Jules Verne
król przestworzy
(Rozdział I-III)
Przekład Z. Zamorskiego
45 ilustracji L. Benetta
Bibljoteka Najciekawszych Powieści i Podróży
Warszawa, 1932
© Andrzej Zydorczak
Rozdział I,
w którym tak uczeni jak i zwyczajni śmiertelnicy nic nie wiedzą.
aff… Paff…
Równocześnie padły dwa strzały pistoletowe i w tym samym momencie krowa krocząca w odległości niespełna pięćdziesięciu metrów została jedną kulą ugodzona w grzbiet… a przecież cała ta sprawa wcale jej nie obchodziła.
Obaj przeciwnicy stali jednak nadal zupełnie nienaruszeni.
I któż to byli ci dwaj panowie? Nikt nie wiedział, chociaż ten incydent był właśnie najlepszą okazją do przekazania ich nazwisk historji. Nic więcej nie da się o nich powiedzieć tylko tyle, że starszy z nich był anglikiem, drugi zaś amerykaninem. Dużo łatwiej zato da się określić sama miejscowość w której to niewinne zwierzę przeżuwające schrupało swą ostatnią trawkę; znajduje się na prawym brzegu rzeki Niagary niedaleko owego wiszącego mostu, łączącego brzeg kanadyjski z brzegiem amerykańskim, w odległości trzech mil od sławnego wodospadu.
Po wymianie strzałów anglik podszedł do amerykanina.
– Mimo wszystko obstaję dalej przy tem, że była to melodja Rule Britannia, – przemówił.
– Ja zaś twierdzę, że była to Jankee Doodle! – rzekł na to drugi.
I już zdawało się, że zatarg wybuchnie znowu z równą gwałtownością, gdy raptem jeden z pojedynkowiczów – i to bezwątpienia jedynie tylko przez wzgląd na pasące się opodal bydło – rzekł:
– Przypuśćmy, że było to Rule Doodle i Jankee Britannia i chodźmy na śniadanie.
Kompromis ten łączący dwa narodowe hymny Ameryki i Wielkiej Brytanji został przyjęty ku zobopólnemu zadowoleniu. Wracając wzdłuż lewego brzegu Niagary amerykanin i anglik zajęli wkrótce miejsca przy suto zastawionym stole hotelu Goat Island – neutralnym terenie pomiędzy obu krajami. Nie chcąc im przeszkadzać w ich zajęciu spożywania gotowanych jaj z nieodzowną krajową szynką i zimnym rostbeafem, zapijanym pomiędzy jednym kęsem a następnym wrzącą herbatą, musimy nadmienić, że niejeden raz jeszcze w ciągu tego opowiadania będzie o nich mowa.
Który z nich miał słuszność – anglik czy amerykanin? Trudno byłoby na to pytanie odpowiedzieć. W każdym bądź razie ów pojedynek jest jaskrawym dowodem namiętnego podniecenia umysłów wywołanego tak w Nowym jak Starym Świecie przez niezbadane zjawisko, które od miesiąca przewróciło wszystkim w głowie.
…Os sublime dedit coelumquo tueri – opiewał ongiś Owidjusz na cześć ludzkości, a rzeczywiście nigdy jeszcze od zjawienia się na ziemi pierwszego człowieka nie obserwowano tak skrupulatnie nieba.
Właśnie bowiem poprzedniej nocy rozbrzmiały z przestworza metalowe tony trąby nad tą częścią Kanady która rozciąga się pomiędzy jeziorem Ontario a jeziorem Erie. Jedni doszukiwali się w tej muzyce niebieskiej Jankee Doodle, drudzy zaś Rule Britannia; oto również przyczyna anglosaskiego pojedynku, zakończonego śniadaniem na Goat-Island. Możliwe, że nie był to hymn ani angielski, ani amerykański, w to jedno tylko mimo wszystko nikt nic powątpiewał, że omawiane dźwięki miały tę właściwość, jakby spływały na ziemię wprost z nieba.
Czy w takich warunkach nie można było pomyśleć, że jest to anielska trąba, w którą dmucha jakiś anioł czy też archanioł?… Albo czy nie byli to raczej jacyś weseli lotnicy, którzy posługując się owym dętym instrumentem, wyrabiali sobie reklamę? Nie, o jakimś balonie, czy też lotnikach nie mogło być mowy. W górnych regjonach nieba dokonywał się jakiś nadzwyczajny wypadek, którego powstania i składu organicznego żaden człowiek nie mógł odgadnąć. Zjawisko to ukazywało się dzisiaj, naprzykład, nad Ameryką, w dwadzieścia cztery godziny później nad Europą, w osiem dni potem w Azji, nad Chinami, a potem o ile dźwięki tej trąby nie były dźwiękami pochodzącemi z trąby sądu ostatecznego, więc czemże, czemże były?
Dlatego też wszystkie kraje kuli ziemskiej, wszystkie królestwa i republiki ogarnęła jakaś nieopisana trwoga, którą bezwzględnie należało uciszyć! Albowiem czy ktoś słysząc w swoim domu jakieś nieokreślone niewytłómaczone szmery i znając przyczyny ich nie opuści tego domu, aby zamieszkać w innym? Bez wątpienia! Tutaj jednakże chodziło o mieszkanie stanowiące całą kulę ziemską i nie było na to rady, aby przesiedlić się na księżyc, Marsa, Venus, Jowisza, czy inną jakąś planetę słonecznego systemu.
Tembardziej więc należało wyjaśnić, co się dzieje w tem nieobjętem, pustem przestworzu atmosfery ziemskiej.
Bez powietrza coś podobnego byłoby rzeczą niemożliwą, a ponieważ dźwięki te słyszano – i to zawsze te same dźwięki trąby – więc zjawisko musiało znajdować się w powietrzu, które zmniejszając swą gęstość w stosunku swej wysokości, rozciąga się tylko na kilka mil ponad nami.
Naturalna rzecz, że pytanie to zapełniało szpalty różnych pism, które mniej lub więcej oświetlały lub zaciemniały swem zapatrywaniem sprawę, podawały fałszywe lub prawdziwe sprawozdania, podniecały lub uspakajały swoich czytelników, zależnie od nakładu – aby wkońcu do cna otumanić, tę tak do cna ogłupiałą publikę.
Co za cud? Polityka toczyła się dalej swoim torem, a interesy bynajmniej nie szły przez to źle. Ale o co właściwie chodziło?
Zapytywano wszystkie obserwatorja całego świata. A jeżeli nie dawały żadnej odpowiedzi, więc poco istniały? Gdy astronomowie, mogli dostrzec i rozwiązać zagadnienie punktu świetlnego oddalonego od ziemi o setki tysięcy mil, a nie byli w stanie zbadać kosmicznego zjawiska oddalonego zaledwie o kilka kilometrów, pocóż nam astronomowie?
Trudno zaiste obliczyć choćby w przybliżeniu ile teleskopów, okularów, lornet, lunet, lornetek, binokli i monokli skierowanych było w piękną noc letnią ku niebu, lub ile oczu było formalnie wlepionych w instrumenty wszelkiego rodzaju i wielkości. Możliwe, że cyfra kilkusettysięczna byłaby tutaj marną oceną. Napewno zaś była dziesięć razy większą od tej ilości gwiazd, jakie nieuzbrojone oko ludzkie zdoła objąć na firmamencie nieba. Napewno żadnemu zaćmieniu słonecznemu widzianemu równocześnie we wszystkich punktach kuli ziemskiej nie oddano tyle szacunku i honoru!
Obserwaiorja odpowiadały, ale niewystarczająco; Każde z nich wypowiadało swoje mniemanie i zdanie każdego tak dalece odbiegało od zdania pozostałych, że w ostatnich tygodniach maja rozgorzała w świecie uczonych faktyczna wojna domowa.
