zwykle obejmowali w swoje posiadanie już to nadbrzeżne piaski, już trawniki, nie potrzeba było zadawać sobie zbyt wiele trudu, celem wynalezienia właściwego miejsca do gry. Powierzchnia tu nie była piasczysta, ale usłana darnią, co zwykle miejscowi nazywają gruntem wolantowym: „crockets–grounds”. Polewana codziennie za pośrednictwem pompy i gładzona za pomocą właściwej ku temu maszyny, była tak gładka jak aksamit. Znajdowały się małe sześciany z kamienia służące do umocowania kijów i łuków potrzebnych do gry, wąski rowek ciągnął się na długość tysiąca dwustu stóp kwadratowych, przeznaczonych do gry w wolanta.

Wieleż to razy bracia Melvill przypatrywali się młodzieży obojga płci, grającej na tym placu! Zresztą niepodobna określić ich radości, że miss Campbell zgodziła się na propozycyę. Będą wiec w możności zabawić ją wobec widzów, których nigdy nie brak ani tu ani w Helensbourgh’u. Próżni ludzie!

Uprzedzono o tem Aristobulusa Ursiclos, który też na chwilę zawiesił roboty i znalazł się właśnie w chwili poczynającej się batalii na placu boju. I on również miał pretensyę należenia do znakomitych graczy tak pod względem teoryi jako i w praktyce, grał on jako uczony, jako geometra, jako fizyk, jako matematyk, jednem słowem jako mąż pewny siebie, umiejący obrachować cały przebieg gry.

Niezbyt przyjemnem było miss Campbell, że dostała za partnera owego napuszonego uczonego. Czy mogło być jednak inaczej? Niepodobna bez sprawienia przykrości obu braciom, rozdzielać ich ze sobą, stawiać jednego naprzeciw drugiego, gdy dotąd szli zawsze razem, ręka w rękę, tak połączonych ze sobą myślą i sercem, ciałem i duszą. Nie, tego uczynić nie mogła.

– Miss Campbell, odezwał się Aristobulus Ursiclos, jestem niezmiernie szczęśliwy, że zostałem pani pomocnikiem, a jeżeli pani pozwolisz, wytłumaczę pani teoryą uderzania...

– Panie Ursiclos, trzeba przedewszystkiem wygrać, odpowiedziała widocznie zniechęcona Helena.

– Wygrać?

– A właściwie przegrać, dodała Helena. Byliby niepocieszeni, gdybyśmy ich pobili.

– Jednakże... pozwól pani... rzekł Aristobulus Ursiclos. Grę tę znam jako geometra z pro-fesyi i szczycę się tem. Obrachowałem doskonale kombinacyą rzutów, ważność zboczeń i mam pewną w tem wprawę...

– Ja o niczem zgoła nie myślę, jedynie chciałabym sprawić przyjemność moim przeciwnikom. Zresztą są oni bardzo silni w tej grze, uprzedzam pana, i wątpię, czy umiejętność pańska wystarczy w obec ich niezwykłej biegłości.

– Zobaczymy zaraz, szepnął Aristobulus Ursiclos, ponieważ żadne względy nie mogły go nakłonić do zrzeczenia się walki na seryo... nawet chęć przypodobania się miss Campbell.

Tymczasem chłopiec do usługi przyniósł skrzynię, w której znajdowały się buławy, marki, kółka, kule i inne potrzebne przyrządy.

Koła w liczbie dziewięciu, zostały ułożone na małej tafli w kształcie trapezu, a nadto po obu stronach sterczały osie owych kół.

– Proszę wybierać, kto zaczyna, rzekł brat Sam.

Kostki rzucono do kapelusza, każdy z grających sięgnął doń ręką.

Losem tedy nastąpiła kolej stosownie do kolorów: kula i buława barwy niebieskiej dostała się bratu Sam, buława i kula czerwona Ursiclosowi; żółta buława i kula bratu Sib, a zielona kula i buława miss Campbell.

– Oczekiwałam na promień tej barwy, rzekła Helena. Może to i dobra przepowiednia.

Brat Sam miał zatem zaczynać, jakoż rozpoczął wzięciem olbrzymiego niucha tabaki.