Obserwatorjum paryskie zajęło stanowisko wyczekujące i żadna z jego placówek nie wypowiedziała nic stanowczego. Tak naprzykład wydział astronomji matematycznej, zajęcie się tą sprawą uważałby sobie za obelgę, wydział astronomji opisowej nic nie zauważył, wydział badań fizycznych nic nie spostrzegł, wydział meteorologiczny nic nie widział.
To było przynajmniej stanowisko zupełnie jasne. Taką samą odpowiedź dało obserwatorjum w Montsoucis i magnetyczna placówka astronomiczna w Parc Saint-Maur. Podobną również cześć dla prawdy okazało biuro pomiarów. Francja jest przecież krajem, gdzie mówi się wszystko „franc” t. zn. otwarcie.
Prowincja natomiast nie była tak powściągliwa w swoich wynurzeniach, a więc w nocy z 6 na 7 maja ukazał się w Lille na firmamencie snop światła elektrycznego i trwał około 20 sekund.
Ten sam snop światła zaobserwowano pomiędzy godziną 9 a 10 na Pic-Du-Midi, w meteorologicznem obserwatorjum Puy-Dome pomiędzy l a 2 w nocy, w Mont-Ventoux między 2 a 3 godziną, w Nicei między 3 a 4, a wreszcie pomiędzy Annecy a le Bourget w tym właśnie momencie, gdy brzask dzienny zaczyna się wznosić ku zenitowi.
Nad temi spostrzeżeniami nie można było przejść do porządku dziennego. Nie ulegało żadnej wątpliwości, że to samo światło, widziano w ciągu kilku godzin w różnych punktach Francji.
Pochodziło ono zatem albo z kilku zgrupowanych ognisk, albo tylko z jednego, które musiałoby pędzić z szybkością 200 kilometrów na godzinę.
Czy podczas dnia nie zauważono w powietrzu nic osobliwego?
Nie.
Czy choćby jeden raz nie odezwała się owa trąba archanioła?
Nie, od wschodu do zachodu słońca nie rozległ się najmniejszy nawet dźwięk.
Nie więcej wiedziano w Królestwie Wielkiej Brytanji, tembardziej, że poszczególne obserwatorja nie mogły dojść z sobą do porozumienia. Greenwich nie mógł się pogodzić z Oxfordem, choć oba obserwatorja twierdziły jednakowo, że nic w tej sprawie nie mają do powiedzenia.
– Złudzenie optyczne! – twierdziło jedno.
– Złudzenie słuchowe! – odpowiadało drugie.
To właśnie stanowiło powód kłótni, choć każde mówiło o złudzeniu. Wymiana zdań pomiędzy obserwatorjum Wiednia i Berlina groziła wybuchem zatargu dyplomatycznego, złagodzonego dopiero interwencją Rosji, która w osobie swego przedstawiciela Pułkowa udowodniła, że wszystko zależy od sposobu zapatrywania i że zjawisko, które w teorji zdaje się niemożliwe, w praktyce może być możliwe.
W Szwajcarji w obserwatorjum Santto, w kantonie Appenzell, Riggi, Ganbris i w stacjach obserwacyjnych St. Gottharda, St. Bernharda, Juliera, Simplonu, wszędzie zajęto stanowisko wyczekujące i nie wypowiedziano się o zdarzeniu, którego nikt dotychczas nie mógł miarodajnie stwierdzić; stanowisko to możemy nazwać mądrem.
We Włoszech meteorologiczne stacje Wezuwjusza i Etny, z których ta na Etnie ma swą siedzibę na starej Casa Inghlese w Monte Cavo, nie ociągały się z potwierdzeniem dziwnej wiadomości, popierając ją dowodem, że zjawisko zauważono jeden raz w ciągu dnia w kształcie dymnego obłoczku, a drugi raz w nocy podobne do spadającej gwiazdy.
O właściwym składzie zjawiska nie umiano powiedzieć nic określonego. Nadzwyczajne zjawisko zaczynało już męczyć umysły przedstawicieli świata naukowego i coraz bardziej podniecać i trwożyć ludzi naiwnych i prostych, którzy dzięki wszechmądrej naturze tworzą, niezliczoną większość i będą ją tworzyli po wieczne czasy. Zdawało się zatem, że astronomowie i meteorolodzy zrezygnują z dalszego zajmowania się tą całą sprawą, gdy nagle w nocy z 27 na 28 maja finlandzkie obserwatorjum astronomiczne w Cantokeinie, a w nocy z 28 na 29 w Isfjordzie i na Szpitzbergu, a więc norweskie z jednej strony i szwedzkie z drugiej, jednogłośnie stwierdziły, jakoby wśród polarnego światła widziały coś zbliżonego do olbrzymiego ptaka lub kolosa powietrznego.
A choć nie udało im się zaobserwować jego budowy, to temniemniej nie ulegało żadnej wątpliwości, że ów ptak zrzucał na dół jakieś małe ciała, pękające z hukiem, jak bomby.
Europa uwierzyła w prawdziwość doniesień. Co jednak najciekawsze w tem wszystkiem, to, że tym razem szwedzi i norwegowie mieli jedno wspólne zdanie i zgadzali się w tym punkcie. Drwiono i śmiano się z tego wątpliwego sprawozdania na wszystkich placówkach obserwacyjnych Południowej Ameryki, w Brazylji Peru i prowincji La Plata, a nawet w Australji w Sidney, Adelaidzie i Mebourne. Powszechnie wiadomą jest rzeczą jak dalece zaraźliwy jest śmiech australijczyków.
Jeden tylko jedyny przedstawiciel meteorologicznej stacji poza Europą wierzył mimo drwin, na jakie się narażał, w prawdziwość sprawozdania. Był to chińczyk, dyrektor astronomicznej stacji w Li-Kan-Wey, znajdującej się pośród rozległej wyżyny, w odległości niespełna dziesięciu mil od morza, stacji, posiadającej przy nader wielkiej czystości powietrza, niezmierne wprost pole widzenia.
– Możliwe – powiedział – że przedmiot, o którym mowa, jest jakąś specjalną maszyną latającą.
Co za żart!
Wiemy już ile kontrowersyj było już na ten temat. Łatwo sobie zatem wyobrazić, jakie wrażenie mogła uczynić ta nowa hipoteza w Nowym Świecie, a w szczególności w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej.
Yankes nie lubi żadnych wykrętów, obiera zazwyczaj tę drogę, która najprędzej prowadzi do celu. To też każdy stan, wypowiadał otwarcie swój pogląd. A że przy wymianie tych zdań uczeni amerykańscy nie porozbijali sobie nawzajem głowy i instrumentów astronomicznych, należy zawdzięczać tej tylko okoliczności, że w tym właśnie czasie najwięcej ich potrzebowali i trudno było o nowe.
Ta paląca i drażliwa kwestja nastroiła wrogo obserwatorjum Waszyngtonu i Kolumbji. Cambridge wypowiedziało wojnę obserwatorjum stanu Dunn, to zaś było w konflikcie z Darmonth-Collegs w Conecticut i ze stacją obserwacyjną w Ann-Arbor w Michigan.
Zatarg nie odnosił się do samego tylko składu tajemniczego zjawiska. Każde z nich bowiem utrzymywało, że widziało je w tym samym identycznie czasie, tej samej nocy, minuty, nawet sekundy, choć przestrzeń dzieląca poszczególne obserwatorja między sobą dziwny ów wędrowiec musiał przebywać w pewnych odstępach czasu. Trzeba nadmienić, że odległość pomiędzy Conecticut a Michiganem, między Dunn a Columbią jest bardzo duża.