Potrzeba było go widzieć wówczas. Z postawą ciała ani zbyt wyprostowaną ani zbyt nachyloną, podając się jednak nieco naprzód z odrzuconą w tył głową, z rękami złożonemi, trzymając silnie buławę, aby mógł silnie uderzyć, z ręką lewą u góry, a prawą u dołu, z kolanami lekko zgiętemi, aby nadać większy impet rzutowi, ze stopą prawej nogi wprost kuli, a z lewą cofniętą, w tył, przedstawiał prawdziwy typ amatora wolantu.

Wówczas brat Sam uniósł swoją buławę, zataczając nią łagodne półkole, potem uderzył kulę, leżącą o dziesięć cali od niego i nie poruszając wcale ręką prawą, ponowił tę operacyę po trzykroć.

ray_20.jpg (218397 bytes)

Rzeczywiście, kula umiejętnie wprawiona w ruch, przebiegła tuż pod pierwszem kołem, potem pod drugiem; nowe uderzenie zmusiło ją do przebieżenia pod trzeciem i dopiero pod czwartem zatrzymała się.

Jak na początek była to wyśmienita próba. Obecni nie mogli powstrzymać się od pochlebnego szeptu.

Teraz z kolei miał grać Ursiclos. Był mniej szczęśliwym. Skutkiem niezręczności czy też skutkiem niepowodzenia, kilka razy musiał uderzać, zanim kula potoczyła się i przemknęła pod pierwszem kołem, drugie całkiem ominęła.

– Prawdopodobnie, odezwał się do miss Campbell, kula ta nie należy do odpowiedniego kalibru. Ponieważ w tym razie, aby kula należycie się toczyła, należy koniecznie aby siła ciężkości koncentrowała się w samym środku.

– No, na ciebie kolej, wuju Sib, wyrzekła miss Campbell, nie słuchając wcale rozprawy naukowej swego towarzysza.

Brat Sib, był godnym towarzyszem brata Sam. Jego kula przeszła po pod dwoma kółkami i zatrzymała się przy kuli Aristobulusa Ursiclos, co jej dopomogło do przejścia przez trzecie koło.

Nakoniec miss Campbell rozpoczęła grę zieloną kulą i dość zręcznie zdołała ją przeprowadzić po pod dwa pierwsze kółka.

Partya zatem rozpoczęła się pod bardzo przyjaznemi warunkami dla braci Melvill, którzy zbijali kule swoich przeciwników. Cóż to była za walka uporczywa.

Bracia porozumiewali się na migi, nie potrzebując wcale mówić, ostatecznie zaś znacznie posunęli się dalej od swoich przeciwników, co nadzwyczaj ucieszyło miss Campbell a przeciwnie zasmuciło jej towarzysza Aristobulusa Ursiclos.

Miss Campbell nareszcie widząc, że pozostała w tyle bardzo daleko, zaczęła grać uważniej i bardziej na seryo i okazała daleko więcej zręczności od swego pomocnika, jakkolwiek tenże uczenie rozprawiał o każdym nowym rzucie.

– Kąt wpadania jest zawsze równy katowi odbicia i to powinno pani wskazać kierunek w jakim potoczy się kula po dokonanem uderzeniu. Należy zatem korzystać...

– Ależ pan korzystaj kiedy chcesz, przecież widzisz że już chybiliśmy trzy koła...

Rzeczywiście Aristobulus był nadzwyczaj zdystansowany. Może z dziesięć razy usiłował trafić w koło środkowe ale nadaremnie. Jeszcze raz stanął w pozycyi podnosząc w górę buławę i pragnąc spróbować szczęścia.

Ale szczęście nie było mu wcale przychylne. Kula za każdym razem uderzała o żelazo i w ogóle nie mogła przedostać się przez otwór koła.

ray_21.jpg (187508 bytes)

Na prawdę miss Campbell miała zupełną słuszność uskarzania się na swego partnera.

Ona grała bardzo dobrze, to też wujowie nie omieszkali udzielać jej pochwał.

Wyglądała istotnie czarująco, oddana całą duszą grze, która w zupełności wykazywała naturalną zręczność jej ruchów; z nogą cokolwiek wysuniętą naprzód, aby tym sposobem kierować tem silniej toczeniem się kuli, cała jej postać zdradzała zajęcie, a na twarzy malowała się radość, jej uroczo zarysowana kibić obudzała zachwyt ogólny. A jednakże Aristobulus Ursiclos wcale na to nie zwracał uwagi.