Dudley w Albany, New-York, West-Point i Akademja Wojskowa w szeregu artykułów w New-York Herold zarzuciły swoim kolegom kłamstwo, opisując zupełnie dokładnie powstanie i strukturę omawianego zjawiska.
Później okazało się, że wszyscy badacze ulegli złudzeniu, a samo zjawisko było zwyczajną płomienną kulą, świecącą w środkowych warstwach naszego powietrza. Jednakże nie mogła tu wchodzić w grę sama płomienna kula. Jakim bowiem sposobem kula może wydawać dźwięki trąby?
Nadaremno omawiane dźwięki, usiłowano złożyć na karb złudzenia słuchowego. W każdym razie złudzenie słuchowe, było równe złudzeniu optycznemu. Niezliczeni obserwatorzy niejednokrotnie przecież widzieli i słyszeli zarazem owo zjawisko. Tak, naprzykład, w ciemną noc – z 12 na 13 maja – udało się obserwatorom z Yale-Collegs w Sheffieldzie uchwycić kilka taktów w A-dur, które najzupełniej odpowiadały i zgadzały się z pewną częścią znanej melodji Chant du départ – wojskowej pieśni wojennej.
– Bardzo ładnie, – rzekną na to dowcipnisie – mamy zatem w powietrzu całą francuską orkiestrę.
Żart nie stanowi jednak odpowiedzi! Tembardziej, że takie same spostrzeżenia dało założone przez Atlantic Iron Works Company obserwatorjum w Bostonie, którego zapatrywania w dziedzinie astronomji i meteorologii miały swoje znaczenie w świecie naukowym. Dalej dyrektor założonego dzięki hojności Mr. Kilgoora w r. 1870 obserwatorjum na górze Lookont Mr. Cinati, rzekł zupełnie otwarcie, że jest jednak coś prawdy w tych rozpowszechnianych pogłoskach o ukazywaniu się w atmosferze w różnych miejscowościach jakiegoś ruchomego ciała, o którego składnikach, wielkości, szybkości i torze biegu nic nie można powiedzieć.
W tym właśnie czasie jeden z największych dzienników świata, New-York Herald otrzymał od jakiegoś abonenta następujące anonimowe doniesienie: „Nie poszła jeszcze dotąd w zapomnienie walka, jaka toczyła się między spadkobiercą Begumy z Ragginahra, francuskim lekarzem Sarrasinem, założycielem miasta Franceville a niemieckim inżynierem panem Schulzem, twórcą miasta-fabryki Stahlstadt; walka ta, jak wiadomo, toczyła się na Południu Stanów Zjednoczonych w Oregonie.
Otóż inżynier Schulze, chcąc zburzyć Franceville, wyrzucił olbrzymi pocisk a raczej maszynę, mającą za jednym zamachem obrócić w perzynę całe miasto.
Ów pocisk, którego początkowa szybkość przy wyjściu z lufy monstrualnego działa była mylnie obliczona, został wyrzucony z szesnastokrotnie większą szybkością, niż wynosi szybkość obrotu ziemi dookoła jej osi, – i że na ziemię nie opadł, a tem samem jeszcze krąży jako ognista kula naokoło naszej planety i będzie krążyć aż do końca świata.
Dlaczego zatem ten olbrzymi pocisk, którego istnienie nie ulega najmniejszej wątpliwości, nie miałby być tym tajemniczym zjawiskiem.
Tak, było to zupełnie mądrze ze strony tego abonenta New-York Heralda… ale trąba?… Napewno w pocisku owego pana Schulza nie było żadnej trąby.
Wszystkie zatem wyjaśnienia nic nie wyjaśniały a wszyscy badacze badali poprostu błędnie.
Pozostawała jedna tylko hipoteza dyrektora obserwatorjum Li-Kan-Wey. Ale jak tu przyznać rację skoro ten człowiek jest chińczykiem!
Nie należy jednak sądzić, aby stary i nowy świat zaczął ogarniać przesyt. Przeciwnie, tym samym torem toczyły się dalsze roztrząsania, choć nie można było dojść do jakiegokolwiek bądź uzgodnienia poglądów. Na szczęście nastąpiła jakby pauza. W zupełnym spokoju upłynęło kilka dni, w ciągu których nic nie było słychać o tajemniczym latającym w przestworzu przedmiocie, o ognistej kuli, czy o czemś podobnem i nigdzie nie było słychać znakomitej trąby. Czyżby dziwaczny przedmiot spadł gdzieś na ziemię, w takiem miejscu, w którem odnalezienie go było niemożliwe – lub w morze? Czyżby miał obecnie leżeć na dnie oceanu Atlantyckiego, Wielkiego lub Indyjskiego? Któż mógłby coś o tem powiedzieć?
Nagle między 2 a 3 czerwca zaszedł szereg faktów, które nie dawały się wytłómaczyć żadnym kosmicznym fenomenem.
W ciągu tych ośmiu dni znaleziono mianowicie w najbardziej odległych od siebie punktach kuli ziemskiej chorągwie umocowane na najbardziej niedostępnych miejscach kościołów, zamków i t. d. Tak więc hamburczycy przerazili się widząc podobną chorągiew na szczycie wieży St. Michael, turcy na najwyższym minarecie świętej Zofji, mieszkańcy Rouen na szczycie metalowego grotu swojej katedry, strasburczycy na najwyższym szczycie tumu, amerykanie na głowie posągu Wolności, który, jak wiadomo, stoi u wejścia do portu Nowego-Jorku i na szczycie posągu Washingtona w Bostonie, chińczycy na szczycie świątyni w Kantonie, hindusi na szesnastem piętrze swojej znakomitej świątyni w Tanjurze, rzymianie na krzyżu bazilki św. Piotra, anglicy na szczycie krzyża kościoła św. Pawła w Londynie, egipcjanie na najwyższym punkcie piramidy w Gizeh, wiedeńczycy na państwowym orle umieszczonym na szczycie wieży kościoła św. Stefana, a paryżanie na odgromniku trzystametrowej żelaznej wieży i czasów wystawy 1889 roku.
Chorągiew wyobrażała pośrodku czarnego pola złote słońce z rozrzuconemi wokół pojedyńczemi gwiazdami.
w którym członkowie
Instytutu Weldona kłócą się za sobą
i nie mogą dojść do żadnego porozumienia.
ierwszego z panów, który będzie twierdził coś przeciwnego…
– Oho, w ten sposób można mówić, gdy będzie się miało pewną podstawę!
– Nie ulęknę się pańskich gróźb!…
– Batty, uważaj pan na swoje słowa!
– A pan na swoje, wuju Prudent’ie.
– Obstaję przy tem, że śruba powinna się znajdować tylko w tylnej części!
– My także! My także! – zagrzmiało naraz, jakby z jednej krtani kilkadziesiąt głosów.
– Tylko w przedniej części! – ryknęło kilkadziesiąt innych głosów tak samo potężnie jak ich poprzednicy.
– Nigdy nie będziemy innego zdania.
– Nigdy!… Nigdy!…
– A zatem poco sprzeczamy się dalej?
– To nie sprzeczka… to zwyczajna wymiana zdań!
Nie dałby temu wiary żaden człowiek, przysłuchujący się tym ostrym starciom słownym, tym zarzutom i całemu krzykowi, które już od dobrego kwadransa zapełniały salę zebrań.
Sala ta była jedną z największych w Instytucie Weldona, tym najsławniejszym klubie na Valnut Street w Philadephji, Pensylwanji i na terenie całych Zjednoczonych Stanów Ameryki Północnej.
Zaledwie wczoraj w mieście tym z okazji wyboru zapalacza latarń gazowych doszło do walk ulicznych, tajemniczych narad i konwentyklów. Stąd też owa niczem niezłagodzona nerwowość i nadzwyczajne podniecenie, jakie okazywali członkowie zebrania „balonistów”, rozprawiających o pałacem zagadnieniu sterowania balonem.
Zebranie odbywało się w jednem z miast Stanów Zjednoczonych, które szybkością swojego rozwoju prześcignęło nawet New-York, Chicago, Cincinnati i San-Francisco – mieście, które nie mając nawet portu, ani nie obfitując w naftę lub złoża węgla kamiennego, ani nie będąc żadnym ośrodkiem przemysłowym, ani środkowym punktem rozgałęzień kolei żelaznych – wielkością swoją już dzisiaj prześciga Manchester, Edinburgh, Liverpool, Wiedeń, Petersburg i Dublin – posiada park, w którym siedem parków stolicy Anglji mogłoby się pomieścić – a wreszcie mając 1,200,000 mieszkańców jest po Londynie, Paryżu, Nowym-Jorku i Berlinie piątem miastem świata.
Philadelphia wraz ze swoimi momumentalnemi gmachami i publicznemi zakładami, które nigdzie nie mają sobie równych jest prawdziwem miastem marmurów. Najsławniejszą uczelnią Nowego Świata jest Colleg Girard, która ma siedzibę swoją właśnie w Philadelphji. A wreszcie największy klub miłośników i przyjaciół popierania lotnictwa znajduje się w Philadelphji i kto miałby sposobność znaleźć, się w nim wieczorem 12 czerwca, ubawiłby się naprawdę wyśmienicie.
W wymienionej olbrzymiej sali poruszało się, popychało, mówiło, rozprawiało i kłóciło – wszyscy w kapeluszach na głowie – najmniej ze stu balonistów, pod wysokiem przewodnictwem prezydenta, mającego u boku sekretarza klubu i skarbnika. Nie było tu fachowych inżynierów; byli to poprostu sami miłośnicy wszystkiego tego, co miało jakąś łączność z aeronautyką, ale gorący miłośnicy, a co najważniejsze wrogowie ludzi, którzy starali się im przeciwstawić dewizę „cięższe od powietrza”. Że członkowie klubu nigdy nie będą mogli wynaleźć sposobu kierowania balonem, było rzeczą aż nadto prawdopodobną. W każdym jednak razie przewodniczący ich miał dość kłopotu, aby wyrobić sobie posłuch i kierować zgromadzeniem.
Tym dobrze znanym w Philadelphji prezydentem, był wuj Prudent – albo poprostu Prudent. Przydomek „wuj” nie oznecza bynajmniej, że Prudent jest istotnie czyimś wujem. W Ameryce każdy może zostać wujem, nie potrzebując mieć koniecznie siostrzeńca lub bratanka; sprawy te są na porządku dziennym i w nikim nie budzą zdumienia. Określa się tam każdego tak samo dobrze mianem „wuj”, jak gdzieindziej mianem „ojciec” i to nawet ludzi, którzy nie mają żadnych aspiracyj do wujowstwa lub ojcowstwa.
Wuj Prudent był człowiekiem bardzo bogatym, co zwłaszcza nie jest ujmą w Stanach Zjednoczonych. Jakże nie miałby być bogatym, skoro większa część akcyj wodospadu Niagary była w jego posiadaniu? W tym czasie zawiązało się w Buffalo towarzystwo inżynierów mające na celu eksploatację sławnego wodospadu. Te właśnie 7500 metrów sześciennych wody, które Niagara wylewa co sekundę mogły wytworzyć 7 miljonów koni parowych. Olbrzymia siła, dostarczająca w promieniu 500 kilometrów siły pędnej wszystkim fabrykom i warsztatom, dawała roczną oszczędność 1200 miljonów dolarów z czego lwia część wpływała do kasy towarzystwa – a więc do kieszeni wuja Prudenta. Pozatem był to kawaler, żył nadzwyczaj oszczędnie; w domu posługiwał mu służący Frycolin, który mówiąc nawiasem najmniej chyba zasługiwał na to, aby służyć tak mądremu i przedsiębiorczemu panu. Ale przecież nie ma reguły bez wyjątku.
A że wuj Prudent, będąc sam bardzo bogatym miał wielu przyjaciół, jest rzeczą zupełnie zrozumiałą; oprócz przyjaciół miał jednak i wrogów, choćby z tego względu, że był prezydentem klubu – a więc przedewszystkiem wszystkich tych, którzy dążyli do objęcia tego stanowiska; najzaciętszym wrogiem Prudenta był sekretarz Instytutu Weldona.
Phil Ewans, był człowiekiem również bardzo bogatym, a pozatem dyrektorem Walton Watch Company, olbrzymiej fabryki zegarków produkującej dziennie około 500 sztuk czasomierzy, które śmiało mogły konkurować z najlepszemi wyrobami szwajcarskiemi. Phil Ewans mógłby się śmiało nazwać najszczęśliwszym człowiekiem świata, a nawet Stanów Zjednoczonych, gdyby nie wuj Prudent. Jak i Prudent, i on liczył 45 lat, cieszył się żelaznem zdrowiem i nie myślał nawet o tem, aby swój stan kawalerski zamienić w małżeńskie okowy. Byli to dwaj ludzie jakby stworzeni, aby się rozumieć, którzy jednak nigdy nie mogli dojść do porozumienia co poczęści da się wytłomaczyć odrębnością ich charakterów – jeden – wuj Prudent – był sangwinikiem, a drugi – Phil Ewans – flegmatykiem, aż do przesady.
Jakże doszło do tego, że Phil Ewans nie został prezydentem klubu? Przecież ilość głosów oddanych za jednym i za drugim była równa? Dwadzieścia razy powtarzano głosowanie i za każdym razem ani jeden głos większości nie przechylił szali na którąkolwiek stronę. Było to paskudne położenie.
Wtem jeden z członków klubu wystąpił z wnioskiem przerwania głosowania. Człowiekiem tym był skarbnik Weldon-Instytutu, Jem Cip. Jem Cip był zajadłym jaroszem, innemi słowy wyjątkowym jarzynożercą, jednym z tych osobników, którzy wszelkie mięsne pożywienie odrzucali od siebie z takim samym wstrętem jak inni napoje alkoholowe – napół braminem a napół muzułmaninem – rywalem Newmanna, Pitmanna, Warda i Dawie’go, ludzi, którzy sekcie tych niewinnych głupców narzucili pewną nazwę.
Projekt Jema Cip’a poparł drugi członek klubu niejaki William F. Forbes, dyrektor olbrzymiego zakładu przemysłowego, w którym wytwarzano glukozę z gałganów i kwasu siarczanego – innemi słowy, ze starej bielizny robiono cukier. Tenże William F. Forbes był człowiekiem dobrze sytuowanym, ojcem dwóch dorodnych, nieco podstarzałych córek, miss Doroty, zwanej popularnie Doll i miss Marty zwanej Mat.
Projekt Jema Cip’a poparty przez Williama F. Forbes’a polegał na tem, aby przewodniczącego klubu wybrać drogą pośrednią.
Istotnie – ten sposób wyboru mógłby być z powodzeniem stosowany w tych wszystkich wypadkach, gdzie chodzi o wybór najgodniejszego człowieka i bardzo wielu nawet i to wybitnie mądrych amerykanów przemyśliwało nad tem, aby zastosować go przy wyborze prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Na dwu śnieżno-białych tablicach nakreślono czarną linję. Długość obu była obliczona z matematyczną ścisłością, każdą z nich odmierzono z ścisłą dokładnością, jakby chodziło o określenie podstawy kąta przy pracy triangulacyjnej. Tego samego dnia obie tablice wniesiono do sali posiedzeń; każdy z obu kandydatów zaopatrzony w nader ostrą szpilkę podszedł do tablicy przyznanej mu drogą losowania. Postanowiono, że ten z obu rywali, który wbije swoją szpilkę najbliżej punktu środkowego, zostanie prezydentem Instytutu Weldona.