Można powiedzieć, że gra młodego uczonego doprowadziła do wściekłości. Bracia Melvill już daleko tak posunęli grę, że niepodobna było dorównać im w żaden sposób. A przytem zwycięstwa wolanta są tak niespodziewane i nagłe, że nigdy nie można stanowczo oznaczyć po której stronie będzie zwycięztwo.

Partya zatem prowadzona była dalej na tak nierównych warunkach, gdy zaszedł nieoczekiwany zgoła wypadek.

Oto Aristobulus Ursiclos, w nadmiarze zacietrzewienia się, z całą siłą chciał uderzyć kulę żelazem, tymczasem zamiast w kulę uderzył się w nogę.

Jakże też krzyczał okropnie! Stojąc na jednej nodze wydawał bardzo bolesne jęki, co po części zamiast współczucia wywoływało uśmiech.

Jeszcze śmieśniejszem było to, że kiedy bracia Melvill niemile dotknięci i przerażeni pospieszyli do niego, zaczął swój wypadek określać naukowemi terminami:

– Linia zatoczona przez kulę, dziwnym jakimś grymasem obliczenia zrobiła koło, i tym sposobem promień daleko był krótszym i rzut fałszywym. Wreszcie...

– A zatem przerwiemy partyą, zapytała miss Campbell.

– Przerwać partyą, krzyknął Aristobulus Ursiclos. Czy zostaliśmy zwycięzcami? Nigdy. Przyjmując w tym względzie rachunek przybliżony, można najsumienniej obliczyć...

– Dobrze więc: Grajmy dalej! przerwała miss Campbell.

Pomimo przybliżonego obliczenia, pomimo sumienności rachunku, przewaga była zawsze po stronie braci.

Brat Sam już nawet wpędził kulę w rowek, gdzie się mogła toczyć swobodnie, tak że po kiku jeszcze uderzeniach partya została dokończona a bracia Melvill w zupełności tryumfowali.

Co się tyczy Arsitobulusa Ursiclos, niepowodzenie tak go rozgniewało, że nawet nie probował zbić środkowego koła.

Bez wątpienia miss Campbell, lubo w głębi duszy uradowana zwycięstwem wujów, dla okazania że jest mocno zirrytowana powodzeniem swoich przeciwników, bez zastanowienia się uderzyła kulę, nie troszcząc się wcale o to, w jakim pójdzie kierunku.

Kula w ten sposób uderzona zatoczyła w początku koło, a następnie odbiwszy się wpadła do rowku i jak utrzymywał Aristobulus pędzona nabytym ruchem, o wiele przeszła dalej od zakreślonego do gry placu.

Istotnie był to rzut fatalny!

W tem właśnie miejscu siedział jakiś młody artysta, zajęty rysowaniem krajobrazu okolicy. Kula odbita uderzyła wprost w płótno rozciągnięte na stalugach, zamazała zupełnie tło już pociągnięte farbą i wreszcie przewróciła i same stalugi.

Malarz odwróciwszy się wyrzekł z wielkim spokojem:

ray_22.jpg (182392 bytes)

– Zwykle udzielają ostrzeżenie, gdy kto ma zamiar bombardowania. Nie jesteśmy widocznie w kraju bezpiecznym.

Miss Campbell, która nie przypuszczała zupełnie konkluzyi swego uderzenia, usłyszawszy to, pobiegła do malarza:

– Ach panie, rzekła z wielką grzecznością, przebacz pan, uczyniła to moja niezręczność.

Malarz powstał i z uśmiechem ukłonił się tej, która z wielkim wstydem zmuszona była prosić go o przebaczenie.

Malarzem tym był rozbitek z odmętu Corryvrekan!

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

1 Podanie Szkockie. Rok wiecznej młodości.

2 Maillet, Mail. Gra zależąca na tem, ażeby buławą w kształcie cylindra, na której umocowane są kółka żelazne, chwytać lub popychać silnie kule drewniane zrobione z drzewa bukszpanowego. Maillet znaczy buława. Nazywała się ona nadto Croquet, wolant.