Rozumie się samo przez się, że wszelkie oszustwo czy też obejście reguły było rzeczą zabronioną; rozstrzygać tu miała wyłącznie i jedynie pewność wzroku. Mówiąc językiem paryskiego ulicznika, trzeba było mieć w oku cyrkiel.
Szpilka wuja Prudenta utknęła równocześnie prawie ze szpilką Phil’a Ewans’a. Przystąpiono teraz do badania, która z nich tkwi bliżej punktu środkowego.
Istny cud! Wzrok obu mężczyzn okazał się tak wyśmienitym, że pomiary nie wykazały żadnej prawie różnicy; a choć żaden z nich nie utrafił ściśle w środek, to jednak odległość pomiędzy centrem a utkwionemi szpilkami była zaledwie dostrzegalna.
Zebranie stanęło zatem przed nowym problemem.
Na szczęście jeden z członków, niejaki Truk Milnor podał propozycję odmierzenia jeszcze raz odległości, tym razem za pomocą mikrometrycznego przyrządu, który dawał możność obliczenia nawet pięćsetnej części milimetra.
Posługując się tym instrumentem odcyfrowano, że wuj Prudent utkwił swoją szpilkę w odległości sześć pięćsetnych milimetra, a Phil Ewans w odległości dziewięć pięćsetnych milimetra od środka.
W ten sposób Phil Ewans został tylko sekretarzem Instytutu Weldona, a wuj Prudent prezesem.
Wystarczyła marna różnica trzech pięćsetnych milimetra, aby napełnić Phila Ewans’a nienawiścią, i to taką straszną, że choć zamknął ją w sobie, była nie mniej groźną.
W tym czasie, w ostatniem ćwierćwieczu dziewiętnastego wieku zagadnienie kierowania balonem przy pomocy utwierdzonej do gondoli śruby pędnej poczyniło znaczne postępy; zastosował ją pierwszy w r. 1852 Henry Giffard przy swoim balonie cygarze, dalej w r. 1872 Dupuy de Lóme, w r. 1883 bracia Tissandier a w r. 1884 kapitan Krebs i Renard poczynili duże postępy.
Jednakże gdy aparaty te znalazły się w atmosferze cięższej od siebie i chciały pod wpływem działania śruby przybrać kierunek skośny do wiatru lub nawrócić, a więc gdy chciano niemi kierować, uskutecznić się to dało tylko w bardzo przyjaznych okolicznościach, np. w olbrzymich, zamkniętych halach. W zupełnie spokojnej atmosferze, – szło to jeszcze zupełnie dobrze; wreszcie przy bardzo lekkim wietrze od pięciu do sześciu metrów na sekundę. Jednakże, praktycznych rezultatów nie było dotychczas żadnych, gdyż już przy silniejszym wietrze około ośmiu metrów na sekundę ster przestawał działać; przy wietrze wynoszącym około dziesięciu metrów na sekundę balony sterowe były już bliskie rozerwania, a przy cyklonach dmących z siłą stu metrów na sekundę napewno znaleziono by je porozrywane na tysiączne kawałki.
Nawet po świetnie udanych próbach kapitanów Krebs’a i Renard’a można powiedzieć, że te powietrzne maszyny choć nawet już dużo zyskały na swobodzie ruchów, walczyć mogły tylko ze słabemi wiatrami. Teraz jak i przedtem trzeba było przyznać, że ten sposób poruszania się w powietrzu nie będzie miał żadnego znaczenia praktycznego.
Podczas gdy tak gorliwie zajmowano się problemem kierowania balonem, a więc środkami przy pomocy których dałoby się uzyskać i nadać tymże jaknajwiększą chyżość, zagadnienie motorów poczyniło daleko większe postępy. W miejsce maszyn parowych i siły muskułów zapanowały wszechwładnie motory elektryczne. Baterje elektryczne o wysokiem napięciu jakich użyli bracia Tissandier osiągały szybkość czterech metrów na sekundę. Dwunastokonne dynamomaszyny kapitanów Krebs’a i Renard’a pozwalały na rozwinięcie szybkości sześciu metrów na sekundę.
Mechanicy i elektrotechnicy owładnięci byli pobożną myślą skoncentrowania siły jednego konia parowego w kieszonkowym zegarku. Wydajność kwasów, skład których trzymali w największej tajemnicy kapitanowie Krebs i Renard, wkrótce zupełnie zdystansowano. Aeronauci zaczęli stosować motory, których siła pędna wzrastała proporcjonalnie do ich lekkości.
Zwolennicy kierowania balonem mogli nie upadać na duchu. Dążyli wytrwale do rozwiązania problemu. Wierzyli, że uda im się stworzyć maszynę lżejszą od powietrza, która będzie się mogła posuwać nawet pod gwałtowny wiatr,
W wyścigu wynalazców dążących do zbudowania motoru bardzo silnego a jednak lekkiego, amerykanie zbliżyli się najbardzej do celu. Pewien nieznany mechanik z Bostonu wynalazł niedawno dynamo, którego konstrukcja była narazie trzymana w tajemnicy; dynamo to zostało odkupione od wynalazcy przez Instytut Weldona. Sumienne i skrupulatne obliczenia wykazały, że motor działając na śrubę pędną, musi dać szybkość osiemnastu do dwudziestu metrów na sekundę.
Naprawdę była to wspaniała maszyna! – I wcale nie kosztowna! – rzekł wuj Prudent, wypłacając bostońskiemu wynalazcy sto tysięcy dolarów, jako zapłatę za jego wynalazek.
Instytut Weldona przystąpił niezwłocznie do dzieła. Jeśli chodzi o wypróbowanie czegoś, co może przynieść praktyczną korzyść, amerykanin znajdzie zawsze pieniądze w kieszeni. W krótkim stosunkowo przeciągu czasu zebrano taką sumę, że możnaby przy jej pomocy utworzyć towarzystwo akcyjne. Na pierwsze wezwania kasa klubu zebrała trzysta tysięcy dolarów. Roboty rozpoczęły się pod osobistym nadzorem najznakomitszego lotnika Stanów Zjednoczonych Harry’ego W. Tinder’a, który wśród tysiąca lotów wsławił się specjalnie trzema: wzniósł się na wysokość 1200 metrów, t. zn. wyżej aniżeli Gay-Lussac, Corwell, Croce-Spinelli, Tissandier, Glaisher, przeleciał całą Amerykę od New-Yorku do San Francisco, a więc o kilkaset mil dalej niż trwała podróż Nadar’a, Godarda i wielu innych nie licząc już John’a Wise’go który od St. Louis aż do hrabstwa Jefferson przebył 1150 mil; wreszcie odbył lot zakończony niebezpieczną katastrofą i upadkiem z wysokości tysiąca pięciuset stóp, przyczem zwichnął sobie tylko kciuk prawej ręki podczas gdy mniej szczęśliwy lotnik de Rozier znalazł śmierć w czasie upadku z wysokości zaledwie siedmiuset stóp.
W czasie naszego opowiadania Instytut Weldona poczynił już znaczne przygotowania. Na olbrzymiem lotnisku Philadephji wznosił się balon, którego wytrzymałość wypróbowano silnie skondensowanem powietrzem i który najzupełniej zasługiwał na miano balonu olbrzyma.
Ile gazu zawierał balon Geant’a Nadars’a? Sześć tysięcy metrów sześciennych. Jaką objętość miał balon John’a Wise’go? Dwadzieścia tysięcy metrów sześciennych. Jaką objętość balon Giffard’a z czasów wystawy 1878 roku? Dwadzieścia pięć tysięcy metrów sześciennych. Gdy porównamy teraz te trzy kolosy powietrzne z balonem Instytut Weldona, którego objętość wynosiła czterdzieści tysięcy metrów sześciennych zrozumiemy, że Prudent i jego koledzy klubowi mieli rację będąc z niego dumni.
Balon nazwano wbrew ogólnie przyjętemu w Ameryce zwyczajowi nie Excelsiorem”, lecz poprostu Go a head t. zn. Naprzód. W tym czasie zakupiona przez Instytut Weldona dynamomaszyna była już prawie na ukończeniu tak iż można było liczyć, że Go a head lada chwila rozpocznie swój lot w przestworza.
W każdym razie nie wszystkie przeszkody techniczne były usunięte.
Wiele posiedzeń poświęcono omawianiu szczegółów budowy statku, wybraniu kształtu lub wielkości śmigła, ale najwięcej czasu pochłonęło zagadnienie czy umieścić śmigło wtyle balonu jak chcieli bracia Tissandier, czy też w przedzie, jak to już uczynili kapitanowie Krebs i Renard. Nie trzeba nawet napomykać, że tak zwolennicy jednego projektu jak i drugiego przy wymianie swoich zapatrywań brali się prawie za czuby. Grupa zwolenników umocowania śmigła na przedzie równała się grupie drugiej. Wuj Prudent, którego głos w takich wypadkach mógł być przecież decydującym, roztropnie trzymał się w rezerwie.
W takich warunkach, gdy już samo osiągnięcie jakiegokolwiek porozumienia było rzeczą niemożliwą tem niemożliwszem stawało się samo przytwierdzenie śmigła. Podobny stan rzeczy mógłby się jeszcze długo utrzymać, gdyby nie interwencja rządu. W Stanach Zjednoczonych rząd nie lubi wdzierać się w prywatne życie swoich obywateli, albo troszczyć się o to co go bezpośrednio nie dotyczy. I ma zupełną słuszność.
Posiedzenie z dnia 13 czerwca miało normalny przebieg: z początku wystąpiło kilkunastu mówców, którzy wałkowali jedną i tę samą sprawę w najrozmaitszy sposób, potem wszyscy obecni zaczęli równocześnie mówić, wynikła wrzawa, z wrzawy rozruch, z rozruchu walka na pięści, i o mały włos byłoby się wszystko zakończyło strzałami rewolwerowemi – gdy o godzinie ósmej minut trzydzieści siedem pewien wypadek zakłócił zwykły porządek obrad.
Z zimną krwią i statecznie, zupełnie jak policjant pośród wzburzonego tłumu, wszedł na salę woźny Instytutu Weldona i wręczył prezydentowi jakiś bilet wizytowy. Następnie postał jeszcze chwilę, oczekując dalszych zarządzeń prezydenta klubu.
Wuj Prudent puścił w ruch syrenę parową, którą posługiwał się jako przewodniczący, gdyż na zebraniu Instytutu Weldona nawet dzwon Zygmuntowski nie wywołałby pożądanego efektu. Wrzawa zamiast cichnąć potęgowała się jeszcze. Wtedy prezydent uciekł się do ostatniego środka, który pozostał mu do dyspozycji – zdjął z głowy kapelusz i dzięki temu nastało takie jakie uspokojenie.
– Wiadomość dla klubu! – zawołał Wuj Prudent, zażywszy uprzednio potężny niuch tabaki ze swej olbrzymiej nigdy go nie opuszczającej tabakiery.
– Prosimy! – ryknęło naraz dziewięćdziesiąt dziewięć gardzieli.
– Szanowni koledzy, jakiś obcy pan prosi o wstęp na nasze zebranie.
– Nie zezwolić! Precz.
– Prawdopodobnie – mówił wuj Prudent – chcą nam udowodnić jak grubym błędem jak wiara w kierowanie balonem.
Głuchy pomruk przebiegł zgromadzenie.
– Wpuścić go, wpuścić!
– Jakże się nazywa ta oryginalna osobistość?– zapytał Phil Evans.
– Robur – odparł wuj Prundent.
– Robur!… Robur!… Robur!… – zawyło zgromadzenie.
Jeśli właściciel tego nazwiska został tak łatwo dopuszczony na zebranie, to tylko dzięki temu, że zgromadzenie obiecywało sobie wywrzeć na nim całą swą złość.
Na chwilę burza ucichła – przynajmniej pozornie.
w którym nowa osobistość
nie potrzebuje być przedstawioną,
ponieważ sama się przedstawia.
bywatele Stanów Zjednoczonych nazywam się Robur i godny jestem tego nazwiska. Mimo iż mam lat czterdzieści wyglądam na trzydzieści, mam mocny organizm, żelazne muskuły i żołądek, który mógłby służyć na wzór dla strusia.
Zebrani zamilkli; zrobiła się cisza, jak makiem siał, a w ciszę tę padły niespodziewane słowa pro facie sua. Czy przybysz był warjatem czy drwił z szanownych członków Instytutu Weldona? W każdym razie umiał mówić i wiedział jak zmusić do posłuchu. Fakt że w zgromadzeniu, w którem do niedawna jeszcze szalał orkan, zrobiła się zupełna cisza. Cisza po burzy.
Pozatem wygląd Robura zgadzał się, rzeczywiście, z dokonanym przez niego opisem. Średniego wzrostu i symetrycznej budowy ciała tworzącej prawidłowy trapez, miał silną szyję na której spoczywała ogromna owalna głowa. Z czyją głową można-by tę głowę porównać? Z głową bawołu, ale bawołu o inteligentnym wyrazie twarzy. W czaszce osadzona była para błyszczących oczu, które najmniejszy bodaj sprzeciw przemieniał w płomień, a ponad niemi wiecznie ściągnięte brwi – oznaka energji. Włosy tego człowieka były krótkie, cokolwiek kędzierzawe o metalicznym połysku, a szeroka pierś wznosiła się i opadała jak miech kowalski. Ręce i nogi były proporcjonalne w stosunku do całego silnego tułowia.
Wąsów ani faworytów nie nosił; zdobiła go zato broda marynarska, odsłaniająca szczękę, zdradzającą niezwykłą siłę. Obliczono, np., – i czegóż właściwie jeszcze nie obliczono, – że ciśnienie szczęki krokodyla w normalnych warunkach równa się czterechset atmosferom, podczas gdy psa myśliwskiego średniej wielkości najwyżej stu, z tego wysnuto następującą oryginalną formułę: jeżeli jeden kilogram psa przewijała się trzech kilogramów, to jeden kilogram krokodyla rozwija jej dwanaście kilogramów. W tym samym stosunku jeden kilogram Robura mógłby wypchnąć napewno dziesięć kilogramów. Zajmuje on zatem pośrednie miejsce pomiędzy krokodylem z psem.
Z jakiego kraju wywodził się mości Robur trudno byłoby zgadnąć. W każdym razie człowiek ów mówił bardzo dobrze po angielsku, bez tego obrzydliwego akcentu, po którym można rozróżnić jankesa z Nowej Anglji.
– Pozwólcie mi teraz – rzekł – szanowni obywatele, mówić o innych moich cechach. Widzicie przed sobą inżyniera, którego właściwości duchowe w niczem nie ustępują właściwościom fizycznym. Nie boję się niczego i nikogo, posiadam wolę, która przed nikim jeszcze się nie ugięła. Jeśli coś przedsięwezmę cała Ameryka i cały świat może się zmówić przeciwko mnie, a nie powstrzyma mnie od osiągnięcia celu. Jestem szalenie arbitralny i nie znoszę sprzeciwu.
Podkreślam właśnie tę okoliczność, wielce szanowni obywatele, żebyście mnie gruntownie poznali. Myślicie może, że za dużo o sobie mówię? Nie szkodzi! A teraz rozważcie dobrze, zanim mi przerwiecie, gdyż przyszedłem tutaj poto, aby powiedzieć takie rzeczy, które może nie będą się wam podobać.
Pomruk niezadowolenia przeszedł po pierwszych rzędach słuchaczy; nieomylny znak, że morze napowrót przybiera.
– Mów, szanowny cudzoziemcze, – rzekł wuj Prudent, chcąc utrzymać spokój.
Robur mówił dalej, nie troszcząc się ani o pochwałę ani o naganę ze strony swoich słuchaczy.
– Tak jest, wiem wszystko! Po trwających cały wiek eksperymentach, które do niczego nie doprowadziły, po nieudanych próbach, mamy zawsze jeszcze mnóstwo niespokojnych duchów, które uparcie wierzą w możliwość kierowania balonem. Konstruują jakiś motor, elektryczny czy inny i przytwierdzają go do beznadziejnej, cienkiej powłoki, która prądom atmosferycznym przeciwstawia szerokie pole statku powietrznego, jak naprzykład kapitan okrętu na pełnem morzu. Dlatego, że kilku wynalazcom udało się przy zupełnej pogodzie, albo bardzo lekkim wietrzyku popchnąć swój balon skośnie lub też naprzeciw wiatrom, sterowanie balonem, który jest lżejszy od powietrza musi już prowadzić do praktycznego rezultatu? Naiwność! Jak was tu jest stu mężczyzn wierzycie w urzeczywistnienie mrzonek i wrzuciliście wiele tysięcy dolarów nie w wodę ale w powietrze. Mówię wam, że walczycie z wiatrakami!
Rzecz szczególna, – Członkowie Instytutu Weldona nie odpowiedzieli na tę obelgę jakby ogłuchli lub zamyślili się, albo wyczekiwali jak dalego myśli zapuścić się śmiały opozycjonista.
Robur mówił dalej:
– Weźmy balon. Aby utracić jeden metr sześcienny gazu. Balon który ma pretensję przy pomocy jakiegoś mechanizmu przeciwstawić się wiatrom, gdy ciśnienie wiatru na główny żagiel statku odpowiada sile 400 koni parowych i gdy widziało się już w czasie wypadku z mostem Tay, że taki orkan zdolny jest wywrzeć ciśnienie 444 kilogramów na jeden metr kwadratowy! Balon, gdy natura żadnego jeszcze latającego stworzenia nie wyposażyła w ten sposób, niezależnie od tego czy stworzenie to jest opatrzone w skrzydła, jak ptaki, czy też zaopatrzone w błonę, jak niektóre ryby i ssaki.
– Ssaki? – zawołał któryś z członków klubu,
– Taki nietoperz, który doskonale fruwa, o ile się nie mylę. Czyżby ten pan, który mi przerwał, naprawdę nie wiedział, że nietoperz jest ssakiem albo czy widział kiedy omlet sporządzony z jaj nietoperza?
Na takie dictum acerbum zamilkł malkontent, a Robur mówił dalej:
– Czy wynika stąd wniosek, że człowiek musi zrezygnować z podboju powietrza? Otóż nie! Tak jak stał się panem morza przez okręt ze sterem, żaglem, kołem i śrubą, tak samo stanie się panem powietrza, przy pomocy aparatu cięższego od powietrza cięższego, powiadam, choćby z tego względu, żeby był mocniejszy.
Bomba pękła. Robur wsadził kij w mrowisko. Rozległy się wyzwiska, przycinki, wszystkie wycelowane w niego, jak lufy karabinów i armat! Zgromadzeni musieli odpowiedzieć na wypowiedzenie wojny rzucone w sam środek obozu balonistów. Musieli podnieść rękawicę w obronie aparatów lżejszych od powietrza.
Twarz Robura była zupełnie spokojna. Z rękoma skrzyżowanemi na piersiach, oczekiwał bez ruchu na ponowne uciszenie się zgromadzenia.
Wuj Prudent podniesieniem ręki kazał zaprzestać ognia.
– Tak, –mówił Robur,– przyszłość należy do maszyn cięższych od powietrza, gdyż powietrze stanowi solidne i zupełnie wystarczające oparcie. Nadajmy teraz tej maszynie szybkość 45 metrów na sekundę, a człowiek będzie się mógł utrzymać wgó-rze tak samo dobrze jak na ziemi na podeszwach swoich trzewików. Zwiększmy szybkość tej maszyny powietrznej do 90 metrów na sekundę a będziemy już mogli chodzić po niej bosemi stopami! Prując powietrze na skrzydłach aeroplanu staniemy się królami przestworzy.
Robur nie powiedział nic nowego. Już przed nim wypowiedzieli tę prostą prawdę zwolennicy tak zwanej awjacji, których prace powoli ale pewnie torowały rozwiązanie tego zagadnienia.
Zaszczyt zainaugurowania dyskusji w tej sprawie przypadł w udziale najpierw Ponton’owi i d’Annecourtowi; dalej, La Landell’owi Nadar’owi, Luziemu, Liais’owi, Bélégnie’owi, Moreau’owi, obu Richard’om, Babinet’owi, Jobert’owi, Du Temple’owi, Salives’owi, Penaud’owi, De Villeneuve’owi, Ganchol’owi i Tatin’owi, Michel’owi, Loup’owi, Edison’owi, Planaverqe’owi i wielu innym uczonym. Kilkakrotnie zaniechana i potem znowu podejmowana myśl ta musiała pewnego dnia odnieść zwycięstwo. Tymczasem jednak wrogowie awjacji przeciwstawiali się, jak mogli, swoim przeciwnikom; twierdzili, np., że ptak dlatego tylko fruwa, ponieważ nadyma się ciepłem powietrzem. Próżno udowadniano im, że orzeł, chcąc się swobodnie utrzymać w powietrzu, musiałby wchłonąć w siebie 50 metrów sześciennych rozgrzanego powietrza. Nie wierzyli i oponowali.
Zupełnie to samo mówił z nieubłaganą logiką Robur. Wrzawa wzrastała. Widząc, że nie będzie już mógł długo przemawiać, Robur rzucił balonistom w twarz następujące słowa:
– Z waszym balonem niczego nie dokonacie, nigdy do niczego nie dojdziecie i nigdy na nic nie będziecie się mogli odważyć. Najśmielszy z waszych lotników, John Wise, choć ma nawet za sobą taką 1200 milową podróż przez kontynent Ameryki, musi zrezygnować z lotu przez Atlantyk. A od tego czasu nie posunęliście się ani o jeden krok dalej,
– Mój panie, – rzekł, nadaremnie usiłując zachować spokój, wuj Prudent, – zapomina pan widocznie, co wypowiedział nieśmiertelny Franklin, gdy wstąpił pierwszy do gondoli, a więc w czasie narodzin balonu: –Jest to dopiero dziecko, ale dziecko to będzie jeszcze rosło!
– Nie, panie prezydencie, dziecko nie podrosło… Stało się tylko większe i grubsze, a to wcale nie to samo.1
Był to już bezpośredni atak na plany Instytutu Weldona, atak godzący w budowę monstrualnego balonu. Rozległy się wyzwiska i pogróżki:
– Precz z przybłędą!
– Zrzucić go z trybuny!
– Trzeba mu udowodnić, że jest cięższy od powietrza!
Zadawalniano się narazie słowami, nie przechodząc do rękoczynów. Robur mógł tylko raz jeszcze zawołać:
– Szanowni obywatele, postępu należy oczekiwać nie po balonach, tylko po maszynach cięższych od powietrza. Ptak również fruwa, a jednak nie jest balonem.
– Tak, fruwa – krzyczał wściekły Bat F. Fyn – ale fruwa wbrew wszelkim regułom mechaniki.
– A więc – odparł Robur, wstrząsając ramionami, od czasu gdy zaczęto obserwować lot większych mniejszych zwierząt myśl, że tu właśnie leży rozwiązanie problemu fruwania, nie powinna była opuszczać cywilizowanej ludzkości. Należy naśladować naturę, gdyż ona nie myli się nigdy. Pomiędzy takim albatrosem, który robi zaledwie dziesięć uderzeń skrzydłami na minutę a pelikanem, który robi siedemdziesiąt…
– Siedemdziesiąt jeden! – zawołał jakiś zachrypnięty głos.
– Pszczołą, która robi sto dziewięćdziesiąt dwa…
– Sto dziewięćdziesiąt trzy! – krzyknął inny żartowniś.
– Muchą pokojową, która robi trzysta trzydzieści…
– Trzysta trzydzieści i pół!
– Moskitem, który robi miljon…
– Miljard!
Robura nie można było wyprowadzić z równowagi.
– Między temi wszystkiemi różnorakiemi cyframi… – mówił dalej.
– Jest duża różnica! – rozległ się jakiś głos.
– …Musi się chcąc znaleźć praktyczne rozwiązanie zadania znaleźć istotną cyfrę. Już od dnia, w którym De Lucy zdołał udowodnić, że taki żuk, owad ważący zaledwie dwa gramy, może unieść na sobie ciężar czterechset gramów t. zn. dwakroć razy tyle co sam waży, problem awjacji był rozwiązany. Udowodniono potem, że rozpiętość skrzydeł zmniejsza się w tym samym stosunku, co ciężar i wielkość zwierzęcia. Od tego czasu wymyślono już i wybudowano więcej niż sześćdziesiąt różnych aparatów…
– Które nie potrafiły się nigdy unieść! – zawołał sekretarz Phil Evans,
– Które latały albo będą latać – odpowiedział niezmieszany niczem Robur. – Czy nazywa się je streoforami, helikopterami, ortoptherami czy inaczej, to wszystko jedno, grunt, że prowadzą one do typu maszyny, której wykończenie uczyni człowieka panem powietrza.
– A śmigło! – rzekł Phil Evans. – Ptak nie ma śmigła… o ile mi wiadomo!
– Przypuśćmy, – odpowiedział Robur – jak bowiem dowiódł nam Penaud, ptak pracuje właśnie tak jak śmigło i fruwa jak helikopter, dlatego też śmigło będzie w przyszłości…
…Od tych nadzwyczajności Obroń nas święty Helisie2
zanucił któryś ze słuchaczy, który zapamiętał przypadkowo ten motyw z Hérold’a.
Wszyscy zgromadzeni powtórzyli ów motyw chórem i takim tonem, że kompozytor obróciłby się napewno w grobie.
Gdy ostatnie dźwięki okropnej kakofonji przebrzmiały, rzekł wuj Prudent, korzystając z chwilowego spokoju:
– Obywatelu cudzoziemcze, dotychczas pozwoliliśmy ci mówić nie przeszkadzając…
Widocznie, prezydent Instytutu Weldona uważał wyzwiska, drwiny i gburowaty sposób wysłowienia za zwykłą wymianę zdań.
– Na wszelki wypadek – mówił – muszę panu przypomnieć, że teorja awjacji została już dawno porzucona przez najwybitniejszych amerykańskich i obcych inżynierów. System na którego debecie znajduje się śmierć Sarasin’a Vohanta w Konstantynopolu, mnicha Voador’a w Lizbonie, Leton’a w r. 1852, Groof’a w r. 1864 i wielu innych, wart jest akurat tyle co złamane śmigło. A gdyby nawet tylko ten mitologiczny Ikar…
– Ten system – podjął Robur – jest niemniej godny zaufania, niż ten którego lista strat ma takie nazwiska jak Pilatre’a de Rozier’a w Calais, Madame Blanchard’a w Paryżu, Donaldson’a i Grimwood’a, którzy spadli do jeziora Michigan, Swel’a, Croce’a, Spinelli’ego i wielu innych jeszcze, którzy popadli w zapomnienie.
Był to pierwszorzędny „sztych”, jak powiadają szermierze.
– Balonem – ciągnął Robur – choćby był nawet bardzo ulepszony, nie można rozwinąć należytej szybkości i aby odbyć podróż naokoło świata, trzeba zużyć conajmniej dziesięć lat, podczas gdy aparat cięższy od powietrza pokryje tę przestrzeń w ciągu ośmiu dni.
Nowa fala protestów i zaprzeczeń, trwająca całe trzy minuty, nie pozwoliła Philowi Evans’owi przyjść do słowa.
– Panie awjatorze, naopowiadałeś nam tyle wspaniałości o awjacji ale czy próbowałeś kiedy takiej podróży?
– Próbowałem!
– I zwyciężyłeś w walce z żywiołem?
– Możliwe.
– Hurra, Roburze zwycięsco! – krzyknął drwiąco jakiś głos.
– Doskonale. Przyjmuję to miano i będę go odtąd używał, ponieważ zasługuję na nie w zupełności.
– Pozwalamy sobie w to wątpić! – zawołał Jem Cip.
– Moi panowie – mówił Robur, którego brwi ściągnęły się groźnie, – jeżeli mówię o jakiejś poważnej rzeczy, nie znoszę, żeby ktoś zarzucał mi kłamstwo. Z przyjemnością chciałbym się dowiedzieć nazwiska pana, który mi w ten sposób przerwał.
– Nazywam się Jem Cip… i jestem wegeterjaninem.
– Obywatelu Jem Cip’ie – odpowiedział Robur – wiem o tem, że jarosze mają dłuższe kiszki aniżeli zwykli śmiertelnicy – dłuższe przynajmniej o stopę. To już za dużo… A więc nie dopuszczaj pan abym je panu jeszcze więcej naciągnął, gdy pociągnę pana za uszy…
– Za drzwi!
– Na ulicę z nim!
– Poćwiartować go!
– Zlynczować, zlynczować łobuza!
– Zamieńmy go w śmigło!
Wściekłość balonistów dosięgła zenitu. Już zrywali się ze swoich miejsc i ciągnęli ławą ku trybunie. Na chwilę zakryły Robura wyciągnięte ku niemu ramiona, kołyszące się jak wzburzone fale. Napróżno już teraz ryczała syrena parowa. Owego wieczora myślała pewno cała Philadelphja, że pożoga strawi ich najpiękniejszy pałac –Instytut Weldona – na ugaszenie którego nie wystarczyłoby wody całej rzeki Schnykill.
Nagle ruchliwa masa, prąca naprzód, zaczęła się cofać. Robur wyciągnąwszy błyskawicznie ręce z kieszeni, skierował je wprost na mknące na niego pierwsze szeregi wściekłych przeciwników.
W obu rękach trzymał szybkostrzelne rewolwery.
Korzystając z chwilowej ciszy nieznajomy szybko wskoczył na katedrę i zawołał:
– Nie Amerigo Vespuci odkrył Amerykę, tylko Sebastjan Cabot. Nie jesteście amerykanami, obywatele baloniści! Jesteście kabotynami!
W tym momencie zagrzmiało cztery czy pięć strzałów, które nikogo jednak nie trafiły. Pod osłoną dymu rewolwerowego inżynier Robur wybiegł z sali, a gdy za chwilę dym opadł, nikt nie wiedział, gdzie szukać śladu po nim. Robur zwycięsca uciekł, zniknął, jakby uniesiony w powietrze przez jakiś aparat awjacyjny.
1 Francuskiego słowa „grandir” oznaczającego rość i zarazem przybierać na wadze i wyglądzie nie da się odtworzyć żadnem polskiem słowem. (Przyp. tłum).
2 Imię Helis zostało tu użyte w znaczeniu śmigła (przyp. tłum).